Clavell James - Noble Hause t.2
Szczegóły |
Tytuł |
Clavell James - Noble Hause t.2 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Clavell James - Noble Hause t.2 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Clavell James - Noble Hause t.2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Clavell James - Noble Hause t.2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
James Clavell
NOBLE HOUSE
Strona 3
Tom 2
CZWARTEK
Strona 4
39
4:50
Na godzinę przed świtem w rzęsistym deszczu Poon Ładna Pogoda ujrzał na wpół nagie ciało Johna
Czena i zaklął. Uważnie przeszukał resztki ubrania i przejrzał furę gliny, którą wykopali Kin Pak i
Czen Psie Ucho. Nie znalazł jednak ani monety, ani żadnych kosztowności, ani nic. Wcześniej Wu
Cztery Palce powiedział:
- Znajdź te pół monety, Poon Ładna Pogoda! Potem stary udzielił dalszych instrukcji. Poon ucieszył
się, że spoczywa na nim taka odpowiedzialność, więc starał
się nie popełnić błędu.
Powiedział, że jeśli Kin Znak Ospy nie przestanie jęczeć nad swoją zranioną ręką, to utnie mu język.
Czenowi Psie Ucho i Kin Pakowi kazał wynieść ciało Łysego Kina na ulicę. Potem Poon odszukał
dalekiego krewnego Wu Cztery Palce - Króla Żebraków z Koulunu. Wszyscy żebracy gromadzili się
w cechu żebraczym, na czele którego stali trzej królowie - w Hongkongu, Koulunie i Koulunie City.
W dawnych czasach żebractwo uchodziło za profesję lukratywną, lecz teraz, gdy grozi za nie
więzienie, a na ludzi czeka tyle innych, lepi§ : płatnych zawodów, opinia ta uległa zmianie.
- Widzisz, Szlachetny Królu Żebraków, jeden z naszych nie żyje - wyjaśniał Poon Ładna Pogoda
stałarszemu, dystyngowanemu mężczyźnie. - Nie miał
krewnych, więc zostanie pochowany przy Bezkwietnej Alei. Mój Wielki Smok, oczywiście,
przyrzeka pewną pomoc. Może udałoby wam się zorganizować cichy pogrzeb?
-Grzeczne pertraktacje nie potrwały długo; a gdy ustalono cenę, Poon poszedł do stojącej za granicą
miasta taksówki i zadowolony odjechał wiedząc, że ciało zniknęło na zawsze bez śladu. Na przednim
siedzeniu siedział Kin Pak. - Prowadź do Johna Czena! - rozkazał. - Tylko szybko.
- Na Sza Tin Road - rzucił Kin Pak kierowcy. Czen Psie Ucho siedział z tyłu wraz z kilkoma ludźmi
Poona.
Pozostali, a także Kin Znak Ospy jechali za taksówką samochodem.
Dwa pojazdy kierowały się na północ do Nowych Terytoriów do ulicy Sza Tin-Tai Po, mijały
wioski i tereny rekreacyjne, górskie przejścia, tory kolejowe prowadzące do granicy. Przed rybacką
wioską Sza Tin skręcili z głównej drogi w lewo i znaleźli się na wyboistej drodze. Zatrzymali się
przy kępie drzew i wysiedli.
Mimo deszczu było ciepło, pachniało parującą ziemią. Kin Pak wziął łopatę i ruszył w ciemność.
Poon Ładna Pogoda trzymał latarkę, a reszta szukała miejsca, gdzie pogrzebali Johna Czena. Po
ciemku było im trudno. Dwa razy zaczynali kopać, gdy Kin Pak przypomniał sobie, że ich ojciec
oznaczył to miejsce kamieniem. Przeklinając, odnaleźli kamień i zabrali się do pracy. Pod
Strona 5
powierzchnią ziemia była sucha.
Wkrótce doszli do zawiniętego w koc trupa. Rozszedł
się nieprzyjemny odór. Choć Poon kazał rozebrać ciało do naga i przeszukać ubranie, nic nie znaleźli.
- Wysłaliście wszystko z powrotem do Czenów z Noble House? - zapytał jeszcze raz. Deszcz
spływał
mu po twarzy, miał mokre ubranie.
- Tak - powiedział nerwowo Kin Pak. - Ile jeszcze przeklętych razy mam ci powtarzać? - Był bardzo
zmę-
czony, mokry, brudny i wiedział, że zginie.
- Ściągaj ciuchy! Buty i skarpetki też. Przeszukam ci kieszenie.
Wykonał rozkaz. Kin Pak miał na szyi rzemyk z nefrytowym kółkiem. W Chinach prawie wszyscy
noszą na szczęście kawałki nefrytu, ponieważ każdy wie, że jeśli przeklnie złe bóstwo, całą moc
przejmie na siebie duch nefrytu i uchroni człowieka przed złem. A jeśli nie, to znaczy, że bóstwo
nefrytu właśnie spało, ale nic nie szkodzi, bo to tylko zły dżos.
Poon bez efektu przetrząsnął kieszenie Kina. Oddał
mu ubrania. Był przesiąknięty do suchej nitki i wściekły.
- Naciągaj łachy i ubierz z powrotem trupa. Pośpiesz się!.
Czen Psie Ucho miał przy sobie czterysta dolarów hongkongijskich i sporo wartą nefrytową
bransoletkę.
Jeden z ludzi zabrał bransoletkę, ,a Poon wziął
pieniądze. Kiedy wybebeszyli kieszenie Kina Znak Ospy, ze zdumieniem zobaczyli gruby zwitek
banknotów.
- Skąd w imię Niebiańskiej Ladacznicy to wszystko masz? - zapytał Poon. :
Opowiedział im o swoich wyczynach pod Ho-Pak i wszyscy roześmiali się, a potem pochwalili go.
- Sprytny jesteś ~ rzekł z uznaniem Poon. - Dobry z ciebie biznesmen. Ubierz się. Jak się nazywa ta
stara kobieta?
- Powiedziała, że Ah Tam. - Kin Znak Ospy otarł
sobie pot z czoła, stopy grzęzły mu w błocie, a rękę przeszywał ostry ból. - Jak chcesz, mogę cię do
Strona 6
niej zaprowadzić
- Hej, poświećcie mi tutaj! - zawołał Kin Pak. Klęczał
usiłując założyć Johnowi Czenowi spodnie, - Może ktoś by mi pomógł?
- Pomóc mu!
Czen Psie Ucho i Kin Znak Ospy ruszyli ż pomocą, a Poon Ładna Pogoda skierował snop światki.
Ciało Johna Czena było napuchnięte, deszcz obmył brud.
Tył głowy był rozbity i pokryty zakrzepłą krwią, ale twarz dało się rozpoznać.
- Aiii ta - wymamrotał jeden z ludzi Poona. - Chodźmy stąd. Czuję, że tu się kręcą złe duchy.
- Tylko założą spodnie i koszulę - odezwał się Poon
Ładna Pogoda. Odczekał, aż ciało zostanie z powrotem ubrane. Połenfc zwróał się do Wilkołaków: -
Który z was, zapchlone łajdaki, pomagał staremu go zabić?
-
Już mówiłem.-. - zaczął Kin Pak, ale zamilkł
spostrzegłszy, że pozostali dwaj wskazują os niego palcami.
- Cały czas się tego domyślałem - rzekł Poon, zadowolony, że przynajmniej wyjaśnił do końca jedną
tajemnicę. Wymierzył grubym palcem w Kin Paka: -
Właź do dołu i kładź się.
-
Mamy łatwy plan uprowadzenia samego Phillipa Czena i zdobycia trzykrotnie większych pieniędzy.
Powiem ci, jak to zrobić, heya? - próbował ratować życie Kia Pak.
Poon Ładna Pogoda przez chwilę się zawahał.
Przypomniał sobie jednak instrukcję Wu Cztery Palce.
-
Zakopać go!
Kin Pak rozglądał się nic widzącym wzrokiem. Czuł.
że już po nim. Wzruszył ramionami. Taki dżos.
Strona 7
Olewam wszystkich waszych przodków i potomków -
zaklął bez przekonania, kładąc się w grobie. Położył
głowę na rękach i zaczął rozmyślać nad swoim życiem.
Nic w nim się nie działo, zawsze był członkiem rodziny Kinów, jednym z wielu rodzących się od
pokoleń. Tak było dawniej, jest teraz i tak będzie, Poon Ładna Pogoda wziął jedną z szufli i,
doceniając odwagę młodzieńca, zabił go od razu wbijając ostrą krawędź
łopaty między kręgi. Kin Pak umarł nic wiedząc o tym.
- Zakopać grób!
Czen Psie Ucho był przerażony, ale ruszył wykonać rozkaz. Poon roześmiał się i kopnął go dla
dodania mu animuszu. Czen do połowy zasypał dół. W jednej chwili szufla Poona zatoczyła łuk i
uderzyła Psie Ucho w głowę. Upadł na przysypanego ziemią Kina.
Rozległy się śmiechy.
- liii machnąłeś jak obce diabły kijem do krykieta.
Świetnie! Nie żyje?
Poon Ładna Pogoda nie odpowiedział. Skierował
tylko wzrok na ostatniego z Wilkołaków. Oczy wszystkich zwróciły się na Kina Znak Ospy. Stał
przerażony i mokry od deszczu. Wtedy właśnie Poon zauważył u, niego na szyi rzemyk. Podniósł
latarkę, podszedł
bliżej. Na rzemyku wisiała połówka monety. Miedziany pieniążek pochodzący z dawnych czasów.
- Wszyscy bogowie pierdzą w twarz Tsao Tsao!
