Cook Glen - Październikowe dziecko t 2
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Cook Glen - Październikowe dziecko t 2 |
Rozszerzenie: |
Cook Glen - Październikowe dziecko t 2 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Cook Glen - Październikowe dziecko t 2 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Cook Glen - Październikowe dziecko t 2 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Cook Glen - Październikowe dziecko t 2 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Glen Cook
Październikowe dziecko
Tom drugi cyklu „Imperium grozy
”Jan Karłowski Data wydania oryginału: 1980
Data wydania polskiego: 1999
Wydanie I
Spis treści•
JEDEN: Lata 994-995 OUI; – Na świat przychodzi dziecko
•DWA: Rok 1002 OUI; – Dom i serce
•TRZY: Rok 1002 OUI; – Długie zbrojne ramię Adepta
•CZTERY: Rok 1002 OUI; – Ścieżka coraz węższa
•PIĘĆ: Lata 995-1001 OUI; – Ich niegodziwość kazi ziemię
•SZEŚĆ: Rok 1002 OUI; – Najemnicy
•SIEDEM: Rok 1002 OUI; – Do Kavelina
•OSIEM: Rok 1002 OUI; – Kampania przeciwko rebelii
•DZIEWIĘĆ: Rok 1002 OUI; – Życie rodzinne
•DZIESIĘĆ: Rok 1002 OUI; – Domykające się kręgi
•JEDENAŚCIE: Rok 1002 OUI; – Coraz bliżej
•DWANAŚCIE: Lata 1002-1003 OUI; – Komplikacje i nowe kierunki rozwoju
sytuacji
•TRZYNAŚCIE: Lata 1001-1003; – Ślepi w swej niegodziwości trwają w swym
szaleństwie
•CZTERNAŚCIE: Rok 1003 OUI; – Drogi do Baxendali
•PIĘTNAŚCIE: Rok 1003 OUI; – Baxendala
•SZESNAŚCIE: Lata 1003-1004 OUI; – Cienie śmierci
JEDEN: Lata 994-995 OUI;
Na świat przychodzi dziecko
I.
Sprawił, że osłoniła go ciemność
Skrzydlaty człowiek niczym szepczący duch opadł z bezksiężycowego
nieboskłonu zimowej nocy — tylko cień na tle gwiazd — a kiedy zatrzymywał
się, lądując na parapecie wysokiego, pozbawionego szyb okna wieży zamku
Krief, jego wielkie skrzydła załopotały, wydając krótki ostry trzask!
Złożył je, zwinnym, ledwie dostrzegalnym ruchem, otulając się w nie
niczym w ciemny żywy płaszcz. Kiedy wpatrywał się w ciemność wnętrza wieży
oczy płonęły mu zimnym szkarłatem. Nasłuchując, przekrzywiał z boku na bok
głowę podobną do psiego łba. Nie wychwycił jednak najlżejszego odgłosu,
nie wypatrzył nawet drgnienia i wcale mu się to nie spodobało, oznaczało
bowiem, że trzeba będzie podjąć dalsze kroki.Ostrożnie, pełen obaw —
miejsca zamieszkane przez ludzi zawsze budziły w nim trwogę — opadł na
zimną posadzkę. Panujące w środku ciemności, nieprzeniknione nawet dla
jego przystosowanych do widzenia w mroku oczu stanowiły znakomitą
pożywkę dla lęku przed ludźmi właściwego rasie, do której należał. Jakież
człowiecze zło, otulone płaszczem nocy, może czyhać na niego w środku? A
jednak zebrał się na odwagę i ruszył, drżącymi palcami wciąż muskając
kryształowy sztylet u boku, a w drugiej dłoni ściskając maleńką sakiewkę.
Niemy strach nabrzmiewał jękiem w gardle. Nie należał do istot
cechujących się szczególną odwagą. Nigdy też nie znalazłby się w tym
przerażającym miejscu, gdyby nie złożone z mieszaniny grozy i miłości
uczucie, jakim darzył swego pana.Kierując się najlżejszymi echami szeptów,
które tylko on był w stanie wychwycić, odnalazł wreszcie drzwi. Strach
zaczął się już powoli rozwiewać, kiedy odkrył, że wszystko jest tak
spokojne, jak obiecał jego pan, lecz nagle powrócił — dalszą drogę
blokowało bowiem zaklęcie ostrzegawcze z gatunku tych, które potrafią
podnieść wielkie larum, sprowadzając natychmiast uzbrojonych w stal
ludzi. Jednak nie był zupełnie bezbronny. Wizyta w tym miejscu stanowiła
główny manewr operacji, za którą stały niesamowicie drobiazgowe
przygotowania. Z sakiewki wyjął purpurowy klejnot i cisnął nim w głąb
korytarza. Klejnot potoczył się z głośnym stukotem. Wstrzymał oddech.
Jego wyczulony słuch odebrał dźwięk niby łoskot grzmotu. Rozbłysło
jaskrawe czerwone światło. Zaklęcie ostrzegawcze usunęło się z drogi,
przenosząc na jedną z płaszczyzn przestrzeni, które tworzą kąt prosty z
trzema wymiarami wyznaczającymi rzeczywistość. Zerknął przez szparę
między długimi kościstymi palcami, za którymi skrył przerażone oczy.
Wszystko w porządku. Podszedł do drzwi i bezgłośnie je
otworzył.Pomieszczenie oświetlała pojedyncza świeca, właściwie już
ogarek. Po przeciwnej stronie komnaty, w szerokim łożu z czterema
słupkami podtrzymującymi jedwabny baldachim, spał cel jego misji. Była
młoda, śliczna i delikatna, jednak wszystkie te cechy nie miały dlań
najmniejszego znaczenia. Należał do stworzeń pozbawionych płci. Nie
dręczyły go żadne ludzkie tęsknoty — przynajmniej te z gatunku cielesnych.
Tęsknił wyłącznie za poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawała rodzinna
jaskinia i towarzystwo braci. Leżąca przed nim istota w jego oczach była
tylko przedmiotem poszukiwań wzbudzającym strach i litość, jedynie
naczyniem, które może się przydać.Kobieta (ledwie wyrosła z wieku
dziecięcego — jej ciało dopiero zaczynało nabierać kobiecych
krągłości) poruszyła się, wymamrotała coś przez sen. Serce skrzydlatego
człowieka na moment zamarło. Dobrze wiedział, jaka jest moc snów.
Pośpiesznie zaczął gmerać w sakiewce. Wyszperał owinięty w skórę kłębek
wilgotnej bawełny i podsunął jej pod nos. Czekał, póki opary dekoktu znowu
nie sprowadziły spokojnego snu. Zadowolony, ściągnął z niej pościel i
rozwiązał tasiemki nocnej koszuli. Z sakiewki wydobył swój ostatni skarb.
Magiczny przyrząd pokrywały zaklęcia, których celem było
niedopuszczenie do tego, aby zawartość obumarła, co z kolei stanowiło
gwarancję powodzenia nocnej misji.Gardził samym sobą za zimną krew, z
jaką wykonywał zadanie, jednak doprowadził całą operację do końca.
Przywrócił kobietę i łoże do poprzedniego stanu i cicho wyszedł z
komnaty.Odzyskał purpurowy klejnot, rozdeptał go i skruszył na proch,
aby ostrzegawcze zaklęcie mogło powrócić na swoje miejsce. Wszystko
powinno wyglądać dokładnie tak jak przed jego wizytą. Zanim rozłożył
skrzydła, delikatnie musnął dłonią rękojeść kryształowego sztyletu.
