Cohen Janet - Najwyższa oferta
Szczegóły |
Tytuł |
Cohen Janet - Najwyższa oferta |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Cohen Janet - Najwyższa oferta PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cohen Janet - Najwyższa oferta PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Cohen Janet - Najwyższa oferta - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
JANET
COHEN
Najwyższa
oferta
Przełożył Paweł Korombel
DC
Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1995
Strona 4
Tytuł oryginału THE HIGHEST BIDDER
Copyright © 1992 by Janet Cohen
Redaktor
Mirosław Grabowski
Ilustracja na okładce
Agencja EAST NEWS
Projekt okładki, skład i łamanie grafik:
Mariusz Gładysz
For the Polish translation Copyright © 1995 by Paweł Korombel
For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo
Wydanie 1
ISBN 83-86611-28-6
Printed in Germany by ELSNERDRUCK-BERLIN
Strona 5
Dla mojego syna, Henry'ego
Strona 6
Rozdział pierwszy
B lask trzech kinkietów padł na wysoki sufit pokoju, w któ-
rym królowało ustawione dokładnie pośrodku ogromne łoże, i
Lucy Friern schowała głowę pod kołdrę. Sypialnia była prze-
stronna, wygodna, nie przeładowana meblami. Mieściła jedynie
łóżko, stoliczki nocne, dwa fotele i eleganckie wiktoriańskie
biureczko. Tuż obok niego były drzwi. Za ich uchylonym skrzy-
dłem widniały szafy ścienne, w głębi blado lśniła ceramika. Lon-
dyńskie mieszkanie Friernów miało spore rozmiary. Rzecz zro-
zumiała, gdyż sir Matthew Friern był potężnym mężczyzną -
zarówno posturą, jak i pozycją majątkową.
- Matt, dopiero siódma.
- Najwyższy czas wstać, jeśli mamy zdążyć na konferencję.
Rozmawialiśmy o tym. Rusz się, Lu.
Lucy musiała przyznać mężowi rację. Chodziło o publiczne
wystąpienie ministra w jednym z hoteli West Endu. Usiadła,
postawiła stopy na podłodze i naciągnęła na siebie jedwabny
szlafrok.
- Co ja zrobiłam z koszulą? - spytała rozglądając się po ką-
tach.
Mąż wybuchnął śmiechem.
- Kochanie, na pewno leży pod łóżkiem. Włóż okulary.
Obserwował ją z rozbawieniem. Znalazła i nałożyła okulary,
które wyglądały zupełnie niedorzecznie nad uwydatniającym
kształtne ciało szlafroczkiem. Niemniej jednak była piękna i ze
szkłami na nosie. Miała długie, prawie czarne włosy i duże
7
Strona 7
fiołkowe oczy. Przysiadła na skraju łóżka i stopami wymacywała
pantofle. Szlafrok rozsunął się obnażając nogę. Lucy wyłowiła
zgubę pod fotelem.
Nie pomyślałbyś, że ta kobieta ma trzydzieści osiem lat -
stwierdził po cichu z dumą mąż.
- Czy naprawdę musimy tam tkwić od początku? - spytała
lokalizując drugi pantofel.
- Tak. Chcę go dopaść. Z programu wynika, że przyjedzie o
dziesiątej i wypije kawę. Przydałoby się zamienić z nim słówko.
- O czym... to słówko?
- Wiedziałem, że nie słuchasz, kiedy o tym mówiłem. Lu, na
litość boską, to ważne. - Wyskoczył z łóżka poirytowany. Stał
chwilę niezdecydowany i wreszcie poszedł do łazienki. Ze złością
przekrzykiwał plusk wody. - Jedziemy na tę konferencję ze
względu na przedsiębiorstwo, które może warto kupić. Zostało
upaństwowione, bo faceci z Partii Pracy tak sobie wyobrażali
ratowanie padających firm. Nasza partia chce z powrotem
sprzedać je wszystkie osobom prywatnym.
- Źle cię słyszę - zimno oświadczyła Lucy. Przywykła do re-
spektu u męża, chociaż był od niej osiem lat starszy i siedem-
dziesiąt funtów cięższy.
Matthew Friern zaklął i kontynuował:
- Nazywa się Prior Building Systems, ale mniejsza o szcze-
góły. - Wrócił do sypialni ze spodniami od piżamy w ręce. - Chcę
się przekonać, czy rząd naprawdę zamierza je sprzedać, i cho-
lernie zależy mi na tym, by wiedział, że my, firma Friern, jeste-
śmy zainteresowani kupnem.
