Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cook Glen - Delegatury nocy (1) - Tyrania Nocy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Na cykl
„DELEGATURY NOCY”
składają się:
TYRANIA NOCY
PAN MILCZĄCEGO KRÓLESTWA
W OKOWACH MROKU
Strona 4
Strona 5
Tytuł oryginału
The Tyranny of the Night
(The Instrumentalities of The Night, Book 1)
Copyright © 2005 by Glen Cook
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by
REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2007
Redaktor Małgorzata Chwałek
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki
Jacek Pietrzyński
Ilustracja na okładce
Raymond Swanland
Wydanie I
ISBN 978-83-7301-782-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49,
60-171 Poznań
tel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74
e-mail:
[email protected]
Strona 6
To jest wiek, który chwieje się na skraju ciemnej przepaści i jak
zaczarowany zerka strachliwie w puste oczy chaosu – ogłupiały szczur
próbujący wygrać pojedynek na spojrzenia z głodną kobrą. Bogowie są
niespokojni, rzucają się i poruszają we śnie, aż w końcu na poły
przebudzeni mogą już knuć swe bezeceństwa. Setki milionów ich
bękarciego pomiotu – duchy kamieni, strumieni i drzew, miejsc, czasów i
uczuć – wiedzą już, że dawne ograniczenia murszeją. Furtki Losu stoją
otwarte na oścież. Świat ma przed sobą wiek strachu i wojny, wielkich
czarów i wielkiej przemiany, niezmierzonej rozpaczy śmiertelnych.
Wysokie czoła lodowców pełzną naprzód.
Na ziemi żyją wielcy królowie. Nie ponoszą winy za to, że ich cele
kolidują ze sobą. Wielkie idee wędrują w tę i we w tę po całym obszarze
zamieszkanego świata, który się kurczy. To nie ich wina, że wzbudzają
nienawiść oraz strach wśród wyznawców dogmatów i doktryn znajdujących
się pod coraz mocniejszym ostrzałem.
Jak zawsze to ci, którym przyszło wykonywać dzieła świata, najpewniej
zapłacą cenę jego bólu.
Chaos gryzmoli, nie dbając o linearną myśl ani porządek narracji.
Wydarzenia w Andoray u zarania epoki sturlangerów, kiedy ściany lodu
były wciąż jeszcze tylko egzotyczną ciekawostką, o dwa stulecia
poprzedzają to, co nastąpiło w Firaldii, Calzirze, Dreangerze, Ziemi
Świętej, wreszcie Skraju Connec.
Z początku zawsze trudno się dopatrzyć związków między wydarzeniami
przy Studniach Ihrian a jakimkolwiek innym faktem. Ostatecznie tereny te
pogrążone są w nieustającym wrzeniu. W każdym sporze istnieje tyle stron,
ile miast-państw jest w stanie aktualnie wystawić zbrojne milicje.
Źródłem sprawiedliwej sprawy jest zawsze religia. Oczywiście są też
motywacje prywatne, a więc: chciwość, żądza władzy, miraż łupów czy
pragnienie odwetu za zeszłoroczną świętą misję żywione przez starego
wroga. Ale skłóceni książęta i prałaci zasadniczo są głęboko wierzący.
Waśń między Imperatorem Graala i Patriarchą nie jest żadną nowością.
Dążenie Patriarchy do świętej wojny również. Bratobójcze zakusy
Santerinu i Arnhandu gorzeją na nowo. Tamtejsze wielkie rody związane są
feudalnymi zobowiązaniami z obiema monarchiami. Pomieszanie więzi
lennych rodzi niekiedy absurdalne sytuacje. Ojciec z synem mogą się
spotkać po przeciwnych stronach pola krwi.
Strona 7
Boskie spiski nie mają wielkiej mocy, gdy maszyneria kręci się gładko po
natłuszczonych gęsim łojem osiach. Ale gdy na kosmicznym rynku wiruje
pijana tarantela, tancerze często zapominają, co robią, i tylko zataczają się
otumanieni, obijając o przedmioty – zanim przypomną sobie o swych
celach.
A ci, którzy czynią dzieła świata, niczym mrówki zajęte krzątaniną na
trawniku pośrodku miejskiego rynku, aż nazbyt często mają okazję się
przekonać, czym jest nagłe, potężne i nieprzewidziane uderzenie pijanego
kopyta.
