Clifton Mark - Hańba wandalom
Szczegóły |
Tytuł |
Clifton Mark - Hańba wandalom |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Clifton Mark - Hańba wandalom PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Clifton Mark - Hańba wandalom PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Clifton Mark - Hańba wandalom - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mark Clifton
Hańba wandalom
Na opustoszałym obecnie marsjańskim lądowisku, na jednej z wież wisi wypchany
trocinami skafander.
Nikt nie wie, kto powiesił ten skafander i co chciał przez to powiedzieć. Może
miał to być strach na wróble, ostrzegający wszystkich, którzy chcieliby pójść w
nasze ślady?
Może po prostu symbol ludzkiej obecności, jak inicjały wyryte na ścianie
bezcennej, zabytkowej budowli, zdające się mówić: "Jestem zbyt głupi, aby
tworzyć, lecz potrafię niszczyć. Oto świadectwo mojej obecności".
A może było to symboliczne samobójstwo: wyraz poczucia winy tak wielkiej, że
człowiek dokonał na sobie samym egzekucji w miejscu zbrodni.
Kapitan Leyton zobaczył kukłę w dzień naszego odlotu. Pierwszym jego odruchem
było kazać to zdjąć natychmiast i odszukać winowajcę.
Jednak gniew wygasł, zanim słowa komendy zostały wypowiedziane.
Było w pozie wiszącej kukły coś, co przeniknęło nawet przez skostniały pancerz
wojskowej dyscypliny. Coś z bezmiernego smutku, żalu i poczucia winy,
przepełniającego nas wszystkich.
Nie wiadomo, czy hełm skafandra opadł do przodu, ponieważ wandalowi nie chciało
się wepchnąć tam więcej trocin, czy też był to zamierzony efekt świadomego
artysty, wyrażającego za pomocą dostępnych mu środków doznania wszystkich
członków ekspedycji.
Kapitan nie kazał zdjąć kukły i nikt go nie spytał, czy tego nie zrobić - nawet
wszędobylski podchorąży, który gotów był zrobić wszystko, by się przypodobać
dowódcy.
Tak więc na opuszczonym marsjańskim lądowisku wisi zniszczony skafander - kukła
człowieka z trocinami zamiast serca, mózgu i duszy.
***
Wówczas wydawało się to jedynym logicznym rozwiązaniem prawie nierozwiązywalnego
problemu.
Doktor YanDam podsumował zagadnienie w swoim pamiętnym przemówieniu na forum
ONZ. Jeżeli dostrzegał on wówczas przed sobą szeregi twarzy wypełniających
audytorium, to widok ten nie przesłaniał mu znacznie potężniejszej wizji
bezdennej otchłani nieba usianego gwiazdami.
Być może, że nawet nie zdawał sobie sprawy z politycznych konieczności, które
zawsze mącą ludzkie marzenia. Wszystko to, co powie, będzie rozważone przez
delegatów w kategoriach ich osobistych korzyści. Po drugie, jego słowa zostaną
ocenione w kategoriach interesów narodowych. Po trzecie, z punktu widzenia
korzyści, jakie mogą osiągnąć różne ugrupowania rasowe, religijne itp. Po
czwarte, jak może to wpłynąć na stosunki między małymi państwami i wielkimi
mocarstwami. Po piąte, czy projekt będzie sprzyjał zachowaniu status quo, tak,
aby ci, którzy są u władzy, pozostali u steru, stwarzając jednocześnie pozory
postępu dla zamknięcia ust wiecznie niezadowolonym, opozycjonistom. I wreszcie
na szóstym, najgłębszym poziomie (jeśli ktoś w ogóle dotarł tak daleko), mogła
pojawić się przelotna myśl o tym, co może być dobre dla ludzkości.
Jeżeli doktor YanDam zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju polityczna
rzeczywistość zawsze bierze górę nad marzeniem uczonych, to nie dał tego po
sobie poznać. Mówił tak, jak gdyby wszystkie jego myśli pochłaniały gwiazdy i
odwieczne marzenie człowieka, aby do nich dotrzeć.
- Problem można podsumować następująco - mówił doktor YanDam: - Jest pewna
granica, do której można rozwijać teorie naukowe bez sprawdzenia ich w praktyce.