Poczuł zadowolenie, gdy uświadomił sobie, że nie musiał go użyć.
Nienawidził przemocy. II. Patrzy oczyma wroga Dziewięć miesięcy i kilka dni
później. Październik — znakomity miesiąc na mroczne i dziwne czyny, kiedy
czerwone i złote liście opadają, łudząc umysł barwnymi cudami. Kiedy chłodny
wiatr o sosnowej woni niesie ze sobą z wysokich partii Kapenrungu
obietnicę zimy, nocami świecą wielkie pomarańczowe księżyce, a na tle tego
wszystkiego nabrzmiewają i dyszą rozmaite strachy. Miesiąc zaczął się
wciąż jeszcze jasnym wspomnieniem wcale nie tak odległego lata, opóźnionym
kęsem sierpnia, spychającym w niepamięć kobiecy, zmienny, wciśnięty
pomiędzy dwie odsłony jasności wrzesień. Kolejne dni miesiąca stopniowo
nabierały rozpędu, tocząc się ze wzgórza czasu, póki z końcowym pluskiem
nie zatonęły wszystkie w czarnej studni, z której pozostała część roku
wydawać się będzie tylko wysiłkiem mozolnego wspinania się ku szczytowi
góry w pościgu za światłem gwiazd. Na jego koniec przypadała noc
poświęcona wszystkiemu, co bezbożne — noc bluźnierczych czynów.Miasto
Kriefa — Vorgreberg było niewielkie, co jednak nie było niezwykłe,
biorąc pod uwagę to, że ma się do czynienia ze stolicą jednego z
Pomniejszych Królestw. Jego ulic praktycznie nikt nie sprzątał: bogaci nie
mieli zamiaru trwonić swoich zysków na zamiataczy, a biednych nękały inne
zmartwienia. Trzy czwarte stanowiły starożytne slumsy, a resztę — bogate
rezydencje albo budowle przekazane na domy handlowe kupców, którzy przez
przełęcz Savernake przybywali do miasta ze Wschodu. Rezydencje szlachty
zaludniały się jedynie na czas trwania sesji Zgromadzenia. Pozostałą
część roku ci ponurzy starzy krętacze spędzali w zamkach i
posiadłościach wiejskich, batogami wydzierając dalsze bogactwa ze
swoich niewolników. Przestępczość w mieście była właściwie niewielka, a
podatki wysokie. Każdego dnia ludzie umierali z głodu albo od jednej z
setek grasujących w nim chorób, korupcja w rządzie była powszechna,
mniejszości etniczne zaś nienawidziły się wzajemnie z zajadłością,
mogącą w każdej chwili wybuchnąć orgią gwałtów. A więc było to normalne
miasto w sercu niewielkiej krainy zamieszkanej przez ludzi zazwyczaj
słabych. O jego wyjątkowości stanowił tylko fakt, że król utrzymywał
tutaj dwór, oraz to, iż było końcowym etapem karawan przybywających ze
Wschodu. Z niego właśnie płynęły na Zachód orientalne bogactwa; a
docierały do niego najlepsze towary produkowane w państwach wybrzeża.
Jednak pewnego dnia w końcu października, kiedy przebudziło się zło, oto
cóż można w nim było zobaczyć:Niedzielny poranek po deszczu i starego
człowieka w obszarpanym grubym płaszczu, któremu bardzo przydałaby się
kąpiel i golenie. Odchodził właśnie od tylnych drzwi domu bogacza, a na
podniebieniu wciąż jeszcze czuł smak bekonu. Lekko zrobiło mu się na
duszy, gdy pomyślał o miedziakach w sakiewce. Zachichotał. Potem
jednak dobry humor rozwiał się, jakby go nigdy nie było. Przystanął,
spojrzał w głąb uliczki i ruszył w przeciwnym kierunku. Za plecami
usłyszał grzechoczące donośnie w ciszy poranka turkotanie stalowych
obręczy po ceglanym bruku. Włóczęga zatrzymał się na moment, podrapał w
kroku, wykonał dłonią znak mający odpędzić zły omen i ruszył biegiem. W
ustach czuł kwaśny teraz smak niedawno spożytego śniadania.Człowiek z
ręcznym wózkiem skręcił właśnie za róg i powoli wędrował w kierunku, w
którym zniknął włóczęga. Drobny stary mężczyzna z posiwiałą postrzępioną
brodą. Ociężały chód sprawiał wrażenie, jakby z najwyższym trudem pchał
wózek po mokrym bruku. Oczy zaćmione błoną katarakty mrugały, gdy bacznie
przyglądał się tylnym wejściom do domów. Po każdym spojrzeniu kręcił
głową. Mamrocząc coś pod nosem, wyszedł z uliczki i ruszył w stronę
terenów publicznych otaczających pałac Kriefa. Bezlistne drzewa
posadzone rzędami majaczyły niczym szeregi ponurych szkieletów w
mokrym, zalanym szarą poświatą poranku. Zamek wyglądał, jakby oblegały
go zastępy szarych drewnianych strachów. Właściciel wózka zatrzymał się.—
Pałac królewski.Wykrzywił się. Zamek Krief mógł przez sześć stuleci
opierać się najeźdźcom i ulec jedynie Ilkazarowi, jednak nie był przecież
niezdobyty. Działająca od wewnątrz moc była w stanie go zniszczyć.
Pomyślał o wygodach, o bogactwach kryjących się za tymi murami i o
nędzy własnego życia. Przeklął oczekiwanie. Miał przed sobą pracę do
wykonania. Przykrą pracę. Zamki i królestwa nie upadają od pstryknięcia
palcami.Obszedł cały zamek, przyglądając się śpiącym wartownikom,
wiekowemu bluszczowi na południowej ścianie, wielkim bramom
wychodzącym na zachód, na wschód oraz licznym poternom. Chociaż drobnej
szlachty wadzącej się z sobą było w Kavelinie tyle co pcheł na psie, żaden
konflikt nigdy nie zagroził Vorgrebergowi. Wojny były dla baronów,
którzy ścierali się ze sobą na lennych posiadłościach. Koronie z ich
strony raczej nic nie zagrażało, bowiem zarezerwowała sobie pozycję
bezinteresownego sędziego w ich sporach. Niekiedy jednak któreś z
sąsiednich królestw zazdrosnych o zyskowny handel ze Wschodem próbowało
podboju, co szybko jednoczyło zwaśnione domy.Poranek powoli tracił swą
świeżość. Przy zachodniej bramie pałacu gromadzili się ludzie. Starzec
otworzył wózek, rozpalił węgle i wkrótce sprzedawał już kiełbaski oraz
ciepłe pierożki. Koło południa brama się otworzyła.Tłum zamilkł. Kompania
królewskich wymaszerowała przy wtórze ryczących trąb, posłańcy na
koniach wypadli z bramy z łoskotem kopyt, kierując się ku najdalszym
krańcom Kavelina i cały czas wrzeszcząc: „Król ma syna!”Tłum zaczął
wiwatować: całe lata czekano na tę wiadomość.Drobny starzec uśmiechnął
się do kiełbasek. Królowi urodził się syn, który zapewni ciągłość dynastii
tyrana, a ci idioci wiwatowali, jakby właśnie nastał dzień zbawienia.