Lucy uznała to za niegłupie. Spółka akcyjna Friern Construc-
tion była jedenastym kwitnącym przedsiębiorstwem budowla-
nym, założonym przez ojca Matthew. Syn, naczelny dyrektor i
właściciel większościowego pakietu akcji, rozszerzył zakres
usług na inżynierię lądową i wodną, dwukrotnie powiększył
rozmiary firmy od śmierci ojca i stał się jednym z najbogatszych
i najlepiej prosperujących ludzi interesu na północnym zacho-
dzie kraju. Wcale nie zamierzał na tym poprzestać i w ciągu
następnych dziesięciu lat szykował się podwoić kapitał przedsię-
biorstwa. Wyglądało na to, że po nieoczekiwanym zwycięstwie
8
Strona 8
Partii Konserwatywnej, osiągniętym rok temu pod hasłem
„Mniej upaństwowień!”, rząd jak najszybciej cofnie ostatnie
zabiegi nacjonalizacyjne Partii Pracy.
- Po co jestem potrzebna? - spytała bez ogródek.
- Kochanie, tak zasugerował nasz bankier, Andrew Eames
Lewis. Urzędnik służby cywilnej pilotujący sprzedaż to twój
kolega z aplikacji. Clive Fieldman. Powiedziałem, że nie wiem, w
jakich jesteście stosunkach, ale był na tym przyjęciu w Dorring-
ton w ostatnie Boże Narodzenie, kiedy Partia Pracy wciąż stała
przy żłobie.
- Clive? Och, doprawdy? Widziałam go jeszcze potem. Ale
Andy mógłby z nim pogadać... też był u Smitha Butlera.
- Dopiero podczas tego weekendu okazało się, że Fieldman
jest w to zaangażowany. Andy uznał, że twoja obecność mogłaby
się przydać. Poza tym nasz Andrew jest czuły na twoje wdzięki.
Lucy przyjęła to ze zniecierpliwieniem. Męskie zaintereso-
wanie nie robiło na niej żadnego wrażenia. Cóż, kwestia przy-
zwyczajenia.
- Pewnie jestem mu potrzebna, bo on i Clive nie przepadali
za sobą na aplikacji.
- Ale na pewno obaj przepadali za tobą - stwierdził sucho
mąż.
- Cóż, to miło wiedzieć, że ten rok aplikacji miał jakiś sens.
Pamiętam, że jej nie cierpiałaś.
- Nudy na pudy. - Lucy zjeżyła się na samo wspomnienie. -
Nic tylko grzebanie w stosach papierzysk i ślęczenie nad umo-
wami, których wciąż przybywało.
- Nigdy nie potrafiłem sobie wyobrazić cię w roli radcy -
powiedział ze śmiechem Matthew.
- Clive też uważał to za nudziarstwo - rzekła z godnością Lu-
cy. - Odszedł po roku, jak ja. A Andy rok po uzyskaniu upraw-
nień. To nie była żadna lekkomyślność z mojej strony. Napraw-
dę, radcostwo to nudziarstwo. Wystąpienie ministra też pewnie
nie będzie porywające. Co mam tam robić, Matt?
- Po prostu pięknie wyglądać, podczas lunchu zabawiać
rozmową Fieldmana i jeśli ci się uda, zostać przedstawioną mi-
nistrowi. Andy i ja zajmiemy się resztą.
9
Strona 9
Żona przyjrzała mu się z uwagą, odgarnęła z czoła ciemne lo-
ki.
- Planowałam lunch w mieście.
Objął ją.
- No, to zrób to dla nas, Lu.
- Mogłabym zażądać za to nagrody.
- Dostałaś nagrodę, no nie? Wczoraj wieczorem.
- Była całkiem niezła - odparła z nader cnotliwą minką.
Roześmiał się.
- Dostaniesz nagrodę, jeśli sprawa wypali. To dobre przed-
siębiorstwo.
- Chodźmy już na śniadanie. Słyszę Bridget w kuchni.
Umieram z głodu. W porządku, Matt, ale muszę wyjść przed
wpół do trzeciej. Fred może mnie zabrać.
Matthew Friern zgodził się prawie bez zastrzeżeń, by żona
zabrała mu kierowcę - za tę cenę może skupi się na czekającym
ją zadaniu - i skierowali się do jadalni korytarzem pokrytym
puszystą wykładziną.
G odzinę później w dużym, ponurym gabinecie na najwyż-
szym piętrze jednego z gmachów przy Marsham Street, w sie-
dzibie Ministerstwa Środowiska, inny uczestnik konferencji bez
szczególnego pośpiechu ładował dokumenty do teczki.
- Kawę, panie Fieldman?
- Proszę, panno Williams.