Strona 8
1
Skogafiord, Andoray
Bębny mamrotały niczym gromada starych plotkarek. Ich główną rolą w
obrzędzie było powstrzymanie dzieci od plątania się pod nogami, podczas
gdy dorośli zajmowali się pogrzebem. Zbliżała się noc. Rozbłysły
pochodnie. Stary Thrygg rozgrzebywał ogniska poczerniałą głownią,
począwszy od lewego krańca szeregu. Płomienie skoczyły ku górze,
rzucając wyzwanie nocy. Z wysokości po obu brzegach Skogafiordu
odezwały się rogi. Odpowiedziały im rogi z czatowni w głębi lądu.
Wielki człowiek miał po raz ostatni wyruszyć w morze.
Bard Briga stał na brzegu zimnej wody i śpiewał morzu pieśń,
napominającą przypływ, że czas się już wycofać.
Morze doskonale znało swą rolę. Każda kolejna fala lizała ziemię
odrobinę dalej od bosych stóp Brigi.
Pulla Kapłan pomachał do młodych mężczyzn, stojących po kolana w
lodowatej wodzie.
Bębny zmieniły rytm. Członkowie załogi Eriefa Erealssona, ostatniego z
wielkich sturlangerów, zepchnęli długą łódź w ciemny przypływ.
Prosty żagiel w czerwono-białe pasy złapał wiatr. Uczestników ceremonii
ogarnęła zapierająca dech w piersiach cisza. Nie mogło być chyba lepszego
znaku niż ten podmuch wiatru, który poniesie łódź na piersi przypływu
przez cały fiord.
Rogi podjęły swą żałobną pieśń. Bębny wznowiły dialog z nocą.
Załoganci Eriefa wypuścili płonące strzały w kierunku łodzi. Ale ta już
powoli rozpływała się we mgle, po której jeszcze przed momentem nie było
śladu.
Strona 9
Na powierzchnię wody wychynęła kelpie, zielone włosy zalśniły w
blasku ognisk.
Płonące strzały wystrzelili chyba najgorsi łucznicy w dziejach świata.
Tylko garstka doleciała do łodzi z galionem w kształcie ryczącego
niedźwiedzia. Ogień nie zapłonął, mimo iż wcześniej na statku rozlano całe
baryłki oliwy. Mimo iż ciało Eriefa otaczały szczapy suchego drewna.
Niedobrze.
Gromada ludu morza otoczyła statek. Może to ich czary tłumiły ogień? Z
pewnością czary były powodem, że strzały nie trafiały w kelpie.
– Przestańcie – zaryczał Pulla. – Czy chcecie zbudzić Klątwę Morskich
Królów?
Łucznicy odstąpili.
Statek dryfował. Będzie brakowało Eriefa Erealssona. To jego militarny i
dyplomatyczny geniusz połączył pod wspólnym sztandarem rozbite
rodziny, klany i szczepy fiordów oraz wysp andorayskich – po raz pierwszy
od czasów, gdy Terytoria Neche przeszły do historii.
– Wszyscy śpiewają – krzyknął Briga. – Priga Keda! Z uczuciem! – W
jego głosie słychać było przestrach.
Ludzie podjęli pieśń. Nie znali innego błagania do Delegatur Nocy, żeby,
jeśli już się wtrącają w życie człowieka, omijały Skogafiord. Dawni
Bogowie, bogowie puszczy, nieba i północy, za nic mieli modlitwy
człowieka. Istnieli. Panowali. Byli obojętni na cierpienia i męki
śmiertelników. Ale wiedzieli, co dzieje się w świecie. Dostrzegali tych,
którzy żyli przyzwoicie. I tych, którzy żyli źle. Od czasu do czasu zsyłali
szczęście lub zły los, gdy wydawało im się, że tak właśnie należy postąpić.
Czasy się jednak zmieniają. Nawet dla Dawnych.
Pierwszy wśród Nich, Ojciec Wszechrzeczy, Ten, Który Nadstawia Ucha,
nazywany niekiedy Wędrowcem lub Szarym Wędrowcem, wiedział o
morderstwie Eriefa Erealssona.
Morski lud krzyknął jednym głosem i zanurkował w głębiny.
Potem wśród ludzi z Snaefells i Skogafiordu znowu zaległo milczenie.
Tym razem pełne wyczekiwania i świętej grozy. Pośród nocy zaczęła się
ujawniać przytłaczająca obecność. Nadciągało coś potężnego, coś
strasznego.
Na długi okręt spadły dwie rozwrzeszczane wstęgi ciemności. Wirowały
dookoła jak łopocące poły czarnego płaszcza, wyraźnie widoczne w blasku
Strona 10
ognisk.
– Selekcjonerki Poległych! Selekcjonerki Poległych! – dał się słyszeć
pomruk lęku i grozy.
Wszyscy wiedzieli o tych obłąkanych półboginiach, ale na własne oczy
widział je tylko stary Trygg, naonczas czternastoletni chłopiec, podczas
bitwy tysiąca okrętów o Terytoria Neche.
– Są tylko dwie – zaszemrał ktoś. – Gdzie trzecia?
– Może ta historia o Arlensul jest prawdziwa. – Jedna z obłąkanych cór
Wędrowca została wygnana za miłość do śmiertelnika.
Powietrze stało się zimne jak kraina lodu dalej na północ. Płachty
ciemności kłóciły się ze sobą niczym wróble na pokładzie długiego okrętu.
Po chwili poszybowały w górę i odfrunęły.
Ogień szerzył się gwałtownie i nabierał takiego entuzjazmu, że aż huczał.
Ludzie patrzyli, aż ogień zaczął przygasać. Długi statek dotarł już daleko
w głąb fiordu i znowu znalazł się w obstawie morskiego ludu.
Pulla zawezwał starszyznę Skogafiordu.
– Teraz rozprawimy się z mordercami Eriefa.
Kilka było teorii w kwestii tego, kto zadał Eriefowi zdradziecki cios.
Prawo stanowiło, iż poległy musi dotrzeć na tamten świat, zanim
rozpocznie się proces, wzięta zostanie pomsta lub zapadnie wyrok sądu.
Nieco czasu potrzeba, by nastroje ostygły.
– Selekcjonerki Poległych – powiedział Briga. Nie potrafił nad tym
przejść do porządku dziennego. – Selekcjonerki Poległych. Przybyły. Tutaj.
Trygg skinął głową. Harl i Kel uczynili podobnie.
– Nie miało się na bitwę. Został zamordowany – dokończył myśl Briga.
– Frieslendrzy – odezwał się Pulla.
Wszyscy wiedzieli, że gdyby Erief miał jeszcze rok życia na dokończenie
zjednoczenia całego Andoray, doszłoby do wojny z Frieslendrami.
Królowie Frieslandii rościli pretensje do Andoray, mimo iż wchodziło w
skład Terytoriów Neche.
Starcy spoglądali na Pullę. Patrzyły na niego również staruchy Borbjorg i
Vidgis. Nikt się nie zgadzał ze słowami boskiego rzecznika.
Pulla pokręcił głową.
– Może się mylę. Ale tak uważam.
– Erief był wielki – zauważył Trygg. – Może tak wielki, że sam
Wędrowiec zapragnął go dla siebie. Któż inny mógłby nasłać Selekcjonerki
Strona 11
Poległych? Czy ktoś widział jego kruki? Nie?
– Rzucę kości i zasięgnę porady runów. Może jest coś, o czym Noc
chciałaby, byśmy wiedzieli. Ale najpierw musimy postanowić, co zrobić z
barbarzyńcami.
Dochowano litery prawa. Ale nastroje nie ostygły ani odrobinę od chwili,
gdy odkryto zbrodnię.
Pulla czuł, że źle się dzieje, zanim światło pochodni ukazało wnętrze
więziennego lochu.
– Stójcie! Plątało tu się jakieś huldrin - warknął.
Huldrin w dosłownym tłumaczeniu znaczy „ukryte”. W tym wypadku
huldrin oznaczało stworzenie z krainy elfów, pomiot Delegatur Nocy i
Ukrytych Królestw. Lud Huldre, Ukryty Lud, mimo że rzadko można go
było zobaczyć, stanowił część codziennego życia. Lekceważenie go
oznaczało wielkie ryzyko.
Kapłan zatrzymał się. Potrząsnął nad głową workiem kości. Ich grzechot
miał onieśmielić nocne stwory.
Pulla zaczął posuwać się naprzód, cały czas grzechocąc kośćmi. Potknął
się o stopień schodów. Poprosił Brigę, by obniżył pochodnię.
Pośliznął się na kiju grubym jak jego nadgarstek. Gdyby upadł, runąłby w
głąb pustego lochu.
– Uciekli. – Briga był mistrzem, gdy przychodziło do stwierdzenia
oczywistości.
Barbarzyńcy przybyli do Snaefells i Skogafiordu przed trzema
tygodniami, kupcząc jakąś absurdalną religią z dalekiego południa, gdzie
słońce prażyło tak mocno, iż ludziom gotowały się od tego mózgi. Z
początku wydawali się raczej niegroźni. Opowieści ich były tak
bezsensowne, że aż zabawne. Żaden dorosły człowiek, posiadający dość
rozumu, by samemu iskać własne wszy, nie kupiłby tego nonsensu.
Fizycznie tamci byli jak kiepski żart. Na wpół wyrośnięta dziewczynka
potrafiłaby sprawić im cięgi. Tylko że tamci nie zbliżali się nawet na krok
do żadnej z kobiet.
Ale minionej nocy ktoś wbił sztylet w serce Eriefa, gdy ten spał. Sztylet
uwiązł między żebrami bohatera. Morderca zostawił go w ranie.
Ostrze było cudzoziemskie, nie przypominało żadnego z tych, które
znano na północy. Nawet Trygg jeszcze takiego nie widział. A przecież w
młodości zwiedził wiele odległych krain.
Strona 12
Kilka chwil po tym, jak popełniono zbrodnię, obcy trafili do lochu, przez
cały czas uroczyście zapewniając o swej niewinności.
Trygg sądził, że naprawdę są niewinni. Większość jednak nie podzielała
jego poglądu. Misjonarze nadarzyli się w porę.
Pulla zgromadził wokół siebie starców.
– Ci cudzoziemcy muszą być potężnymi czarownikami. Zniszczyli szałas
nad lochem, a później odlecieli.
– Ktoś pomógł im się wydostać. Ktoś, kto naprawdę zamordował Eriefa.
Jakieś huldrin - drwiąco sapnął Trygg.
Wywołało to zażarty spór o to, czy cudzoziemcy zostali pobici
dostatecznie mocno, zanim zrzucono ich do lochu. Nie powinni byli się
wydostać, nawet z pomocą.
Herva, tak stara, że przy niej Trygg wydawał się młody, warknęła:
– Niepotrzebnie zdzieracie sobie gardła. Nic z tych rzeczy. Uciekli.
Trzeba ich ściągnąć z powrotem. Muszą zostać osądzeni. Odszukajcie
Shagota Bękarta i jego brata.
Usłyszał ją lud Snaefells. Spodobały im się jej słowa. Shagot i jego brat
byli porucznikami Eriefa. Poza tym byli z nich zatwardziali, okrutni ludzie,
których trochę się obawiał ich własny lud. Zwłaszcza teraz, gdy nie było
już Eriefa, który trzymałby ich na wodzy. Dlaczego więc nie pozbyć się ich
z wioski, znajdując zarazem zatrudnienie dla ich umiejętności?
Od strony gór coś krzyknęło. Bliżej w mroku rozległ się śmiech.
Ukryty lud nigdy nie odchodził daleko.
Strona 13
2
Las Estery, w Ziemi Świętej
Else obudził się w jednej chwili. Ktoś ukradkiem zbliżał się do namiotu.
Chwycił za rękojeść sztyletu. W wejściu pojawiła się sylwetka. Jej kontury
kreśliły płonące z tyłu ogniska.
– Else! Kapitanie! Jesteś nam potrzebny. – Jakaś dłoń rozsunęła poły
namiotu tuż obok stóp Else’a. Blask ognia wtargnął do środka.
– Szkielet?
– Tak. Mamy tu problem, panie.
Sam to zdążył wywnioskować z liczby płonących jaskrawo ognisk.
– Jaki problem? – Była noc. Ogniska płonęły jaśniej, niż powinny. Nic
innego nie chciał usłyszeć.
– Nadprzyrodzony.
Oczywiście. Tutaj, w dziczy Ziemi Świętej, pośród Studni Ihrian, w
najmocniej zarażonym przez nadprzyrodzone zakątku ziemi, zagrożenia ze
strony ludzi nadzwyczaj rzadko można było napotkać pośród Królestwa
Nocy.
Else ubrał się pospiesznie, wyśliznął z namiotu jak wielki kot, wysoki na
sześć stóp, gibki i twardy, w pełnym rozkwicie sił fizycznych; poza tym
miał uderzająco jasne włosy i błękitne oczy.
– Gdzie? – Rzucił okiem na konie i stwierdził, że wciąż są spokojne.
– Tam.
Else ruszył truchtem. Szkielet nie potrafił dotrzymać mu kroku. Był zbyt
stary, by w ogóle ruszać w pole. Powinien zostać w domu, by uczyć
dorastającą młodzież. Ale znał Ziemię Świętą lepiej niż jakikolwiek inny z
sha-lugów. Dawno temu przez dwa dziesięciolecia walczył tu z Rhunami.
Strona 14
Else dotarł do miejsca, gdzie znajdował się al-Azer er-Selim, Pan
Duchów ich oddziału. Az wbijał oczy w mrok.
– Co tu mamy? Nic nie widzę.
– Tam. Ta ciemność przesłaniająca drzewa.
Nareszcie dojrzał.
– Co to jest? – W miarę jak oczy przyzwyczajały się do ciemności,
widział coraz lepiej. Poza granicą światła czaiły się niewyraźne sylwetki
czarnych wilków.
– To bogon. Duch władający okolicą. Na gęściej zaludnionym obszarze
byłby lokalnym bożkiem, najpewniej zaklętym w figurze idola w miejskiej
świątyni. By ograniczyć zło, jakie mógłby spowodować. Tutaj, gdzie nikt
nie mieszka, pozostaje rozproszony. Zazwyczaj.
– Zazwyczaj. – Ciemność przybrała teraz niewyraźne ludzkie kształty,
tyle że dwakroć szersze i wysokie na czternaście stóp. – Manifestuje się?
Dlaczego?
– Ktoś go zmusił. Ktoś wywołał go, dał rozkaz i oto jest. Gdy się
zmaterializuje do końca, zaatakuje nas. I będzie rzeź. Nasze uroki są na nic
wobec tak brutalnej siły.
Wilcze kształty trwały przyczajone w oczekiwaniu na upadek
mistycznych zapór ochraniających obóz.
– Jakoś tak mi się wydawało, że zbyt gładko nam idzie. Co robimy?
– Teraz możemy się tylko przygotować. Nie wyrządzimy mu żadnej
krzywdy, póki wciąż zbiera się w sobie. Dopiero gdy się zmaterializuje,
będziemy mieli kilka sekund, zanim jego intelekt opanuje ciało. Wtedy
musicie zadziałać. Więc się przygotujcie.
– Ja będę musiał zadziałać, co?
– Ty dowodzisz.
– Ile czasu mi zostało?
– Około pięciu minut.
Else się odwrócił. Wszyscy już się obudzili. Niektórzy wyglądali na
przerażonych, inni na zrezygnowanych. W obcej krainie, w Królestwie
Wojny, ich wiara we własnego boga pozostawiała wiele do życzenia. Po tej
ziemi kroczyli inni bogowie. To była ziemia, która rodziła bogów. Tak samo
zresztą jak diabły.
Patrzyli na te niespokojne wilcze stwory, a one nabierały coraz
wyraźniejszych kształtów i stawały coraz śmielsze.
Strona 15
– Mohkam, Akir, dawać falkonet.
– Co chcesz zrobić, kapitanie?
– Zamierzam uratować wasze żałosne tyłki. A może wolicie stać tak sobie
i zadawać mi pytania? Heged, Agban, przynieście szkatułkę z pieniędzmi.
Szkielet, potrzebne mi wiadro żwiru. Norts, przynieś beczułkę prochu
strzelniczego. Az… Dobra, płonąca żagiew. Biegiem, wszyscy! Bo jeśli nie,
za pięć minut jesteście martwi. – Else nie zwracał uwagi na przyspieszone
tętno. Starał się też nie przyglądać wilkom. Teraz wydawały się już całkiem
realne, niecierpliwe, warczały na siebie wzajem. Ale były o połowę
mniejsze od prawdziwych wilków, które wytępiono na tym obszarze całe
wieki temu. Nie bały się ludzi. Należały do najczęściej spotykanych
okropieństw, jakie płodziły Delegatury Nocy, znanych wszędzie tam, gdzie
mężczyźni siadali wokół obozowych ognisk i spoglądali nocy w oczy. Były
o wiele bardziej niebezpieczne w gromadzie niż pojedynczo. Każdy na poły
kompetentny specjalista od magicznych osłon potrafił przepędzić na dobre
pojedynczą sztukę, a całemu stadu uniemożliwić wtargnięcie w krąg
światła. Nawet zwykły człowiek pozbawiony nadnaturalnych talentów był
w stanie uporać się z jednym wilkiem, pod warunkiem że był nie w ciemię
bity. Plująca ogniem wilcza zmora odpędzi pomiot Nocy.
Mohkam i Akir już biegli, pchając lawetę falkonetu. Niewielkie mosiężne
działo było co najmniej w takim samym stopniu groźne dla artylerzystów
jak dla celu. Ostatni raz strzelano z niego podczas strzałów próbnych w
odlewni, w której zostało wykonane. Falkonety były nową, tajną bronią
przeznaczoną do wykorzystania tylko w beznadziejnych okolicznościach.
– Proch! – zagrzmiał głos Else’a. – Ruszać się! Szkielet! Ty leniwy stary
pryku, ruszaj się! Heged! Agban! Gdzie jesteście? Wycelować! Dalej.
Dalej. Podsypcie prochu. Półtora ładunku.
Spojrzeli na niego podejrzliwie, ale zrobili, jak kazał. Szkielet przyniósł
żwir.