Biedne, głupie istoty. Nigdy się nie nauczą. Nadzieje na lepszą przyszłość
nigdy nie zgasną w ich sercach. Dlaczegóż mieliby oczekiwać, że dzieciak
będzie mniej okrutnym królem niż jego przodkowie? Opinia starca na temat
własnego gatunku była raczej kiepska. Niektórzy w innym miejscu i w
innym czasie słyszeli, jak powiadał, iż biorąc pod uwagę wszystkie za i
przeciw, wolałby raczej urodzić się kaczką.Ostatni królewscy wyszli
wreszcie z bramy. Tłum ruszył naprzód, chcąc skorzystać z nastroju
świątecznej chwili. Plebs rzadko miał okazję przekraczać te portale.
Starzec ruszył razem z tłuszczą. Pozwolił, by duszę przepełniła mu ich
żądza. Jednak nie w głowie były mu przysmaki z wystawionych na dziedzińcu
stołów. Pragnął wiedzy. I to takiej, która uradowałaby włamywacza.
Szedł więc, dokądkolwiek mu pozwolono wejść, zobaczył wszystko, co wolno
było oglądać, i słuchał; szczególną uwagę zwracając na obrośniętą bluszczem
ścianę i wieżę królowej. Wreszcie, usatysfakcjonowany, popróbował
nawet królewskiej szczodrości — kilkoma pierożkami przegnał smak
taniego wina — potem wrócił do swego wózka i zniknął z oczu w sieci
uliczek. III. Wraca na miejsce swej zbrodni I znowu skrzydlaty człowiek
opuścił się z nocnego nieba niczym migotliwy cień mknący na promieniach
październikowego księżyca. Przypadała właśnie Noc Allernmas, dziewięć
miesięcy po jego pierwszej wizycie. Zanurkował w rozszeptanym powietrzu,
przemknął obok wież, grzebiąc równocześnie w swej niemrawej pamięci.
Znalazł właściwe okno, poszybował w jego stronę i zniknął w ciemnościach.
Czerwonooki cień w płaszczu ze skrzydeł patrzył teraz na dziedziniec, który
jeszcze niedawno był miejscem świątecznej zabawy. Czekał. Bał się — druga
wizyta to już kuszenie Losu. Coś może pójść źle.Czarny kleks na chwilę
wypełnił szczelinę w krenelażach blank. Ruszył wzdłuż muru, potem na dół,
na dziedziniec.Skrzydlaty człowiek odwinął lekką linkę, którą przewiązany
był w pasie. Jeden z jej końców przywiązał do belki ponad głową i w ten
sposób wykonał swoje zadanie. Pierwotnie miał zaraz po tym wznieść się w
powietrze, jednak postanowił zaczekać na przyjaciela. Burla,
wyglądający niczym uosobienie wszystkich nieszczęść, karłowaty stwór z
przytroczonym do pleców tobołkiem, wspiął się ku niemu zręcznie niczym
małpa, do której w istocie był podobny. Skrzydlaty człowiek odwrócił się
bokiem, aby przyjaciel mógł przecisnąć się obok niego.— Lecisz już? —
zapytał Burla.— Nie. Patrzę. — Delikatnie dotknął jego ramienia, uronił
zębaty uśmiech. On również się bał, w każdej chwili mogła spaść na nich
śmierć. — Zaczynam. — Zakręcił się, wymamrotał coś i ściągnął plecak z
grzbietu.Ruszyli korytarzem, z którego skrzydlaty człowiek korzystał
poprzednim razem. Burla otrzymanymi instrumentami zlikwidował zaklęcia
ochronne, potem sforsował nowy zamek w drzwiach królowej...Zadane sennym
głosem pytanie. Burla i skrzydlaty człowiek wymienili spojrzenia — jak się
okazało, ich obawy były usprawiedliwione, chociaż Mistrz zapewniał, że
będzie inaczej. Jednak mimo to, uzbroił Burlę i na taką ewentualność.
Karzeł podał skrzydlatemu tobołek, wyciągnął z sakiewki kruchą fiolkę,
uchylił odrobinę drzwi i wrzucił ją do wnętrza. Następne pytanie —
wyraźniejsze, głośniejsze, bardziej lękliwe. Burla wyciągnął z sakwy
ciężką, nasączoną wodą materię, znowu wyjął tobołek z rąk skrzydlatego,
podczas gdy tamten na skrzywionych ustach i nosie zawiązywał
płótno.Jeszcze jedno pytanie za drzwiami.Kiedy Burla wszedł do środka,
rozległ się krzyk, który rozbrzmiał echem w głębi korytarza. Skrzydlaty
człowiek wyciągnął sztylet.— Szybciej! — powiedział.W ich kierunku
zbliżały się echa podnieconych, przejętych głosów, którym towarzyszył
szczęk metalu. Żołnierze. Z każdą chwilą ogarniało go coraz większe
przerażenie, chciałby już odlecieć. Ale nie mógł przecież porzucić
przyjaciela. Świadomie stanął tak, aby oznaczające drogę ucieczki okno mieć
za plecami. Ostrze sztyletu rozjarzyło się. Skrzydlaty człowiek trzymał go
wysoko ponad głową, tak że w ciemności widać było tylko ostrze i odblask
padający na jego odrażające oblicze. Ludzie również mieli swoje
strachy.Trzej żołnierze weszli po schodach, zobaczyli go i zawahali się.
Skrzydlaty człowiek przysunął klingę do twarzy, rozpostarł skrzydła.
Sztylet kąpał go w swej poświacie i wyglądało, jakby wciąż rósł,
całkowicie wypełniając sobą korytarz. Jeden z żołnierzy skrzeknął coś
zdjęty trwogą, potem umknął w dół po schodach. Pozostali mruczeli
zaklęcia.Burla wrócił z dzieckiem.— Idziemy już.W jednej chwili był za
oknem, a zejście po linie zabrało mu dosłownie kilka sekund. Skrzydlaty
człowiek pomknął za nimi i już w locie schwycił linę. Potem wzbił się,
kierując się ku tarczy księżyca w nadziei, że odciągnie uwagę od karła. W
dole wrzawa rozchodząca się niczym fale po powierzchni stawu dotarła już do
najdalej położonych komnat pałacu. IV. Prowadza się ze stworami
ciemności W lesie Gudbrandsdal, królewskim rezerwacie, tuż za granicami
Siedliska Vorgrebergu, kilkanaście mil od zamku Krief, pokrzywiony
starzec patrzył w niechętnie pełgające płomyki ogniska i chichotał.—
Udało im się! Udało. Odtąd już tylko z górki.Odziana w ciężką szatę
zakapturzona postać po przeciwnej stronie ognia lekko skinęła głową.
Starzec, sprzedawca kiełbasek, był niegodziwy — w osobliwie czysty i
bezosobowy, chciałoby się rzec, figlarny sposób — ale tamten drugi był złem
— złośliwym, okrutnym czarnym złem.Skrzydlaty człowiek, Burla ani ich
przyjaciele nie mieli pojęcia, że Mistrz wszedł z nim w konszachty. V. Śmiały
w służbie swego Pana Eanred Tarlson, wessoński kapitan królewskich, był
żołnierzem o wielkiej sławie. Jego dokonania podczas wojen El Murida
stały się głośne wzdłuż i wszerz Pomniejszych Królestw. Los postawił
wessońskiego chłopa, służącego w kompanii piechoty, tuż obok jego króla w
momencie, gdy tamten otrzymał idiotyczną paskudną ranę od rykoszetującej
strzały. Eanred przywdział zbroję swego pana i przez wiele dni
powstrzymywał fanatyków. W wyniku tych działań zdobył sobie przyjaciela
w koronie. Gdyby był nordmenem, pasowano by go na rycerza. Jednak w
takiej sytuacji wszystkim, co król mógł dla niego zrobić, był awans. Ostrogi
rycerskie przyszły wiele lat później. Był pierwszym wessończykiem, który
zasilił stan rycerski od czasów Przesiedlenia.Eanred był królewskim
rycerzem, szanowanym nawet przez wrogów. Powszechnie znano jego
uczciwość, lojalność i rozum. Cieszył się sławą człowieka, który nie
potrzebuje uciekać się do zdrady i nawet w obecności króla nie zawaha się
obstawać przy swoim. Niewzruszenie trzymał się swych zasad. Wśród ludu
znany był ze zwycięstw w sądach bożych, które kończyły spory z sąsiednimi
księstwami. Wessońskie chłopstwo widziało w nim rzecznika swoich praw.
Chociaż Eanred zabijał dla swego króla, nie był bezwzględny ani okrutny. Był
jedynie żołnierzem, bynajmniej nie wyniesionym ponad innych, którego
jedyną ambicją była obrona swojego króla. Był to więc człowiek szlachetny,
jakich niewielu w Pomniejszych Królestwach.Kiedy wybuchło zamieszanie,
Tarlson przypadkowo znajdował się na dziedzińcu. Pod wieżę królowej
dotarł akurat w porę, by na tle tarczy księżyca dostrzec cień skrzydlatego
potwora ciągnącego za sobą cienką linkę, jakby łowił niewidzialne latające
ryby. Bacznie obserwował tor lotu — stwór kierował się ku
Gudbrandsdalowi.— Gjerdrum! — zagrzmiał na swojego syna i giermka, który mu
towarzyszył. — Konia!Po kilku minutach galopował już przez Bramę
Wschodnią. Zgodnie z wydanym rozkazem jego kompania miała natychmiast
ruszać za nim. Być może tylko ścigam wiatr, pomyślał, ale przynajmniej coś
robię. Pozostali mieszkańcy pałacu piszczeli jak stare baby przyłapane z
zadartymi spódnicami. Ci nordmeńscy dworacy! Ich przodkowie może byli
twardzi, jednak dzisiejsze pokolenia składały się wyłącznie ze
skretyniałych dandysów.Dla galopującego konia droga do Gudbrandsdalu była
krótka. Eanred zanurzył się w gąszcz, przywiązawszy najpierw wierzchowca w
miejscu, gdzie inni bez trudu go odnajdą. Niemal natychmiast zobaczył
ognisko. Wyciągnął miecz i zaczął podkradać się w kierunku pełzających
płomieni. Po chwili obserwował ukryty w cieniu, skrzydlatego stwora
rozmawiającego z otulonym w koce starcem. Nie dostrzegł żadnej broni
bardziej niebezpiecznej niźli sztylet skrzydlatego. Sztylet... Jego ostrze
delikatnie się jarzyło.Ruszył w kierunku ognia.— Gdzie jest książę? —
Klinga miecza pomknęła do gardła starca.Jego pojawienie się
najwyraźniej wcale nie zaskoczyło tamtych dwóch, chociaż trochę zrzedły
im miny. Żaden nie odpowiedział. Skrzydlaty człowiek wyciągnął sztylet.
Tak, naprawdę lśnił. Magia! Eanred zmienił ułożenie klingi, osłaniając
się. Monstrualna czerwonawa istota z ostrzem białego ognia mogła być
bardziej niebezpieczna, niźli się z pozoru wydawała.W ciemnościach za
Tarlsonem coś się poruszyło. Okutane w czarną materię ramię sięgnęło w jego
kierunku. Wyczuł grożące mu niebezpieczeństwo i odwrócił się z kocią
zręcznością, równocześnie tnąc ostrzem z góry. Klinga przecięła
powietrze... a potem ciało i kość. Dłoń upadła obok ognia, wzniecając małe
obłoczki popiołu, a palce wciąż kurczowo zaciskały się i
rozprostowywały niczym nogi umierającego pająka. Wrzask bólu i
wściekłości poniósł się po lesie. Ale cios Eanreda był spóźniony — wcześniej
palce musnęły jego gardło. Cały świat nagle ogarnęło arktyczne zimno.
Skłonił się powoli jak podcięte drzewo i poczuł, że traci zmysły. Padając,
odwrócił się jeszcze; zobaczył najpierw ciemny zarys sylwetki istoty,
która go powaliła, zaskoczone twarze tamtych, potem odciętą dłoń.
Plastyczna, potworna, pełzła z powrotem ku swemu właścicielowi... Świat
ogarnął mrok. Ale zatonął w ciemnościach, śmiejąc się bezgłośnie. Los nie
poskąpił mu przynajmniej jednego drobnego triumfu — zdołał jeszcze
przebić mieczem dłoń i wepchnąć ją w ogień. VI. Ciężko mu na sercu, ale nie
ustaje Burla z dzieckiem w tobołku na plecach dotarł do ogniska swego
Mistrza, gdy dogasały już ostatnie głownie i zdradziecki świt powoli
wypełzał sponad gór Kapenrung. Przeklął światło, a jego ruchy stały się
jeszcze ostrożniejsze. Od czasu, kiedy opuścił miasto, wszędzie
galopowali jeźdźcy. By im umknąć, trzeba było wszystkich jego umiejętności
poruszania się wśród nocy. Przy ognisku zobaczył żołnierzy. Wcześniej się
bili. Ktoś został ranny. Koce Mistrza leżały rozrzucone, to był znak, że
wszystko w porządku, ale musi uciekać. Bezmiar nieszczęścia Burli był obecnie
niczym w porównaniu z lękiem, że nie uda mu się wypełnić nałożonego nań
zadania. Jego dzieło, które powinno właśnie dobiec końca, w istocie
dopiero się rozpoczynało. Zerknął w kierunku jutrzenki, która barwiła
niebo. Tak wiele mil do przebycia z dzieckiem przez niespokojny kraj. Jak
uniknąć mieczy dużych ludzi?Musi spróbować.Za dnia trochę sypiał,
wędrował tylko wtedy, kiedy było całkowicie bezpiecznie. Nocami
natomiast gnał na złamanie karku, poruszając się tak szybko, jak tylko
nogi były zdolne go nieść, z rzadka zatrzymując przy jakiejś wessońskiej
farmie, by ukraść coś do zjedzenia lub mleko dla dziecka. Spodziewał się, że
maleństwo może mu w każdej chwili umrzeć, okazało się jednak
nadnaturalnie wytrzymałe. Dużym ludziom nie udało się go złapać.
Wiedzieli, że się gdzieś w pobliżu kręci i że musiał mieć coś wspólnego z
napaścią na wieżę królowej. Przetrząsnęli cały kraj, płosząc tysiące
rozmaitych stworzeń z ich kryjówek. Aż nadszedł wreszcie czas, kiedy
śmiertelnie znużony wkroczył do jaskini wysoko w górach, w której zgodnie z
poleceniem Mistrza mieli się spotkać, gdyby coś ich rozdzieliło. VII.