Służba państwowa nie była organizacją hołdującą staromod-
nej ceremonialności i normalnie Clive Fieldman mówił kolegom
każdego szczebla po imieniu, lecz sekretarka Clive'a, osoba pod
sześćdziesiątkę, zawsze spokojnie i dobitnie dawała do zrozu-
mienia, że nie ma zamiaru zwracać się do niego inaczej jak „pa-
nie Fieldman” i oczekuje traktowania z równym dystansem.
Clive, trzydziestoośmioletni urzędnik zajmujący najwyższe ran-
gą stanowisko wśród kolegów równych mu wiekiem i bynajm-
niej nie zamierzający na tym poprzestać, przywiązywał wielką
wagę do ludzkich oczekiwań i niezmiennie był skory je zaspoka-
jać.
10
Strona 10
- Nie pali się, panno Williams. Sekretariat twierdzi, że pan
Winstanley będzie gotowy za pięć minut.
Uśmiechnęła się do niego, wiedząc równie dobrze jak on, co
oznacza ta wiadomość. W ministerstwie panuje chaos i utalen-
towany młodzieniec zarządzający biurem ministra budownictwa
mieszkaniowego dwoi się i troi, informując na bieżąco wszystkie
oddziały o rozwoju wypadków na froncie głównym.
- Do hotelu nie jest daleko - rzekła uspokajająco. Postawiła
kawę na biurku zwierzchnika i zostawiła go samego.
Zabrał się do lektury przygotowanego wcześniej podsumo-
wania i przeglądu ostatnich poprawek w przemówieniu, które
szef wygłosi za niecałe pół godziny. O przemówienie był spokoj-
ny, wczoraj wieczorem przejrzał je z Winstanleyem, lecz należa-
ło sprawdzić, czy ten zapoznał się również z podsumowaniem i
jest gotów do rozmów z zainteresowanymi stronami. W samo-
chodzie będzie co najmniej dziesięć minut na egzamin. Win-
stanley był nowy, zastąpił kolegę, który zmarł na atak serca, lecz
wszyscy ministrowie potrafili szybko przyswajać sobie fakty i
zachowywać je w pamięci przynajmniej do końca dnia, w któ-
rym były potrzebne. Cóż, nie mieli innego wyjścia; albo to, albo
koniec pieśni.
- Sekretariat informuje, że pan Winstanley jest gotowy i
spotka się z panem na dole.
Bez zdziwienia zauważył, że minęło dwanaście minut. „Go-
towy” było płynnym pojęciem. Oznaczało jedynie, że eskorta nie
będzie skazana na czekanie w samochodzie ponad dziesięć mi-
nut. Poza tym opłacało się posłuchać plotek szofera; ludzie tej
profesji zawsze wiedzieli, co w trawie, piszczy.
- Dobra. Minister zahaczy o lunch, panno Williams, ale wy-
chodzi o drugiej, więc wrócę najpóźniej o wpół do trzeciej.
Czekał w samochodzie dziesięć minut, zanim minister bu-
downictwa mieszkaniowego, John Winstanley, i szef jego biura
wypadli z windy.
- Wybacz, że naraziłem cię na czekanie, Clive - przeprosił
skrupulatnie Winstanley wsiadając do samochodu.
11
Strona 11
Clive uważnie ocenił go wzrokiem. Szef był znękany i roz-
drażniony. Wreszcie załapał się na brygadzistę, ale nie wyrabia
się - pomyślał Clive, używając w porywie irytacji żargonu ojca,
lecz uznał, że powinien zdobyć się na większą wyrozumiałość.
Winstanley miał zadatki na porządnego szefa; zanim zdecydo-
wał się kandydować do parlamentu, przepracował osiem lat u
Sheila i dwa w banku rembursowym, więc przynajmniej otarł się
o realny świat. Przed objęciem teki ministra stanu miał posadę
sekretarza parlamentarnego, ale sprawował ją tylko przez pół
roku i zajmował się wyłącznie prawodawstwem w dziedzinie
ubezpieczeń społecznych. Niemniej jednak uczył się nowych
zadań błyskawicznie i zasługiwał na cierpliwość oraz pomoc ze
strony ambitnego pracownika służby cywilnej.
- A więc mamy pięć firm budowlanych lub zajmujących się
inżynierią lądową i wodną, będących własnością NEB* - rzekł
zdecydowanie Winstanley. - Wszystkie one to worki bez dna.
Zgadza się?
National Enterprise Board - agencja państwowa udzielająca pomocy finan-
sowej przedsiębiorstwom (wszystkie przypisy tłumacza).
- Cóż, nie całkiem, panie ministrze. - To byłoby na tyle ze
starannym podsumowaniem - pomyślał z rezygnacją. - Dwie
przynoszą straty. Ale dwie są dochodowe, chociaż niedoinwe-
stowane, i nadają się do sprzedaży na pniu. Piąta, Prior Building
Systems, to najtwardszy orzech do zgryzienia.