Wcześniej czy później uczony musi przedstawić swoją teorię inżynierom, którzy
poddadzą ją bezwzględnej próbie praktyki.
Wiemy doskonale, że rakiety, których używamy dla naszych nieśmiałych
rekonesansów w kosmos, nie zaprowadzą nas dalej niż na najbliższe planety, gdyż
czas podróży zależy od raz nadanej statkowi szybkości. Jeśli nie potrafimy
znaleźć rozwiązania tego problemu, to całego naszego krótkiego życia nie starczy
na dotarcie do najbliższej gwiazdy. Nie starczy również naszych ograniczonych
zasobów paliwowych. Musimy nauczyć się wykorzystywać jako źródło energii naszych
statków pył kosmiczny.
Wydaje nam się, że potrafimy już uzyskać energię jądrową nie z jakiejś
specjalnej rudy, lecz z dowolnego rodzaju materii. Sądzimy, że potrafimy
kontrolować tę reakcję. Tak mówi teoria. Ale jak na razie, nie została ona
sprawdzona w praktyce przez inżynierów.
Nie możemy przeprowadzić tych prób na Ziemi, bo co będzie, jeśli eksperyment
wymknie nam się z rąk? Nie chcemy również użyć do tego celu Księżyca, gdyż jest
on, ze względu na swoją niewielką siłę przyciągania, zbyt cenny dla przyszłych
podróży międzygwiezdnych. Będzie on niezastąpioną bazą startową, nie możemy więc
ryzykować jego skażenia lub zniszczenia.
Utknęliśmy w martwym punkcie. Nie możemy posunąć się naprzód bez dalszych
doświadczeń i jednocześnie nie możemy przeprowadzić ich na Ziemi ani na
Księżycu. Trzeba więc znaleźć inny poligon doświadczalny.
Nasi uczeni przedstawili ostatecznie dowody, że Mars jest planetą martwą.
Bezużyteczną z punktu widzenia życia. Bezużyteczną również jako źródło bogactw
mineralnych, gdyż nasze wątłe rakiety nie nadają się do transportu na skalę
przemysłową. Bezużyteczną dla kolonizacji ze swoim rozrzedzonym powietrzem i
brakiem wody. Istoty ludzkie muszą tam przebywać w hermetycznych pomieszczeniach
lub w skafandrach. Jest to planeta pod każdym względem bezużyteczna.
Lecz właśnie dlatego bezcenna dla nauki. Ponieważ tam możemy sprawdzić swoją
teorię, nie narażając ludzkości na żadną stratę. Uważamy, że potrafimy rozpocząć
reakcję jądrową w zwykłej skale i uzyskać ciągłe źródło energii. Wierzymy, że
potrafimy nie dopuścić do gwałtownego wybuchu.
Jeśli nawet liczne próby, jakie musimy przeprowadzić, doprowadzą do skażenia
radioaktywnego lub nawet powolnego zniszczenia planety, to i tak nasz zysk
będzie nieskończenie większy od utraty tego bezwartościowego globu.
Ostatnie zdanie wywołało wyraźne poruszenie na sali: coś pośredniego pomiędzy
dreszczem lęku i szmerem podziwu dla odwagi człowieka, nie wahającego się
poświęcić całej planety dla dobra nauki. Było dla nich widać zaskoczeniem, że
doszliśmy tak daleko.
Po chwili namysłu zjawiało się uczucie ulgi. Oto proste rozwiązanie sprawy!
Przenieść daleko od Ziemi nie tylko (eksperymenty YanDama, lecz wszystkie próby
urządzeń jądrowych. Uspokoić obawy i uciszyć tych humanistów, którzy wolą
narazić ludzkość na stagnację i zastój niż ryzykować jej przyszłość. Z punktu
widzenia polityki może to przynieść tylko korzyści. I jeśli ktoś z obecnych
myślał w ogóle w tych kategoriach, to rzecz mogła być korzystna dla ludzkości
jako całości.
- Nie wierzę w cuda - mówił dalej YanDam, kiedy sala się uspokoiła - lecz
położenie tej planety tak dalekiej, że trzeba było wielkiego postępu nauki, aby
do niej dotrzeć, i jednocześnie wystarczająco bliskiej, aby można ją wykorzystać
dla nowego skoku w nauce - zakrawa na cud.
(To dla tych, którzy szukają aprobaty siły wyższej dla uzasadnienia tego, co i
tak mieli zrobić.)
Pytam teraz: Czy narody świata zgadzają się, abyśmy wykorzystali do celów
naukowych, ten tak dogodny i z każdego innego punktu widzenia bezużyteczny
naturalny poligon, który przez tysiąclecia czekał, żeby móc się nam teraz
przydać?
Odpowiedź Zgromadzenia była pozytywna.
Ani doktor YanDam, ani nikt z obecnych na sali, którzy jak przystało na
polityków nie wybiegali myślą poza najbliższe głosowanie, nie powiedzieli
pewnych rzeczy do końca:
„To prawda, że opracowaliśmy teorię wywołania kontrolowanej reakcji jądrowej z
dowolnego rodzaju materii. Nie znamy za to, jak na razie, sposobu na zatrzymanie
rozpoczętej reakcji.
Sądzimy, że w przyszłości uda nam się taki sposób znaleźć, sądzimy, że powolna
reakcja nie wymknie nam się z rąk i nie pochłonie całej planety, zanim
znajdziemy sposób na jej powstrzymanie. Sądzimy, że w przyszłości nauka może
nawet znaleźć sposób na dezaktywację skażonej planety. Mamy nadzieję, że tak
będzie.
Wiemy jednak na pewno, że bez dalszych eksperymentów rozwój nukleoniki zostanie
zahamowany. Musimy więc wmówić w siebie, że nawet, jeśli cała planeta zostanie
zniszczona, to i tak nie ma czego żałować.
Jak zawsze jednak znalazła się garstka sceptyków, którzy podawali w wątpliwość
nasze prawo do niszczenia jakiejkolwiek planety. Zawsze znajdzie się taka grupka
niezadowolonych i jak zawsze tak i tym razem większość potrafiła ją zakrzyczeć.
Zresztą rezultatów decyzji mieli na sobie doświadczyć nasi potomkowie. W każdym
razie tak wówczas sądziliśmy.
Mówię my, gdyż należałem do zespołu, który miał przeprowadzić eksperyment. Co
nie znaczy, że byłem bohaterem. Nie było tam żadnego bohatera. Słusznie czy
niesłusznie uznano, że nie jest to przedsięwzięcie widowiskowe, nadające się do
sprzedania szerokiej publiczności, nie szukano więc żadnego fotogenicznego
uczonego, który mógłby uosabiać eksperyment w oczach milionów telewidzów.
Dziennikarze, wierni swojej tradycji sprowadzania największych nawet osiągnięć
naukowych do najniższego wspólnego mianownika, to jest taniej sensacji lub
łzawego sentymentalizmu, próbowali zrobić gwiazdę z doktora YanDama, który był
kierownikiem naukowym całego przedsięwzięcia. Doktor jednak nie wykazał chęci do
współpracy.
- Czy nie uważacie, panowie - powiedział im - że czas już, aby publiczność
popierała badania naukowe dlatego, że są one niezbędne, nie zaś dlatego, że
będzie im się podobał jakiś fircyk, którego wybierzecie jej na bohatera?
Nie trzeba dodawać, że wypowiedź nie uradowała dziennikarzy, próbowali więc
uczepić się kapitana Leytona, odpowiedzialnego za transport, lecz jego
odpowiedzi były już zupełnie niecenzuralne.
Do mnie nawet nie dotarli. Byłem szefem łączności, czyli mówiąc po prostu
teletechnikiem z masą dodatkowych kłopotów. Nawet gdyby do mnie dotarli, nic by
im z tego nie przyszło.
Nie ma we mnie nic z popularnego bohatera. Jeśli jestem ekspertem w swojej
dziedzinie, to tylko dlatego, że wcześnie zrozumiałem prawdę, do której dochodzi
każdy leń z odrobiną oleju w głowie: życie eksperta jest łatwiejsze niż życie
ignoranta.
Jest jedna okoliczność, która predestynuje mnie do opowiedzenia tej historii.
Szef łączności siedzi na tyłku w swojej norze, otoczony ekranami monitorów
ukazujących wszystkie odcinki pracy. I dlatego widziałem wszystko, co się
wydarzyło.
Dlatego i tylko dlatego ja właśnie opowiadam o tym. Nie byłem i nie jestem
bohaterem. Po prostu widziałem, co się stało. I zrobiło mi się niedobrze, tak
jak wszystkim, którzy widzieli. A teraz staram się schodzić ludziom z oczu,
przepełniony wstydem i poczuciem winy. Nie, nikt z nas nie jest bohaterem.
Od samego początku wszystko było pomyślane i zaplanowane jako prawdziwie naukowy
eksperyment, jako praca zbiorowa, w której indywidualne ambicje są całkowicie
podporządkowane nadrzędnemu celowi.
Statek ekspedycji został zmontowany w bazie na Księżycu z części przysyłanych z
Ziemi małymi rakietami.
Dzięki niewielkiej sile przyciągania Księżyca start z jego powierzchni był
łatwiejszy. Nie naruszając cennych rezerw paliwa, potrzebnych w drodze
powrotnej, uzyskaliśmy szybkość początkową zapewniającą nam dotarcie do Marsa w
ciągu miesiąca. Nie będę opowiadał o tej podróży dwunastu ludzi stłoczonych na
niewielkiej przestrzeni nie zajętej przez zapasy i instrumenty, bo nie sądzę,
aby to mogło kogokolwiek zainteresować.
Budowniczowie statku i uczeni nie zawiedli. W odpowiednim czasie dokonaliśmy
manewru i zeszliśmy do miękkiego lądowania na powierzchni Marsa, na wschód od
łańcucha niewysokich wzgórz.
Wszyscy, którzy oglądali nasze filmy, mają pewne pojęcie o odpychającym
krajobrazie tej planety: rozrzedzona atmosfera, przez którą nawet w dzień
przeświecają gwiazdy, bezwodna pustynia, skoki temperatury i nade wszystko
przygnębiająca pustka.
***
Na Księżycu człowiek nie czuje się zbyt przyjemnie, ale tam przynajmniej widać
ogromną kulę Ziemi. Nie zamącona atmosferą wydaje się być tak blisko, że
wystarczy wyciągnąć rękę, aby ją dotknąć; wie się, że tam jest dom, i z pomocą
wyobraźni można go prawie zobaczyć.
Opowiadają sobie na Księżycu taki dowcip:
- Czy widzisz ten mały półwysep na wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej? Tam
jest mój dom!
- Taak - odpowiada drugi. - A kto to jest ten facet, którego tak serdecznie wita
twoja żona?
Na Marsie Ziemia jest tylko jednym z wielu jasnych punktów na czarnym niebie.
Jest tak daleko, że pierwszym uczuciem jest rozpacz, przemożne uczucie, że nigdy
już nie ujrzy się swego domu, łagodnego letniego zmierzchu, że nigdy już nie
zazna się miłości w ramionach kobiety.
Uczeni nie kłamali. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej bezużytecznego i obcego
człowiekowi niż Mars. Coś, co można wykorzystać tylko dla takich celów jak nasz.
Ukryliśmy się pod powierzchnią planety.
Wszyscy na pewno oglądali filmy dokumentalne, więc nie trzeba opowiadać, w jaki
sposób robiliśmy wykopy na pomieszczenia mieszkalne i laboratoria. Z usuwanej z
wykopów skały robiliśmy beton, nie najwyższej jakości, lecz zupełnie
wystarczający na krótki okres, jaki mieliśmy tam spędzić. Tym betonem pokryliśmy
całe swoje osiedle tworząc płytę lotniska i jednocześnie dodatkowe
zabezpieczenie przed ucieczką powietrza z naszych hermetycznych pomieszczeń.
Także, aby stworzyć ochronę przed zabójczym promieniowaniem, które mieliśmy
wyzwolić.
Wznieśliśmy metalowe szyby, które miały opuszczać odzianych w skafandry ludzi na
głębsze poziomy, gdzie poprzez śluzy mogli wchodzić do swoich pomieszczeń
mieszkalnych. Jedna wieża przypadała na sześciu ludzi i była nastrojona na
sygnał ich skafandrów. Było to urządzenie pomyślane na wypadek alarmu i paniki
mające zapobiec stłoczeniu się ludzi przy jednym szybie.
Musieliśmy zakończyć wszystkie te prace w ciągu kilku pierwszych tygodni - przed
przystąpieniem do prób nuklearnych. Ludzie, którzy czerpią swoją wiedzę o nauce
z popularnych audycji telewizyjnych, nie mają pojęcia, ile ciężkiej pracy
fizycznej muszą nieraz wykonywać uczeni.
Odczuliśmy wyraźną ulgę, kiedy wreszcie zakończyliśmy budowę i mogliśmy odciąć
się od przygnębiającego, obojętnego świata na powierzchni. (Znacznie łatwiej
jest pogodzić się z przekonaniem, że świat jest wrogi człowiekowi, niż z faktem,
że jest on doskonale obojętny.) W swoich hermetycznych pomieszczeniach mogliśmy
sobie wyobrazić, że pracujemy w klimatyzowanych laboratoriach gdzieś na Ziemi.
Tak było łatwiej. Znacznie łatwiej.
Co nie znaczy, że miałem choć trochę mniej pracy. Aby obserwować to, co się
dzieje w różnych miejscach, gdzie pracowały ekipy uczonych, trzeba było
zainstalować tam kamery telewizyjne. Cały personel marsjańskiej ekspedycji
dobierano na podstawie surowych egzaminów, jednak obaj moi pomocnicy musieli się
chyba dostać przez protekcję, gdyż miałem z nich niewielką pociechę.
Poza tym w krytycznej sytuacji najczęściej okazywało się, że brak jest
najpotrzebniejszej części, skreślonej widocznie z przedstawionej przeze mnie
listy przez nadgorliwych urzędników, w ten sposób wyrażających swoją troskę o
dobro ekspedycji.
Jakoś dawaliśmy sobie radę, ale sporządziłem sobie małą listę facetów, których
po powrocie odszukam, i dam im po mordzie. Na pierwszym miejscu, dużymi
drukowanymi literami figuruje projektant skafandrów, który wyobraża sobie, że
można montować delikatny miniaturyzowany sprzęt elektroniczny w jego
skafandrach.
Mimo to jakoś dawaliśmy sobie radę. Z chaosu wyłaniał się porządek.
Przeprowadzano eksperymenty. Czasami teorie potwierdzały się, częściej
następowało westchnienie, wzruszenie ramionami i znowu obliczenia od początku.
Po pierwszych trzech miesiącach spotkała nas wielka niespodzianka. Wylądował
statek z zaopatrzeniem. Przeważnie żywność i nawet trochę szampana! Rzeczy,
które - jak sobie ktoś wyobraził - będą nam najwięcej potrzebne. Nawet zdjęcia
rozebranych dziewczyn, jakbyśmy nie mieli dość kłopotów bez przypominania mam o
tym. Me było tylko sprzętu, o który prosiliśmy. Szeroka publiczność nie
rozumiała, że potrzebujemy sprzętu, więc nam go nie przysłano. Cuda jak wiadomo
nie wymagają sprzętu ani wysiłku; zdarzają się, ponieważ publiczność tego żąda.
Paczki z ciasteczkami były bardzo miłym urozmaiceniem naszej jednostajnej diety,
ale wolałbym zamiast nich trochę tak potrzebnych tranzystorowych podzespołów.
Trzyosobowa załoga statku obiecała przed odlotem, że przekaże nasze żądania, ale
nie sądzę, aby dotarły one kiedykolwiek do wiadomości opinii publicznej. Zresztą
i tak uczeni są jak wiadomo chłodnymi, pozbawionymi uczuć istotami, są
szlachetni, mądrzy i ponad tym wszystkim.
Początkowo uważałem, że po zakończeniu robót instalacyjnych będę mógł pochodzić
trochę ze szlachetnym i mądrym wyrazem twarzy, ale nic z tego. Gdy tylko
zakończyłem przygotowania na miejscu jednego eksperymentu, trzeba było zwijać
sprzęt i przenosić go na nowe miejsce. Sądziliśmy, że mniejsza siła przyciągania
na Marsie (tylko 38% ziemskiej) ułatwi nam życie, lecz i tak mieliśmy dosyć
podnoszenia, ciągnięcia, popychania, taszczenia i przekleństw.
Ale przecież nikt nie chce słyszeć o tym, jak uczeni muszą pracować nad
przygotowaniem swoich cudów. Wszystko polega na złudzeniu, że można mieć cud bez
pracy.
W porządku. Tak więc doszliśmy wreszcie do naszego cudu.
Wreszcie wszystko było gotowe do głównego eksperymentu, który był celem naszej
ekspedycji.
YanDam wybrał w tym celu niewielkie zagłębienie pośrodku grupy wzgórz, znanych z
transmisji telewizyjnych przesyłanych na Ziemię.
Nie wiedzieliśmy wówczas, że widok tych wzgórz wywołał wiele szumu wśród naszych
archeologów. W składzie ekspedycji nie było archeologa i teraz rwali sobie oni
włosy z głowy, ponieważ te wzgórza wydały im się mocno podejrzane. Wiele
przemawiało za tym, że mogły to być piramidy, nieprawdopodobnie stare,
zniszczone erozją w czasach, gdy planeta posiadała jeszcze atmosferę, lecz wciąż
jeszcze chroniące swoją zawartość.
My na Marsie nic o tym nie wiedzieliśmy. Administracja uznała, że nie musimy
zawracać sobie głowy takimi głupstwami. W gruncie rzeczy krzyk archeologów nigdy
nie dotarł do szerszej publiczności. Oczywiście administracja powinna ich
wysłuchać, ale od kiedy to człowiek liczy się z czymś, co może zmusić go do
rezygnacji z jego planów?
Przygotowaliśmy wszystko do rozpoczęcia wielkiego eksperymentu w tej dolince
między wzgórzami. Miejsce było idealnie dobrane, ponieważ mogliśmy ustawić
kamery obserwacyjne na wzgórzach i skierować je na miejsce, gdzie miała się
rozpocząć akcja.
Zażądano ode mnie całej masy kamer i musiałem je (wbrew protestom) zabrać z
innych, mniej ważnych odcinków.
Teoria YanDama została potwierdzona.
Początkowo jedynie czułe instrumenty wykazywały, że coś się dzieje. Stopniowo
jednak również nieuzbrojonym ludzkim oczom ukazał się pogłębiający się i
rozszerzający otwór.
Nie jestem specjalistą, lecz, o ile rozumiem, rzecz polegała na tym, że reakcji
miała podlegać tylko jedna warstwa cząstek i ich rozpad miał z kolei aktywować
następną warstwę.
Eksperyment nie przebiegał idealnie według planu. Proces rozpadu powinien być
całkowity. Nie powinno być dymu ani ognia, ani żadnych innych zewnętrznych oznak
z wyjątkiem powoli rozszerzającego się krateru w skale.
W rzeczywistości jednak powstawały jakieś produkty uboczne tworząc kolumnę
ciężkiego dymu, unoszącego się W rozrzedzonym powietrzu dzięki swojej wysokiej
temperaturze. Po ochłodzeniu radioaktywne cząsteczki dymu osiadały, skażając
wszystko wokół.
Fizycy rwali sobie włosy z głowy, gdyż nie rozporządzałem odpowiednim sprzętem
do widzenia w promieniach podczerwonych, co pozwoliłoby przeniknąć kłęby dymu.
Klnąc oszczędnych urzędników zdołałem jakimś cudem z dostępnych mi części
zmontować kilka noktowizorów. Dzięki temu mogliśmy przeniknąć wzrokiem kłęby
dymu i ognia wypełniające krater.
Mogliśmy zobaczyć.
Było przedpołudnie (niektórzy pamiętali, że na Ziemi był to wtorek), mniej
więcej w trzy tygodnie od rozpoczęcia eksperymentu. Krater miał już około
trzydziestu stóp średnicy i taką samą głębokość, rozrastając się nieco szybciej
niż przewidywały obliczenia, nie tyle jednak, by stwarzało to niebezpieczeństwo
wybuchu. Tak czy owak, nie moglibyśmy zahamować raz rozpoczętej reakcji. Nie
wiedzieliśmy, jak to zrobić.
Właśnie regulowałem jedną z kamer, aby uzyskać lepszy obraz południowej ściany
krateru, kiedy ściana znikła niczym dotknięta bańka mydlana. Obraz był bardzo
dobry.
Na tyle dobry, że zobaczyłem wyraźnie wnętrze podziemnego schronu. Zobaczyłem
żywych Marsjan nagle skręcających się w agonii. Zobaczyłem bezcenne dzieła
nieziemskiej cywilizacji wybuchające płomieniem lub rozpadające się w proch.
W jednej chwili uczeni, wpatrzeni w ekrany monitorów rozszerzonymi z przerażenia
oczami, poczuli, jak uczucie triumfu przeradza się w świadomość straszliwej
winy.
Ja również. Bo ja czuwając nad całością transmisji widziałem wszystko.
Widziałem tych maleńkich i pięknych ludzi, jak w jednej chwili czernieli, padali
i zamieniali się w pył.
Na Ziemi raz na pokolenie rodzi się i dorasta karzełek, który osiąga tak
doskonałe proporcje, że normalni, wielcy i niezgrabni ludzie mogą tylko
wpatrywać się w niemym podziwie, by do końca życia zachować wspomnienie tego
wcielenia doskonałości.
Być może z takich spotkań zrodziły się wspólne wszystkim ludom legendy o elfach
i wróżkach. A może w zamierzchłych czasach istniały kontakty pomiędzy Ziemią a
Marsem? A może nawet Ziemia jest dawną kolonią Marsa, na której mutacja zrodziła
gigantów? Niewątpliwie byli to ludzie, nasze miniatury.
Przyjrzałem im się wówczas. Było ich w tym pomieszczeniu kilkunastu. A w innych
pomieszczeniach? Może w całej sieci podziemnych schronów? Może cała cywilizacja,
podobnie jak nasza ekspedycja, schroniła się pod powierzchnię planety?
My zaś rozpoczęliśmy reakcję prowadzącą do zniszczenia całej planety.
Rozpoczęliśmy ją, nie znając sposobu na jej zahamowanie.
Widziałem ich, jak umierali. Czułem nieomal ich przedśmiertne męki.
Lecz nie umarłem razem z nimi.
Noszę ich mękę w sobie. Będzie mi ona towarzyszyć do końca życia.
I to już wszystko.
***
Po wielu latach ludzie, którzy nie widzieli tego, co my widzieliśmy, nie
obciążeni poczuciem winy będą się zastanawiać nad naszym postępowaniem.
Jest w tym wszystkim wiele zagadek. Skąd ta cywilizacja czerpała pożywienie?
Jeśli potrafią przekształcać skały w pożywienie, to dlaczego nie potrafią
zatrzymać wywołanego przez nas rozpadu swojej planety? Jeśli potrafili
wstrząsnąć naszymi sumieniami tak, że chodzimy z opuszczonymi głowami jak
smarkacze przyłapani na gorącym uczynku, to dlaczego nie zrobili tego wcześniej,
zanim było za późno?
Wiele jest takich pytań bez odpowiedzi. Ludzie będą się też zastanawiali,
dlaczego porzuciliśmy większość naszego sprzętu i nie dokończyliśmy
eksperymentu; dlaczego przez godzinę patrzyliśmy, a potem bez żadnego rozkazu
zaczęliśmy szykować się do odlotu.
Możliwe, że po pewnym czasie zaczniemy szukać usprawiedliwień. Może nawet już w
czasie długiej drogi powrotnej na Ziemię.
Zaczniemy twierdzić, że to nie była nasza wina, że oni są tutaj równie winni.
Ależ oczywiście!
Nawet więcej. Ich wina jest większa niż nasza!
Dlaczego nie wyleźli ze swoich nor, aby nas przegnać? Choćby gołymi rękami,
jeśli nie mieli broni. Powinni znaleźć w sobie dość odwagi, aby wyjść i walczyć
w obronie swojej ojczyzny, sztandaru, matek i dzieci!
Zapewne z czasem zaczniemy tak mówić. Jest to normalna postawa, kiedy się chce
usprawiedliwić przestępstwo. Jest to bardzo ludzkie.
Na razie jednak jedyną naszą myślą jest nie patrzeć sobie w oczy.
Na opustoszałym marsjańskim lądowisku wisi na jednej z wież skafander wypchany
trocinami ze skrzynek, w których przywieźliśmy nasze precyzyjne instrumenty.
Trzeba powiedzieć, że zbierając się w drogę powrotną nie straciliśmy głowy
całkowicie.
Zabraliśmy ze sobą część najcenniejszego sprzętu.
Jedynym niedoskonałym, prymitywnym instrumentem, jaki przywozimy z wyprawy, jest
człowiek.
Przelożył Lech Jęczmyk