Skąd to masz?
- Od ojca.
-
A skąd ma twój ojciec, zasrańcu?
- Nie mówił.
-
Mógł zabrać Synowi Numer Jeden Czena?
Strona 8
Kin Znak Ospy wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Nie było mnie, jak go zabijali Na głowę mojej matki, jestem niewinny.
Jednym zdecydowanym ruchem. Poon zerwał mu monetę z szyi.
- Wpakować go do samochodu! - polecił. - Tylko uważajcie. Zabierzemy go ze sobą. Tak…
zabierzemy go. A reszta niech zasypie grób i zatrze ślady.
- Pozostałym dwóm swoim ludziom kazał zawinąć ciało Johna Czena w koc i iść za sobą. W
ciemności wszystko wykonywali niezgrabnie. Pojechali wyboistą drogą w stronę Sza Tin Road. W
pobliżu skrzyżowania, na przystanku autobusowym, zobaczyli walącą się budkę. Wyczekiwali
momentu, gdy nie będzie
przejeżdżał
żaden
samochód.
Poon rozkazał odwinąć ciało Johna Czena i posadzić je w kącie budki. Potem wyjął napisaną przez
Wilkołaków kartkę i starannie przyczepi! ją do ciała.
- Dlaczego to robisz, Poon Ładna Pogoda, heya?
Dlaczego...
- Bo mi kazał Wu Cztery Palce, lepiej trzymaj swój parszywy język za...
Światła zbliżającego się samochodu sprawiły, że przestali się kłócić. Odwrócili się od drogi udając
oczekujących na autobus pasażerów. Gdy auto przejechało, wzięli nogi za pas. Zbliżał się świt. Padał
coraz mniejszy deszcz.
- Dzwonek telefonu wyrwał Armstronga z głębokiego snu. Na dworze panowała szarówka. Podniósł
słuchawkę. Jego żona niespokojnie zamruczała i obudziła się.
- Mówi sierżant Tang-po. Przepraszam, że pana budzę, sir, ale znaleźliśmy Johna Czena. Wilkołaki…
Armstrong natychmiast otrząsnął się-ze snu.
- Żywego?
- Dew neh loh moh, ale nie. sir. Ciało znaleziono na przystanku obok Sza Tin, ale przeklęte
Wilkołaki zostawiły kartkę z napisem: „Syn Numer Jeden Czena był na tyle głupi, że chciał nam
uciec. Wilkołakom nikt nie ucieknie. Niech się strzeże cały Hongkong. Nasze oczy są wszędzie".
Strona 9
Armstrong z przerażeniem słuchał opowieści sierżanta. Pasażerowie porannego autobusu donieśli
policji w Sza Tin, od razu poinformowano CID, a potem otoczono teren.
- Co mamy robić, sir?
- Natychmiast przyślijcie po mnie samochód.
Armstrong odłożył słuchawkę i przetarł zmęczone oczy. Założył sarong i popatrzył na swoje
umięśnione ciało,
- Jakieś kłopoty? -zapytała ziewając i przeciągając się Mary. Miała czterdzieści lat, o dwa mniej niż
on, brązowe włosy i przyjazny wyraz twarzy.
Opowiedział jej wszystko.
- Och! - Krew odpłynęła jej z twarzy. -To straszne.
Okropne. Biedny John!
- Zrobię herbaty - zaproponował Armstrong.
- Nie, nie, ja zrobię. - Wstała z łóżka: Była smukła i zgrabna. - Masz trochę czasu?
- Niewiele. Posłuchaj, deszcz... Co za cholerna pora! - W zamyśleniu wyszedł do łazienki. Szybko,
jak potrafią tylko policjanci i lekarze, ogolił się i ubrał.
Przed dzwonkiem do drzwi zdążył wypić tylko dwa łyki gorącej słodkiej herbaty. - Później do ciebie
zadzwonię. Może zjemy dziś curry. Moglibyśmy pójść razem do Singha.
— Dobrze - zgodziła się. - Jeśli zdążysz.
Mary Armstrong widziała, jak zamykają sie za nim drzwi. Jutro nasza piętnasta rocznica ślubu
pomyślała.
Ciekawę, czy pamięta. Raczej nie. Czternaście poprzednich on był na służbie… hm, wszystko będzie
dobrze
Podeszła do okna i rozsunęła zasłony! W szarówce świtu strugi deszczu biły o szyby, lecz było
chłodno i przyjemnie. Mieszkanie z dwiema sypialniami należało do rządu. Meble były służbowe -
przysługiwały im ze względu na jego zawód.
Chryste, co za zawód!
Żona policjanta jest przegrana. Jej życie polega na oczekiwaniu na powrót męża, na oczekiwaniu, aż
jakiś przestępca zrani go nożem albo zastrzeli. Większość nocy spędza samotnie, może zostać
obudzona o każdej
Strona 10
porze
przez
cholerny
telefon
lub
powracającego męża. Praca ponad ludzkie siły i niedostateczne płace. Można też iść do klubu
policjanta i wysiadywać razem z innymi żonami, wypijać za dużo drinków. One przynajmniej mają
dzieci.
Ach, dzieci! Boże... Jak ja chciałabym mieć dzieci!
Większość żon zwierza się tylko ze zmęczenia i przepracowania. przy niesfornych dzieciach, Albo
narzeka na amah, na szkoły, na drożyznę... na wszystko. Jaki ma sens to diabelne życie?
Cholerna strata czasu. Absolutna...
Zadzwonił telefon,
- Zamknij się! - krzyknęła w stronę brzęczącego aparatu. Roześmiała się, a potem spokojnie
podniosła słuchawkę. - Halo!
- Mary? Mówi Brian Kwok. Przepraszam, że cię budzę, jest Robert?...
- O, cześć. Nie, nie ma go, właśnie wyszedł. Chodzi o Wilkołaki?
- Tak. Tak, właśnie się dowiedziałem. Pojechał do Sza Tin?
- Tak. Ty też jedziesz?
- Nie, Zostaję ze Starym.
- Biedaczysko. – Usłyszała jego śmiech. Gawędzili jeszcze chwilę.
Westchnęła i wlała sobie kolejną filiżankę kawy, dodała mleka, cukru i pomyślała o Johnie Czenie.
Dawno temu kochała się w nim na zabój. Spotykali się ze sobą ponad dwa lata. Był jej pierwszym
mężczyzną.
Było to w japońskim obozie dla internowanych w wię-
zieniu Stanleya w południowej części wyspy.
W 1940 roku z wyróżnieniem zdała w Angli egzamin dla służby cywilnej i po kilku miesiącach
Strona 11
wysIano ją do Hongkongu. Przybyła tu latem 1941 roku, miała dziewiętnaście lat i po jakimś czasie
internowano ją wraz z innymi europejskimi cywilami. Została do 1945
roku.
Wydostałam się z obozu, gdy miałam dwadzieścia dwa lata, a przez ostatnie dwadzieścia kilka
miesięcy byliśmy kochankami. Ja i John. Biedak. Bez przerwy dokuczała mu chora matka, a w obozie
nie mieli ani możliwości ucieczki, ani szansy na prywatność. Dokoła wegetowało pełno rodzin z
dziećmi, czasami z niemowlakami, doskwierał im głód i nie odstępował smutek i przygnębienie.
Miłość sprawiła, że przetrwanie w obozie stało się łatwiejsze...
Nie chcę już myśleć o tych strasznych czasach.
Ani o okresie poobozowym, gdy on ożenił się z dziewczyną wybraną mu przez ojca. Z taką, co miała
pieniądze, wpływy w Hongkongu i układy rodzinne. Ja nie miałam. Powinnam była wracać do domu,
ale nie chciałam, bo po co? Zostałam i pracowałam w biurze kolonialnym, wiodło mi się nieźle,
nawet dość dobrze.
Wtedy poznałam Roberta.
Ach, Robert. Okazywałeś mi tyle czułości, świetnie się bawiliśmy, a ja byłam przykładną żoną.
Nadal się zresztą staram. Ja jednak nie mogę mieć dzieci, a ty... a oboje chcielibyśmy je mieć. Kiedyś
dowiedziałeś się o Johnie Czenie. Nigdy mnie o niego nie pytałeś, ale ja wiem, że od tamtej pory
znienawidziłeś go z całego serca. Wszystko to działo się na długo, zanim cię poznałam, a ty
wiedziałeś o obozie, ale nie o kochanku.
Przypomnij sobie, że przed ślubem zapytałam, czy chcesz, abym ci wyznała wszystko o mojej
przeszłości.
Powiedziałeś: nie chcę, dziewczynko. Dawniej zawsze się tak do mnie zwracałeś. Teraz ci się to już
w ogóle nie zdarza. Tylko czasami mówisz do mnie Mary.
Biedny Robert! Jakże cię muszę rozczarowywać!
Biedny John! Jakże ty mnie rozczarowałeś, najpierw odejściem, a potem śmiercią.
Ja też chciałabym umrzeć.
Popłakała się.
Strona 12
40
7:15
- Zanosi się na dłuższy deszcz, Aleksiej - powiedział
Dunross. Nawierzchnia toru stała się lepka, mokra, dzień był pochmurny.
- To prawda, tai-pan. Jeśli popada choć trochę jutro, w sobotę gonitwa będzie do niczego.
- Jacques. Co o tym wszystkim sądzisz?
- Zgadzam się - odparł deVilie. - Dzięki Boże za deszcz, ale merde, jeśli miałyby się nie udać
wyścigi.
Dunross pokiwał głową.
Ubrani w prochowce i kapelusze stali we trzech obok mety na torze w Szczęśliwej Dolinie. Dunross
miał
lekko obtartą twarz i pojawiły się na niej nowe zmarszczki, jednak oczy powstały spokojne i do
rozmowy wprowadzał jak zwykle wiele serdeczności i ciepła. Patrzył na pokrywające niebo chmury.
Nadal padał deszcz, lecz już nie tak mocny jak w nocy. Inni trenerzy i właściciele koni byli równie
zaniepokojeni.
Trenowało kilka koni, między innymi Noble Star, Korsarz dosiadany przez stajennego dżokeja oraz
należący do Gornta Pilot Fish. Ze wszystkimi końmi obchodzono się z należytą uwagą i ostrożnością,
tor i okolice były bardzo śliskie. Jedynie Pilot Fish uwielbiający deszcz czuł się jak ryba w wodzie.
- W porannej prognozie pogody mówili, że burza była ogromna. - Trawkin miał podkrążone ze
zmęczenia oczy, patrzył na Dunrossa. - Jeśli do jutra deszcz usianie, w sobotę z powrotem będzie
sucho.
To z aszkodzi czy pomoże Noble Star? - chciał
Wiedzieć deVille.
Wszystko w rękach Boga, Jacqucs. Nigdy nie biegała po mokrym. — Trawkinowi było się trudno
skoncentrować. Poprzedniego wieczora zadzwonił do niego obcy z KGB, więc on od razu zapytał,
dlaczego tamten zniknął tak nagle.
- Nie przysługuje ci przywilej zadawania pytań, książę. Opowiedz mi tylko wszystko, co wiesz na
temat Dunrossa. Teraz. O jego zwyczajach, o krążących pogłoskach, po prostu wszystko.
Trawkin wypełnił polecenie. Wiedział, że jest na podsłuchu, że obcy z KGB wszystko nagrywa i
informacje zostaną potem sprawdzone. Najdrobniejsze uchybienie prawdzie grozi śmiercią jego
Strona 13
żony, syna albo któregoś z wnucząt. Jeśli naprawdę istnieją.
Jak jest naprawdę? - zadawał sobie pytanie.
- Co się stało, Aleksiej?
- Nic, tai-pan - odpowiedział Trawkin, czuł się nieswojo. - Pomyślałem sobie o waszej wczorajszej
ucieczce. - Wieść o pożarze w Aberdeen, a zwłaszcza relacja naocznego świadka, Venus Poon,
rozniosła się lotem błyskawicy. - Straszne, prawda?
- Tak. - Słyszał, że spłonęło lub utopiło się piętna-
ście osób, w tym dwoje dzieci. - Minie kilka dni, zanim dowiemy się, ilu ludzi naprawdę zginęło.
- Okropieństwo - powiedział deVille. - Gdy się o tym dowiedziałem... Jakby Susanne me wyjechała,
my leż byśmy uciekali. Ona... Czasami życie jest takie dziwne.
- Cholerny pożar! Jeszcze nigdy mi się nic takiego nie przydarzyło - westchnął Dunross. - Wiele razy
tam jedliśmy. Muszę porozmawiać rano z gubernatorem o tych wszystkich pływających-
restauracjach.
- Ale tobie nic się nie stało? - upewnił się Trawkin.
- Nie, nie, nic. - Dunross uśmiechnął się. - Tyle że wszystko mnie swędzi od kąpieli w tym ścieku.
Gdy „Latający Smok'1 zaczął nagle tonąć, Dunross, Gornt i Marlowe znajdowali się w wodzie.
Policyjny megafon huczał od ostrzeżeń, a oni w desperacji machali nogami. Dunross dobrze pływał,
ale Gornt znalazł się w zasięgu wsysającej wszystko wody.
Gdy Dunross rozejrzał się, zobaczył, że także Marlowe ma kłopoty. Poczekał chwilę, aż woda się
uspokoi, i rzucił
się w jego stronę. Zacisnął palce na koszuli Petera i pociągnął go za sobą. Nagłe zakotłowanie wody
niemal całkowicie ich pochłonęło, ale na szczęście udało im się wynurzyć. Głowy obydwu
wystawały z wody. Marlowe wyrzęził podziękowania i zaczął się rozglądać za Fleur -
wisiała z innymi uwieszona na burcie łodzi. Dokoła panował chaos, ludzie rozpaczliwie łapali
powietrze, tonęli, byli ratowani. Dunross zauważył, że Casey po kogoś skacze. Nigdzie nie było
widać Gornta. Bartlett podholował Christiana Toxe'a do koła ratowniczego.
Upewnił się, że dziennikarz mocno się trzyma, i zawołał
do Dunrossa:
- Gornta chyba wciągnęło, widziałem też jakąś kobietę!
Strona 14
- Zanurkował.
Dunross rozejrzał się dokoła. „Latający Smok"
przewrócił się już prawie na bok. Poczuł podwodną eksplozję. Woda się pod nim wzburzyła. Casey
wy-płynęła, aby zaczerpnąć powietrza, i znów zanurkowała.
Dunross zrobił to samo. Pod wodą prawie nic nie było widać. Pływał dokoła w poszukiwaniu ofiar
jak długo mógł
wytrzymać, a potem ostrożnie, żeby o nikogo nie zahaczyć, wypłynął na powierzchnię. Toxe wisząc
na kole ratunkowym krztusił się wodą. Dunross podpłynął do niego i zawołał jednego z marynarzy.
Wiedział, że redaktor naczelny „Guardian" nie umie pływać.
- Trzymaj się, Christian... Już wszystko w porządku...
- Moja... Moja żona - Toxe z trudem wypowiadał
słowa. - Ona utonęła, tam, o tam...
Podpłynął jakiś marynarz.
- Ja się nim zajmę, sir. Nic panu nie jest?
- Nie... nie... on mówi, że wessało jego żonę.
Chryste, nikogo nie widziałem! Zawołam po pomoc.
Odwrócił się i krzyknął w stronę policyjnej łodzi prosząc o wsparcie. W jednej chwili kilku
mężczyzn skoczyło do wody i rozpoczęły się poszukiwania. Dunross rozglądał
się za Gorntem, ale nie widział go. Casey wróciła na łódź, żeby odsapnąć.
- Nic ci nie jest?
- Nie... Nie... Dzięki Bogu z tobą wszystko w porządku -
mówiła, ciężko oddychając. - Zdaje się, że widziałam, jak woda wciągała jakąś Chinkę.
- A zauważyłaś Gornta?
- Nie... Może... - Ludzie wspinali się po drabince na łódź, inni tłoczyli się na pokładzie. Bartlett
pojawił się na chwilę na powierzchni, a potem znów zniknął. Casey wzięła jeszcze jeden oddech i z
powrotem zanurzyła się w wodzie. Dunross poszedł w jej ślady.
Szukali we trójkę, aż do momentu, gdy wszyscy bezpiecznie znaleźli się na łodziach i sampanach. Nie
znaleźli kobiety.
Strona 15
Gdy Dunross wrócił do domu, Penelopa głęboko spała. Obudziła się w jednej chwili.
-
Ian, to ty?
Tak. Śpij, kochanie.
- Dobrze się bawiłeś? - zapytała, nie całkiem przytomna.
. - Tak, tak, śpij.
Kilka godzin temu, gdy wychodził z Wielkiego Domu, ona jeszcze nie wstała.
- Słyszałeś, Aleksiej, że Gorntowi się udało? - zapytał.
- Tak, tai-pan. Bóg tak chciał.
- Co masz na myśli?
- Po jego wczorajszych wyczynach na giełdzie uczciwie byłoby, gdyby mu się nie udało.
Dunross uśmiechnął się, żadnym grymasem nie dając po sobie poznać, jak bardzo dokuczał mu ból w
kolanie.
- Ja czułbym się zawiedziony, bo byłbym pozbawiony przyjemności załatwienia Rothwel -Gornt.
- I tak dziwne, że nie zginęło więcej osób - odezwał
się po chwili deVille.
Patrzyli na popisującego się formą Pilot Fish.
DeVille ciągle zerkał na boki.
- Czy to prawda, że Bartlett uratował żonę Petera Marlowe'a? - zapytał Trawkin.
- Tak. Skoczył razem z nią. Linc i Casey byli wspaniali. Zrobili kawał dobrej roboty.
- Przepraszam, tai-pan. - DeVille ukłonił się. - Widzę Jasona Plumma, a zdaje się, że jestem z nim
umó-
wiony na wieczór na brydża.
- Do zobaczenia na modlitwach, Jacques. - Dunross z uśmiechem pożegnał się z deVille’em.
Westchnął, z zadumą i smutkiem popatrzył za odchodzącym przyjacielem. - Jadę do biura, Aleksiej.
Strona 16
Zadzwoń o szóstej.
- Tai-pan...
- Słucham?
Trawkin zawahał się.
- Chciałem
tylko... - powiedział zwyczajnie.
- Chciałem wyrazić swój podziw.
Nagła otwartość i emanująca z Trawkina dziwna melancholia wprawiły Dunrossa w zakłopotanie.
- Dziękuję. - Poklepał trenera po plecach. Nigdy nie zdobywał się wobec niego na takie
przyjacielskie gesty. - Też jesteś w porządku.
Trawkin patrzył w napięciu, jak Dunross odchodzi.
Serce waliło mu szalonym, nierównym rytmem. Łzy wstydu mieszały się z kroplami deszczu. Otarł
twarz dłonią i patrząc na Noble Star próbował się skoncentrować.
Kątem oka zauważył kogoś i odwrócił się. W rogu widowni stał człowiek z KGB z jakimś
mężczyzną. Ten drugi był stary, a wszyscy w Hongkongu znali go jako emerytowanego marynarza.
Trawkin poszukał w pamięci i przypomniał sobie jego nazwisko - Clinker.
Zgadza się. Clinker.
Chwilę ich obserwował. Dołączył do nich Jason Plumm, który pokiwał ręką do Jacquesa deVille'a, a
potem wyszedł mu na spotkanie. Wtedy właśnie człowiek z KGB spojrzał w jego kierunku. Trawkin
powoli, aby nie wykonywać gwałtownych ruchów,
odwrócił się. Agent KGB przyłożył do oczu lornetkę, a trener nie wiedział, czy został zauważony,
Czy nie.
Skóra ścierpła mu na myśl, że mógł być obserwowany przez silną lornetkę podczas rozmowy z
Dunrossem.
Bogu dzięki, że nie zdobył się na wyjawienie mu prawdy, ponieważ tamten może potrafić czytać z
ruchu warg.
Serce zabiło mu jeszcze mocniej i poczuł falę mdło-
ści. Na wschodzie niebo przeszyła błyskawica. Deszcz padał na beton i odkrytą część widowni.
Trawkin pró-
Strona 17
bował się uspokoić. Zmieszany i zdezorientowany, rozglądał się wokoło. Bardzo chciał się
dowiedzieć, kim jest człowiek z KGB. Mimochodem zauważył, że Pilot Fish w dobrej formie kończy
trening. Richard Kwang był całkowicie pochłonięty rozmową z grupą nie znanych Trawkinowi
Chińczyków. Linbar Struan i Andrew Gavallan przechadzali się z Amerykaninem Rosemontem i
innymi ludźmi z konsulatu, których znał
z widzenia. Nie przejmując się deszczem oglądali konie. W pobliżu przebieralni, pod dachem,
Donald McBride rozmawiał z pozostałymi zarządzającymi, między innymi Sir Szi-tehem
T’Czungiem, Pugmire'em i Rogerem Crosse'em: Widział, jak McBride spojrzał
na Dunrossa i przywołał go ruchem ręki. W pobliżu rozmawiających gospodarzy klubu Brian Kwok
czekał
na Crosse'a. Trawkin znał obydwu, choć nie wiedział, że są z SI.
Odruchowo ruszył w ich stronę. W ustach czuł coraz większy niesmak. Zdusił w sobie chęć podejścia
do nich i wyjawienia prawdy. Zamiast tego, zawołał szefa ma-foo.
- Wyślij nasze konie do stajni. Wszystkie. I upewnij się, że są suche, zanim dostaną jeść.
- Tak jest.
Przygnębiony Trawkin skręcił w stronę przebieralni.
Kątem oka zauważył, że obserwuje go człowiek z KGB. Deszcz spłynął mu po plecach i zmieszał się
z kroplami potu, który oblał go ze strachu.
- O, Ian, myśleliśmy właśnie o tym, że jeśli nie przestanie padać do jutra, lepiej będzie odwołać
wyścigi.
Powiedzmy, że podejmiemy decyzję jutro o osiemnastej -
zaproponował McBride. - Zgadzasz się?
- Nie. Na razie nie. Proponuję wstrzymać się z ostateczną decyzją do soboty rano.
- Czy to trochę nie za późno, staruszku? - zapytał
Pugmire.
- Nie, jeśli zarządzający poinformują radio i telewizję.
To wywoła odpowiednie napięcie. Szczególnie jeśli już dzisiaj zapowie się ogłoszenie decyzji w
sobotę.
-
Strona 18
Świetny pomysł - podchwycił Crosse.
- A więc ustalone - powiedział Dunross. - Czy to wszystko?
- Wiesz, chodzi jeszcze o zakłady - przypomniał
McBride. - Nie chcielibyśmy ich popsuć.
- Całkiem słusznie, Donald. Ostateczną decyzję podejmiemy w sobotę o dziesiątej. - Nie było
sprzeciwów.
- Dobrze, jeśli to koniec, to muszę uciekać. Za pół
godziny mam spotkanie.
- Tai-pan - odezwał się zmieszany i zażenowany Szitii.
- Bardzo mi przykro z powodu wczorajszego wieczoru...
Naprawdę.
- Rozumiem, Szitii. Jeszcze dzisiaj na spotkaniu z gubernatorem wspomnę o wprowadzeniu nowych,
surowszych przepisów przeciwpożarowych w Aberdeen.
- Słusznie - podchwycił Crosse. - To cud, że nie zginęło więcej ludzi.
- Chcesz pozamykać wszystkie restauracje, staruszku?
- Pugmire był zbulwersowany. Jego kompania miała udziały w dwóch takich restauracjach.
- To bardzo zaszkodzi przemysłowi turystycznemu. Nie da się od razu stworzyć nowych wyjść
ewakuacyjnych...
Trzeba zacząć powoli.
Dunross spojrzał na Sziti .
- A może zaproponować gubernatorowi, żeby wszystkie kuchnie natychmiast przenieść na barki
cumowane obok statków matek? On ze swej strony, dopóki ta operacja nie zostanie przeprowadzona,
mógłby polecić przeniesienie bazy wozów strażackich bliżej zatoki. To obniżyłoby koszty, było łatwe
do przeprowadzenia, a niebezpieczeństwo pożarów zostałoby zażegnane raz na zawsze.
Wszyscy patrzyli na niego z podziwem. Szi-teh ukłonił
się.
- Ian, jesteś geniuszem!
Strona 19
- Nie. Szkoda tylko, że wcześniej o tym nie pomyśleliśmy. Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Szkoda
Stero... i żony Christiana, prawda? Znaleziono już jej ciało?
- Chyba nie.
- Bóg jeden wie, ilu jeszcze ludzi zginęło. A parlamentarzyści się wydostali, Pug?
- Tak,
staruszku. Z wyjątkiem Sir Charles'a Pennywortha. Biedak podczas skoku zawadził głową o sampan.
Dunross bardzo się przejął.
- A tak mi się spodobał! Co za cholerny dżos!
- Było jeszcze kilku innych. Taki jeden radykalny łajdak.
Jak on się nazywał? Grey, o właśnie, Grey. I ten drugi, cholerny socjalista, Broadhurst. Obydwaj
zachowali się lepiej, niż można by sądzić.
- Słyszałem, Pug, że ten twój Superfoods też się uratował. Pan „Mów mi Chuck" był pierwszy na
lądzie?
Pugmire wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Ale słyszałem, że Casey i Bartlett świetnie się spisali. Może powinni dostać medal?
- Dlaczego nie wysuniesz takiej propozycji? - rzucił
Dunross spiesząc się do odejścia. - Jeśli to już wszystko...
-
Ian - rzekł ze śmiertelnie poważną miną Crosse.
- Na twoim miejscu strzeliłbym sobie jednego. W tej zatoce są takie robaki, o których się biologom
nie śniło.
Wszyscy roześmiali się.
- Już się o to zatroszczyłem. Jak tylko wyszliśmy z wody, zabrałem Bartletta i Casey do doktora
Tooleya.
-
Uśmiechnął się. - Gdy mu powiedzieliśmy, że pływaliśmy w zatoce Aberdeen, prawie dostał zawału.
Powiedział: „Wypijcie to", a my jak grzeczne dzieci łyknęliśmy miksturę i zanim się
Strona 20
zorientowaliśmy, o co chodzi, zaczęliśmy prawie wymiotować żołądkami.
Gdyby zostało mi choć trochę siły, dałbym mu po łbie, ale wszyscy mieliśmy nogi i ręce jak z waty.
Potem Casey zaczęła się śmiać, a po chwili wszyscy tarzaliśmy się ze śmiechu po podłodze.
Następnie stary konował wpuszczał nam do gardła przez rurki jakieś tabletki. I wtedy Bartlett wpadł
na doskonały pomysł: „Na miłość boską, doktorze, a może lepiej zaaplikować czopek i zrobić w nim
dziurę?"
- Czy to prawda, że Casey była w samych majtkach i wyglądała jak gwiazda olimpijska? - zapytał
Pugmire.
- Nawet lepiej! - powiedział Dunross w uniesieniu. -
Jak Wenus z Milo! Chyba to była najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem!
- O! - wytrzeszczyli oczy.
- Tak, tak.
- Boże, ale żeby pływać w Aberdeen! W tym szam-bie! -jęknął McBride marszcząc brwi. - Będzie
cud, jeśli wszyscy przeżyjecie!
- Doktor Tooley przepowiadał, że grozi nam co najwyżej biegunka albo jakaś zaraza. Co tam, dzisiaj
tu, jutro tam. Coś jeszcze?
- Tai-pan - zaczął Szi-teh - mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, żebym powołał fundację
pomocy rodzinom ofiar.
- Świetna myśl! Klub jeździecki też powinien się przyłączyć. Donald, zapytaj dzisiaj innych zarzą-
dzających o zgodę. Może zaczniecie od jakichś stu tysięcy?
- Czy to nie za mało?.- zapytał Pugmire.
- No to sto pięćdziesiąt tysięcy - powiedział
Dunross. - Noble House dołoży tyle samo. - Pugmire poczerwieniał. Nikt się nie odezwał. - Zebranie
skoń-
czone? Świetnie. Miłego dnia. - Dunross grzecznie uchylił kapelusza i odszedł.
- Przepraszam jeszcze na chwilę! - Crosse kiwnął na Briana Kwoka, żeby za nim poszedł. - Ian!
- Tak, Roger?
Crosse podszedł do lana i powiedział cicho: