Cohen Janet - Najwyższa oferta

Szczegóły
Tytuł Cohen Janet - Najwyższa oferta
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Cohen Janet - Najwyższa oferta PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Cohen Janet - Najwyższa oferta PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Cohen Janet - Najwyższa oferta - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 JANET COHEN Najwyższa oferta Przełożył Paweł Korombel DC Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1995 Strona 4 Tytuł oryginału THE HIGHEST BIDDER Copyright © 1992 by Janet Cohen Redaktor Mirosław Grabowski Ilustracja na okładce Agencja EAST NEWS Projekt okładki, skład i łamanie grafik: Mariusz Gładysz For the Polish translation Copyright © 1995 by Paweł Korombel For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie 1 ISBN 83-86611-28-6 Printed in Germany by ELSNERDRUCK-BERLIN Strona 5 Dla mojego syna, Henry'ego Strona 6 Rozdział pierwszy B lask trzech kinkietów padł na wysoki sufit pokoju, w któ- rym królowało ustawione dokładnie pośrodku ogromne łoże, i Lucy Friern schowała głowę pod kołdrę. Sypialnia była prze- stronna, wygodna, nie przeładowana meblami. Mieściła jedynie łóżko, stoliczki nocne, dwa fotele i eleganckie wiktoriańskie biureczko. Tuż obok niego były drzwi. Za ich uchylonym skrzy- dłem widniały szafy ścienne, w głębi blado lśniła ceramika. Lon- dyńskie mieszkanie Friernów miało spore rozmiary. Rzecz zro- zumiała, gdyż sir Matthew Friern był potężnym mężczyzną - zarówno posturą, jak i pozycją majątkową. - Matt, dopiero siódma. - Najwyższy czas wstać, jeśli mamy zdążyć na konferencję. Rozmawialiśmy o tym. Rusz się, Lu. Lucy musiała przyznać mężowi rację. Chodziło o publiczne wystąpienie ministra w jednym z hoteli West Endu. Usiadła, postawiła stopy na podłodze i naciągnęła na siebie jedwabny szlafrok. - Co ja zrobiłam z koszulą? - spytała rozglądając się po ką- tach. Mąż wybuchnął śmiechem. - Kochanie, na pewno leży pod łóżkiem. Włóż okulary. Obserwował ją z rozbawieniem. Znalazła i nałożyła okulary, które wyglądały zupełnie niedorzecznie nad uwydatniającym kształtne ciało szlafroczkiem. Niemniej jednak była piękna i ze szkłami na nosie. Miała długie, prawie czarne włosy i duże 7 Strona 7 fiołkowe oczy. Przysiadła na skraju łóżka i stopami wymacywała pantofle. Szlafrok rozsunął się obnażając nogę. Lucy wyłowiła zgubę pod fotelem. Nie pomyślałbyś, że ta kobieta ma trzydzieści osiem lat - stwierdził po cichu z dumą mąż. - Czy naprawdę musimy tam tkwić od początku? - spytała lokalizując drugi pantofel. - Tak. Chcę go dopaść. Z programu wynika, że przyjedzie o dziesiątej i wypije kawę. Przydałoby się zamienić z nim słówko. - O czym... to słówko? - Wiedziałem, że nie słuchasz, kiedy o tym mówiłem. Lu, na litość boską, to ważne. - Wyskoczył z łóżka poirytowany. Stał chwilę niezdecydowany i wreszcie poszedł do łazienki. Ze złością przekrzykiwał plusk wody. - Jedziemy na tę konferencję ze względu na przedsiębiorstwo, które może warto kupić. Zostało upaństwowione, bo faceci z Partii Pracy tak sobie wyobrażali ratowanie padających firm. Nasza partia chce z powrotem sprzedać je wszystkie osobom prywatnym. - Źle cię słyszę - zimno oświadczyła Lucy. Przywykła do re- spektu u męża, chociaż był od niej osiem lat starszy i siedem- dziesiąt funtów cięższy. Matthew Friern zaklął i kontynuował: - Nazywa się Prior Building Systems, ale mniejsza o szcze- góły. - Wrócił do sypialni ze spodniami od piżamy w ręce. - Chcę się przekonać, czy rząd naprawdę zamierza je sprzedać, i cho- lernie zależy mi na tym, by wiedział, że my, firma Friern, jeste- śmy zainteresowani kupnem. Lucy