Zrobił pauzę. Chciał mieć pewność, że Winstanley przynajm-
niej jasno uchwycił kategorie, ale minister podążał za własnymi
myślami.
- Po co, na Boga, rząd w ogóle brał sobie na głowę takie
przedsiębiorstwa?
- W owym czasie... to znaczy między siedemdziesiątym pią-
tym i ósmym rokiem... uważano, że państwo lepiej zrobi przej-
mując funkcjonującą firmę, która chwilowo kuleje, niż zwiększa-
jąc bezrobocie i zubożając infrastrukturę przemysłową w tych
okręgach kraju, gdzie wskaźnik bezrobocia już był bardzo wysoki.
12
Strona 12
Z tych pięciu przedsiębiorstw trzy są na północnym wschodzie, a
dwa na północnym zachodzie.
John Winstanley przyglądał się spod oka urzędnikowi. Pani
premier, której słowom minister wierzył jak Biblii, często na-
pominała najbliższych współpracowników, by nie zapominali, że
cała służba cywilna pracowała dla laburzystów od 1974 do 1979
roku i ile się dało rozciągała władzę państwa na obszary nie
tknięte wielką nacjonalizacją końca lat czterdziestych. Co więcej,
przy byle sposobności powiadała, że polityka Partii Pracy zbie-
gała się z przekonaniami urzędników, którzy mają we krwi lewi-
cowość, korporacjonizm i chęć poszerzania własnych wpływów.
Ten gość był bardzo młody jak na podsekretarza i skoczył w górę
na fali awansów tuż przed zmianą rządu. Zapewne osobiście brał
udział w przejmowaniu tych wszystkich firm przez NEB i praw-
dopodobnie poczuje się sfrustrowany, kiedy z powrotem zostaną
rzucone na głębokie wody sektora prywatnego, gdzie utrzymanie
się na powierzchni zależeć będzie od zdolności właścicieli. Cóż,
zobaczy się.
- W każdym razie powinny wrócić tam, skąd przyszły.
- W ręce syndyka masy upadłości, panie ministrze? - Clive
Fieldman miał po dziurki w nosie ministrów, którzy nie czytali
przygotowanych podsumowań, i poczuł zadowolenie na widok
zbitego z pantałyku Winstanleya. No, ale lepiej zbytnio sobie nie
pogrywać - zdecydował po sekundzie. - Ta partia nie odejdzie
tak szybko od żłobu.
- Miałem na myśli sektor prywatny - rzekł przez zęby Win-
stanley.
- Tak, naturalnie, panie ministrze. Żadne przesłanki nie
przemawiają za tym, by te przedsiębiorstwa były pod zarządem
państwa. Spodziewam się, że większość z nich znajdzie nabyw-
ców.
Winstanley zamrugał, jeszcze bardziej zbity z pantałyku
szybką ustępliwością. Pani premier najwyraźniej miała rację.
Wystarczyła stanowczość.
- Jesteś z północy? - spytał ogólnikowo, zauważywszy wcze-
śniej, że ten nader ambitny pracownk służby cywilnej wcale nie
13
Strona 13
przejmuje się swoim wyraźnym prowincjonalnym akcentem.
Gość miał bardzo ciemne, prawie czarne włosy, był przystojny,
szczupły i zapewne znakomicie grał w amatorskiej drużynie
rugby.
- Tak, z Lancashire, panie ministrze. Znam te przedsiębior-
stwa. Nie uczestniczyłem w podejmowaniu decyzji o ich nabyciu
przez NEB, ale kiedy przejąłem departament tuż przed ostatni-
mi wyborami, odwiedziłem wszystkie pięć.
Zawodowiec - pomyślał z niechęcią Winstanley.
- Czy próbowaliśmy je sprzedać?
- Nie, panie ministrze. Nie mieliśmy wyrobionego zdania na
ich temat. Podsumowanie, które tu pan ma, proponuje sprzedaż
i prosi o pańską zgodę na prawidłową wycenę całej piątki.
I dostanie ją, cholera - powiedział sobie w duchu Winstanley.
Wszystko na jednej stronie, konkluzja zaznaczona żółtym mar-
kerem przez biuro, bez wcześniejszych specjalnych poleceń ze
strony szefa.
- I powinienem je przeczytać. - Uznał, że wypada przepro-
sić, i w odpowiedzi ujrzał szczery uśmiech pozbawiony wyrzutu.
Facet był zdecydowanie przystojny, z tymi ciemnymi piwnymi
oczami prezentował niemal włoski typ urody.
- Zawsze mam świadomość, że przeciążamy ministrów in-
formacjami, ale na początku trudno ustalić objętość, do jakiej
należy je ograniczyć.
- Już bardziej ograniczyć nie mogłeś. Po prostu nie miałem
czasu do tego zajrzeć. Wczoraj wieczorem byłem w Covent Gar-
den. Obejście tych wszystkich lóż dało mi w kość. - Westchnął. -
Co robiłeś przed służbą cywilną, Clive? Wiem, że byłeś w Lon-
don School of Economics, ale gdzie wcześniej?
- Ducton Grammar School. Mój ojciec był brygadzistą w hu-
cie.
- Mój służył w wojsku. Welsh Guard.
Clive, który jak większość wyższych pracowników służby cy-
wilnej zajrzał do życiorysu ministra, powiedział, że słyszał o tym,
i zadał kilka grzecznościowych pytań o stosunki w armii. Samo-
chód kolejny raz utknął w korku i szofer wyraźnie przeżywał
ciężkie chwile. Clive uznał, że wypada wrócić do spraw zawodo-
wych.
14
Strona 14
- Panie ministrze, przedsiębiorstwo, którym może wypada-
łoby się zająć w pierwszej kolejności, to Prior Building Systems.
Jeden z potencjalnych nabywców, który rozmawiał nieoficjalnie
ze stałym sekretarzem ministerstwa, prawdopodobnie zjawi się
na konferencji. To sir Matthew Friern z Friern Construction.
Może usiłować przeciągnąć pana na swoją stronę.
- Co wedle ciebie mam mu powiedzieć?
- Między wierszami można napomknąć, że czemu nie, firma
może zostać sprywatyzowana. Potem wysłucha pan, dlaczego
nikomu nie opłaca się dać za nią dwóch pensów.
Winstanley wybuchnął śmiechem.
- Zetknąłeś się z nim?
- Znam go trochę. - Clive się zawahał. - To jeden z tych
dziwnych przypadków. Lucy, jego żona, i ja robiliśmy praktykę
radcowską w tej samej kancelarii.
- Czyżby? Więc byłeś radcą?
- Nie. Po roku uznałem, że wcale mi się to nie podoba, więc
zdałem egzamin do służby cywilnej i zostałem przyjęty. A Lucy
Friern też nie zrobiła aplikacji, bo zamiast radcą została żoną
Matthew i matką jego dzieci.
Winstanley rzekł ponuro, że nie miał pojęcia, iż żyją jeszcze
kobiety gotowe się podjąć takich niepostępowych, zwyczajnych
zadań, a Clive szczerząc zęby zauważył, że teraz takich niewiast
już nie ma, ale Lucy liczy sobie jakieś trzydzieści osiem lat, tyle
co on, i w tamtych zamierzchłych czasach kobiety były trochę
mniej zawzięte.
- Mówimy o roku sześćdziesiątym czwartym, panie mini-
strze. Aplikację robiła minimalna liczba kobiet.
- Czy lady Friern była jedyna?
- Nie, poza nią mieliśmy jeszcze jedną koleżankę. Była z cał-
kiem innej gliny. Tak, właśnie tu, Jim, to ten hotel.
- Dobra.
Obaj mężczyźni nieświadomie przybrali oficjalny wyraz twa-
rzy i wcisnęli dokumenty do teczek. Limuzyna podjechała do
krawężnika. Ledwie szofer się ruszył, by otworzyć drzwi, Clive
15
Strona 15
już wyskoczył zręcznie na zewnątrz i przytrzymał drzwi mini-
strowi.
- O drugiej, Jim, w tym miejscu - rzucił krótko.
Kierowca skinął głową i chciał odjechać, ale musiał gwałtow-
nie zahamować. Przednie koła zaryły się w asfalcie, gdy taksów-
ka prowadzona jak bolid wyścigowy dopadła krawężnika i za-
trzymała się o włos przed limuzyną ministra. Z taksówki wysko-
czyła wysoka dziewczyna z teczką pod pachą. Plisowana spódni-
ca zawirowała odsłaniając długie nogi.
- Słuchaj, skarbeczku - powiedziała z pogróżką do pasażera
taksówki, co spowodowało, że Clive i minister przystanęli. -
Jean jest w domu. Czeka na ciebie. Masz odpocząć i nie gapić się
w telewizor cały boży dzień!
Clive zbliżył się do taksówki, chwilowo zaniedbując ministra,
który zaciekawiony ruszył za nim. Dwunastoletni chłopczyk
siedział przy oknie pojazdu. Był bardzo blady, nad prawą skro-
nią miał opatrunek. Spoglądał w górę szeroko otwartymi błękit-
nymi oczami spod gęstej blond czupryny. Clive mrugnął do nie-
go.
- Zaopiekuję się nim, ślicznotko. - Rozbawiony taksówkarz
był łysiejącym bysiorem pod czterdziestkę. - Zasuwaj na swoją
konferencję. Zawiozę chłopaka do chałupy, spokojna głowa.
- Dziękuję. - Pochyliła się do dziecka, które bez żenady po-
całowało ją w usta. - Nie będę późno - obiecała odprowadzając
niespokojnym wzrokiem taksówkę, która odjechała w takim
samym wyścigowym tempie, z jakim się zjawiła.
Dziewczyna odwróciła się i wetknięta niedbale pod pachę
teczka upadła na chodnik. Rozsypały się papiery.
- Niech to jasna cholera! - zaklęła ze szczerego serca.
Clive wyszczerzył zęby. Przypomniał sobie, że towarzyszy
ministrowi, ale Winstanley się śmiał.
- Wszyscy rycerze, wystąp - rzekł i zbliżył się do przycupnię-
tej na chodniku dziewczyny. Nie przejmowała się tym, że su-
kienką zmiata kurz uliczny. Blond włosy świeciły jasno w stycz-
niowym słońcu.
Clive przykucnął obok.
16
Strona 16
- Pomogę ci, Caroline.
Odwróciła się. W ręce miała gruby plik. Uśmiechnął się do
niej, wpychając dokumenty do teczki i stawiając ją na chodniku.
Oczywiście, to już nie dziewczyna - pomyślał patrząc na ku-
rze łapki przy oczach i ostro zarysowane kości policzkowe. No
cóż, jest w moim wieku.
- Clive. Clive Fieldman. Co ty tu robisz?
Ale sposób bycia ma taki sam jak przed szesnastu laty - po-
myślał. Podniósł teczkę i pomógł Caroline wstać. Żadnych pi-
sków typu „jak fajnie cię zobaczyć!” czy „serdeczne dzięki za
pomoc!”
- Jestem z moim ministrem - rzekł, jak dawniej oddając
Caroline inicjatywę i uznając, że musi od tej chwili zerwać z tym
złym przyzwyczajeniem. - Panie ministrze, dama, którą pański
widok rzucił na kolana, to Caroline Henriques... przepraszam,
Caroline Whitehouse. Byliśmy razem na aplikacji. - Spojrzał
spode łba na Caroline, nie spodziewając się żadnego uprzejmego
gestu z jej strony, i przeżył autentyczny wstrząs, kiedy podała
Winstanleyowi rękę i uśmiechnęła się promiennie.
- Jak się pan ma? To bardzo miłe z pańskiej strony, że przy-
szedł mi pan z pomocą. Nie mam dziś szczęścia. Mój najstarszy
rozbił sobie głowę. Poczubił się z kolegą w szkole. Musiano mu
założyć szwy i odesłać go do domu, więc się spóźniłam. Nie mo-
gę się doczekać pańskiego wystąpienia.
Clive przyglądał się z niedowierzaniem starej przyjaciółce.
Miał wrażenie, że odbywa podróż w czasie. Dokładnie biorąc,
trudno byłoby mu nazwać Caroline Henriques starą przyjaciół-
ką. Miała na to za dobre koneksje, była zbyt trudna i zbyt niepo-
hamowana, kiedy wszyscy byli dwudziestodwuletnimi aplikan-
tami w firmie, w której jej pradziadek ze strony matki osiągnął
znakomitą pozycję. Grupa aplikantów liczyła sobie dwanaście
osób na różnych etapach edukacji; wszyscy byli absolwentami
Oxbridge*, ale firma szczyciła się liberalnymi zasadami zatrud-
niania, stąd obecność Clive'a i dwójki dziewcząt. Rzecz jasna,
teraz wyglądało to zupełnie inaczej; wielkie kancelarie w City,
* Oxford lub Cambridge.
Strona 17
londyńskim centrum biznesu i finansów, uginając się pod nawa-
łem pracy, w latach siedemdziesiątych, przestały ograniczać się
do Oxbridge i przyjmowały najlepszych z byle uniwersytetu.
Obecnie pięćdziesiąt procent aplikantów stanowiły dziewczęta,
chociaż w dalszym ciągu bardzo niewiele z nich osiągało pozycję
wspólnika. Dawniej Caroline Henriques nie była skłonna do
wygłaszania pięknych słówek - prawdę mówiąc, ledwo zdobywa-
ła się na zwyczajną uprzejmość - a tu, proszę, czarowała Win-
stanleya, który stał na chodniku, plótł, co mu ślina na język
przyniosła, i gotów był tu spędzić całe wietrzne przedpołudnie.
