Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_II.BLACK
Szczegóły |
Tytuł |
Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_II.BLACK |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_II.BLACK PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_II.BLACK PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_II.BLACK - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
T OM C LANCY
D EKRET
T OM DRUGI
Strona 2
´
SPIS TRESCI
´
SPIS TRESCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2
21 — Zwiazki
˛ . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4
22 — Strefy czasowe . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 51
23 — Eksperymentowanie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85
24 — Zarzucenie w˛edki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 119
25 — Rozkwitanie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 158
26 — Chwasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 190
27 — Wyniki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 228
2
Strona 3
28 — Kwilenie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 280
29 — Proces . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 312
30 — Prasa. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 355
31 — Kr˛egi na wodzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 390
32 — Powtórki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 425
33 — Uniki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 487
34 — WWW.TERROR.ORG . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 520
35 — Plan operacyjny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 555
36 — Podró˙znicy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 592
37 — Dostawa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 628
38 — Cisza przed burza˛. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 675
39 — Oko w oko . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 707
40 — Otwarcie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 778
41 — Hieny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 815
Strona 4
21 — Zwiazki
˛
Patrick O’Day był wdowcem. Jego z˙ ycie uległo nagłej zmianie po bolesnym wstrza-
˛
sie, jakiego doznał po krótkim okresie do´sc´ pó´zno zawartego mał˙ze´nstwa. Deborah była
ekspertem kryminalistyki w Centralnym Laboratorium FBI i w zwiazku
˛ z tym wiele po-
dró˙zowała po kraju. Pewnego popołudnia rozbił si˛e samolot, którym wracała z Colorado
Springs. Przyczyn katastrofy nigdy nie ustalono. Był to pierwszy jej wyjazd słu˙zbowy
po urlopie macierzy´nskim. Osierociła czternastotygodniowa˛ córeczk˛e imieniem Megan.
Megan miała ju˙z dwa i pół roku, a inspektor O’Day nadal nie mógł si˛e zdecydowa´c,
jak powiedzie´c swojej córce, z˙ e jej matka nie z˙ yje. Miał fotografie i nagrania magneto-
4
Strona 5
widowe, ale przecie˙z nie mo˙zna, ot tak, po prostu, wskaza´c palcem na kolorowa˛ odbitk˛e
˛ ekran i powiedzie´c: „To jest mamusia!”. Megan mogłaby wtedy doj´sc´
czy fosforyzujacy
do wniosku, z˙ e z˙ ycie jest czym´s sztucznym, a to mogłoby mie´c zgubny wpływ na rozwój
dziecka. Inspektora dr˛eczyło jeszcze jedno bardzo istotne pytanie, które domagało si˛e
szybkiej odpowiedzi: czy m˛ez˙ czyzna, którego los uczynił samotnym rodzicem, potrafi
wychowa´c córk˛e? Skoro wychowuje ja˛ sam, musi by´c podwójnie opieku´nczy, mimo
wielkiego obcia˙ ˛ ostatnio sze´sc´ spraw
˛zenia praca˛ zawodowa,˛ podczas której rozwiazał
porwa´n. O’Day był wysoki, muskularny, wysportowany i wa˙zył ponad dziewi˛ec´ dziesiat
˛
kilo. Gdy objał
˛ nowe stanowisko, musiał zrezygnowa´c z wiechciowatych wasów,
˛ gdy˙z
na podobna˛ ekstrawagancj˛e nie pozwalał wewn˛etrzny regulamin centrali FBI. Uchodził
za policjanta bardzo twardego, jednego z najtwardszych. Jego oddanie córeczce z pew-
no´scia˛ wywołałoby u´smieszki kolegów, gdyby o tym wiedzieli.
Megan miała długie blond włosy. Ojciec co rano je czesał tak długo, a˙z nabierały je-
dwabistej mi˛ekko´sci. Jeszcze przedtem ja˛ ubierał, zawsze w jaka´
˛s barwna˛ sukieneczk˛e,
i z powaga˛ karmił.
5
Strona 6
Dla Megan ojciec był wielkim opieku´nczym nied´zwiadkiem, który głowa˛ si˛egał
chyba nieba. Potrafił porwa´c ja˛ z ziemi i unie´sc´ w gór˛e z pr˛edko´scia˛ rakiety. Wtedy
mogła obja´
˛c ojcowska˛ szyj˛e raczkami.