Kiwają głowami, a ich usta wypluwają kłamstwa Godzinę po porwaniu komuś
w końcu przyszło do głowy, by sprawdzić, czy z Jej Wysokością wszystko w
porządku. Nordmeni najwyraźniej niezbyt dbali o swoją królową. Była
obca, w wieku ledwie umożliwiającym macierzyństwo, i tak skromna, że
właściwie nikt nie poświęcał jej większej uwagi. Królową i niańkę
znaleziono pogrążone w głębokim, nienaturalnym śnie. A przy piersi
kobiety spało dziecko.Po raz kolejny na zamku Krief zawrzało. To, co z
początku wyglądało, krótko mówiąc, na próbę przerwania sukcesji,
najwyraźniej okazało się znacznie mniej — lub bardziej — złowieszczym
przedsięwzięciem. Po przedyskutowaniu sprawy z samym królem, wydano
wreszcie oświadczenie, iż książę spał dobrze, a całe podniecenie wywołane
zostało igraszkami wyobraźni strażników. Niewielu uwierzyło. Nie było
łatwo uznać, iż w istocie nic się nie stało. Szczególnie zainteresowane
stronnictwa wszczęły poszukiwanie lekarza i akuszerki, którzy byli
świadkami narodzin, jednak z początku nigdzie ich nie można było znaleźć —
nastąpiło to dopiero znacznie później. W uliczce slumsów odkryto tak
zmasakrowane ciała, że ledwie możliwe do rozpoznania. Wciąż szerzyły
się plotki zadające kłam oświadczeniom króla, który spotykał się z
doradcami, dociekając ewentualnego celu napaści, zastanawiając się nad
krokami, jakie należało podjąć, oraz sposobami wyciszenia całej sprawy.
Czas mijał, a tajemnica się pogłębiała. Oczywiste stało się dla wszystkich,
że nie zdobędą żadnych wyjaśnień, póki nie złapią skrzydlatego człowieka
albo karła, którego strażnicy widzieli wspinającego się niczym małpa po
porośniętej bluszczem ścianie, albo jednego z obcych, którzy
najwyraźniej obozowali w Gudbrandsdalu. Karzeł przedzierał się na
wschód w kierunku gór. Po żadnym z pozostałych nie znaleziono śladu.
Armia skoncentrowała się więc na poszukiwaniach karła. Podobnie
uczynili ci, którzy by dobrze wiedzieli jak wykorzystać osobę księcia
korony, gdyby wpadł im w ręce. Zbieg umknął pogoni, a potem już nie
wydarzyło się nic osobliwego. Król potwierdził, że dziecko, które ma z
królową, pozostaje jego potomkiem, przynajmniej jeśli chodzi o kwestię
dziedzictwa. Baronowie przestali nękać dziwnych obcych i zajęli na
powrót swoimi waśniami. Wessończycy powrócili do swych knowań, a kupcy do
kantorów. Przez rok o całej sprawie najwyraźniej zapomniano, chociaż
niezliczone oczy śledziły uważnie stan zdrowia króla.
DWA: Rok 1002 OUI;
Dom i serce I. Bragi Ragnarson i Elana Michone Elana Ragnarson
cierpiała w milczeniu i czesząc miedziane włosy, wysłuchiwała narzekań
męża.— Rachunki za fracht, faktury sprzedaży, konta debetowe, konta
aktywów, ubezpieczenia, podatki! Co to za życie? Jestem żołnierzem, a
nie cholernym kupcem. Nie zostałem stworzony na to, by liczyć monety...—
Zawsze możesz wynająć księgowego.Zbyt dobrze go znała, żeby dodać, iż
fachowiec lepiej by poprowadził księgi. W każdym razie i tak jego
narzekania nie miały potrwać długo. Powodem była wiosna — doroczna
choroba mężczyzny, który zdążył już zapomnieć o trudach awanturniczego
życia. Wystarczy tydzień lub dwa, żeby sobie przypomniał ciosy miecza
mijające cel o włos, samotne posłania w lodowatym błocie, głód i
fizyczną udrękę forsownych marszów — z pewnością wtedy spokornieje.
Nigdy jednak nie przezwycięży całkowicie nawyków wpojonych przez
trolledyngjańską młodość. Po północnej stronie Gór Kracznodiańskich,
gdy tylko lody puściły w zatokach, wszyscy mężczyźni wyruszali na wojnę.—
Gdzie się podziała moja młodość? — skarżył się, równocześnie zaczynając
ubierać. — Kiedy byłem jeszcze młodzikiem, świeżo z Trolledyngji,
wiodłem żołnierzy przeciwko El Muridowi... Wynająć? Czy powiedziałaś:
wynająć, kobieto? — Twarda twarz o grubych rysach, otoczona kudłatą blond
czupryną i brodą, na moment pojawiła się w lustrze obok jej oblicza. —
Ściągnąć na siebie jakiegoś złodzieja, który za plecami będzie mnie
okradał za pomocą liczb na papierze? Kiedy z Szydercą i Harounem
darliśmy skórę z itaskiańskich kupców, nawet mi się nie śniło, że sam
obrosnę w tłuszcz, podobnie zresztą jak utyła moja sakiewka. To były czasy.
Wciąż jeszcze nie jestem za stary. Co to jest trzydzieści jeden lat? Ojciec
mojego ojca walczył pod Ringerike, kiedy miał osiemdziesiątkę...— I tam
też został zabity.— No, tak. — Grzmiącym głosem dalej wychwalał czyny
krewnych.Ale każdy z nich, czego Elana nie omieszkała mu wytknąć, zginął
daleko od domu. Żaden nie umarł ze starości.— To wina Harouna. Gdzie on się
podziewał przez ostatnie trzy lata? Jeśli się pokaże, będziemy jeszcze
mogli wyruszyć na niezłą przygodę.Elana upuściła grzebień. Poczuła na
grzbiecie skrobanie chłodnych mysich łapek strachu. To już było niedobrze.
Skoro zaczynał tęsknić za tym łotrem bin Yousifem, znaczy, że gorączka
osiągnęła punkt krytyczny. Gdyby jakimś kaprysem losu tamten jednak się
pokazał, Bragi mógłby dać się wciągnąć w jakiś kolejną szaleńczą, misterną
intrygę.— Zapomnij o tym rzeźniku. Czy on coś kiedyś dla ciebie zrobił?
Od czasu, jak się poznaliście, tylko pakował cię w kłopoty. — Odwróciła
się.Bragi zamarł z naciągniętą jedną nogawką workowatych spodni, drugą
stopę trzymał uniesioną nad podłogą. Powiedziała rzecz zupełnie
niewłaściwą. Przeklęty Haroun! Jak udało mu się zapanować nad mężczyzną
upartym niczym osioł i niezależnym? Podejrzewała, że stało się tak
dlatego, iż bin Yousif miał swoją sprawę — trwającą już od dziesięcioleci
wendetę przeciwko El Muridowi, która kładła się cieniem na każdej jego
myśli i działaniu. Tego rodzaju poświęcenie zemście do głębi poruszało
kogoś takiego jak Bragi. Na koniec, chrząknąwszy, Ragnarson dokończył
ubierania się.— Pomyślałem sobie, że dzisiaj pojadę do Szydercy.