uznała to za niegłupie. Spółka akcyjna Friern Construc- tion była jedenastym kwitnącym przedsiębiorstwem budowla- nym, założonym przez ojca Matthew. Syn, naczelny dyrektor i właściciel większościowego pakietu akcji, rozszerzył zakres usług na inżynierię lądową i wodną, dwukrotnie powiększył rozmiary firmy od śmierci ojca i stał się jednym z najbogatszych i najlepiej prosperujących ludzi interesu na północnym zacho- dzie kraju. Wcale nie zamierzał na tym poprzestać i w ciągu następnych dziesięciu lat szykował się podwoić kapitał przedsię- biorstwa. Wyglądało na to, że po nieoczekiwanym zwycięstwie 8 Strona 8 Partii Konserwatywnej, osiągniętym rok temu pod hasłem „Mniej upaństwowień!”, rząd jak najszybciej cofnie ostatnie zabiegi nacjonalizacyjne Partii Pracy. - Po co jestem potrzebna? - spytała bez ogródek. - Kochanie, tak zasugerował nasz bankier, Andrew Eames Lewis. Urzędnik służby cywilnej pilotujący sprzedaż to twój kolega z aplikacji. Clive Fieldman. Powiedziałem, że nie wiem, w jakich jesteście stosunkach, ale był na tym przyjęciu w Dorring- ton w ostatnie Boże Narodzenie, kiedy Partia Pracy wciąż stała przy żłobie. - Clive? Och, doprawdy? Widziałam go jeszcze potem. Ale Andy mógłby z nim pogadać... też był u Smitha Butlera. - Dopiero podczas tego weekendu okazało się, że Fieldman jest w to zaangażowany. Andy uznał, że twoja obecność mogłaby się przydać. Poza tym nasz Andrew jest czuły na twoje wdzięki. Lucy przyjęła to ze zniecierpliwieniem. Męskie zaintereso- wanie nie robiło na niej żadnego wrażenia. Cóż, kwestia przy- zwyczajenia. - Pewnie jestem mu potrzebna, bo on i Clive nie przepadali za sobą na aplikacji. - Ale na pewno obaj przepadali za tobą - stwierdził sucho mąż. - Cóż, to miło wiedzieć, że ten rok aplikacji miał jakiś sens. Pamiętam, że jej nie cierpiałaś. - Nudy na pudy. - Lucy zjeżyła się na samo wspomnienie. - Nic tylko grzebanie w stosach papierzysk i ślęczenie nad umo- wami, których wciąż przybywało. - Nigdy nie potrafiłem sobie wyobrazić cię w roli radcy - powiedział ze śmiechem Matthew. - Clive też uważał to za nudziarstwo - rzekła z godnością Lu- cy. - Odszedł po roku, jak ja. A Andy rok po uzyskaniu upraw- nień. To nie była żadna lekkomyślność z mojej strony. Napraw- dę, radcostwo to nudziarstwo. Wystąpienie ministra też pewnie nie będzie porywające. Co mam tam robić, Matt? - Po prostu pięknie wyglądać, podczas lunchu zabawiać rozmową Fieldmana i jeśli ci się uda, zostać przedstawioną mi- nistrowi. Andy i ja zajmiemy się resztą. 9 Strona 9 Żona przyjrzała mu się z uwagą, odgarnęła z czoła ciemne lo- ki. - Planowałam lunch w mieście. Objął ją. - No, to zrób to dla nas, Lu. - Mogłabym zażądać za to nagrody. - Dostałaś nagrodę, no nie? Wczoraj wieczorem. - Była całkiem niezła - odparła z nader cnotliwą minką. Roześmiał się. - Dostaniesz nagrodę, jeśli sprawa wypali. To dobre przed- siębiorstwo. - Chodźmy już na śniadanie. Słyszę Bridget w kuchni. Umieram z głodu. W porządku, Matt, ale muszę wyjść przed wpół do trzeciej. Fred może mnie zabrać. Matthew Friern zgodził się prawie bez zastrzeżeń, by żona zabrała mu kierowcę - za tę cenę może skupi się na czekającym ją zadaniu - i skierowali się do jadalni korytarzem pokrytym puszystą wykładziną. G odzinę później w dużym, ponurym gabinecie na najwyż- szym piętrze jednego z gmachów przy Marsham Street, w sie- dzibie Ministerstwa Środowiska, inny uczestnik konferencji bez szczególnego pośpiechu ładował dokumenty do teczki. - Kawę, panie Fieldman? - Proszę, panno Williams. Służba państwowa nie była organizacją hołdującą staromod- nej ceremonialności i normalnie Clive Fieldman mówił kolegom każdego