Clive, nie musząc podtrzymywać konwersacji, przyglądał się
uważnie Caroline i wyprostował się podświadomie. Była wysoka,
dorównywała mu wzrostem. Miała pięć stóp osiem i pół cala, a
on tylko pół cala więcej. Zadygotał lekko w podmuchu zimnego
wiatru, przypominając sobie dzień, w którym ustalili tę różnicę.
Był aplikantem od trzech miesięcy i wszystko, co łączyło się z tą
zjadliwą wychowanką Oxfordu, doskwierało mu dotkliwie - od
nie mieszczącego się w głowie braku szacunku wobec najstar-
szych wspólników do jej wybujałego wzrostu. Pewnego zimowe-
go dnia znalazł się z nią sam na sam w staroświeckiej windzie.
Caroline jechała na mecz siatkarskiej reprezentacji kancelarii. W
krótkiej plisowanej spódniczce, pod którą nosiła spodnie od
dresu, emanowała pewnością siebie.
Clive stwierdził nerwowo, że w tenisówkach nie wygląda na
tak bardzo wysoką. Spojrzała mu prosto w oczy tym zimnym
wzrokiem, który już wyprowadził z równowagi kilku klientów,
zatrzymała windę na najbliższym piętrze, wywlokła Clive'a z
kabiny, oznajmiając, że „najlepiej będzie, kiedy załatwimy to od
ręki, na litość boską, Clive, masz zupełnie normalny wzrost”, i
zmusiła jakiegoś zaskoczonego aplikanta, by ustawiwszy ich
plecami dokonał pomiaru.
- No, masz pół cala więcej, Clive - stwierdziła chmurnie. - W
porządku? Bo powinnam już robić rozgrzewkę. Nie jestem go-
towa.
18
Strona 18
Poczuł, jak szkarłat z wolna wypełza mu na policzki, ale nie
to było najgorsze. Oto bowiem nadciągnęło kolejnych trzech
członków gangu aplikantów, w tym elegancki absolwent Eton,
Andrew Eames Lewis, którego Clive szczególnie nie cierpiał.
- Czemu go mierzysz, Caroline? - zapytał, jednym rzutem
oka ogarniając sytuację. - Sprawdzasz, czy będzie pasował do
łóżka?
Clive chętnie zapadłby się pod ziemię, lecz Caroline była
niewzruszona.
- Andy, w łóżku odległość od czubka głowy do stóp nie gra
roli. Nie nauczono cię niczego pożytecznego w szkole?
- Przygotuj się, że zmierzy ci wszystko inne, Clive - stwier-
dził Andy, kłaniając się ceremonialnie głównemu wspólnikowi,
który przemykał pod ścianą, pragnąc wyśliznąć się po cichu z
biura.
- Spadaj, Andy - doradziła koledze Caroline, bynajmniej nie
skrępowana obecnością zwierzchnika. Zdjęła spodnie, ukazując
długie, opalone nogi, i zbiegła po schodach po dwa stopnie na-
raz.
Clive stał rozdarty między wściekłością i podnieceniem sek-
sualnym, od którego nie mógł się opędzić przez cały dzień, a
które wyjątkowo bruździło w sporządzeniu umowy kupna-
sprzedaży. To uczucie pozostało niezaspokojone. Powoli zdał
sobie sprawę, że wiele niezwykłej pewności siebie i bezpośred-
niości wobec mężczyzn Caroline czerpie z obopólnie wiernego
związku z poznanym rok wcześniej mężczyzną, za którego po-
tem wyszła za mąż. Kiedy Clive pracował u Smitha Butlera, Ben
Whitehouse przebywał głównie na Harvardzie, ale Clive żywo
pamiętał tę jedyną okazję, gdy poznał go odbierającego Caroline
z pracy. Mówiąc językiem jego młodości, oczekiwał faceta jak
wieża, żującego gwoździe i spluwającego rdzą i był ciężko zdu-
miony ujrzawszy pierwszej klasy jurystę, szczupłego mężczyznę
mierzącego poniżej sześciu stóp. Ben Whitehouse zginął w kata-
strofie samolotowej, wracając z jakiejś konferencji. Mimo zale-
dwie trzydziestu dziewięciu lat zasłużył na nekrolog w „Time-
sie”. Clive przeczytał go wstrząśnięty i przesłał Caroline formal-
nie brzmiące kondolencje. To musiało być dwa lata temu - po-
myślał.
19
Strona 19
- Jesteście podobni z synem jak dwie krople wody - zauwa-
żył podczas przerwy w konwersacji. Równocześnie uświadomił
sobie, że musi dalej holować ministra. - I macie ten sam kolor
włosów. - Przecież po tych wszystkich latach nie da się zastra-
szyć Caroline Whitehouse.
Uśmiechnęła się pokazując równe białe zęby, wytwór tego
samego genetycznego dziedzictwa, co gęsta czupryna i błękitne
oczy, które przed chwilą tak niespodziewanie objawiły się u
chłopca w taksówce.
- Prawdę mówiąc, to wykapany Henriques - potwierdziła
spostrzeżenie Clive'a. - Wygląda jak moi bratankowie. Córka to
cały Ben. Powinniśmy wejść. Chyba chciałby pan zerknąć do
notatek?
Przywołany do rzeczywistości Winstanley zgodził się z nią.
Nie omieszkał jednak wyrazić głośno nadziei, że zobaczą się
podczas lunchu. Clive jak zaczarowany patrzył na Caroline, któ-
ra obejściem zupełnie nie przypominała aplikantki sprzed lat.
Uśmiechnęła się wdzięcznie, pokazując dołeczki, i rzekła, że
cieszy się na tę sposobność. Kiedy znikła pod markizą hotelu,
Clive mógł opowiedzieć o nieżyjącym Benie Whitehousie, a py-
tania Winstanleya znacznie przekroczyły wymiar banalnej cie-
kawości.
Kilka minut później pojawiła się obok nich, już bez płaszcza.
Pod pachą ściskała teczkę z materiałami na konferencję. Obda-
rzyła uśmiechem obu urzędników. Na identyfikatorze miała
napis: „Caroline Whitehouse. Smith Butler - wspólnik”. Clive
obserwował ministra, który kodował tę informację. Zdał sobie
sprawę, że Caroline zamierza coś powiedzieć.
- Może któregoś dnia miałbyś ochotę wpaść na stare śmieci
i zjeść lunch ze mną i moimi wspólnikami? - Wręczyła mu wizy-
tówkę firmową. - Każę sekretarce zadzwonić, na wypadek gdy-
byśmy się już dziś nie spotkali.
Rozbawiony Winstanley popatrzył ironicznie spod oka na
Clive'a, kiedy szli majestatyczną klatką schodową wyłożoną dy-
wanem na pierwsze piętro, gdzie mieściła się sala konferencyj-
na.
20
Strona 20
- Wśród radców prawnych City nie ma wielu kobiet.
- Zgadza się. Zawsze była wyjątkowo zdolna.
To prawda. Pamiętał, jak błyskawicznie i bez wysiłku wchła-
niała polecenia i przygotowywała staranne, wyważone umowy,
przezwyciężając w ten sposób obiekcje najbardziej zrzędliwych
starych wspólników wobec jej bezpośredniości, przerażająco
wulgarnego słownictwa i całkowitego braku szacunku dla wieku
i doświadczenia. Studiowała prawo w Oxfordzie i zdała drugą
część zawodowych egzaminów końcowych, zanim przyszła do
Smitha Butlera, więc i tak miała przewagę na starcie, Clive bo-
wiem studiował w LSE stosunki międzynarodowe.
Doszedł do szczytu schodów i jak tego oczekiwał, natych-
miast dojrzał sir Matthew Frierna. Zajmował strategiczną pozy-
cję, z której miał oko na wejście, patrząc nad ramieniem niższe-
go mężczyzny stojącego tyłem do schodów. Clive zerknął na
zegarek; czasu wystarczało akurat na szybką wymianę zdań,
potem należy przepchać Winstanleya do prezydium. Znakomicie
się złożyło - Matthew Friern miał prawo zamienić słówko z mi-
nistrem, a równocześnie każda rzeczowa dyskusja na tym etapie
byłaby niepożądana. Dotknął ramienia Winstanleya.
- Panie ministrze, sir Matthew Friern... gość, który chce ku-
pić Prior Building Systems... właśnie tam stoi. Chce pan zamie-
nić z nim słówko?
- Tak, tak. Chętnie.
Winstanley zmienił kurs, wepchnął notatki do kieszeni uwal-
niając dłonie, odchrząknął. Clive - sprytny, żwawy i dawno wy-
zbyty jakiejkolwiek nieśmiałości - zastanawiał się wielokrotnie,
jak czuje się człowiek, który zawsze musi być czujny, gotowy do
uścisku dłoni i uprzejmego zachowania bez względu na osobiste
poglądy. Doszedł do wniosku, że zawodowych polityków to nic
nie kosztuje. Lubią to i czerpią soki żywotne z takich kontaktów.
Mężczyzna, z którym Friern rozmawiał, odwrócił się i Clive się
zdumiał. Andrew Eames Lewis, jak zawsze elegancki, wyglądający
21