Cole Allan, Bunch Chris - Sten Sten 1
Szczegóły |
Tytuł |
Cole Allan, Bunch Chris - Sten Sten 1 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cole Allan, Bunch Chris - Sten Sten 1 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cole Allan, Bunch Chris - Sten Sten 1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cole Allan, Bunch Chris - Sten Sten 1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Allan Cole & Chris Bunch
Sten
. 1 .
Śmierć po kryjomu przyszła do Dzielnicy.
Kombinezon cuchnął. Wbity w niego Tech patrzył przez i porysowany
wizjer na przewód okalający z zewnątrz obszar f rekreacyjny i wypuścił z
siebie wiązankę przekleństw, mogącą zadziwić nawet żeglarza dalekiej
przestrzeni.
Najbardziej na świecie chciał teraz napić się zimnego narkopiwa, aby
uciszyć dudniące w głowie bębny kaca. Najmniej zaś na świecie chciał
wisieć na zewnątrz Vulcana, gapiąc się na jednocentymetrową metalową
rurkę, którą miał przyczepić. Ścisnął kołnierz specjalnym przyrządem,
moment obrotowy ustalił na wyczucie i wyrzucił z siebie kolejną wiązankę,
tym razem włączając w nią szefa i tych wszystkich śmierdzących Migów,
bawiących się w odległości jednego metram, i całego świata.
Zrobione. Zwolnił przyrząd i włączył mały silniczek, przyczepiony do
kombinezonu. Jego szef był pieprzonym eks - kochasiem, i do tego miał
zamiar przyczepiać się do sześciu pierwszych rund. Tech wyłączył swój
uziemiony mózg i pożeglował ospale w kierunku śluzy.
Oczywiście moment obrotowy ustalił nieprawidłowo. Gdyby rurka nie
zawierała fluoru pod wysokim ciśnieniem, nic by się nie stało.
Przeciążone złącze trzasnęło i surowy fluor stopniowo przeżerał metal,
przez kilka dni nieszkodliwie rozpościerając się w przestrzeni. Ale w
miarę poszerzania się pęknięcia ciecz kipiała prosto na zewnętrzną okrywę
Dzielnicy, poprzez izolację, a w końcu przez wewnętrzne warstwy spływała
do środka.
Na początku dziura miała wielkość łebka od szpilki. Spadek ciśnienia
pod kopułą był z początku zbyt mały, aby spowodować jakąkolwiek reakcję
czujników, rozmieszczonych wysoko, powyżej kabiny kontrolnej w dachu
Dzielnicy.
Dzielnica mogła mieścić się na którejkolwiek z miliona pionierskich
planet - zatrudnione pracz Kompanię dziwki obojga płci przeciskały się
przez tłum Migów w poszukiwaniu tych Niewykwalifikowanych eMigrantów,
którzy wciąż jeszcze mieli na karcie trochę kredytów.
Długie rzędy maszyn do gry wygwizdywały zachęty do przechodzących
robotników i wydawały z siebie syntetyczny chichot, gdy gra pochłaniała
kolejny grosz.
Dzielnica była prowadzonym przez Kompanię centrum rekreacyjnym,
zbudowanym z myślą o "interesie Migów". "Bawiący się Mig to szczęśliwy
Mig" - powiedział kiedyś psycholog Kompanii. Nie dodał - bo nie musiał -
że bawiący się Mig wydawał kredyty, oczywiście na korzyść Kompanii. Każda
przegrana oznaczała przedłużenie kontraktu.
Właśnie dlatego, pomimo muzyki i śmiechu, w Dzielnicy czaił się smutek
i zawziętość.
Dwóch muskularnych strażników włóczyło się w okolicy wejścia. Starszy
kiwnął głową w kierunku trzech hałaśliwych Migów, przemieszczających się z
jednego sklepu monopolowego do drugiego, i zwrócił się do partnera:
- Gdybyś miał zamiar szarpać się za każdym razem, kiedy ktoś na ciebie
spojrzy, bracie, to szybko któryś ż tych Migów chciałby się przekonać, co
zrobisz, gdy zaczną się naprawdę awanturować.
Nowy stażysta dotknął ogłuszacza.
- A ja chciałbym im to pokazać.
Starszy mężczyzna westchnął i rozejrzał się po korytarzu.
- O rany. Kłopoty.
Jego partner o mało nie wyskoczył z munduru.
- Gdzie? Gdzie?
Starszy mężczyzna pokazał palcem. W stronę wejścia do dzielnicy
kierował się Amos Sten. Drugi strażnik zaczął się śmiać z niskiego Miga w
średnim wieku, gdy nagle zauważył mięśnie jego karku. I rozmiar
nadgarstka. I pięści jak młoty.
W tym momencie starszy ze strażników westchnął z ulgą i oparł się znów
o ścianę.
- Wszystko w porządku, chłopcze. Ma ze sobą rodzinę. Kobieta o
zmęczonej twarzy i dwoje dzieci zbliżało się właśnie do Amosa.
- Co u diabła? - zdziwił się stażysta. - Ten karzełek nie wygląda mi
zbyt groźnie.
- Nie znasz Amosa. Gdybyś znał, narobiłbyś w portki, zwłaszcza jeśli
miałby ochotę na małą bójkę dla poprawienia sobie humoru.
Czwórka Migów po kolei dotykała małych białych kwadratów na
klawiaturze terminala i centralny komputer Vulcana zarejestrował
przemieszczenie się rodziny Stenów do Dzielnicy.
Gdy mijali strażników, starszy uśmiechnął się i skinął Amosowi głową.
Jego partner po prostu patrzył. Amos zignorował ich i poprowadził rodzinę
do wejścia.
- Mig lubi walczyć, co? To chyba nie jest to, co nazywamy zachowaniem
aprobowanym przez Kompanię.
- Synu, gdybyśmy chcieli aresztować każdego Miga, który uszkodził
innego w Dzielnicy, to zabrakłoby forsy na nadgodziny.
- Może powinniśmy go trochę przywołać do porządku.
- Wydaje ci się, że właśnie ty potrafisz to zrobić?
Młodszy strażnik skinął głową.
- Dlaczego nie? Przyłapać go na czymś i przywalić zdrowo.
Starszy mężczyzna uśmiechnął się i dotknął długiej sinej blizny na
prawej ręce.
- Już ktoś próbował. I to lepszy od ciebie. Ale może się mylę. Może
naprawdę właśnie ty umiałbyś coś zrobić. W każdym razie lepiej sobie
zapamiętaj: Amos nie jest zwykłym starym Migiem.
- A co w nim takiego szczególnego?
Strażnik poczuł się nagle zmęczony nowym partnerem i całą tą dyskusją.
- Tam, skąd on pochodzi, takich chłopaczków jak ty zjadają na
śniadanie.
Chłopak najeżył się i spojrzał spode łba. Ale przypomniał sobie, że
nawet nie licząc brzucha, jego kolega jest wciąż lepszy o jakieś
dwadzieścia kilo i piętnaście lat. Okręcił się na pięcie i spojrzał na
starszą panią, która wytaczała się wesolutko z Dzielnicy. Popatrzyła na
niego, wyszczerzyła dziąsła i upadła miękko wprost pod nogi stażysty, na
podłogę.
- Cholerne Migi!
Amos wsunął kartę w terminal i komputer automatycznie dodał godzinę do
jego kontraktu. Czwórka Stenów weszła do holu. Amos rozejrzał się dookoła.
- Nie widzę chłopaka.
- Karl mówił, że ma dodatkową pracę w szkole - przypomniała mu Fread,
jego żona.
Amos wzruszył ramionami.
- Nie straci wiele. Facet, który pracuje koło mnie, był tu wczoraj.
Mówił, że pierwsze przedstawienie jest o jakimś Execu, który zakochuje się
w dziwce i zabiera ją do siebie, do Oka.
Z teatru buchnęła muzyka.
- No tato, chodźmy już.
Amos i jego rodzina weszli do sali.
Sten pospiesznie uderzał w klawisze komputera, wreszcie wcisnął
"przesyłanie danych". Ekran błysnął, a potem poszarzał. Sten drgnął. Nie
da rady skończyć na czas, by zdążyć na spotkanie z rodziną. Wiekowa
szkolna sieć komputerowa nie nadążała, gdy wielu studentów pracowało
równocześnie.
Sten rozejrzał się po sali. Nikt na niego nie patrzył. Wcisnął
"podstawowe funkcje", a potem szybko szereg klawiszy. Odnalazł drogę do
banku danych centralnego komputera. Oczywiście wbrew wszelkim szkolnym
przepisom. Ale Sten, jak wielu innych siedemnastolatków, nie lubił
przejmować się na zapas.
Po przejściu ścieżki dostępu włożył dyskietkę z zadaniem. I skrzywił
się zobaczywszy, co ma zrobić. To było techniczne ćwiczenie z
cyberobróbki, wykonanie kątownika.
To zawsze wymagało zrobienia spawu i zauważył, że sugerowana technika,
przestarzała nawet jak na szkolne warunki, wyznaczała trzymikronowy szew.
A potem uśmiechnął się. Miał przecież dostęp do głównej bazy danych...
Za pomocą pióra świetlnego narysował na ekranie dwie stalowe sztaby i
wcisnął "wykonanie programu - spawanie". Kilka szybkich ruchów i gdzieś na
Vulcanie dwie metalowe belki zostały połączone.
A może to była tylko symulacja komputerowa.
Sten ze zniecierpliwieniem czekał, aż ekran komputera oczyści się. W
końcu monitor zajaśniał i wyświetlił komunikat, że zadanie zostało
prawidłowo wykonane. Sten był wykończony. Jego palce przebiegły po
klawiaturze, odcinając nielegalną ścieżkę dostępu, włączając się z
powrotem w szkolną sieć, przesyłając prawidłowo wykonane zadanie z pamięci
terminala i wyłączając końcówkę. Zerwał się z miejsca i popędził do drzwi.
- Szczerze mówiąc, panowie - powiedział Baron Thoresen - mniej troszczę
się o to, że programy R i D nie zgadzają się z jakimiś wydumanymi regułami
etycznymi Imperium, niż o dobro naszej Kompanii.
Zaczęło się jak zwyczajne zebranie rady dyrektorów Kompartii, tych
sześciu istot, które kontrolowały życie ponad miliona osób. Wtedy stary
Lester zadał pytanie w najbardziej odpowiednim momencie.
Thoresen nagle wstał i zaczął kroczyć tam i z powrotem. Wielkie
cielsko dyrektora przyciągało uwagę zgromadzenia niemniej niż grzmiący
głos i autorytatywność.
- Jeśli to brzmi nie patriotycznie, to bardzo mi przykro. Jestem
człowiekiem interesu, a nie dyplomatą. Jak niegdyś mój dziad, wierzę tylko
w naszą Kompanię.
Tylko jeden człowiek pozostał niewzruszony. Lester. To stary złodziej,
pomyślał Baron. Zarobił już swoje, a więc może sobie pozwolić na etyczne
skrupuły.
- Imponujące - powiedział Lester. - Ale my, rada dyrektorów, nie
pytaliśmy o pańsltie poglądy. Pytaliśmy o nakłady na Projekt Bravo. Nie
chciał pan nam wyjawić, o jaltiego rodzaju eksperymenty chodzi, ale znowu
zwraca się pan o przyznanie dodatkowych funduszy. A ja chciałbym tylko
wiedzieć, czy mają one może również militarne znaczenie, ponieważ wtedy
moglibyśmy otrzymać dotacje finansowe z jakiejś fundacji Imperium.
Baron spojrzał na Lestera z namysłem, lecz bez strachu. To Thoresen,
pomimo wszystko, rozdawał karty. I wiedział dostatecznie dużo, by nie
pozwolić temu staremu chytremu zapaśnikowi na ostatnie słowo. I
dostatecznie dużo, aby nie próbować przyduszać go. Lester wiele przeżył i
nie bał się.
- Doceniam pański wkład. I pańską troskę o niezbędne wydatki. Ale ten
projekt jest zbyt ważny dla naszej przyszłości, bym mógł ryzykować jakiś
przeciek.
- Czyżbym wyczuwał brak zaufania? - zapytał Lester.
- Nie w stosunku do panów. Nie bądźmy śmieszni. Ale gdyby konkurencja
dowiedziała się o celach Projektu Bravo, to nawet moje ścisłe powiązania z
Imperatorem nie powstrzymałyby ich od kradzieży i zrujnowania nas.
- Nawet gdyby zaistniały jakieś przecieki - spróbował drugi z członków
zarządu - to zawsze mamy inne rozwiązania. Możemy wpływać na zaopatrzenie
w AM2
- Używając bliskich, osobistych powiązań z Imperatorem, oczywiście -
podsunął miękko Lester.
Baron uśmiechnął się lekko.
- Nawet ja nie mogę aż tak bardzo polegać na naszej przyjaźni. AM2 to
energia, dzięki której prosperuje Imperator i Imperium. Nikt inny.
Cisza. Nawet Lester nic nie powiedział. Duch Wiecznego Imperatora
zakończył rozmowę. Baron rozejrzał się dookoła, po czym zaczął mówić
rozmyślnie suchym, monotonnym głosem:
- Nie słysząc więcej uwag, uważam sprawę zwiększonych funduszy za
ustaloną. Przejdziemy teraz do prostszych zagadnień. Udało nam się
zmniejszyć główne nakłady na urządzenia portowe Vulcana o pełne piętnaście
procent. Wchodzi w to nie tylko wewnętrzne oprzyrządowanie miejsc
cumowania, ale także przedsprzedaż kontenerów. Jednak nadal nie jestem
zadowolony. Byłoby o wiele lepiej, gdyby...
Amos otworzył szeroko oczy, gdy przedstawienie się skończyło i
zapłonęły światła. O ile mógł się zorientować, Exec i jego panienka po
przeprowadzce do Oka przenieśli się na którąś z planet pionierów i zostali
zaatakowani przez jakieś zwierzę.
Ziewnął. Nie przepadał za przedstawieniami, ale dobra drzemka przyda
się człowiekowi od czasu do czasu.
Ahd trącił go lekko.
- Właśnie to chciałbym robić, kiedy dorosnę. Zostać Execem.
Amos przeciągnął się i wstał.
- A właściwie dlaczego, synu?
- Bo oni mają przygody i pieniądze, i medale... i wszyscy moi
przyjaciele też chcą tacy być.
- Pozbądź się lepiej od razu takich mrzonek - sapnęła Freed. - Tacy
jak my nie mieszają się z Execami.
Chłopiec zwiesił głowę. Amos poklepał go po plecach.
- To nie dlatego, że nie jesteś wystarczająco dobry, synu. Do diabła,
każdy Sten jest wart tyle, co sześciu tych cho...
- Amos!
- Przepraszam. Ludzi. - Amos skrzywił się i dodał: - Do diabła.
Nazywanie Execów cholernymi nie jest przeklinaniem. To zwykłe stwierdzenie
faktu. Mimo wszystko, Ahd, oni nie są bohaterami. Oni są najgorsi. Mogliby
zabić człowieka dla wyrównania rachunku. A potem oszukać jego rodzinę na
pogrzebie. Gdybyś został jednym z nich, to nie moglibyśmy być z ciebie
dumni, ani ja, ani twoja matka, ani ty sam.
I wtedy odezwała się jego mała córeczka.
- Ja chcę być panienką do zabawy - stwierdziła.
Amos zdusił uśmiech, gdy zobaczył, że Freed podskoczyła na jakieś
półtora metra. Zdecydował, że teraz jej kolej na "rodzicielską rozmowę".
Ciśnienie ostatecznie rozerwało rurkę, i wydobywający się gaz
skierował ją wprost na dziurę, którą przedtem przebił w okrywie Dzielnicy.
Pierwszy zmarł stary Mig, który opierał się o wewnętrzną ścianę
kopuły, kilka centymetrów od nagle powstałego otworu. Zanim zdążył
spostrzec fluor zżerający ciało i kości, już był martwy.
W kabinie kontrolnej kilku znudzonych Techów obserwowało spłukanego
Miga, usiłującego namówić panienkę na zabawę po zniżonej stawce. Jeden z
Techów chciał się założyć, ale nie znalazł chętnych. Panienki nie dają
jałmużny.
Ciśnienie w końcu spadło poniżej poziomu bezpieczeństwa i zapaliły się
światła alarmu. Nikt nawet nie drgnął. Załamania i alarmy stanowiły
codzienne zjawisko na Vulcanie.
Główny Tech na wszelki wypadek podszedł do komputera. Nacisnął kilka
klawiszy, uciszając syreny i wygaszając światła alarmowe.
- No, a teraz zobaczmy, co jest grane. Odpowiedź żwawo wypłynęła na
ekran.
- Hm. To wygląda nieprzyjemnie. Spójrz. Jego asystent rzucił okiem
przez ramię.
- Jakieś chemikalia dostają się do kopuły. Spróbuję zmniejszyć
przeciek.
Tech nacisnął jeszcze parę klawiszy, domagając się więcej informacji z
bazy danych.
UTRATA POWIETRZA; OBECNOŚĆ ZANIECZYSZCZENIA; POTENCJALNE ZAGROŻENIE
ŻYCIA; CZERWONY ALARM.
Główny Tech w końcu stracił swój olimpijski spokój.
- Cholerne Zaopatrzenie i ich cholerne rurki. Wydaje im się, że nie
mamy nic innego do roboty niż sprzątanie po nich. Mam zamiar dać taki
raport, że wypali każdy włos z ich łysiny.
- Proszę pana?
- Nie przeszkadzaj mi, kiedy się wściekam! Czego chcesz?
- Czy nie wydaje się panu, że to powinno zostać naprawione? I to
zaraz?
- Taa. Założę się, że połowa z tych przeklętych czujników jest zepsuta
albo ktoś wylał na nie piwo. Gdybym dostawał jeden kredyt za każdym razem,
gdy...
Gdy szukał przecieku, jego głos ścichł. W końcu zmniejszył zakres
promienia, sprawdzając rurkę po rurce.
- O cholera. Musimy się przebrać, żeby tam pójść. To leci przez kopułę
tamtego laboratorium. O!
Diagram zamarł na ekranie, w poprzek przebiegły czerwone litery: KAŻDY
PRZYPADEK ZWIĄZANY Z PROIEKTEM BRAVO MUSI BYĆ ZGŁOSZONY NATYCHMIAST DO
THORESENA.
Jego asystent zastanowił się:
- Ale dlaczego to... - Zamilkł, bo zorientował się, że główny Tech nie
słucha go.
- Cholerni Execowie. Zmuszają cię, żebyś uzgadniał z nimi za każdym
razem, kiedy masz coś zrobić.
Wystukał informację, znalazł kod Thoresena, wcisnął "przesyłanie
danych" i czekał.
Baron ściskał ręce każdego członka rady opuszczającego posiedzenie.
Pytał o zdrowie i o rodzinę. Wspominał o kolacji. Albo komplementował
słuszność ich sugestii. Dopóki nie przyszła kolej na Lestera.
- Doceniam pańską obecność, Lester, bardziej niż pan sobie wyobraża.
Pańska mądrość ma wybitnie korzystny wpływ na...
- Bardzo sprytnie wymigał się Pan od odpowiedzi na moje pytanie,
Thoresen. Sam bym tego lepiej nie zrobił.
- Ależ ja nie unikałem niczego. Ja tylko...
- Oczywiście, pan tylko. Proszę zachować pochlebstwa dla tych głupców.
I pan, i ja dobrze znamy nasze intencje.
- Pochlebstwa?
- Zapomnijmy o tym. - Lester ruszył powoli, jednak przystanął i
odwrócił się. - Oczywiście rozumie pan, że to nie jest skierowane
przeciwko panu, Thoresen. Jak pan, ja także dbam tylko o interesy naszej
Kompanii, tylko to jest ważne.
Baron skinął głową.
- Niczego innego nie oczekiwałbym od pana.
Thoresen patrzył za wychodzącym starcem. I stwierdził, że stary
złodziej głupieje albo... kłamie. Cóż może być ważniejszego niż władza?
Kompania?
Odwrócił się do dyskretnego brzęczyka i nacisnął. Sześć rzekomych
okładek zabytkowych książek przesunęło się, ukazując dostęp do terminala.
Niespiesznie zrobił trzy kroki i dotknął przycisku. Główny Tech
pojawił się na wizji.
- Mamy kłopot, sir. Tutaj, w Obszarze Wypoczynkowym Dwadzieścia Sześć.
Baron skinął głową.
- Proszę o raport.
Główny Tech wcisnął klawisze, monitor rozbłysnął i szczegóły przecieku
w Dzielnicy zaczęły przesuwać się po ekranie. Baron natychmiast pojął, o
co chodzi. Komputer przewidywał, że zabójczy gaz wypełni rejon kopuły w
ciągu piętnastu minut.
- Dlaczego to jeszcze nie zostało naprawione, Techniku? - Dlatego, że
ten cholerny komputer ciągle piszczy "Projekt Bravo, Projekt Bravo" -
warknął Główny Tech. - Potrzebuję tylko pańskiego pozwolenia, i zaraz to
będzie zrobione bez narażania kogokolwiek, ja to panu gwarantuję.
Baron pomyślał chwilę.
- Czy nie ma innego dojścia do miejsca przecieku niż przez
laboratorium Projektu Bravo? Czy nie można wysłać po prostu kogoś w
skafandrze kosmicznym na zewnątrz?
- Nie ma mowy. Rurka jest tak poszarpana, że będziemy musieli to
odłączyć u źródła. Tak, panie baronie. Wejście do tego laboratorium jest
konieczne.
- Nie mogę wam pomóc. Główny Tech zamarł.
- Ale... przeciek nie zatrzyma się w Dwudziestym Szóstym. Ten cholerny
fluor zje wszystko oprócz szklanych ścian.
- A więc rozwal Dwudziesty Szósty.
- Ale tam jest prawie tysiąc czterysta osób!
- Słyszałeś rozkaz.
Główny Tech gapił się na Thoresena. Nagle skinął głową i wyłączył się.
Baron westchnął. Zanotował sobie w pamięci, żeby zlecić Kadrom
zatrudnienie nowych robotników. A potem przejrzał w myślach całe
wydarzenie, aby sprawdzić, czy nie przegapił niczego.
Istniała jeszcze sprawa bezpieczeństwa. Główny Tech i oczywiście jego
asystenci. Mógłby ich gdzieś przesunąć albo prościej... Thoresen przestał
rozważać tę sprawę. Na ekranie pojawiło się menu obiadu.
Pogwizdując bezgłośnie Główny Tech powoli przyłożył palec do ekranu.
Jego asystent kręcił się obok.
- Czy nie powinniśmy...
Główny Tech popatrzył na niego; ale nic nie powiedział. Odwrócił się
od terminala i szybko otworzył czerwoną klawiaturę WPROWADZANIE DANYCH
ALARMOWYCH.
Sten popchnął zawianego Techa i pospieszył w głąb korytarza w kierunku
wejścia do Dzielnicy, szukając swojej karty. Młody strażnik stanął mu na
drodze.
- Widziałem to, chłopcze.
- Co?
- To, co zrobiłeś temu Techowi. Nie wiesz, jak się odnosić do lepszych
od siebie?
- O rany, proszę pana, on sam się poślizgnął. Ktoś musiał upuścić coś
na chodnik. Wydaje mi się, że nie mógł pan dobrze widzieć, co się tam
zdarzyło. To dość duża odległość, zwłaszcza dla starszego człowieka,
proszę pana. - Patrzył na niego niewinnie.
Strażnik cofnął rękę, nabierając rozmachu, ale partner złapał go za
ramię.
- Nie zawracaj sobie głowy. To chłopak Stena.
- Ale mimo wszystko, powinniśmy... och, spadaj, mały. Możesz wejść.
- Dziękuję panu.
Sten podszedł do bramy i włożył kartę do terminala.
- Zachowuj się tak dalej, a wiesz, co się stanie?
Sten czekał.
- Uciekniesz. Do Buntowników. I będziemy polować na ciebie. Wiesz, co
się dzieje, kiedy złapiemy takiego szczura? Robimy mu pranie mózgu.
Strażnik uśmiechnął się.
- I wtedy są tacy milutcy. Czasami pozwalają nam pobawić się z ich
dziewczynami... zanim się ich pozbędą.
Nagle zaryczała hydraulika i stalowe drzwi śluzy kopuły zatrzasnęły
wejście. Sten cofnął się schodząc niżej.
Spojrzał na strażników. Zaczęli coś mówić... a potem przenieśli wzrok
na migający nad wejściem czerwony napis:
WEJŚCIE ZAMKNIĘTE... NIEBEZPIECZEŃSTWO... NIEBEZPIECZEŃSTWO...
Powoli podniósł się.
- Moi rodzice - powiedział Sten głucho. - Oni są w środku!
A potem walił w potężne stalowe drzwi, dopóki nie odciągnął go starszy
strażnik.
Ładunki wybuchowe wysadziły sześć części kopuły. Ciche trzaski
zagubiły się w ryczącym tajfunie uciekającego w przestrzeń kosmiczną
powietrza.
Huragan zagarnął zamieszkane sześciany Dzielnicy i znajdujących się
tam ludzi i rzucił ich w czerń.
A potem ten nagły wicher zamarł.
To, co pozostało z budynków, mebli i całego wyposażenia, dryfowało w
zimnej poświacie odległego słońca. Razem z wysuszonymi, skurczonymi
szczątkami tysiąca trzystu osiemdziesięciu pięciu istot ludzkich.
Wewnątrz pustej kopuły, która była Dzielnicą, Główny Tech patrzył
przez okienko kabiny kontrolnej. Jego asystent wstał od swojego
stanowiska, podszedł i położył mu rękę na ramieniu.
- Daj spokój. To byli tylko Migowie.
Główny Tech odetchnął głęboko.
- Tak. Masz rację. Oni nic nie znaczyli.
następny
A. Cole & C. Bunch Sten
. 2 .
Wyobraź sobie Vulcan.
Śmietnisko, krążące w blasku i ciemnościach. Jego centrum to
zbiorowisko walców, grzybów, rur i klocków ustawionych ryzykownie przez
zidiociałe dziecko.
Wyobraź sobie sztuczny świat Vulcana, wielomilionowe serce Kompanii.
Mechaniczny świat sklepów i fabryk. Rudowce Kompanii nieprzerwanie
spływały w kierunku Vulcana, wioząc surowce. Czyszczono, przetwarzano,
wykonywano wiele produktów, które następnie frachtowce Kompanii rozwoziły
do połowy galaktyki. Dla Imperium, funkcjonującego na zasadach
przedsiębiorstwa handlowego, taki gigantyczny trust powiązanych ze sobą
przemysłów był czymś najzupełniej normalnym i od początku zaakceptowanym.
Sześćset lat wcześniej dziad Thoresena został zachęcony przez
Wiecznego Imperatora do budowy Vulcana. Owa zachęta obejmowała także
specjalne tankowce klasy C zawierające Antymaterię2, źródło energii, które
otworzyło człowiekowi drogę w przestrzeń kosmiczną.
Prace rozpoczęto od cylindra o wymiarach osiem na szesnaście
kilometrów, stanowiącego pomieszczenie dla systemów zarządzających i
utrzymujących przy życiu nowy świat.
Holowniki przeciągnęły ten rdzeń przez dystans dwudziestu lat
świetlnych i umiejscowiły go w zamarłym, ale bogatym w minerały systemie.
W pełni wyposażone fabryki, wiele olbrzymich walców, zbudowano w
cichych, odległych systemach, a następnie przyłączono do rdzenia. Wraz z
nimi zainstalowano miriady systemów podtrzymywania życia, od pomieszczeń
do upraw hydroponicznych po sprzęty służące rekreacji.
Ten zaprojektowany przez komputery świat robił wrażenie: groźny, super
wydajny kolos utworzony w celu najbardziej efektywnej eksploatacji
robotników i materiałów. Komputery nie stworzyły tego świata dla ludzi.
W miarę upływu lat często łatwiej było zamykać fabryki, w których
zamknięto produkcję, niż je przebudowywać. Inne, nowsze zakłady, baraki i
kopuły pomocnicze były wciskane tam, gdzie zaistniała potrzeba. Skoro
grawitację kontrolowały generatory McLeana, góra czy dół stanowiły pojęcia
umowne. Po upływie dwustu lat Vulcan zaczął przypominać metalową rzeźbę,
którą można by nazwać Odpadki Poszukujące Spawacza.
W końcu na szczycie zamontowano Oko - kwaterę główną Kompanii,
przyczepioną do owego najpierwszego rdzenia. Szeroki na szesnaście
kilometrów grzyb miał w czasach Stena zaledwie dwieście lat, ponieważ
dodano go po centralizacji Kompanii.
Poniżej Oka znajdował się obszar ładowania cargo, zasadniczo
zarezerwowany dla własnych statków Kompanii. Niezależne frachtowca
cumowały w przestrzeni zewnętrznej i musiały akceptować dodatkowe koszty
związane z transportem ładunku i pasażerów przez promy kosmiczne Kompanii.
Pod dokiem usytuowano pomieszczenia dla gości. Był to normalny,
ogólnodostępny port, z tym, że każdy kredyt wydany przez kupca lub kogoś z
jego załogi trafiał prosto na rachunek Kompanii.
Kopuły dla gości były najdalej na południe wysuniętym miejscem, gdzie
mogli docierać zaświatowcy. Kompania w oczywisty sposób nie życzyła sobie,
aby ktokolwiek zajmował się - czy nawet spotykał - z jej robotnikami.
Niejasne plotki o Vulcanie krążyły po całej galaktyce. Nigdy jednak
nie zawitała tam Imperialna Komisja Praw Człowieka. Bo Vulcan produkował.
Olbrzymi moloch przez wieki dostarczał dokładnie tego, czego
potrzebowało Imperium. A służba bezpieczeństwa Kompanii dbała o wyciszenie
spraw.
Wieczny Imperator był wdzięczny. Tak wdzięczny, że nobilitował dziada
Thoresena. I Kompania nadal pracowała. Każdy moloch będzie się poruszał
samą siłą inercji, czy mowa o imperium perskim albo General Motors ze
starożytności, czy o rozlazłych Konglomeratach z mniej odległej
przeszłości. Przez jakiś czas. Jeśli nawet ktokolwiek w czasach Stena
stwierdził, że Kompania nie przodowała w żadnej technice, albo że
innowacje i wynalazki są utrącane przez departament kadr, to nikt nie
przedstawił tego problemu Baronowi.
Gdyby nawet znalazł się ktoś dostatecznie odważny albo głupi, aby tego
dokonać, okazałoby się to zbędne. Barona Thoresena bowiem od dawna
prześladowała myśl, że coś, co stworzył jego dziad, z wolna kruszyło się
na jego oczach. Obwiniał o to swego ojca, tchórzliwego pieczeniarza, który
pozwolił biurokratom wziąć górę nad inżynierami. Ale nawet, gdyby trzeci
Thoresen był mężem opatrznościowym, to i tak prawdopodobnie nie byłby w
stanie kontrolować wielogłowej hydry, jaką stworzył jego ojciec.
Młody Baron rósł na człowieka odważnego i - zafascynowanego krwawą
walką swego dziada, dosłownie i w przenośni, ale bez jego wrodzonej
uczciwości. Kiedy ojciec Barona zaginął gdzieś w przestrzeni i nikt go
więcej nie widział, nie było żadnych wątpliwości, że młody człowiek może
stanąć na czele zarządu Kompanii.
Odtąd miał tylko jeden cel: ożywić to, co rozpoczął jego dziad. Ale
nie przez przewrócenie Kompanii do góry nogami i bitewki z konkurencją.
Thoresen pragnął zrobić o wiele więcej. Opętała go idea mistrzowskiego
ciosu kendo.
Projekt Bravo.
I teraz brakowało mu zaledwie kilku lat do zebrania plonu. Baronowi
podlegała rada oraz pomniejsi kierownicy, Execowie. Żyjąc i mieszkając
jedynie w Oku, trzymani byli przy Kompanii nie tylko przez doskonale
sformułowane kontrakty czy wysokie płace, ale i przez najsłodsze ze
wszystkich świadczeń: niemal nieograniczoną władzę.
Execom podlegali Technicy, wysoko kwalifikowani i dobrze traktowani
specjaliści. Z nimi podpisywano kontrakty na okres od pięciu do dziesięciu
lat.
Kiedy kontrakt dobiegał końca, każdy Tech mógł powrócić do domu jako
bogaty człpwiek, otworzyć własny interes oczywiście Kompania zatrzymywała
wyłączne prawa do rozprowadzania wszelkich nowych produktów, które mógłby
wytworzyć - albo przejść na emeryturę.
Dla Execów i Techów Vulcan bardzo przypominał rodzaj przemysłowego
nieba.
Dla Migów to było piekło.
Znaczący jest fakt, że zwycięzca zorganizowanego przez Kompanię
konkursu "Nazwij Naszą Planetę", błyskotliwy robotnik - Niewykwalifikowany
eMigrant - użył pieniędzy z nagrody, aby wykupić swój kontrakt i bilet na
podróż do miejsca tak oddalonego od Vulcana, jak tylko było to możliwe.
Fellachowie, chłopi, robole - zawsze będą istnieć wędrujący robotnicy
gotowi do wykonywania paskudnej pracy. Ale tak, jak egipskiego fellacha
zadziwiłby geniusz techniczny Joada, tak dwudziestowiecznego pracownika
przy taśmie montażowej zaszokowałby ktoś taki jak Amos Sten.
Dla Amosa jeden świat nigdy by nie wystarczył. Robiąc, co konieczne
dla pełnego brzucha, kielicha od czasu do czasu i kupna biletu na inną
planetę, był człowiekiem, który mógł wszystko nastawić, zmusić do pracy
przestarzałą żniwiarkę albo dla fantazji zrzucić cię ze schodów.
A potem przenieść się gdzie indziej.
Jego żonę, Freed, pochodzącą ze spokojnego, rolniczego świata,
cechowało to samo pragnienie, aby sprawdzić, co może dać następna planeta.
Myśleli, że w końcu znajdą świat dla siebie, w sam raz do ustatkowania
się. Taki, na którym nie będzie zbyt wielu ludzi, i gdzie kobieta i
mężczyzna nie muszą pocić się na cudzy rachunek. Lecz ciągle każde miejsce
wydawało im się lepsze niż to, na które właśnie patrzyli.
A potem był Vulcan.
W ustach werbownika brzmiało to idealnie.
Dwadzieścia pięć tysięcy kredytów rocznie dla niego. Plus niezliczone
dodatki dla człowieka o jego zdolnościach. Nawet kontrakt na dziesięć
tysięcy rocznie dla Freed. I możliwość pracy na najnowszych w galaktyce
narzędziach.
I werbownik nie kłamał.
Młyn Amosa był najbardziej skomplikowaną maszyną, jaką kiedykolwiek
widział. Wkładano do niej trzy płaty trzech różnych metali. Były mielone i
elektronicznie łączone. Dopuszczalna tolerancja dla tych wsporników -
Amosowi zajęło dziesięć lat, aby dowiedzieć się, co wytwarza - wynosiła
jedną milionową milimetra, plus minus jedna tysięczna milionowej.
I miał stanowisko mistrza maszynowego.
Ale wykonywał tylko jedną czynność: łapał wylatujące z otworu na
odpadki zużyte części maszyny i wybrakowane produkty. Wszystko inne było
zautomatyzowane, regulowane przez komputer oddalony o pół świata.
Pensja także nie była kłamstwem. Ale werbownik nie wspomniał o tym, że
jeden komplet ubrania kosztuje sto kredytów, posiłek z soi dziesięć za
porcję, a czynsz za trzy pokoje w barakach wynosi tysiąc kredytów
miesięcznie.
Data zakończenia kontraktu oddalała się coraz bardziej, podczas gdy
Amos i Freed usiłowali znaleźć jakąś drogę odwrotu. A potem przyszły
dzieci. Nie planowane, ale chciane. Kompania zachęcała do posiadania
potomstwa. Następna generacja robotników, bez konieczności ponoszenia
wydatków na rekrutację i transport.
Amos i Freed walczyli z procesem warunkowania prowadzonym przez
Kompanię. Ale trudno wytłumaczyć, co znaczy otwarte niebo i spacer po nie
znanych ścieżkach, komuś, kto wzrasta wśród zakrzywionych, szarych
sklepień i ruchomych chodników.
Freed, po długotrwałej walce z Amosem, przedłużyła swój kontrakt o
sześć miesięcy z powodu nabycia kinotapety na całą ścianę,
przedstawiającej śnieżny krajobraz na jakiejś odległej planecie.
Prawie osiem miesięcy przeminęło, zanim śnieg przestał padać na
urokliwe skupisko domków, a drzwi, otwarte na powitanie powracającego
robotnika, przestały chwiać się na wietrze.
Tapeta była potrzebna Amosowi i Freed, ale nie Kartowi. Chociaż młody
Sten nie miał najmniejszego pojęcia, jak to jest, kiedy żyje się bez murów
odległych o wyciągnięcie ręki, był pewien, że jedyny cel jego życia,
nieważne za jaką cenę, stanowi wydostanie się z Vulcana.
następny
A. Cole & C. Bunch Sten
. 3 .
- Zapamiętaj sobie, synu. Musisz patrzeć na niego jak na niedźwiedzia.
- Tato, a co to jest niedźwiedź?
- No wiesz. Taki, jakiego używa Gwardia Imperialna do ćwiczeń.
Widziałeś jednego na filmie.
- A, tak. Wygląda jak Doradca.
- No, może trochę, tylko nieco bardziej owłosiony i mniej nadęty. Mimo
wszystko, kiedy siedzisz w ćwiczebnym wozie i patrzysz w dół na
niedźwiedzia, to też nie wygląda tak groźnie. Ale gdyby tak stanął przed
tobą...
- Nie rozumiem.
- Ten niedźwiedź, to jak Vulcan. Gdybyś był wysoko, w Oku, to wszystko
wyglądałoby zupełnie dobrze. Ale kiedy jesteś Migiem, tu, w dole...
Amos Sten kiwnął głową i nalał sobie następny kufel narkopiwa.
- Karl, musisz sobie zapamiętać, aby nigdy, ale to nigdy nie dać się
złapać temu niedźwiedziowi.
Tego Sten zdążył się już nauczyć. Dzięki Elmorowi. Elmor to był stary
Mig, mieszkający w samodzielnym mieszkaniu na końcu korytarza. Większość
wolnego czasu spędzał na placu zabaw, opowiadając dzieciom bajki.
To były piękne opowieści, element tradycji, którą ci przemysłowi
wieśniacy przywieźli na Vulcana z tysięcy światów, i która tu zrodziła ich
podziemną kulturę.
Zbiory Ardmoru. Duchy statku z Capelli. Farmer, który został królem.
I własne legendy Vulcana. O Buntowniku, który uratował Kompanię.
Niesamowite, szeptane opowieści o kopułach magazynów i fabryk, w których
od pokoleń nie postała noga człowieka, ale wciąż coś żyło i poruszało się
wewnątrz.
Ulubioną bajką Stena była ta, którą Elmor opowiadał najrzadziej - jak
to kiedyś, pewnego dnia, wszystko się zmieni. Przybędzie ktoś z innego
świata i powiedzie Migów w górę, do Oka. Nadejdzie dzień porachunków i
system obiegu powietrza wypluje krew Execów. Najlepsze było na końcu,
kiedy Elmor mówił powoli, że człowiek, który powiedzie Migów, też będzie
Migiem.
Rodzice z korytarza nigdy nie zwracali uwagi na Elmora. Trzymał
dzieciaki z daleka od kłopotów i byli mu za to wdzięczni. Każdego Dnia
Założyciela przelewali na kartę Elmora coś w rodzaju prezentu. Nawet jeśli
zdawali sobie sprawę, jakiego rodzaju są te opowieści, to i tak milczeli.
Po prostu milczeli.
Koniec był więc nieunikniony. Któreś dziecko za dużo gadało do
niewłaściwej osoby. Takiej jak Doradca.
Pewnego popołudnia Elmor nie przyszedł. Wszyscy zastanawiali się, co
zaszło. Potem temat zaczął nudzić i wszyscy zapomnieli.
Ale nie Sten. Spotkał kiedyś Elmora w Dzielnicy. Wielki i niezgrabny
człapał powoli za maszyną sprzątającą ulicę. Zatrzymał się przy Stenie i
spojrzał w dół na chłopca.
Usta Elmora otworzyły się, próbował coś powiedzieć. Lecz język tylko
drżał bezsilnie, mowa brzmiała jak niezrozumiałe pomruki. Maszyna
zaświstała, Ehnor posłusznie obrócił się i poszedł za nią. Stenowi przez
głowę przeleciała jedna myśl: pranie mózgu.
Powiedział ojcu o tym, co widział. Amos skrzywił się.
- To jest tajemnica, którą musisz poznać, synu. Naucz się być od nich
sprytniejszy. Naucz się zygzakować.
- I co ja ci mówiłem o zygzakowaniu, synu?
- Nie mogłem, tato. Było ich czterech, i każdy większy ode mnie.
- To źle, chłopcze. Ale w życiu napotkasz jeszcze wiele większych od
ciebie rzeczy. Jak masz zamiar dać sobie z tym radę?
Sten namyślał się przez chwilę.
- Nie wyglądają tak strasznie, kiedy patrzy się na nich od tyłu,
prawda, tato?
- Co za paskudna myśl, Karl. Paskudna. Zwłaszcza że prawdziwa.
Sten wstał.
- Dokąd idziesz?
- Ja... chciałem iść się bawić.
- Nie. Niech najpierw zniknie ten siniak pod okiem. I niech ludzie
zapomną.
Dwa tygodnie później jeden z tych czterech chłopców wspinał się po
linie podczas ćwiczeń. Lina pękła. Spadł z wysokości sześciu metrów na
stalową podłogę.
Trzy dni później dwóch innych buszowało po nie wykończonym korytarzu.
Pewnie mieli po prostu pecha, bo stali pod ścianą, której wsporniki nie
wytrzymały. Kiedy wypuszczono już chłopców ze szpitala, Doradca udzielił
ich rodzicom nagany.
Przywódca atakujących Stena także nie miał szczęścia. Wracał do domu
późnym wieczorem i ktoś pobił go do nieprzytomności. W wyniku
przeprowadzonego śledztwa Doradca stwierdził, że sprawcą prawdopodobnie
był Buntownik, członek jednego z młodzieżowych gangów buszujących po
opuszczonych sektorach Vulcana, taki typ o jeden krok od prania mózgu.
Wyjaśnienia Doradcy przyjęto do wiadomości. Stena już zawsze
pozostawiano w spokoju.
- Karl, chciałbym chwilę z tobą porozmawiać.
- Tak, tato?
- Ja i inni byliśmy na spotkaniu z Doradcą.
- Och.
- Zastanawiasz się pewno, czego chciał.
- Tak. No tak. Jasne, że o tym myślę.
- I nie masz najmniejszego pojęcia, o co chodzi?
- Nie, tato.
- Tak właśnie myślałem. Zdaje się, że jakiś młody Mig wynalazł coś.
Jakiś rodzaj rozpylacza. Nie wiesz może czegoś na ten temat, chłopcze?
- Nie, tato.
- No pewno. Ten rozpylacz śmierdzi jak... no, tak jak wtedy, kiedy
zbiornik ścieków wylał się na Korytarz Tysiąc Osiemset Czterdziesty Piąty.
Pamiętasz to?
- Tak, tato.
- Coś cicho jesteśmy dzisiaj, synku, co? Idźmy dalej. A więc ktoś
poszedł i spryskał tym Doradcę i czterech z jego pomocników. Spryskał ich
portki, kiedy usiedli. Skrywasz uśmiech, czy mi się tylko tak wydaje?
- Nie, tato.
- Tak myślałem. Doradca zażądał, by rodzice przeprowadzili
dochodzenie, po czym oddali tak aspołeczne dziecko w ręce sprawiedliwości.
- Co masz zamiar zrobić, tato?
- Już zrobiłem. Poszedłem do biblioteki. Twoja mama rozmawiała z
bibliotekarzem, a ja przejrzałem fiszki, żeby sprawdzić, kto ostatnio
czytał podręczniki do chemii.
- O.
- Tak. O. Niestety, wyszedłem i zapomniałem oddać te fiszki.
Sten siedział cicho jak mysz pod miotłą.
- Mój ojciec powiedział mi kiedyś, że zanim zacznę kogoś podpalać,
powinienem najpierw sprawdzić, czy co najmniej sześciu innych ludzi nie ma
pochodni w swojej skrzynce z narzędziami. Czy rozumiesz, o czym mówię?
- Tak, tato.
- Tak też mi się zdawało.
Jednym z najlepszych wydarzeń było to, o którym Sten zawsze myślał
jako o Czasie Jaszczura.
Jaszczury, wyjątkowo obrzydliwe małe drapieżniki, zostały odkryte
przez statki zwiadowcze Kompanii na jakimś piekielnym świecie. Nikt nie
wiedział, dlaczego załoga wracając przywiozła kilka okazów tych
psychopatycznych małych gadów. Ale przywiozła.
Mając zaledwie dwadzieścia centymetrów wysokości, Jaszczury
przejawiały chęć zatopienia swoich szczęk i pazurów w ciałach przeciwników
nawet sto razy większych. Jeden z nauczycieli Stena, pochodzący z Primy,
powiedział, że Jaszczury wyglądają jak małe tyranozaury.
Chociaż prawie wszystkiego nienawidziły tak samo, to szczególną
niechęć żywiły do osobników własnego gatunku. Z wyjątkiem krótkiego okresu
godowego nic nie sprawiało im większej przyjemności niż rozszarpanie na
sztuki innego Jaszczura. To właśnie czyniło je idealnymi zwierzętami do
walk na arenie.
Amos właśnie otrzymał od Kompanii nagrodę za odkrycie tego, że jego
obrabiarka może pracować dodatkowo tysiąc godzin pomiędzy konserwacjami,
jeśli wylot rury wydechowej zostanie odsunięty od wlotu powietrza do
układu chłodzenia komputera. Z wielką pompą skrócili mu kontrakt o rok.
Amos, zawsze pierwszy do hazardu, użył tego rocznego kredytu do
zakupienia Jaszczura.
Sten z początku nienawidził gada, zwłaszcza że błyskawiczne kłapnięcie
szczęk omal nie pozbawiło go małego palca.
Amos wyjaśnił mu:
- Ja też nie przepadam za tym żarłokiem. Nie lubię tego, jak wygląda,
jak śmierdzi i jak żre. Ale to będzie nasz bilet na wyjazd z Vulcana.
Argumenty były przekonujące. Amos planował wystawiać jaszczura w
krótkich walkach i zakładać się o małe sumy.
- Wygrywamy mało, miesięczny kontrakt tu, tygodniowy tam. Ale
wcześniej czy później wygramy dość, aby stąd prysnąć.
Nawet matka Stena dała się przekonać, że coś będzie z tego najnowszego
marzenia Amosa.
A piętnastoletni wówczas Sten z całej duszy pragnął wydostać się z
Vulcana, pragnął tego bardziej, niż czegokolwiek innego. Więc karmił
troskliwie Jaszczura, powstrzymywał mdłości znosząc obrzydliwy smród, i
usiłował nie krzyczeć zbyt głośno, gdy po karmieniu spóźnił się z
cofnięciem ręki z klatki.
I przez jakiś czas zdawało się, że wielki plan Amosa działa. Aż do tej
nocy, kiedy Doradca pojawił się na walkach prowadzonych w nie używanym
korytarzu parę przecznic dalej.
Idący za Amosem Sten niósł klatkę z Jaszczurem na arenę. Doradca
dostrzegł ich poprzez ring i pospieszył na spotkanie.
- No cóż, Amos - powiedział serdecznie - nie wiedziałem, że puszczasz
Jaszczura do walki.
Amos ostrożnie skinął głową.
Doradca zlustrował popiskującą pod ramieniem Stena bestię.
- Chyba masz niezłego zwierzaka, Amos. Co byś powiedział na to, żeby
wystawić go przeciwko mojemu w pierwszej rundzie?
Sten spojrzał przez ring i zobaczył opasłego, wielkiego Jaszczura,
którego niósł jeden z pomagierów Doradcy. Powiedział:
- Tato, nie możemy. To jest...
Doradca zerknął na Stena krzywym okiem.
- Pozwalasz chłopakowi decydować za siebie, Amos?
Amos pokręcił głową.
- No tak. Pokażmy im, że jesteśmy najlepszymi i najuczciwszymi ze
sportowców. Pokażmy innym korytarzom, że jesteśmy znudzeni ich rozlazłymi
gadami, i wolimy wystawić nasze. Zgoda?
Czekał. Amos wziął kilka głębokich oddechów.
- Wydaje mi się, że nie zdecydował pan jeszcze, kto przejdzie do
wytwarzania drutów, czyż nie?
Doradca uśmiechnął się.
- No właśnie.
Nawet Sten wiedział, że noszenie długich na kilometry prętów z
rozpalonego do białości metalu było najbardziej niebezpiecznym zadaniem na
zmianie Amosa.
- My, ja i mój chłopak, będziemy dumni, że nasz Jaszczur walczy z
pańskim Jaszczurem, panie Doradco.
- To świetnie - powiedział Doradca. - Dajmy naprawdę świetne
widowisko.
Pospieszył z powrotem dookoła areny.
- Tato - spróbował Sten - jego Jaszczur jest dwa razy większy od
naszego. Nie mamy żadnej szansy.
Amos kiwnął głową.
- Tak właśnie to wygląda. Ale pamiętasz, jak ci mówiłem, żeby nie
robić tego, czego się inni po tobie spodziewają? Weź moją kartę. Leć do
automatu z soją i kup tyle, ile zdołasz zmieścić pod ubraniem.
Sten porwał kartę ojca i przecisnął się przez tłum.
Doradca był zbyt zajęty chwaleniem się, co może zrobić jego bestia,
aby zauważyć, że Sten wkłada pasma surowej soi do klatki wielkiego
Jaszczura.
Po krótkiej chwili wrzasków, kłótni i przyjmowania ostatnich zakładów
klatki z Jaszczurami zostały wniesione na ring, ustawione i szybko
otwarte.
Zwierzak Doradcy, obżarty do rozpuku, wytoczył się z klatki, ziewnął i
zwinął do snu. Zanim zdążył się obudzić, Jaszczur Amosa już go strawił w
połowie.
Dookoła areny zaległa śmiertelna cisza. Amos spoglądał tak niewinnie,
jak tylko potrafił.
- Tak, proszę pana. Miał pan rację. Pokazaliśmy im, że jesteśmy
najlepszymi sportowcami, prawda, proszę pana? Doradca nic nie
odpowiedział. Po prostu odwrócił się i zaczął przepychać się przez tłum.
Po tym wszystkim Amos nie zdołał już wystawić swojego Jaszczura do
żadnej walki na żadnych warunkach. Nikt nie żałował, kiedy Jaszczur zdechł
- tak jak i wszystkie inne - po miesiącu czy dwóch. Ktoś powiedział, że to
z powodu braku niezbędnych składników diety.
Do tego czasu Amos zajął się już obmyślaniem następnego planu
wydostania siebie i rodziny z Vulcana.
Nadal planował, gdy Thoresen wysadził Dzielnicę w powietrze.
następny
A. Cole & C. Bunch Sten
. 4 .
Słowa Barona krążyły i odbijały się echem pod wysoką kopułą. Sten
chwytał tylko niektóre zwroty:
- Odważne dusze... pionierzy Vulcana... zmarli dla dobra Kompanii...
nie zapomnimy ich imion... trzydzieści milionów naszych obywateli zawsze
będzie pamiętać...
Sten nadal czuł odrętwienie.
Jakiś wracający z pracy człowiek, patrząc spode łba, torował sobie
drogę poprzez tłum około pięćdziesięciu Migów - żałobników, zanim
zorientował się, o co chodzi. Przybrał, jak mu się zdawało, smutny wyraz
twarzy i spuścił wzrok.
Sten nic nie zauważył.
Patrzył w górę, na wielokrotnie powiększony obraz Barona wyświetlany
na suficie. Thoresen stał w swoim ogrodzie, w powiewającej szacie, jaką
Execowie zawsze wkładali z okazji uroczystości.
Baron bardzo starannie dobrał strój na ceremonię pogrzebową. Myślał,
że na Migach ta jego troska zrobi duże wrażenie. Dla Stena Baron był co
najwyżej powiększoną, bardziej obłudną wersją Doradcy.
Sten przez pierwszy tydzień pozostawał w stanie szoku. Nadal mocno
odczuwał stratę, jak człowiek po amputacji, którego boli noga, choć dawno
ją odcięto.
Ukrył się w mieszkaniu. Kiedy trzaskała klapa podajnika, podchodził i
zjadał coś z tacy.
Był nawet wdzięczny Kompanii za to, że zostawiła go w spokoju. Dopiero
w wiele lat później zorientował się, że Kompania po prostu postępowała
zgodnie z instrukcją: "Wypadki Przemysłowe (Śmiertelne). Traktowanie
Krewnych".
Poczynając od wyrazów sympatii od zwierzchników Amosa i Freed oraz
nauczycieli dzieci aż do dodatkowych kredytów na zakupy w najbliższym
centrum rekreacyjnym, proces wyciszania żalu osieroconych był doskonale
skalkulowany. Zwłaszcza izolacja - ostatnią rzeczą, której chciałaby
Kompania, to rozpaczający krewni przemierzający korytarze i przypominający
ludziom, jak cienki jest margines oddzielający życie od śmierci na tym
sztucznym, obliczonym na zysk świecie.
Wzniosłe słowa Barona nagle stały się w uszach Stena tylko hałasem.
Odwrócił się. Ktoś pojawił się obok niego. Sten spojrzał i zamarł. To był
Doradca.
- Wzruszająca ceremonia - powiedział. - Doprawdy niezwykle
wzruszająca.
Skierował Stena w stronę najbliższego baru i posadził na krześle.
Włożył swoją kartę do terminala i wcisnął guzik. Podajnik wypluł dwa
drinki. Doradca wziął łyk płynu i obracał w ustach. Sten po prostu patrzył
na stojący przed nim pojemnik.
- Zdaję sobie sprawę z twojej żałoby, młody. człowieku powiedział
Doradca. - Ale wszystko powstaje z prochu. Wyjął coś ze swojej kieszeni i
położył przed Stenem. To była karta magnetyczna z napisem "Karl Sten,
03857 - con19 - 2Mig - niewyk" na wierzchu. Sten zastanawiał się, kiedy
zdążyli zrobić mu zdjęcie widniejące na karcie.
- Wiem, że po okresie żałoby będziesz się martwił o swój los. Nie masz
przecież żadnego zawodu. Nie masz pieniędzy. Rodziny. I tak dalej.
Przerwał i pociągnął łyk napoju.
- Przejrzeliśmy twoje akta i zdecydowaliśmy, że zasługujesz na
wyjątkowe traktowanie.
Doradca uśmiechnął się i postukał w kartę żółtym paznokciem.
- Postanowiliśmy przyznać ci pełne pracownicze prawa obywatela ze
wszystkimi związanymi z tym korzyściami. Otrzymasz normalny miesięczny
kredyt. Pełny dostęp do wszelkich urządzeń rekreacyjnych. Własny dom, ten
właśnie, w którym dorastałeś.
Doradca zmierzał prosto do finału.
- Poczynając od jutra, Karlu Stenie, zajmiesz miejsce swego ojca przy
najwspanialszych na świecie taśmach montażowych Vulcana.
Sten siedział i milczał. Doradca pewnie sądził, że jest wdzięczny.
- Oczywiście oznacza to, że musisz odsłużyć parę lat, które zostały
jeszcze do końca kontraktu twojego ojca, dziewiętnaście, o ile dobrze
pamiętam. Ale za to Kompania anulowała czas, jaki jeszcze pozostał na
koncie twojej matki.
- To bardzo wspaniałomyślne ze strony Kompanii - stwierdził Sten.
- Oczywiście. Oczywiście. Ale jak Baron Thoresen zwykle wspominał mi
podczas naszych częstych pogawędek, w jego ogrodzie, chciałbym dodać...
dobro naszych pracowników liczy się przede wszystkim. "Szczęśliwy robotnik
to wydajny robotnik", tak zwykle powtarza.
- Jestem tego pewien.
Doradca znowu się uśmiechnął. Poklepał Stena po ręce i wstał. Potem
zawahał się, znowu włożył kartę do terminala i wcisnął kilka guzików.
- Napij się jeszcze, Obywatelu Stenie. Ja stawiam. I pozwól, że
pogratuluję ci jako pierwszy.
Jeszcze raz poklepał Stena, po czym odwrócił się i wyszedł na ulicę.
Sten patrzył za nim. Podniósł drinki i powoli wylał je na stolik.
następny
A. Cole & C. Bunch Sten
. 5 .
Zawyły syreny obwieszczające początek następnej zmiany i skwaszony
Sten usiadł. Nie spał już od prawie dwóch godzin. Czekał.
Nawet po upływie czterech cykli trzypokojowe mieszkanie przerażało
pustką. Ale Sten nauczył się, że zmarli muszą sami nosić po sobie żałobę.
Ta część jego życia została oddzielona murem. Ale czasem coś się stamtąd
wydostawało i żal znowu zaczynał dokuczać.
Powszechnie uchodził za cichego, posłusznego Miga, jak tego chciała
Kompania. Albo co najmniej dobrze to ud