szczebla po imieniu, lecz sekretarka Clive'a, osoba pod sześćdziesiątkę, zawsze spokojnie i dobitnie dawała do zrozu- mienia, że nie ma zamiaru zwracać się do niego inaczej jak „pa- nie Fieldman” i oczekuje traktowania z równym dystansem. Clive, trzydziestoośmioletni urzędnik zajmujący najwyższe ran- gą stanowisko wśród kolegów równych mu wiekiem i bynajm- niej nie zamierzający na tym poprzestać, przywiązywał wielką wagę do ludzkich oczekiwań i niezmiennie był skory je zaspoka- jać. 10 Strona 10 - Nie pali się, panno Williams. Sekretariat twierdzi, że pan Winstanley będzie gotowy za pięć minut. Uśmiechnęła się do niego, wiedząc równie dobrze jak on, co oznacza ta wiadomość. W ministerstwie panuje chaos i utalen- towany młodzieniec zarządzający biurem ministra budownictwa mieszkaniowego dwoi się i troi, informując na bieżąco wszystkie oddziały o rozwoju wypadków na froncie głównym. - Do hotelu nie jest daleko - rzekła uspokajająco. Postawiła kawę na biurku zwierzchnika i zostawiła go samego. Zabrał się do lektury przygotowanego wcześniej podsumo- wania i przeglądu ostatnich poprawek w przemówieniu, które szef wygłosi za niecałe pół godziny. O przemówienie był spokoj- ny, wczoraj wieczorem przejrzał je z Winstanleyem, lecz należa- ło sprawdzić, czy ten zapoznał się również z podsumowaniem i jest gotów do rozmów z zainteresowanymi stronami. W samo- chodzie będzie co najmniej dziesięć minut na egzamin. Win- stanley był nowy, zastąpił kolegę, który zmarł na atak serca, lecz wszyscy ministrowie potrafili szybko przyswajać sobie fakty i zachowywać je w pamięci przynajmniej do końca dnia, w któ- rym były potrzebne. Cóż, nie mieli innego wyjścia; albo to, albo koniec pieśni. - Sekretariat informuje, że pan Winstanley jest gotowy i spotka się z panem na dole. Bez zdziwienia zauważył, że minęło dwanaście minut. „Go- towy” było płynnym pojęciem. Oznaczało jedynie, że eskorta nie będzie skazana na czekanie w samochodzie ponad dziesięć mi- nut. Poza tym opłacało się posłuchać plotek szofera; ludzie tej profesji zawsze wiedzieli, co w trawie, piszczy. - Dobra. Minister zahaczy o lunch, panno Williams, ale wy- chodzi o drugiej, więc wrócę najpóźniej o wpół do trzeciej. Czekał w samochodzie dziesięć minut, zanim minister bu- downictwa mieszkaniowego, John Winstanley, i szef jego biura wypadli z windy. - Wybacz, że naraziłem cię na czekanie, Clive - przeprosił skrupulatnie Winstanley wsiadając do samochodu. 11 Strona 11 Clive uważnie ocenił go wzrokiem. Szef był znękany i roz- drażniony. Wreszcie załapał się na brygadzistę, ale nie wyrabia się - pomyślał Clive, używając w porywie irytacji żargonu ojca, lecz uznał, że powinien zdobyć się na większą wyrozumiałość. Winstanley miał zadatki na porządnego szefa; zanim zdecydo- wał się kandydować do parlamentu, przepracował osiem lat u Sheila i dwa w banku rembursowym, więc przynajmniej otarł się o realny świat. Przed objęciem teki ministra stanu miał posadę sekretarza parlamentarnego, ale sprawował ją tylko przez pół roku i zajmował się wyłącznie prawodawstwem w dziedzinie ubezpieczeń społecznych. Niemniej jednak uczył się nowych zadań błyskawicznie i zasługiwał na cierpliwość oraz pomoc ze strony ambitnego pracownika służby cywilnej. - A więc mamy pięć firm budowlanych lub zajmujących się inżynierią lądową i wodną, będących własnością NEB* - rzekł zdecydowanie Winstanley. - Wszystkie one to worki bez dna. Zgadza się? National Enterprise Board - agencja państwowa udzielająca pomocy finan- sowej przedsiębiorstwom (wszystkie przypisy tłumacza). - Cóż, nie całkiem, panie ministrze. - To byłoby na tyle ze starannym podsumowaniem - pomyślał