– Kiedy próbujesz zasnąć na ziemi, to świństwo jest wszędzie. Ale
spróbuj znaleźć kubełek, gdy go naprawdę potrzeba.
– Otwórzcie szkatułę. Tylko srebro. Szybko. Zmieszać ze żwirem.
– Kapitanie! Nie możesz…
– Skarżyć się będziecie później. Akir, uzbrajaj działo. Agban, załaduj
pocisk. Ruszać się, ruszać!
Bogon nie poczeka.
Strona 16
Po paru sekundach Agban odskoczył.
– Gotowe.
– Wyciągnijcie stempel.
– Ach. Tak.
– Dobrze zrobione. Mamy jeszcze moment. Az, rusz tyłek i chodź tutaj. Z
pochodnią.
Czarnoksiężnik aż się żachnął. Nie był prostym żołnierzem. Był Panem
Duchów.
– Ty jeden wiesz, kiedy odpalić. Więc dawaj tu i zrób to.
Wilcze kształty nie bały się już światła, napierały na osłony obozowiska.
Bogon urósł, miał już osiemnaście stóp na osiem, garbił się jak małpa.
Powoli wykształcały się oczy.
– Az!
Czarnoksiężnik drżał, gdy stanął obok falkonetu.
– Cała reszta, wynocha! Ukryjcie się za czymś. Albo idźcie uspokajać
konie i osły. – Dobrze, że bogon postanowił się zmaterializować po
przeciwnej od zwierząt stronie obozowiska. Ale z drugiej strony
zastanawiał się, czy naprawdę jest się z czego cieszyć.
Bogon pojawił się w jednej chwili.
Al-Azer er-Selim przytknął pochodnię do zapałki.
Falkonet chlusnął płomieniem, grzmotem i ogromną chmurą siarkowego
dymu. Else od razu pojął, iż decyzja o powiększeniu ładunku była
właściwa. Proch strzelniczy zwilgotniał. Palił się powoli. Dymu było tyle,
że przez pół minuty nie można było dostrzec rezultatów strzału.
A jednak! Udało się znakomicie. Bogon leżał cały podziurawiony, a
ciemność uchodziła z niego niczym smużki czarnej pary. Rozszarpane
kawałki ciała wilka leżały rozrzucone wokół potwora. Zarośla za nim
zniknęły, a drzewa straciły korę. Pełgały nieliczne, przygasające już zresztą
płomienie. A później zapanowała cisza tak wielka, jaką musiała emanować
Nicość, nim Bóg stworzył niebo i ziemię.
Z ust stojących najbliżej jeźdźców popłynęły pełne zgrozy przekleństwa.
– Szkielet. Mohkam. Akir. Sprawdziliście, czy w lufie falkonetu nie ma
pęknięć? Oczyściliście ją? Jesteśmy gotowi, na wypadek gdy się podniosą?
Pan Duchów powiedział:
– Bogon już nam nie zagrozi, kapitanie. Nikomu.
Strona 17
– Więc bogona mamy z głowy, Az. Pozostaje człowiek, który go
wywołał. To nie jego dopiero co zabiliśmy.
– Warto zapamiętać. Dowie się, że mu się nie udało. Wiedza o
zniszczeniu bogona rozniesie się szybko. Choć nikt nie będzie miał pojęcia,
ani jak, ani dlaczego tak się stało. Z pewnością warto zadbać o zachowanie
tej tajemnicy. Wielu uzna, że jest to osiągnięcie jakichś straszliwych
czarów. Ale, powinniśmy się stąd jak najszybciej wynosić. Zanim ktoś
przyjdzie zobaczyć, co się stało. W ogóle nie powinno nas tu być.
– Teraz z tym ładunkiem nie możemy wyruszyć. Poza tym muszę
pozbierać tyle srebra, ile się da.
– To nie nasza ziemia, kapitanie, cokolwiek twierdzą Gordimer i kaif.
Rhunowie, książęta Arnhandu i kaifowie z Kasr al-Zed również roszczą
sobie do niej prawo. A ich obecność jest tu znacznie bardziej konkretna. W
odległości pół dnia drogi stąd jest kilka wrażych twierdz. Nawet ci obłąkani
niewierni z zachodu mają swoich Panów Duchów. Każdy, kto ma konia, już
tu jedzie. Zabicie bogona to wydarzenie doniosłe. Nikt nie ośmieli się go
zlekceważyć.
– Masz rację, Az. Wszystko to prawda. Poza tym nie ma już chyba
nikogo w Ziemi Świętej, kto by nie wiedział, że kręci się tu zgraja
cudzoziemców. – Można umknąć przed ludzkim wzrokiem, ale tylko
najpotężniejsi czarownicy potrafią uniknąć zainteresowania Delegatur
Nocy. Else nie miał takich środków maskujących. Jego bronią była
szybkość i podstęp.