Powspominać.Westchnęła. Przeszłość była najgorsza. Może dzień spędzony w
lesie osłabi trochę jego pragnienie włóczęgi. Może następnym razem
powinna zostać w domu, gdy on pojedzie do Itaskii. Samotna noc na
Południowej Ulicy Nabrzeżnej mogła stanowić właściwe lekarstwo na jego
chorobę.— Tato? Jesteś ubrany?! — zawołał przez otwarte drzwi sypialni ich
najstarszy syn, Ragnar.— Tak. Czego chcesz?— Przyszedł jakiś człowiek.— Tak
wcześnie? Włóczęga szuka jałmużny? Powiedz mu, że w następnym domu na
północ mają miękkie serca. — Zachichotał.Następny dom na północ należał
do jego przyjaciela Szydercy, a znajdował się w odległości dwudziestu
mil.— Bragi!Jednego spojrzenie wystarczyło. Ostatni człowiek, którego
odesłał na północ, był handlarzem drewna, mającym w kieszeni poważny
kontrakt z marynarką.— Tak, moja droga? Ragnar? Powiedz mu, że za minutę
do niego zejdę. — Pocałował żonę i wyszedł, zostawiając ją pogrążoną w
niewesołych myślach.Przygody. Sama poznała ich smak. Ale już dosyć,
zamieniła żywot najemnego żołnierza na dom i dzieci. Tylko głupiec
porzuciłby to, co posiadali, aby w dalekim świecie krzyżować ostrza z
żądnymi krwi młodzieńcami i magami wojownikami. Potem uśmiechnęła się.
Jej również było odrobinę żal dawnych czasów. II. Dziwny gość Ragnarson
zwlókł się po schodach do jadalni i rozejrzał po mrocznych kątach.
Pomieszczenie było doprawdy ogromne. Dom stanowił równocześnie
schronienie i fortecę. W ciężkich czasach mieszkała w nim niekiedy i setka
ludzi. Zadrżał. Nikt nie zadbał o rozpalenie porannego ognia.— Ragnar!
Gdzie on się podział?Syn wyskoczył z wąskiego, łatwego do obrony
korytarza wiodącego do frontowych drzwi.— Jest na zewnątrz. Nie chciał
wejść do środka.— Co? Dlaczego?Chłopak wzruszył ramionami.— Cóż, nie chciał,
to nie chciał.Idąc do drzwi, Ragnarson złapał ze stojaka na broń wysadzaną
żelazem maczugę.Przed drzwiami w bladym mglistym świetle wczesnego poranka
czekał stary, naprawdę stary człowiek. Opierał się na kosturze i z
namysłem wpatrywał w ziemię u swych stóp. Nie była to postawa żebraka.
Ragnarson rozejrzał się za koniem, lecz nie znalazł. Wiekowy starzec nie
miał również żadnego bagażu ani choćby jucznego zwierzęcia.— No dobrze,
cóż mogę dla ciebie zrobić?Po twarzy, która wydawała się stara jak świat,
przemknął błysk uśmiechu.— Wysłuchać.— Hę? — Bragi zaczynał się robić
niespokojny. Było coś w tym człowieku, w jego sposobie bycia...— Wysłuchaj
mnie. Słuchaj, a potem działaj wedle tego, co usłyszysz. Bój się
dziecięcia, co będzie zachowywać się jak kobieta. Strzeż się zewu
kobiecych palców. Niecała magia spoczywa w dłoniach
czarowników.Ragnarson chciał mu już przerwać, lecz przekonał się, że nie
może wykrztusić słowa.— Nie pożądaj korony bez klejnotów. Niebezpiecznie
nosić ją na głowie. Wiedzie do miejsca, gdzie z miecza nie ma żadnego
pożytku. — Wygłosiwszy tę tajemniczą kwestię, starzec zawrócił na
trakt wiodący ku Drodze Północnej, gościńcowi łączącemu Itaskię z Iwą
Skołowdą.Ragnarson zmarszczył czoło. To nie był jakiś byle staruszek
niespełna rozumu. Jednak nie przywykł do radzenia sobie ze starcami,
którzy wygłaszali tajemnicze słowa, i to na dodatek o tak wczesnych,
leniwych godzinach poranka.— Kim, u diabła, jesteś? — zagrzmiał. Spośród
drzew nadeszła słaba odpowiedź: Stary niczym góra,
Żyje na gwieździe,
Głęboki jak prądy oceanu. Ragnarson przeczesał brodę. Zagadka. No, cóż,
szaleniec, nie ma wątpliwości. Wzruszył ramionami, odpędzając te
myśli. Należało jeszcze zjeść śniadanie, a potem odbyć podróż do
Szydercy. Nie było czasu na jakieś wariactwa. III. Rzeczy, które kocha i
których się lęka Elana, która wszystko słyszała, nie potrafiła tak łatwo
zapomnieć całego wydarzenia. Z lękiem dostrzegła w nim zapowiedź tego,
że Bragi być może znowu opuści dom w pogoni za jakąś szaleńczą przygodą. Z
wysokiego okna patrzyła na ziemie i lasy, które wspólnie dla siebie
wywalczyli. Pamiętała, jak późną jesienią przybyli na nadaną im ziemię,
tak odległą od wszystkich szlaków, że musieli wycinać ścieżkę w gąszczu.
Pierwsza zima była ciężka i mroźna. Wiatry i śnieżyce walące znad Gór
Kracznodiańskich zdawały się brać pomstę za katastrofę, jaką poprzedniej
zimy, podczas ostatniej kampanii Bragiego, przynieśli ze sobą w te góry.
Krew dzieci i wilków ochrzciła dziewiczą ziemię. Następnego roku na nowo
wybuchł spór dotyczący starożytnej granicy między Kamieńcem Prost a
Itaskią. Bandyci, szybko wyposażeni przez markiza Kamieńca Prost w
uwierzytelniające listy, przeprawili się przez Srebrną Wstążkę. Wielu z
nich nie wróciło do domów, ale ziemia napiła się także krwi swych obrońców.
Trzeci rok był czasem niezmąconego szczęścia. Ich przyjaciele, Szyderca i
Nepanthe, zdołali wreszcie załatwić swoje sprawy i przyjąć własną
koncesję gruntową.Rzeczy znowu przybrały zły obrót późną jesienią czwartego
roku, kiedy to susza na wschodnim brzegu Srebrnej Wstążki zmieniła ludzi z
Kamieńca Prost w bandy rozbójników, które rząd całkowicie ignorował, póki
grasowały tylko na jednym brzegu rzeki. Niedaleko tylnego wejścia do
domu, pośród wypalonych ruin stał spichlerz. Pół mili dalej ludzie
odbudowywali tartak. Mieli kontrakty na drewno do odbudowy stoczni i
Itaskii. Tym należało zająć się najpierw.Licząc żony i dzieci, pionierów
razem było dwudziestu dwóch. Większość obecnie nie żyła, spoczywali na
zaszczytnych miejscach obok głównego budynku. Ona i Bragi mieli szczęście,
stracili tylko córkę, która urodziła się martwa. Zbyt wiele grobów jest na
cmentarzu. Razem pięćdziesiąt jeden. Przez całe lata dawni towarzysze
Bragiego oraz jej przyjaciele napływali do posiadłości, niektórzy
zostawali tylko dzień lub dwa, traktując to jako przerwę w podróży na
następną wojnę, inni osiedlali się i umierali. Zboże kiełkowało, dzieci
rosły, bydło obrastało tłuszczem. Posadziła drzewa, które jeszcze za jej
życia mogły wydać owoce. Miała dom niemal tak przestronny i wygodny jak
ten, który Bragi obiecywał jej przez te lata spędzone pod bronią. I wszystko
to nagle znalazło się w niebezpieczeństwie. Czuła je w kościach. Coś się
miało wydarzyć, coś strasznego.Spojrzeniem powędrowała ku cmentarzowi.