˛ I dzi´s rytuał został zachowany. — Ojej, udusisz
mnie! — j˛eknał
˛ ojciec.
— Boli? — spytała Megan, udajac
˛ niepokój.
Na twarzy ojca rozlał si˛e u´smiech. — Dzi´s nie boli.
Wyprowadził mała˛ z domu, otworzył drzwiczki zabłoconej półci˛ez˙ arówki, posadził
córk˛e w dzieci˛ecym foteliku i starannie zapiał
˛ pasy. Zajał
˛ miejsce za kierownica˛ i na sie-
dzeniu obok poło˙zył pudełko ze s´niadaniem Megan i wypełniony kwestionariusz. Była
punkt szósta trzydzie´sci. A wi˛ec najpierw do przedszkola. Zapalajac
˛ silnik, patrzył na
Megan, ale przed oczami miał obraz jej matki. Codziennie patrzył na Megan, a widział
Deborah. Zamknał
˛ oczy, zacisnał
˛ usta. Po raz tysi˛eczny zadawał sobie pytanie: dlacze-
go? Dlaczego wła´snie ten Boeing 737 z Deborah w fotelu 18-F?
Byli mał˙ze´nstwem zaledwie przez szesna´scie miesi˛ecy.
Nowe przedszkole było lepsze, bo znajdowało si˛e po drodze do biura. Sasiedzi
˛ wy-
syłali tam bli´zni˛eta i byli zachwyceni. O’Day skr˛ecił na Ritchie Highway i zaparkował
6
Strona 7
na wysoko´sci sklepu 7-Eleven, gdzie zawsze kupował karton kawy na dalsza˛ drog˛e.
Przedszkole było po tej stronie.
Opiekowanie si˛e gromada˛ cudzych dzieci, to nie lada praca, pomy´slał wychodzac
˛
z wozu.
Kierowniczka przedszkola, panna Marlene Daggett, była tu ju˙z od szóstej rano, by
przyjmowa´c dzieci urz˛edników jadacych
˛ do pracy w stolicy. Po nowe dzieci wychodziła
zawsze przed budynek.
— Pan O’Day? A to jest z pewno´scia˛ Megan! — Jak na tak wczesna˛ godzin˛e, tryska-
ła energia.˛ Megan, nieco niepewna, spojrzała pytajaco
˛ na ojca. Jednak˙ze zainteresowały
ja˛ dalsze słowa panny Daggett: — On te˙z ma na imi˛e Megan. We´z nied´zwiadka, jest
twój! Czeka od wczoraj.
Zachwycona Megan porwała i przytuliła włochatego potworka.
— Naprawd˛e mój?
— Twój — odparła wychowawczyni i zwracajac
˛ si˛e do O’Daya spytała: — Wypełnił
pan kwestionariusz?
7
Strona 8
Wytrawny agent FBI pomy´slał, z˙ e wyraz twarzy panny Daggett s´wiadczy wyra´znie
o tym, z˙ e jej zdaniem nied´zwiadkami mo˙zna zawsze kupi´c sympati˛e.
— Oczywi´scie. — Podał wypełniony poprzedniego wieczoru formularz. Megan nie
ma z˙ adnych problemów zdrowotnych, z˙ adnej alergii na lekarstwa, mleko czy inne pro-
dukty z˙ ywno´sciowe. Tak, w nagłym wypadku mo˙zna odwie´zc´ ja˛ do miejscowego szpi-
tala. Inspektor wpisał numer telefonu w pracy, numer pagera, numer telefonu swoich
rodziców oraz rodziców Deborah, którzy okazali si˛e wyjatkowo
˛ dobrymi dziadkami.
Przedszkole w Giant Steps było znakomicie prowadzone. O’Day nawet nie wiedział,
jak dobrze, gdy˙z panna Daggett nie mogła i nie powinna zdradza´c sekretów: ka˙zdy ro-
dzic był sprawdzany. I to jak najbardziej urz˛edowo.
— No có˙z, Megan, najwy˙zszy czas na poznanie nowych przyjaciół i na zabaw˛e —
obwie´sciła panna Daggett. — B˛edziemy si˛e nia˛ dobrze opiekowa´c — zapewniła inspek-
tora.
O’Day powrócił do półci˛ez˙ arówki z uczuciem lekkiego z˙ alu, jaki zawsze odczuwał
odchodzac
˛ od córki, bez wzgl˛edu na to, gdzie i z kim ja˛ pozostawiał. Przebiegł na druga˛
stron˛e drogi do sklepu, by kupi´c swój kubek kawy na drog˛e. Na dziewiat
˛ a˛ miał zapla-
8
Strona 9
nowana˛ konferencj˛e robocza˛ w celu omówienia post˛epu dochodzenia w sprawie kata-
strofy. Dochodzenie znajdowało si˛e ju˙z w ostatniej fazie uzupełniania drobnych luk. Po
konferencji czekało go przerzucanie stosu papierków, co mu jednak nie powinno prze-
szkodzi´c w odebraniu Megan z przedszkola w wyznaczonym czasie. Czterdzie´sci minut
pó´zniej dotarł do centrali FBI na rogu Pennsylvania Avenue i Dziesiatej
˛ Ulicy. Stanowi-
sko inspektora do specjalnych porucze´n dawało mu prawo do zarezerwowanego miejsca
na parkingu, z którego poszedł tego ranka prosto na strzelnic˛e w podziemiach gmachu.
Ju˙z w młodo´sci był jako skaut doskonałym strzelcem, a potem przez wiele lat w wie-
lu biurach terenowych FBI pełnił funkcj˛e instruktora wyszkolenia strzeleckiego. Ten
szumny tytuł oznaczał, z˙ e jego posiadacz miał nadzorowa´c szkolenie w strzelaniu, a by-
ło ono wa˙zna˛ cz˛es´cia˛ z˙ ycia ka˙zdego policjanta, cho´cby nie miał potem z˙ adnej okazji
oddania strzału do z˙ ywego człowieka.
O’Day dotarł na strzelnic˛e o siódmej dwadzie´scia pi˛ec´ . O tak wczesnej porze mało
kto tu zagladał.
˛ Mógł wi˛ec spokojnie wybra´c dwa pudełka amunicji do swego Smith
& Wessona 1076 kalibru 10 mm oraz dwie tarcze sylwetkowe typu Q. Kontur był du-
z˙ o mniejszy ni˙z człowiek nawet niskiego wzrostu — ot, wielko´sci farmerskiej ba´nki
9
Strona 10
mleka. Inspektor przypiał
˛ tarcz˛e do stalowej linki na kołowrocie i na panelu ustawił
odległo´sc´ dziesi˛eciu metrów. Gdy nacisnał
˛ guzik elektrycznego wyciagu
˛ i tarcza wolno
pow˛edrowała na wyznaczona˛ jej pozycj˛e, zaczał
˛ leniwie przerzuca´c strony przegladu
˛
sportowego le˙zacego
˛ na pulpicie. Tarcza wreszcie przybyła do celu, specjalny mecha-
nizm obrócił ja˛ bokiem, tak z˙ e stała si˛e prawie niewidoczna — urzadzenia
˛ na strzelnicy
pozwalały na programowanie zada´n. Nie patrzac
˛ na pulpit, O’Day wystukał przypadko-
we czasy i, opu´sciwszy r˛ece, czekał skupiony. Nie my´slał ju˙z leniwie. Spi˛ety czekał na
Złego. A Zły, zap˛edzony w s´lepy zaułek, gdzie´s tu si˛e czaił. Gro´zny Zły, gdy˙z rozpo-
wiedział, gdzie trzeba, z˙ e nigdy nie wróci za kratki, nigdy nie da pojma´c si˛e z˙ ywcem.
W swojej długiej karierze O’Day słyszał to ju˙z wielokrotnie i gdy tylko było mo˙zna, da-
wał przest˛epcy szans˛e na dotrzymanie słowa. Ale w ko´ncu wszyscy si˛e łamali. Rzucali
bro´n, robili w spodnie albo nawet zaczynali szlocha´c w obliczu prawdziwego zagro˙ze-
nia z˙ ycia. To ju˙z inna sytuacja, ni˙z ta, o której bu´nczucznie si˛e mówi przy piwie czy
podczas cz˛estowania skr˛etem. Ale tym razem mogło by´c inaczej. Ten Zły jest bardzo
zły. Wział
˛ zakładnika. Mo˙ze dziecko? Mo˙ze zakładniczka˛ jest jego Megan? Na my´sl
o tym poczuł, z˙ e wokół oczu t˛ez˙ eje mu skóra. Zły przystawił luf˛e pistoletu do jej głów-
10
Strona 11
ki. W kinie Zły powiedziałby teraz: „Rzu´c bro´n!”. Ale gdyby si˛e posłuchało i zrobiło
to w z˙ yciu, miałoby si˛e jedno martwe dziecko i jednego policjanta mniej, wi˛ec ze Złym
trzeba rozmawia´c, udajac
˛ człowieka spokojnego, rozsadnego
˛ i da˙
˛zacego
˛ do porozumie-
nia. Trzeba wyczeka´c, a˙z Zły si˛e uspokoi, odpr˛ez˙ y, cho´cby tylko troch˛e. Byle odsunał
˛
luf˛e od głowy dziecka. To mo˙ze potrwa´c kilka godzin, ale wcze´sniej czy pó´zniej. . .
. . . czasomierz pyknał,
˛ kartonowa tarcza obróciła si˛e ku agentowi, dło´n O’Daya mi-
gn˛eła w drodze do kabury. Niemal jednocze´snie inspektor cofnał
˛ prawa˛ stop˛e, skr˛ecił
całe ciało i przykl˛eknał.
˛ Lewa dło´n dołaczyła
˛ do prawej, ju˙z mocno obejmujacej
˛ gumo-
wa˛ r˛ekoje´sc´ , i to jeszcze wtedy, kiedy pistolet tkwił do połowy w kaburze. Wzrokiem
przylgnał
˛ do muszki na ko´ncu lufy i gdy oczy, przyrzady
˛ celownicze oraz zarys głowy
na tarczy znalazły si˛e w jednej linii, dwukrotnie nacisnał
˛ spust tak szybko, z˙ e obie wy-
strzelone łuski znalazły si˛e w powietrzu w jednym czasie. O’Day c´ wiczył strzelanie od
tak wielu lat, z˙ e odgłosy obu strzałów zlewały si˛e niemal w jeden, cho´c echo wraca-
ło podwójne, mieszajac
˛ si˛e z odgłosem padajacych
˛ na ziemi˛e łusek. Ale w tym czasie
sylwetka na tarczy miała ju˙z dwie dziury odległe od siebie par˛e centymetrów, tu˙z nad
11
Strona 12
oczami. Tarcza obróciła si˛e na bok, zaledwie w sekund˛e po konfrontacji z przeciwni-
kiem, dyskretnie symulujac
˛ koniec z˙ ywota Złego.
— Całkiem nie´zle.
Znajomy głos wyrwał O’Daya ze s´wiata fantazji.
— Dzie´n dobry, dyrektorze.
— Cze´sc´ , Pat. — Murray ziewnał.
˛ W r˛eku trzymał par˛e tłumiacych
˛ nauszników. —
Jeste´s cholernie szybki. Jaki scenariusz? Facet trzyma zakładnika?
— Usiłuj˛e wyobrazi´c sobie jak najgorsza˛ sytuacj˛e.
— Rozumiem. Ze˙ porwał twoja˛ mała.˛ — Murray pokiwał głowa.˛ Wiedział, z˙ e wszy-
scy agenci tak robia.˛ Podstawiaja˛ w my´slach kogo´s bliskiego, by da´c z siebie wszystko
i w pełni si˛e skoncentrowa´c. — No i załatwiłe´s go. Poka˙z mi to jeszcze raz — polecił
dyrektor. Chciał przyjrze´c si˛e technice O’Daya. Zawsze mo˙zna si˛e czego´s nauczy´c.
Po drugiej próbie w głowie Złego ziała jedna du˙za dziura o poszarpanych brzegach.
Było to nieco upokarzajace
˛ dla Murraya, który uwa˙zał si˛e za wyborowego strzelca. —
Musz˛e wi˛ecej c´ wiczy´c -mruknał.
˛
12
Strona 13
O’Day odetchnał.
˛ Je´sli pierwszym strzałem potrafi załatwi´c przeciwnika, to znaczy,
z˙ e jest w formie. Po dwudziestu strzałach i w dwie minuty pó´zniej Zły nie miał ju˙z
głowy. Na sasiednim
˛ stanowisku Murray c´ wiczył technik˛e Jeffa Coopera: dwa szybko
po sobie nast˛epujace
˛ strzały w klatk˛e piersiowa,˛ a potem wolniej oddane dwa w głow˛e.
Gdy obaj zdecydowali, z˙ e ich cele sa˛ dostatecznie martwe, postanowili wymieni´c
kilka słów na temat oczekujacego
˛ ich dnia.
— Co´s nowego? — spytał dyrektor.
— Nie, sir. Napływaja˛ dalsze raporty z przesłucha´n w sprawie japo´nskiego 747, ale
nic zaskakujacego.
˛
— A Kealty?
O’Day wzruszył ramionami. Nie wolno mu było miesza´c si˛e do dochodzenia pro-
wadzonego przez wydział kontroli wewn˛etrznej, ale otrzymywał z niego codziennie
meldunki. O post˛epach w sprawie o tak wielkim znaczeniu i zasi˛egu musiał by´c kto´s
informowany i, chocia˙z nadzór nad dochodzeniem znajdował si˛e całkowicie w gestii
BOZ, uzyskane informacje w˛edrowały do sekretariatu dyrektora, trafiajac
˛ do rak
˛ jego
głównego „stra˙zaka”.
13
Strona 14
— Tylu ludzi przewin˛eło si˛e przez gabinet Hansona, z˙ e trudno ustali´c, kto wyniósł
list. Mógł to zrobi´c ka˙zdy, zakładajac,
˛ z˙ e taki list w ogóle był. Nasi ludzie sadz
˛ a,˛ z˙ e
najprawdopodobniej był. Hanson wielu osobom o nim wspominał. W ka˙zdym razie tak
nam mówia.˛
— My´sl˛e, z˙ e sprawa ucichnie — zauwa˙zył Murray.
* * *
— Dzie´n dobry, panie prezydencie!
Jeszcze jeden zwykły dzie´n. Rutynowe sprawy. Dzieci nie ma. Cathy nie ma. Ryan
wyszedł ze swego apartamentu w garniturze. Miał zapi˛eta˛ marynark˛e — rzecz u nie-
go niezwykła, w ka˙zdym razie do czasu wprowadzenia si˛e do Białego Domu — obu-
wie wyglansowane przez kogo´s z obsługi prezydenckiej. Jack wcia˙
˛z nie potrafił my´sle´c
o tym budynku jak o rodzinnym domu. Raczej jak o hotelu albo o kwaterze dla wa˙znych
osobisto´sci, gdzie cz˛esto si˛e zatrzymywał wiele podró˙zujac
˛ w sprawach CIA. Tyle z˙ e
obsługa była tu lepsza.
— Jeste´s Raman, prawda? — spytał prezydent.
14
Strona 15
— Tak jest, panie prezydencie — odparł agent specjalny Aref Raman. Miał sto
osiemdziesiat
˛ centymetrów wzrostu. Solidnej budowy, sugerujacej
˛ raczej ci˛ez˙ arowca
ni˙z biegacza, pomy´slał prezydent. A mo˙ze na taki wła´snie kształt sylwetki wpływa ka-
mizelka kuloodporna, która˛ nosiło wielu członków Oddziału. W ocenie Ryana Raman
miał trzydzie´sci kilka lat. Karnacja raczej s´ródziemnomorska, szczery u´smiech i krysta-
licznie niebieskie oczy. — Miecznik idzie do gabinetu — powiedział Raman do mikro-
fonu.
— Skad
˛ pochodzisz, Raman? — spytał Jack w drodze do windy.
— Matka Libanka, ojciec Ira´nczyk, panie prezydencie. Przyjechali tu w siedem-
dziesiatym
˛ dziewiatym,
˛ kiedy szach zaczał
˛ mie´c kłopoty. Ojciec był zwiazany
˛ z kołami
rzadowymi.
˛ ..
— I jak oceniasz sytuacj˛e w Iranie? — spytał prezydent.
— Ja ju˙z prawie zapomniałem tamtejszego j˛ezyka, sir. — Agent nie´smiało si˛e
u´smiechnał.
˛ — Je´sliby pan spytał, panie prezydencie, o finałowe rozgrywki ligi uni-
wersyteckiej, to otrzymałby pan odpowied´z eksperta. Moim zdaniem najwi˛eksze szans˛e
ma. . .
15
Strona 16
— Kentucky — doko´nczył Ryan.
Winda była bardzo stara, z wytartymi czarnymi guzikami, których prezydentowi nie
wolno było naciska´c. Nale˙zało to do obowiazków
˛ Ramana.
— Oregon te˙z idzie do przodu, panie prezydencie — powiedział Raman. — Ja si˛e
nigdy nie myl˛e, sir. Niech pan spyta chłopaków. Wygrywam przez trzy lata z rz˛edu. Ju˙z
nikt si˛e nie chce ze mna˛ zakłada´c. Finał odb˛edzie si˛e w Oregonie i Uniwersytet Duke,
a to jest moja dawna szkoła, wygra o sze´sc´ albo o osiem punktów. No, mo˙ze troch˛e
mniej, je´sli Maceo Rawlings b˛edzie miał dobry dzie´n.
— Co studiowałe´s na Duke? — spytał Ryan.
— Prawo. Ale potem zdecydowałem, z˙ e nie chc˛e by´c prawnikiem. Doszedłem do
wniosku, z˙ e przest˛epcy nie powinni mie´c z˙ adnych praw i pomy´slałem sobie, z˙ e trzeba
zosta´c glina.˛ No i wstapiłem
˛ do Tajnej Słu˙zby.
— Jeste´s z˙ onaty? — Ryan chciał zna´c ludzi ze swego otoczenia. A poza tym okazy-
wanie zainteresowania było przejawem z˙ yczliwo´sci. I jeszcze jedno: ci ludzie przysi˛egli
chroni´c go, ryzykujac
˛ własnym z˙ yciem. Nie mógł ich traktowa´c jak personel najemny.
16
Strona 17
— Nigdy nie spotkałem odpowiedniej kobiety. To znaczy, jeszcze nie. . . — odparł
agent.
— Jeste´s muzułmaninem?
— Moi rodzice nimi byli, ale kiedy zobaczyłem, jakie problemy stwarza im religia,
to. . . Je´sli ju˙z pan o to pyta, panie prezydencie, to moja˛ religia˛ jest koszykówka. Nigdy
nie opuszcz˛e z˙ adnego meczu w telewizji, je´sli gra Duke. Szkoda, z˙ e w tym roku Oregon
jest taki dobry. No có˙z, tego si˛e nie zmieni.
Prezydent chrzakn
˛ ał˛ rozbawiony. — Na imi˛e masz Aref?
— Ale wszyscy wołaja˛ na mnie Jeff. Łatwiej wymówi´c.
Otworzyły si˛e drzwi windy. Raman stanał
˛ z przodu kabiny, zasłaniajac
˛ prezydenta.
W korytarzu stał umundurowany członek Tajnej Słu˙zby i dwaj agenci Oddziału. Raman
znał z widzenia wszystkich trzech. Skinał
˛ głowa˛ i wyszedł z kabiny, za nim Ryan. Cała
piatka
˛ ruszyła w prawo, mijajac
˛ korytarz prowadzacy
˛ do kr˛egielni i stolarni.
— Czeka nas spokojny dzie´n, Jeff. Tak jak zaplanowano — powiedział zupełnie nie-
potrzebnie prezydent. Agenci Oddziału zapoznawali si˛e z harmonogramem dnia jeszcze
przed prezydentem.
17
Strona 18
W Gabinecie Owalnym ju˙z czekano na Ryana. Foleyowie, Bert Vasco, Scott Adler
i jeszcze jedna osoba. Nim tu weszli, zostali sprawdzeni, czy nie posiadaja˛ broni albo
materiałów promieniotwórczych.
— Dzie´n dobry wszystkim — powiedział.
— Ben przygotował poranny raport — zagaił Ed Foley.
Raman pozostał w gabinecie, poniewa˙z nie wszyscy go´scie nale˙zeli do wewn˛etrz-
nego kr˛egu. Miał broni´c Ryana, gdyby komu´s zachciało si˛e przeskoczy´c przez niski
stolik do kawy i zacza´
˛c dusi´c prezydenta. Niepotrzebny jest pistolet, je´sli bardzo chce
si˛e kogo´s zabi´c. Kilka tygodni nauki i troch˛e praktyki wystarcza, by ze s´rednio sprawne-
go człowieka uczyni´c eksperta zdolnego u´smierci´c niczego nie podejrzewajac
˛ a˛ ofiar˛e.
Z tego te˙z powodu agenci Oddziału wyposa˙zeni byli nie tylko w bro´n palna,˛ ale tak-
z˙ e w stalowe teleskopowe pałki. Raman patrzył, jak Goodley — zapatrzony w iden-
tyfikator stwierdzajacy,
˛ z˙ e jest funkcjonariuszem CIA — rozdaje kopie raportu. Tak jak
wielu innych agentów Tajnej Słu˙zby, Raman widział i słyszał prawie wszystko. Adno-
tacja TYLKO DO WIADOMOSCI ´ PREZYDENTA na dokumencie niewiele w istocie
znaczyła. W gabinecie prawie zawsze jeszcze kto´s był i chocia˙z agenci Tajnej Słu˙zby
18
Strona 19
twierdzili nawet mi˛edzy soba,˛ z˙ e nie zwracaja˛ najmniejszej uwagi na to, co słysza,˛ było
to prawda˛ tylko w tym sensie, z˙ e nigdy o tym nie rozmawiali. Poza tym słucha´c i zapa-
mi˛eta´c to dla policjanta jedno i to samo. Policjantów nie szkoli si˛e i nie opłaca po to, by
zapominali, a tym bardziej, by ignorowali to, co słysza.˛
Raman pomy´slał, z˙ e jest wprost idealnym szpiegiem. Wyszkolony przez rzad
˛ Sta-
nów Zjednoczonych na stra˙znika prawa, sprawdził si˛e doskonale głównie w wykry-
waniu fałszerstw. Był dobrym strzelcem, umiał logicznie my´sle´c, co wykazał podczas
studiów. Uko´nczył z wyró˙znieniem studia na Uniwersytecie Duke — na s´wiadectwie
miał najwy˙zsze oceny ze wszystkich przedmiotów. Poza tym wyró˙znił si˛e jako zapa-
s´nik. Dobra pami˛ec´ jest dla policjanta bardzo po˙zyteczna. Raman miał pami˛ec´ niemal
fotograficzna˛ — był to talent, który od samego poczatku
˛ zwrócił uwag˛e kierownic-
twa Tajnej Słu˙zby, gdy˙z agenci ochraniajacy
˛ prezydenta powinni błyskawicznie rozpo-
znawa´c widziane poprzednio na fotografiach twarze, podczas gdy prezydent w˛edruje
wzdłu˙z szpaleru, s´ciskajac
˛ setki dłoni. W okresie prezydentury Fowlera, jeszcze jako
młodszy agent, przydzielony do terenowego biura w St. Louis na czas kolacji połaczo-
˛
nej ze zbieraniem funduszu wyborczego, rozpoznał i zatrzymał podejrzanego osobnika,
19
Strona 20
który ju˙z od dłu˙zszego czasu kr˛ecił si˛e podczas prezydenckich wizyt, a tym razem miał
przy sobie pistolet. Raman wyłuskał tego człowieka z tłumu tak sprawnie i dyskretnie,
z˙ e o aresztowaniu go, a nast˛epnie wysłaniu do stanowego szpitala dla umysłowo cho-
rych nie dowiedziała si˛e nawet prasa. Uznano, z˙ e młodszy agent z St. Louis pasuje jak
ulał do słu˙zby w Oddziale. Ówczesny dyrektor Tajnej Słu˙zby postanowił s´ciagn
˛ a´˛c Ra-
mana do Waszyngtonu. Stało si˛e to tu˙z po obj˛eciu prezydentury przez Rogera Durlinga.
Jako najmłodszy członek Oddziału Raman sp˛edził niezliczone godziny na wartach, na
bieganiu obok wolno sunacej
˛ prezydenckiej limuzyny, ale wspinał si˛e wy˙zej i wy˙zej, ra-
czej szybko, jak na swój wiek. Odpracował ten pierwszy okres bez najmniejszej skargi,
tylko od czasu do czasu powtarzał, z˙ e jako imigrant doskonale zdaje sobie spraw˛e, jak
wa˙zna jest Ameryka. To było naprawd˛e bardzo łatwe, znacznie łatwiejsze ni˙z zadanie,
które nieco wcze´sniej wykonał w Bagdadzie jego rodak. Amerykanie stale si˛e ucza,˛ ale
nie nauczyli si˛e jeszcze jednego: z˙ e nikt nigdy nikomu nie zajrzy w serce.
— Nie mamy na miejscu wiarygodnych z´ ródeł — powiedziała Mary Pat.
20