z rezygnacją. - Dwie przynoszą straty. Ale dwie są dochodowe, chociaż niedoinwe- stowane, i nadają się do sprzedaży na pniu. Piąta, Prior Building Systems, to najtwardszy orzech do zgryzienia. Zrobił pauzę. Chciał mieć pewność, że Winstanley przynajm- niej jasno uchwycił kategorie, ale minister podążał za własnymi myślami. - Po co, na Boga, rząd w ogóle brał sobie na głowę takie przedsiębiorstwa? - W owym czasie... to znaczy między siedemdziesiątym pią- tym i ósmym rokiem... uważano, że państwo lepiej zrobi przej- mując funkcjonującą firmę, która chwilowo kuleje, niż zwiększa- jąc bezrobocie i zubożając infrastrukturę przemysłową w tych okręgach kraju, gdzie wskaźnik bezrobocia już był bardzo wysoki. 12 Strona 12 Z tych pięciu przedsiębiorstw trzy są na północnym wschodzie, a dwa na północnym zachodzie. John Winstanley przyglądał się spod oka urzędnikowi. Pani premier, której słowom minister wierzył jak Biblii, często na- pominała najbliższych współpracowników, by nie zapominali, że cała służba cywilna pracowała dla laburzystów od 1974 do 1979 roku i ile się dało rozciągała władzę państwa na obszary nie tknięte wielką nacjonalizacją końca lat czterdziestych. Co więcej, przy byle sposobności powiadała, że polityka Partii Pracy zbie- gała się z przekonaniami urzędników, którzy mają we krwi lewi- cowość, korporacjonizm i chęć poszerzania własnych wpływów. Ten gość był bardzo młody jak na podsekretarza i skoczył w górę na fali awansów tuż przed zmianą rządu. Zapewne osobiście brał udział w przejmowaniu tych wszystkich firm przez NEB i praw- dopodobnie poczuje się sfrustrowany, kiedy z powrotem zostaną rzucone na głębokie wody sektora prywatnego, gdzie utrzymanie się na powierzchni zależeć będzie od zdolności właścicieli. Cóż, zobaczy się. - W każdym razie powinny wrócić tam, skąd przyszły. - W ręce syndyka masy upadłości, panie ministrze? - Clive Fieldman miał po dziurki w nosie ministrów, którzy nie czytali przygotowanych podsumowań, i poczuł zadowolenie na widok zbitego z pantałyku Winstanleya. No, ale lepiej zbytnio sobie nie pogrywać - zdecydował po sekundzie. - Ta partia nie odejdzie tak szybko od żłobu. - Miałem na myśli sektor prywatny - rzekł przez zęby Win- stanley. - Tak, naturalnie, panie ministrze. Żadne przesłanki nie przemawiają za tym, by te przedsiębiorstwa były pod zarządem państwa. Spodziewam się, że większość z nich znajdzie nabyw- ców. Winstanley zamrugał, jeszcze bardziej zbity z pantałyku szybką ustępliwością. Pani premier najwyraźniej miała rację. Wystarczyła stanowczość. - Jesteś z północy? - spytał ogólnikowo, zauważywszy wcze- śniej, że ten nader ambitny pracownk służby cywilnej wcale nie 13 Strona 13 przejmuje się swoim wyraźnym prowincjonalnym akcentem. Gość miał bardzo ciemne, prawie czarne włosy, był przystojny, szczupły i zapewne znakomicie grał w amatorskiej drużynie rugby. - Tak, z Lancashire, panie ministrze. Znam te przedsiębior- stwa. Nie uczestniczyłem w podejmowaniu decyzji o ich nabyciu przez NEB, ale kiedy przejąłem departament tuż przed ostatni- mi wyborami, odwiedziłem wszystkie pięć. Zawodowiec - pomyślał z niechęcią Winstanley. - Czy próbowaliśmy je sprzedać? - Nie, panie ministrze. Nie mieliśmy wyrobionego zdania na ich temat. Podsumowanie, które tu pan ma, proponuje sprzedaż i prosi o pańską zgodę na prawidłową wycenę całej piątki. I dostanie ją, cholera - powiedział sobie w duchu Winstanley. Wszystko na jednej stronie, konkluzja zaznaczona żółtym mar- kerem przez biuro, bez wcześniejszych specjalnych poleceń ze strony szefa. - I powinienem je przeczytać. - Uznał, że wypada przepro- sić, i w odpowiedzi ujrzał szczery uśmiech pozbawiony wyrzutu. Facet był zdecydowanie przystojny, z tymi ciemnymi piwnymi oczami prezentował niemal włoski typ urody. - Zawsze mam świadomość, że przeciążamy ministrów in- formacjami, ale na początku trudno ustalić objętość, do jakiej należy je ograniczyć. - Już bardziej ograniczyć nie mogłeś. Po prostu nie miałem czasu do tego zajrzeć. Wczoraj wieczorem byłem w Covent Gar- den. Obejście tych wszystkich lóż dało mi w kość. - Westchnął. - Co robiłeś przed służbą cywilną, Clive? Wiem, że byłeś w Lon- don School of Economics, ale gdzie wcześniej? - Ducton Grammar School. Mój ojciec był brygadzistą w hu- cie. - Mój służył w wojsku. Welsh Guard. Clive, który jak większość wyższych pracowników służby cy- wilnej zajrzał do życiorysu ministra, powiedział, że słyszał o tym, i zadał kilka grzecznościowych pytań o stosunki w armii. Samo- chód kolejny raz utknął w korku i szofer wyraźnie przeżywał ciężkie chwile. Clive uznał, że wypada wrócić do spraw zawodo- wych. 14 Strona 14 - Panie ministrze, przedsiębiorstwo, którym może wypada- łoby się zająć w pierwszej kolejności, to Prior Building Systems. Jeden z potencjalnych nabywców, który rozmawiał nieoficjalnie ze stałym sekretarzem ministerstwa, prawdopodobnie zjawi się na konferencji. To sir Matthew Friern z Friern Construction. Może usiłować przeciągnąć pana na swoją stronę. - Co wedle ciebie mam mu powiedzieć? - Między wierszami można napomknąć, że czemu nie, firma może zostać sprywatyzowana. Potem wysłucha pan, dlaczego nikomu nie opłaca się dać za nią dwóch pensów. Winstanley wybuchnął śmiechem. - Zetknąłeś się z nim? - Znam go trochę. - Clive się zawahał. - To jeden z tych dziwnych przypadków. Lucy, jego żona, i ja robiliśmy praktykę radcowską w tej samej kancelarii. - Czyżby? Więc byłeś radcą? - Nie. Po roku uznałem, że wcale mi się to nie podoba, więc zdałem egzamin do służby cywilnej i zostałem przyjęty. A Lucy Friern też nie zrobiła aplikacji, bo zamiast radcą została żoną Matthew i matką jego dzieci. Winstanley rzekł ponuro, że nie miał pojęcia, iż żyją jeszcze kobiety gotowe się podjąć takich niepostępowych, zwyczajnych zadań, a Clive szczerząc zęby zauważył, że teraz takich niewiast już nie ma, ale Lucy liczy sobie jakieś trzydzieści osiem lat, tyle co on, i w tamtych zamierzchłych czasach kobiety były trochę mniej zawzięte. - Mówimy o roku sześćdziesiątym czwartym, panie mini- strze. Aplikację robiła minimalna liczba kobiet. - Czy lady Friern była jedyna? - Nie, poza nią mieliśmy jeszcze jedną koleżankę. Była z cał- kiem innej gliny. Tak, właśnie tu, Jim, to ten hotel. - Dobra. Obaj mężczyźni nieświadomie przybrali oficjalny wyraz twa- rzy i wcisnęli dokumenty do teczek. Limuzyna podjechała do krawężnika. Ledwie szofer się ruszył, by otworzyć drzwi, Clive 15 Strona 15 już wyskoczył zręcznie na zewnątrz i przytrzymał drzwi mini- strowi. - O drugiej, Jim, w tym miejscu - rzucił krótko. Kierowca skinął głową i chciał odjechać, ale musiał gwałtow- nie zahamować. Przednie koła zaryły się w asfalcie, gdy taksów- ka prowadzona jak bolid wyścigowy dopadła krawężnika i za- trzymała się o włos przed limuzyną ministra. Z taksówki wysko- czyła wysoka dziewczyna z teczką pod pachą. Plisowana spódni- ca zawirowała odsłaniając długie nogi. - Słuchaj, skarbeczku - powiedziała z pogróżką do pasażera taksówki, co spowodowało, że Clive i minister przystanęli. - Jean jest w domu. Czeka na ciebie. Masz odpocząć i nie gapić się w telewizor cały boży dzień! Clive zbliżył się do taksówki, chwilowo zaniedbując ministra, który zaciekawiony ruszył za nim. Dwunastoletni chłopczyk siedział przy oknie pojazdu. Był bardzo blady, nad prawą skro- nią miał opatrunek. Spoglądał w górę szeroko otwartymi błękit- nymi oczami spod gęstej blond czupryny. Clive mrugnął do nie- go. - Zaopiekuję się nim, ślicznotko. - Rozbawiony taksówkarz był łysiejącym bysiorem pod czterdziestkę. - Zasuwaj na swoją konferencję. Zawiozę chłopaka do chałupy, spokojna głowa. - Dziękuję. - Pochyliła się do dziecka, które bez żenady po- całowało ją w usta. - Nie będę późno - obiecała odprowadzając niespokojnym wzrokiem taksówkę, która odjechała w takim samym wyścigowym tempie, z jakim się zjawiła. Dziewczyna odwróciła się i wetknięta niedbale pod pachę teczka upadła na chodnik. Rozsypały się papiery. - Niech to jasna cholera! - zaklęła ze szczerego serca. Clive wyszczerzył zęby. Przypomniał sobie, że towarzyszy ministrowi, ale Winstanley się śmiał. - Wszyscy rycerze, wystąp - rzekł i zbliżył się do przycupnię- tej na chodniku dziewczyny. Nie przejmowała się tym, że su- kienką zmiata kurz uliczny. Blond włosy świeciły jasno w stycz- niowym słońcu. Clive przykucnął obok. 16 Strona 16 - Pomogę ci, Caroline. Odwróciła się. W ręce miała gruby plik. Uśmiechnął się do niej, wpychając dokumenty do teczki i stawiając ją na chodniku. Oczywiście, to już nie dziewczyna - pomyślał patrząc na ku- rze łapki przy oczach i ostro zarysowane kości policzkowe. No cóż, jest w moim wieku. - Clive. Clive Fieldman. Co ty tu robisz? Ale sposób bycia ma taki sam jak przed szesnastu laty - po- myślał. Podniósł teczkę i pomógł Caroline wstać. Żadnych pi- sków typu „jak fajnie cię zobaczyć!” czy „serdeczne dzięki za pomoc!” - Jestem z moim ministrem - rzekł, jak dawniej oddając Caroline inicjatywę i uznając, że musi od tej chwili zerwać z tym złym przyzwyczajeniem. - Panie ministrze, dama, którą pański widok rzucił na kolana, to Caroline Henriques... przepraszam, Caroline Whitehouse. Byliśmy razem na aplikacji. - Spojrzał spode łba na Caroline, nie spodziewając się żadnego uprzejmego gestu z jej strony, i przeżył autentyczny wstrząs, kiedy podała Winstanleyowi rękę i uśmiechnęła się promiennie. - Jak się pan ma? To bardzo miłe z pańskiej strony, że przy- szedł mi pan z pomocą. Nie mam dziś szczęścia. Mój najstarszy rozbił sobie głowę. Poczubił się z kolegą w szkole. Musiano mu założyć szwy i odesłać go do domu, więc się spóźniłam. Nie mo- gę się doczekać pańskiego wystąpienia. Clive przyglądał się z niedowierzaniem starej przyjaciółce. Miał wrażenie, że odbywa podróż w czasie. Dokładnie biorąc, trudno byłoby mu nazwać Caroline Henriques starą przyjaciół- ką. Miała na to za dobre koneksje, była zbyt trudna i zbyt niepo- hamowana, kiedy wszyscy byli dwudziestodwuletnimi aplikan- tami w firmie, w której jej pradziadek ze strony matki osiągnął znakomitą pozycję. Grupa aplikantów liczyła sobie dwanaście osób na różnych etapach edukacji; wszyscy byli absolwentami Oxbridge*, ale firma szczyciła się liberalnymi zasadami zatrud- niania, stąd obecność Clive'a i dwójki dziewcząt. Rzecz jasna, teraz wyglądało to zupełnie inaczej; wielkie kancelarie w City, * Oxford lub Cambridge. Strona 17 londyńskim centrum biznesu i finansów, uginając się pod nawa- łem pracy, w latach siedemdziesiątych, przestały ograniczać się do Oxbridge i przyjmowały najlepszych z byle uniwersytetu. Obecnie pięćdziesiąt procent aplikantów stanowiły dziewczęta, chociaż w dalszym ciągu bardzo niewiele z nich osiągało pozycję wspólnika. Dawniej Caroline Henriques nie była skłonna do wygłaszania pięknych słówek - prawdę mówiąc, ledwo zdobywa- ła się na zwyczajną uprzejmość - a tu, proszę, czarowała Win- stanleya, który stał na chodniku, plótł, co mu ślina na język przyniosła, i gotów był tu spędzić całe wietrzne przedpołudnie. Clive, nie musząc podtrzymywać konwersacji, przyglądał się uważnie Caroline i wyprostował się podświadomie. Była wysoka, dorównywała mu wzrostem. Miała pięć stóp osiem i pół cala, a on tylko pół cala więcej. Zadygotał lekko w podmuchu zimnego wiatru, przypominając sobie dzień, w którym ustalili tę różnicę. Był aplikantem od trzech miesięcy i wszystko, co łączyło się z tą zjadliwą wychowanką Oxfordu, doskwierało mu dotkliwie - od nie mieszczącego się w głowie braku szacunku wobec najstar- szych wspólników do jej wybujałego wzrostu. Pewnego zimowe- go dnia znalazł się z nią sam na sam w staroświeckiej windzie. Caroline jechała na mecz siatkarskiej reprezentacji kancelarii. W krótkiej plisowanej spódniczce, pod którą nosiła spodnie od dresu, emanowała pewnością siebie. Clive stwierdził nerwowo, że w tenisówkach nie wygląda na tak bardzo wysoką. Spojrzała mu prosto w oczy tym zimnym wzrokiem, który już wyprowadził z równowagi kilku klientów, zatrzymała windę na najbliższym piętrze, wywlokła Clive'a z kabiny, oznajmiając, że „najlepiej będzie, kiedy załatwimy to od ręki, na litość boską, Clive, masz zupełnie normalny wzrost”, i zmusiła jakiegoś zaskoczonego aplikanta, by ustawiwszy ich plecami dokonał pomiaru. - No, masz pół cala więcej, Clive - stwierdziła chmurnie. - W porządku? Bo powinnam już robić rozgrzewkę. Nie jestem go- towa. 18 Strona 18 Poczuł, jak szkarłat z wolna wypełza mu na policzki, ale nie to było najgorsze. Oto bowiem nadciągnęło kolejnych trzech członków gangu aplikantów, w tym elegancki absolwent Eton, Andrew Eames Lewis, którego Clive szczególnie nie cierpiał. - Czemu go mierzysz, Caroline? - zapytał, jednym rzutem oka ogarniając sytuację. - Sprawdzasz, czy będzie pasował do łóżka? Clive chętnie zapadłby się pod ziemię, lecz Caroline była niewzruszona. - Andy, w łóżku odległość od czubka głowy do stóp nie gra roli. Nie nauczono cię niczego pożytecznego w szkole? - Przygotuj się, że zmierzy ci wszystko inne, Clive - stwier- dził Andy, kłaniając się ceremonialnie głównemu wspólnikowi, który przemykał pod ścianą, pragnąc wyśliznąć się po cichu z biura. - Spadaj, Andy - doradziła koledze Caroline, bynajmniej nie skrępowana obecnością zwierzchnika. Zdjęła spodnie, ukazując długie, opalone nogi, i zbiegła po schodach po dwa stopnie na- raz. Clive stał rozdarty między wściekłością i podnieceniem sek- sualnym, od którego nie mógł się opędzić przez cały dzień, a które wyjątkowo bruździło w sporządzeniu umowy kupna- sprzedaży. To uczucie pozostało niezaspokojone. Powoli zdał sobie sprawę, że wiele niezwykłej pewności siebie i bezpośred- niości wobec mężczyzn Caroline czerpie z obopólnie wiernego związku z poznanym rok wcześniej mężczyzną, za którego po- tem wyszła za mąż. Kiedy Clive pracował u Smitha Butlera, Ben Whitehouse przebywał głównie na Harvardzie, ale Clive żywo pamiętał tę jedyną okazję, gdy poznał go odbierającego Caroline z pracy. Mówiąc językiem jego młodości, oczekiwał faceta jak wieża, żującego gwoździe i spluwającego rdzą i był ciężko zdu- miony ujrzawszy pierwszej klasy jurystę, szczupłego mężczyznę mierzącego poniżej sześciu stóp. Ben Whitehouse zginął w kata- strofie samolotowej, wracając z jakiejś konferencji. Mimo zale- dwie trzydziestu dziewięciu lat zasłużył na nekrolog w „Time- sie”. Clive przeczytał go wstrząśnięty i przesłał Caroline formal- nie brzmiące kondolencje. To musiało być dwa lata temu - po- myślał. 19 Strona 19 - Jesteście podobni z synem jak dwie krople wody - zauwa- żył podczas przerwy w konwersacji. Równocześnie uświadomił sobie, że musi dalej holować ministra. - I macie ten sam kolor włosów. - Przecież po tych wszystkich latach nie da się zastra- szyć Caroline Whitehouse. Uśmiechnęła się pokazując równe białe zęby, wytwór tego samego genetycznego dziedzictwa, co gęsta czupryna i błękitne oczy, które przed chwilą tak niespodziewanie objawiły się u chłopca w taksówce. - Prawdę mówiąc, to wykapany Henriques - potwierdziła spostrzeżenie Clive'a. - Wygląda jak moi bratankowie. Córka to cały Ben. Powinniśmy wejść. Chyba chciałby pan zerknąć do notatek? Przywołany do rzeczywistości Winstanley zgodził się z nią. Nie omieszkał jednak wyrazić głośno nadziei, że zobaczą się podczas lunchu. Clive jak zaczarowany patrzył na Caroline, któ- ra obejściem zupełnie nie przypominała aplikantki sprzed lat. Uśmiechnęła się wdzięcznie, pokazując dołeczki, i rzekła, że cieszy się na tę sposobność. Kiedy znikła pod markizą hotelu, Clive mógł opowiedzieć o nieżyjącym Benie Whitehousie, a py- tania Winstanleya znacznie przekroczyły wymiar banalnej cie- kawości. Kilka minut później pojawiła się obok nich, już bez płaszcza. Pod pachą ściskała teczkę z materiałami na konferencję. Obda- rzyła uśmiechem obu urzędników. Na identyfikatorze miała napis: „Caroline Whitehouse. Smith Butler - wspólnik”. Clive obserwował ministra, który kodował tę informację. Zdał sobie sprawę, że Caroline zamierza coś powiedzieć. - Może któregoś dnia miałbyś ochotę wpaść na stare śmieci i zjeść lunch ze mną i moimi wspólnikami? - Wręczyła mu wizy- tówkę firmową. - Każę sekretarce zadzwonić, na wypadek gdy- byśmy się już dziś nie spotkali. Rozbawiony Winstanley popatrzył ironicznie spod oka na Clive'a, kiedy szli majestatyczną klatką schodową wyłożoną dy- wanem na pierwsze piętro, gdzie mieściła się sala konferencyj- na. 20 Strona 20 - Wśród radców prawnych City nie ma wielu kobiet. - Zgadza się. Zawsze była wyjątkowo zdolna. To prawda. Pamiętał, jak błyskawicznie i bez wysiłku wchła- niała polecenia i przygotowywała staranne, wyważone umowy, przezwyciężając w ten sposób obiekcje najbardziej zrzędliwych starych wspólników wobec jej bezpośredniości, przerażająco wulgarnego słownictwa i całkowitego braku szacunku dla wieku i doświadczenia. Studiowała prawo w Oxfordzie i zdała drugą część zawodowych egzaminów końcowych, zanim przyszła do Smitha Butlera, więc i tak miała przewagę na starcie, Clive bo- wiem studiował w LSE stosunki międzynarodowe. Doszedł do szczytu schodów i jak tego oczekiwał, natych- miast dojrzał sir Matthew Frierna. Zajmował strategiczną pozy- cję, z której miał oko na wejście, patrząc nad ramieniem niższe- go mężczyzny stojącego tyłem do schodów. Clive zerknął na zegarek; czasu wystarczało akurat na szybką wymianę zdań, potem należy przepchać Winstanleya do prezydium. Znakomicie się złożyło - Matthew Friern miał prawo zamienić słówko z mi- nistrem, a równocześnie każda rzeczowa dyskusja na tym etapie byłaby niepożądana. Dotknął ramienia Winstanleya. - Panie ministrze, sir Matthew Friern... gość, który chce ku- pić Prior Building Systems... właśnie tam stoi. Chce pan zamie- nić z nim słówko? - Tak, tak. Chętnie. Winstanley zmienił kurs, wepchnął notatki do kieszeni uwal- niając dłonie, odchrząknął. Clive - sprytny, żwawy i dawno wy- zbyty jakiejkolwiek nieśmiałości - zastanawiał się wielokrotnie, jak czuje się człowiek, który zawsze musi być czujny, gotowy do uścisku dłoni i uprzejmego zachowania bez względu na osobiste poglądy. Doszedł do wniosku, że zawodowych polityków to nic nie kosztuje. Lubią to i czerpią soki żywotne z takich kontaktów. Mężczyzna, z którym Friern rozmawiał, odwrócił się i Clive się zdumiał. Andrew Eames Lewis, jak zawsze elegancki, wyglądający 21