Stary Jack Pochodnia leżał w rogu obok Dzikiego Willa, który zapłacił
strzaskaniem czaszki za wyciąganie Ragnara spomiędzy ogiera i klaczy w
rui. Co by sobie pomyśleli, gdyby Bragi teraz wszystko porzucił? Jorgen
Miklassen, zabity przez odyńca. Gudrun Ormsdatter, zmarła w dzieciństwie.
Rudy Lars, rozszarpany przez wilki. Jan i Mihr Krushka. Rafnir Dziurawe
Trzewiki, Zezowaty Marjo, Tandy Kulawiec.Krew i łzy. Nic już ich nie wróci.
Dlaczego więc pogrążać się w żałobnych myślach? Rozklejasz się,
kobieto. Czas płynie, a zawsze jest praca do wykonania. Co mężczyzna
sprawił, kobieta musi znosić.Maksymy w niewielkim stopniu poprawiły jej
nastrój. Cały dzień ciężko pracowała, dążąc do tego, by wyczerpanie
przytłumiło jej obawy. Wieczorem, kiedy pastele zachodu rozpływały się w
błękitach, ze wschodu nadleciała wielka sowa, trzykrotnie okrążyła dom w
kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, nurkując i igrając z
sowami mieszkającymi pod okapem domu. Wkrótce pofrunęła w stronę
posiadłości Szydercy.— Następny zły znak. — Westchnęła. IV. Szyderca i
Nepanthe z Ravenkraku Siedziba Szydercy graniczyła bezpośrednio z
posiadłością Ragnarsona. Status prawny obu regulowała Itaskiańska
Karta Królewska. Każdy na swoim terenie cieszył się władzą i
odpowiedzialnością barona — jednak bez jego przywilejów. Chociaż byli
sąsiadami, obaj uznawali odległość dzielącą ich domy za nadzwyczaj
dogodną. Przyjaźnili się od końcowego etapu wojen El Murida, jednak żaden
z nich nie potrafił dłużej znieść towarzystwa drugiego. Odmienność
wartości, jakimi kierowali się w życiu, utrzymywała stosunki między nimi
na skraju wrzenia. Wizyta za dnia, czasem wieczór spędzony na
wspomnieniach, jak to było kiedyś — dalej się nie posuwali. Żaden z nich
nie odznaczał się szczególną cierpliwością ani tolerancją.Ragnarson
przebył odległość jeszcze przed obiadem, udając przed samym sobą, że oto
znowu ściga El Murida z Hellin Daimiel do Libiannina.Na jego widok,
Szyderca nie okazał zaskoczenia. Zdziwienie, byłoby właściwszym
określeniem stanu duszy starego grubego potępieńca. Ragnarson ściągnął
wodze tuż obok niskiego smagłego człowieka klęczącego w błocie.
Zmarszczki mimiczne znaczyły jego okrągłą jak księżyc w pełni śniadą twarz.—
Hai! — zawołał. — Wielki człowiek-niedźwiedź! Pomocy!Mieszkańcy wysypali
się z domu, chwytając po drodze broń. Grubas powstał i zakręcił się jak
szaleniec, przewrócił dziko oczami. Chłopak w wieku Ragnara wybiegł z
najbliższej wędzarni, dziecięcy łuk trzymał napięty.— Och, to tylko wujek
Niedźwiedź.— Tylko? — warknął Bragi, zsiadając z konia. — Tylko? Może i tak,
Ethrian, ale dość zły, by oberwać szczeniaczkowi uszy. — Chwycił chłopaka i
wrzeszczącego podrzucił w powietrze.Z domu wyszła kobieta, wycierając
dłonie w fartuch. Nepanthe zawsze wyglądała tak, jakby właśnie
wycierała dłonie. Gdziekolwiek Szyderca postawił nogę, zostawiał po
sobie mnóstwo pracy.— Bragi. Akurat w czas na obiad. Przyjechałeś sam? Nie
widziałam Elany od... — Jej uśmiech zblakł.Od czasu napaści bandytów
zeszłej jesieni, kiedy ludzie Szydercy musieli się schronić w lepiej
przygotowanym do obrony domu Ragnarsona.— Widzę, że śliczna jak zawsze —
powiedział Ragnarson. Podał wodze Ethrianowi, który popatrzył spode
łba, podejrzewając, że chcą się go pozbyć. Nepanthe zarumieniła się. W
rzeczy samej była bardzo atrakcyjną kobietą, choć już nie tak śliczną jak
niegdyś. Lata spędzone w lesie zatarły jej arystokratyczną subtelność,
choć wciąż wyglądała na dużo młodszą niż na trzydziestoczteroletnią
kobietę. — Nie, nie mogłem zabrać rodziny.— Interesy? — Prowadziła
większość oficjalnych negocjacji Szydercy.On sam nigdy nie opanował
języka Itaskii. Jego próżność była tak wielka, że kiedy tylko mógł, w ogóle
unikał mówienia. Ragnarson nie był zresztą pewien, czy ta nieudolność
nie jest symulowana. Zmieniała się bowiem wedle reguł znanych tylko
samemu Szydercy.— Nie. Wybrałem się na przejażdżkę. Wiosenna gorączka. —
Przeszedł na nekremneński, wschodni język, z którym Szyderca był znacznie
lepiej obeznany, i ciągnął: — Dziwna rzecz zdarzyła się tego ranka. Jakby
znikąd pojawił się jakiś starzec. Mamrotał jakieś głupoty o dziewczynkach,
które zachowują się jak kobiety. Na żadne pytanie nie chciał odpowiedzieć
wprost, tylko zagadkami. A najdziwniejsze ze wszystkiego jest to, że nie
mogłem znaleźć jego śladów na drodze. Należało się spodziewać choćby
świeżego łajna.Nepanthe zmarszczyła czoło. Nie rozumiała języka.—
Będziesz jadł? — Rozdrażniona, odgarnęła z czoła kosmyk długich
kruczoczarnych włosów. Wiatr z południa przyniósł ciepły podmuch.—
Oczywiście. Po to właśnie przyjechałem. — Próbował rozbroić ją
uśmiechem.— Sam człowiek — odparł Szyderca, dowodząc, że potrafi kaleczyć
nawet język wyuczony w dzieciństwie — mnie zakłopotał. Zdjęty przemożnym
pragnieniem porannego sikania, wstałżem wcześnie, by pozbyć się
nadmiernych ilości piwa spożytych poprzedniego wieczoru, spotkałżem go
przed świtem na schodach ganku.— Niemożliwe. Pokazał się u moich drzwi
ledwie wzeszło słońce...— Dla niego jest to możliwe. Spotkałżem istnego
przedtem, wiem. Może zrobić wszystko.— Starzec z gór?— Nie.—
Varthlokkur?Stali już w drzwiach domu Szydercy. Kiedy Ragnarson
wypowiedział to imię, Nepanthe obrzuciła go groźnym spojrzeniem.— Nie
wchodzisz mu znowu w drogę, co? Szyderco...— Gołębiopiersia.
Diamentowooka. Światłości życia znanego próżniaka, słynnego z
lękliwości, czyż mógłbym, usatysfakcjonowany tytułem Najbardziej
Leniwego Człowieka Świata, opiewany od południa, spoza samych krańców
najdalej sięgającej mapy, po północ, gdzie Trolledyngja, od zachodu we
Freylandii na wschód, aż do Matayangi dla swego zajęczego serca i
nieprzezwyciężonej tchórzliwości...— Tak, właśnie byś mógł. Jak to się
niby stało, że znają cię w tych wszystkich miejscach?Szyderca ciągnął w
nekremneńskim:— To był słynny Gwiezdny Jeździec.— Dlaczego? — zapytał
Ragnarson.— Dlaczego co?— Och, nieważne. Dlatego, nie byłeś zaskoczony,
widząc mnie?Grubas wzruszył ramionami.— Kiedy Gwiezdny Jeździec składa
niespodziewaną wizytę staremu grubasowi ukrytemu w sercu nieprzebytych
borów, nic już nie może mnie zaskoczyć. Teraz trzeba tylko spodziewać się,
że z południa przybędzie Haroun z gotowym planem podboju świata w ręku.
Planem jeszcze bardziej szaleńczym niż zawsze — oznajmił głosem nieco
kwaśnym, jakby naprawdę dopuszczał tę możliwość.— Jeżeli wy dwaj
jesteście w stanie choćby na minutę przerwać gdakanie, moglibyśmy zjeść
— oznajmiła Nepanthe.— Przepraszam, Nepanthe — zmitygował się
Ragnarson. — Są rzeczy...Westchnęła.— Póki nie chodzi o inną kobietę.—
Nie, nie chodzi. Tylko maleńki sekret. V. Kolejny dziwny gość Tajemnica
wkrótce stała się większa. Ethrian wrócił ze stajni i po tym, jak został
skarcony, że jest powolny niczym mały chłopiec, powiedział:— Zbliża się
człowiek. Śmieszny człowiek na koniku. Nie wydaje mi się, żebym go lubił. —
Po oznajmieniu tego zabrał się do pochłaniania obiadu.Szyderca wstał od
stołu, podszedł do frontowego okna i wrócił skonfundowany.— Marco.Chwilę
zajęło, zanim Ragnarson przypomniał sobie, że w ogóle zna kogokolwiek o
tym imieniu.— Uczeń Visigodreda?Visigodred był czarodziejem, ich starym
współpracownikiem.— Ten sam. — Szyderca wyglądał na zmartwionego. Bragi
zaniepokoił się.Usłyszeli stuk kopyt i skrzyp uprzęży u wejścia.— Już
jest.— Mhm. — Obaj mężczyźni spojrzeli na Nepanthe. Przez chwilę patrzyła
na nich bez słowa, tylko zbladła nieco, potem poszła powitać gościa.—
Akurat, cholera, na czas — usłyszeli z sąsiedniego pomieszczenia, a
potem: — Och, wybacz mi, moja droga pani. Mąż w domu? Mam nadzieję, że nie.
Hańbą byłoby, gdyby takie piękne przypadkowe spotkanie miało pójść na
marne.— Z tyłu.Marco, karzeł o ego olbrzyma, dumnie wkroczył do kuchni,
zupełnie nie speszony tym, że mogli go usłyszeć.— Czas dokładnie, jak
widzę, odmierzyłem sobie. — Przyciągnął sobie krzesło, chwycił wielką
pajdę chleba i posmarował grubo masłem. Póki się nie napchał, nie zwracał
uwagi na badawcze spojrzenia. — Przypuszczam, że zastanawiacie się, co
tutaj właściwie robię, oprócz napychania sobie buzi. Ja też się
zastanawiam. Cóż, zawsze to samo... zastępuję staremu człowiekowi nogi.
Mam dla was wiadomość.— O, żesz! — warknął Szyderca. — Nie mam czasu.
Zajętym głębokimi skrupułami... sprawozdaniami? spekulacjami?...
filozoficznej natury. Jak wsadzić soczewicę do ziemi, nie babrząc
równocześnie w brudzie i błocie swojej potężnej chłopskiej postury. Nie
dość, żem zbyt mądry, by wdawać się w problemy i spekulacje starego
zapracowanego człowieka, który mógłby zechcieć przerwać moje
rozważania. — Spojrzał na Nepanthe, jakby poszukując u niej
aprobaty.Ragnarson zirytował się. Czy Nepanthe do tego stopnia wzięła
Szydercę pod pantofel? Niegdyś był piekielnikiem o zdziczałych oczach,
gotowym do realizacji każdego szaleńczego planu, jaki upichcił Haroun.
Bragi popatrzył ponad stołem w oczy Nepanthe. Z czego tu się śmiać?
Jednak w tej samej chwili zrozumiał, że ona wie, o czym pomyślał.— Szef
kazał mi tylko powiedzieć wam, co następuje: „W krainie wielu królów nie
ufaj żadnej dłoni prócz własnej ani nie pozwól, by nie wiedziała prawica,
co robi lewica. Ludzie sojuszników zmieniają tam częściej niż bieliznę.
Strzeżcie się wszystkich kobiet i trzymajcie się z dala od miejsca, imienia
i płaszcza Mgły”. Co to wszystko miałoby, do cholery, znaczyć, nie mam
pojęcia. Zazwyczaj nie tak trudno zrozumieć, o co mu chodzi. Ale tym
razem chyba ma w tym własny interes. Myślę, że jego dziewczyna jest w to
zaangażowana. Cóż, muszę już jechać. Dziękuję za pyszny posiłek, moja
pani.— Czekaj — warknął Ragnarson. — Co, do diabła? Hej? Co się dzieje?— Ja
tylko pracuję dla faceta, nie czytam jego myśli. Chcesz wiedzieć więcej,
sam zapytaj. Tylko że on nie chce cię widzieć. Kazał, żebym ci to
powiedział. Zapomniałem. Powiedział, że nie ma sposobu, żeby tym razem
wam pomóc. Zrobił wszystko, co mógł, wysyłając mnie. Teraz, jeśli nie macie
nic przeciwko temu, będę już ruszał w drogę. Są dwie, trzy małe ptaszyny w
domu, które mogą mi umknąć, jeśli szybko do nich nie wrócę. — Stanowczo
odmawiając odpowiedzi na wszystkie dalsze pytania, wrócił do kuca.
Ostatni raz go widzieli, jak żwawym kłusem znikał pod osłoną drzew, w ślad za
nim biegły słowa sprośnej piosenki.— Pomyśleć by można, że człowiek taki
jak Visigodred mógłby znaleźć sobie ucznia nieco bardziej subtelnego —
oznajmił Ragnarson. — A więc co myślicie?— Jam czuję się wykiwany.
Oszołomiony jałowizną sensu. — Wzrok Szydercy pomknął ku Nepanthe. Jedna
z pulchnych śniadych dłoni wykonała znak w mowie głuchoniemych: „Bądź
ostrożny”.Ragnarson uśmiechną