Jak dotąd jego oddział nie ściągnął na siebie uwagi. Zdobyli to, co
chcieli. Już od jakiegoś czasu byli w drodze do domu.
Az jednak trwał przy swoim:
– Niewykluczone, że kręcą się tu jakieś dzikie plemiona.
– Niewykluczone. Ale musieliby być naprawdę głupi, gdyby sobie
wyobrażali, że jesteśmy łatwą zdobyczą.
Temu nie można było zaprzeczyć. Zwłaszcza gdyby Else postanowił
wznieść sztandar sha-lugów. Niewolni żołnierze wzbudzali wśród dzikich
plemion ogromny respekt. Gordimer Lew, niewolnik-wojownik tak wielki,
że został władcą potężnego, starożytnego królestwa Dreanger, tak by
właśnie postąpił. Krwawych nauczek zebrałoby się już kilka.
Ale Else nie chciał ujawniać przynależności swego oddziału. To
wywołałoby zbyt wiele pytań. A gdy już zaczęto by je zadawać, po krótkim
Strona 18
czasie ktoś nieżyczliwy poskładałby w jedną całość odpowiedzi. Kto wie,
jakie zło mogłoby się z tego narodzić?
– Mamy jakieś powody do dalszych zmartwień? Pojawi się kolejny
potwór? – zapytał Else.
– Myślę, że nie.
– Zatem zostajemy w obozie. Odpocznijcie trochę. Szkielet, chcę,
żebyśmy z pierwszym brzaskiem byli gotowi do wymarszu. Choć
niekoniecznie zaraz ruszymy w drogę. Az, sprawdziłeś nasz ładunek?
– Nie. Ale właśnie sprawdzają. Falaq!
Oczywiście zadanie wykonano. Towarzyszami Else’a byli najlepsi z sha-
lugów. Nie musiał im matkować.
O pierwszym brzasku, gdy tylko było dość światła, by onieśmielić Noc,
Else wysłał zwiadowców, rozstawił warty na skraju lasu i rozkazał
mężczyznom, by zaczęli zbierać monety, które zabiły bogona. Nie
oczekiwał, że wiele odzyska. Za mało czasu. Az miał rację. Żołnierze z
arnhanderskich miast-państw oraz wszyscy zainteresowani Studniami
Ihrian podążą do Lasu Estery w chwili, gdy Panowie Duchów uznają że nie
grozi żadne niebezpieczeństwo.
– Ta ziemia posmakuje krwi, zanim Tyrania Nocy z powrotem ją odzyska
– zauważył Else.
Ktoś zaproponował:
– A może porozmawiamy z Bogiem? Moglibyśmy Go poprosić, aby to
nie była nasza krew.
Else wpatrywał się w miejsce, gdzie padł bogon. W promieniu siedmiu i
pół stopy było spalone do gołej ziemi, a gleba wyżarzona na pył. Powstało
okrągłe, płytkie wgłębienie. Leżało w nim coś, co wyglądało jak jajo z
obsydianu, wzdłuż dłuższej osi mierzące sześć cali. Cały czas
promieniowało ciepłem. Odrywały się od niego zbłąkane pasemka mgły.
Można było zajrzeć do środka jaja, które, jak skonstatował Else, mimo
wszystko kształtem zbliżone było bardziej do nerki. Tkwiły tam uwięzione
srebrne monety. Ta, która znajdowała się najbliżej powierzchni, stopiła się
po brzegach. Inskrypcja przestała być czytelna.
– Bogon nie potrafi się tu z powrotem zmaterializować, prawda, Az? –
zapytał Else. – Nie jest w stanie wykluć się z tego jaja? To nie jest jakiś
feniks?
Strona 19
– Nie. Bogon jest naprawdę potężny. To król duchów. Ale jest tak samo
prosty jak potężny. Najwyraźniej łatwy do zabicia w materialnej postaci.
Jeżeli ma się falkonet, chwilę czasu i srebrny ładunek. Nie wspominając już
o pomocy Pana Duchów, który nie traci zimnej krwi. Nie tracący zimniej
krwi Pan Duchów podniósł jajo za pomocą grubych kijów. Owinął je w
szmaty, uważając, by go nie dotknąć.
– Rozumiem. Dobrze wiedzieć. – Ale wyjaśnienie nie rozproszyło obaw
Else’a. Czarownicy, czary i Tyrania Nocy przekraczały granice jego
prostego rozumienia świata. Nie mógł uwierzyć, by potrafiły postępować
prostolinijnie i słusznie, bez względu na to, czy były po jego stronie czy
przeciw. Nigdy też nie natrafił na nic, co przekonałoby go, że podchodzi do
tej kwestii nazbyt pesymistycznie.
– Kapitanie! – Jeden ze zbieraczy monet przywoływał go skinieniem ręki.
– Co masz?
Oczy mężczyzny były rozszerzone ze zdumienia.
– Martwy człowiek. W dodatku zginął niedawno.
Zwłoki były zwęglone. To, co pozostało z odzieży i biżuterii, wskazywało
na cudzoziemca. Podobnie broń, choć jego miecz był bronią kawaleryjską.
Wokół niego rozrzucone były instrumenty, przywodzące na myśl
cudzoziemskie przybory czarnoksięskie.
– Gdzieś w pobliżu powinny być konie. Jak je znajdziemy, dowiemy się
więcej – rzekł al-Azer.
– To ten, którego szukamy, Az?
– Przypuszczalnie. Daleko od domu.
– Znajdź te konie. Myślisz, że nas szpiegował i dostał częścią ładunku z
falkonetu?
– Na to wygląda. Nie miał pojęcia, co to jest falkonet.
– Ciekawe. On wywołał bogona?
– Nie. Za młody. Ale niewykluczone, że pracował dla człowieka, który to
zrobił. Jako naoczny świadek. Z drugiej strony możliwe, że podążał za
nami, ponieważ wiedział o mumiach.
– Za dużo domysłów, Az. Chciałbym wiedzieć, jak ktoś z jego ludu mógł
się znaleźć tutaj, na południe od Lucidii. Szkielet! Gotowi do drogi?
– Wydaj tylko rozkaz, kapitanie.
– Dowiemy się więcej, gdy przyjrzymy się jego koniom – powiedział al-
Azer.
Strona 20
– Jesteś pewien, że będzie ich więcej niż jeden?
– Jeżeli jest rzeczywiście tym, na kogo wygląda, będzie miał
przynajmniej trzy.
Łagodny dźwięk baraniego rogu zabrzmiał na alarm. Głos takich rogów
zazwyczaj nie niósł daleko. Else i al-Azer pospieszyli do jego źródła.
Młodzieniec imieniem Hagid – którego nie należało mylić z kanonierem
Hegedem – przycupnął na północno-wschodnim skraju Lasu Estery. U
Hagida ciekawe było to, że był sha-lugiem w drugim pokoleniu. Jego ojciec
należał do najbliższego otoczenia Gordimera Lwa. Hagida dołączono do
oddziału Else’a, żeby go trochę utemperować. Dworzanin, rzecz jasna,
oczekiwał, że chłopiec powróci zdrów i cały. Lecz Else znał Lwa. Wiedział,
że misja znaczy więcej niż przeżycie najbardziej nawet uprzywilejowanego
chłopca.
Hagid wskazał ręką na obłok kurzu lśniący pomarańczowo brązowo w
świetle wschodzącego słońca. Ludzie, którzy wzbijali pył, nie poruszali się
równą kolumną. Tworzyli luźną formację. Dzięki temu później, w ciągu
dnia, kiedy słońce stanie wyżej, tuman będzie mniej widoczny.
– Tam – powiedział Az. – Jest ich więcej.
Druga chmura, wznosząca się na wschodzie i wyłaniająca z pustyni,
miała bardziej żółty odcień i była mniej wyraźna.
– Szkielet! Gdzie jest Szkielet? – sarkał Else. – Az. Kto może iść na nas
ze wschodu?
W tym kierunku była tylko pustynia. Niewielkie księstwa Ziemi Świętej
leżały blisko siebie na wybrzeżu, stąd patrząc – na północ i na zachód.
– Pora ruszać, kapitanie. Nasz szpieg należał do jednego z tych
oddziałów. Podejrzewam, że w drugim znajdują się ludzie, którzy wywołali
bogona. Najprawdopodobniej mają powiązania z kaifem Kasr al-Zed –
zauważył Az.
W końcu pojawił się Szkielet.
– Znaleźliśmy konie zabitego. Wszystkie trzy. Przynieśliśmy to, co miały
na sobie.
Else przyjrzał się cuglom, kocom, siodłom, skórzanym torbom przy
siodłach, zawierającym przede wszystkim suszony prowiant oraz
przedmioty, które – jak powiedział Az – czarodziej zabrałby ze sobą w
drogę. W zamkniętym futerale znajdowały się strzały. W drugim – świetny
łuk rekursyjny z laminowanego rogu. Else powiedział: