Clancy Tom - Stan zagrożenia

Szczegóły
Tytuł Clancy Tom - Stan zagrożenia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Clancy Tom - Stan zagrożenia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Clancy Tom - Stan zagrożenia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Clancy Tom - Stan zagrożenia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 TOM CLANCY Stan Zagrożenia w Wydawnictwie Amber CZAS PATRIOTÓW CZERWONY KRÓLIK KARDYNAŁ Z KREMLA POLOWANIE NA „CZERWONY PAŹDZIERNIK" STAN ZAGROŻENIA w przygotowaniu BEZ SKRUPUŁÓW Strona 3 TOM CLANCY STAN ZAGROŻENIA Przekład Zbigniew Kański Strona 4 AMBER Tytuł oryginału CLE AR AND PRESENT DANGER Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna ZBIGNIEW WARZECHA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta RENATA KUK, ELŻBIETA SZELEST Ilustracja na okładce AGENCJA AKPA Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu Copyright © 1989 by Jack Ryan Enterprises Ltd. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-0404-6 Pamięci Johna Balia, przyjaciela, nauczyciela i profesjonalisty, który odleciał ostatnim samolotem Prawo bez przemocy jest bezsilne. Pascal Rola policji polega na stosowaniu przemocy lub groźbie jej użycia w obronie żywotnych interesów państwa wewnątrz jego granic i w normalnych warunkach. Rola sił zbrojnych polega na stosowaniu przemocy lub groźbie jej zastosowania poza granicami państwa w normalnych warunkach, zaś wewnątrz jego granic wyłącznie w okolicznościach nadzwyczajnych (...). To, w jakim zakresie państwo gotowe jest użyć przemocy w obronie swych żywotnych interesów (...), zależy od oceny aktualnie sprawującego władzę rządu, jakie środki może i powinien zastosować, by nie dopuścić do kryzysu funkcjonowania państwa i rezygnacji z własnych obowiązków. Strona 5 Generał sir John Hackett Prolog Strona 6 SYTUACJA Pokój był jeszcze pusty. Gabinet Owalny mieści się w południowo-wschodnim rogu zachodniego skrzydła Białego Domu. Prowadzą do niego trzy wejścia: jedno z gabinetu osobistego sekretarza prezydenta, drugie z małej kuchni, przez którą można przejść do gabinetu prezydenta, i wreszcie trzecie z korytarza wychodzącego na Pokój Roosevelta. Jak na najwyższego urzędnika w państwie, gabinet jest niezbyt duży i zwiedzający często napomykają, że wydaje się im mniejszy, niż oczekiwali. Biurko prezydenta, ustawione na wprost okien o grubych szybach z kuloodpornego poliwęglanu, zniekształcających widok na trawnik przed Białym Domem, wykonane jest z drewna pochodzącego z HMS „Resolute", brytyjskiego statku, który zatonął na wodach amerykańskich w XIX wieku. Amerykanie wydobyli wrak i zwrócili go Zjednoczonemu Królestwu, a w dowód wdzięczności królowa Wiktoria kazała wykonać biurko z jego dębowych desek i przekazać Amerykanom jako wyraz oficjalnego podziękowania. Wykonane w czasach, gdy ludzie byli niższego wzrostu niż dzisiaj, biurko podwyższono nieco za prezydentury Reagana. Leżały na nim segregatory i raporty przykryte wydrukiem harmonogramu spotkań, aparat interkomu, zwyczajny wieloliniowy telefon klawiszowy oraz wyglądający normalnie, ale nader skomplikowany, bezpieczny aparat do rozmów poufnych. Krzesło prezydenta zostało wykonane na zamówienie i przystosowane do rozmiarów i wymagań użytkownika, zaś wysokie oparcie zawierało kilka warstw kevlaru - tworzywa lżejszego i mocniejszego od stali - stanowiącego dodatkowe zabezpieczenie przed kulami, gdyby jakiś szaleniec zdołał przestrzelić pancerne szyby okien. Kilkunastu agentów Secret Service pełniło dyżur w tej części rezydencji prezydenta w godzinach urzędowania. Aby się tu dostać, większość ludzi musiała przejść przez detektor metali - w zasadzie wszyscy, bo ci najpewniejsi byli nieco za pewni - i każdy musiał się poddać kontroli przeprowadzanej całkiem serio przez funkcjonariuszy Secret Service, których bez trudu rozpoznawało się po wetkniętej w ucho słuchawce koloru skóry oraz przewodzie wychodzącym spod marynarki i których uprzejmość była sprawą drugorzędną wobec ich głównej misji - ochrony życia prezydenta. Pod marynarką każdy agent nosił broń krótką o dużej mocy i każdy z zawodowego nawyku widział we wszystkich i wszystkim potencjalne zagrożenie dla Farmera, bo taki pseudonim aktualnie obowiązywał - nie miał on żadnego znaczenia, poza tym że był łatwy do wymówienia i rozpoznania w łączności radiowej. Wiceadmirał James Cutter z Marynarki Wojennej USA urzędował w gabinecie położonym w przeciwległym, północno-zachodnim rogu zachodniego skrzydła i tego dnia tkwił na posterunku już od szóstej piętnaście. Stanowisko specjalnego doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego nadaje się tylko dla rannych ptaszków. Za kwadrans ósma wypił drugą filiżankę kawy - podawano tu wyborną - i włożył przygotowane raporty do skórzanej aktówki. Przeszedł przez pusty gabinet swojego przebywającego na urlopie zastępcy, potem korytarzem na prawo, obok również pustego gabinetu wiceprezydenta, który bawił właśnie w Seulu, i skręcił na lewo, obok gabinetu szefa administracji Białego Domu. Cutter należał do grona najbardziej wtajemniczonych osobistości Strona 7 Waszyngtonu - nieobejmującego nawet wiceprezydenta - które bez specjalnego zezwolenia mogły wejść do Gabinetu Owalnego według własnego uznania, choć zazwyczaj zawiadamiał najpierw sekretariat, żeby uniknąć zamieszania. Szef administracji nie patrzył przychylnym okiem na ten przywilej, z tym większą też satysfakcją Cutter wykorzystywał swoje uprawnienie nieograniczonego dostępu do prezydenta. Po drodze czterech funkcjonariuszy ochrony ukłoniło się admirałowi, który odwzajemnił się takim samym skinieniem, jakim pozdrawiał każdego pracownika fizycznego. Oficjalnym pseudonimem Cuttera był Drwal i choć Cutter dobrze wiedział, że agenci nazywają go pomiędzy sobą zupełnie inaczej, nic sobie z tego nie robił. W sekretariacie już tętniło życie; trzech sekretarzy i jeden agent Secret Service siedzieli na swoich miejscach. - Szef będzie punktualnie? - spytał. - Farmer jest w drodze, panie admirale - odpowiedział agent specjalny Connor. Miał czterdzieści lat, był szefem osobistej ochrony prezydenta, nie obchodziło go, kim jest Cutter i miał gdzieś to, co Cutter o nim myśli. Prezydenci i doradcy przychodzili i odchodzili, jedni lubiani, inni znienawidzeni, ale zawodowcy ze służb specjalnych obsługiwali i chronili wszystkich bez wyjątku. Fachowym okiem przebiegł po aktówce i garniturze Cuttera. Dzisiaj nie było tam broni. To nie paranoja. Król Arabii Saudyjskiej zginął z rąk członka rodziny, a byłego premiera Włoch własna córka wydała terrorystom, którzy go w końcu zamordowali. Nie tylko na wariatów musiał uważać. Każdy mógł zagrażać prezydentowi. Connor i tak miał szczęście, że musiał dbać tylko o jego fizyczne bezpieczeństwo. Były też inne zagrożenia, ale to już zmartwienie odmiennych, mniej zawodowych służb. Wszyscy wstali, kiedy wszedł prezydent i za nim, jak zawsze, anioł stróż z ochrony osobistej - gibka kobieta około trzydziestki o rozpuszczonych, ciemnych włosach, co nie zmieniało faktu, że w strzelaniu z pistoletu nie miała sobie równych w służbach rządowych. Daga - jej przydomek służbowy - przywitała Pete'a uśmiechem. Zapowiadał się spokojny dzień. Prezydent nigdzie się nie wybierał. Listę interesantów dokładnie sprawdzono - numery legitymacji ubezpieczeniowych osób spoza personelu przepuszczono przez komputery z rejestrem kryminalnym FBI - a samych gości podda się oczywiście najbardziej drobiazgowej rewizji, jaką da się przeprowadzić bez obmacywania delikwentów. Prezydent gestem ręki zaprosił admirała Cuttera do siebie. Dwóch agentów jeszcze raz sprawdziło listę interesantów. Należało to do ich obowiązków, a szef ochrony wcale nie miał pretensji, że typowo męską robotę zlecono kobiecie. Daga zasłużyła na swoje stanowisko, pracując w terenie. Wszyscy zgodnie przyznawali, że gdyby była mężczyzną, nosiłaby już dwie krokiewki sierżanta, a jeśli przypadkiem jakiś niedoszły zabójca wziąłby ją za sekretarkę, należało tylko mu współczuć. Co kilka minut, dopóki Cutter nie wyszedł, agenci na zmianę spoglądali przez wizjer w białych drzwiach, by upewnić się, czy wszystko w porządku. Prezydent piastował urząd już przeszło trzy lata i przywykł do ciągłej obserwacji. Agentom nie przyszło nawet do głowy, że zwykły śmiertelnik czułby się skrępowany w tej sytuacji. Strona 8 Płacili im za to, żeby wiedzieli wszystko co się da o prezydencie, począwszy od tego, jak często chodzi do toalety, skończywszy na osobach, z którymi sypiał. Nie na próżno agencję zwano Secret Service. Ich poprzednicy skrzętnie ukrywali wszelakie grzeszki swojego szefa. Żona prezydenta wcale nie miała prawa wiedzieć, co robi jej małżonek cały boży dzień - przynajmniej niektórzy prezydenci wyraźnie to sobie zastrzegli - ale funkcjonariusze ochrony mieli nie tylko prawo, ale i obowiązek. Za zamkniętymi drzwiami prezydent usiadł wygodnie. Od strony kuchni Filipińczyk, steward w mundurze marynarki, wniósł tacę z kawą i rogalikami i zasalutował na baczność, zanim odszedł. Tym samym zakończył się wstępny poranny rytuał i Cutter przystąpił do codziennego raportu wywiadowczego. Materiał dostarczała mu CIA do domu w Fort Myer w stanie Wirginia przed świtem, co pozwalało admirałowi odpowiednio go opracować. Odprawa nie trwała długo. Była późna wiosna i na świecie panował względny spokój. Lokalne wojny w Afryce i w paru innych miejscach nie miały większego znaczenia dla amerykańskich interesów, na Bliskim Wschodzie jak zwykle idylla. Był więc czas na inne sprawy. - Jak tam operacja „Rewia na Wodzie"? - spytał prezydent, smarując masłem rogalik. - Wszystko gotowe, panie prezydencie. Ludzie Rittera zabrali się już do pracy - odparł Cutter. - Nie jestem do końca przekonany, czy nie będzie przecieków. - Panie prezydencie, przedsięwzięliśmy nadzwyczajne środki ostrożności. Owszem, jest pewne ryzyko - wszystkich ewentualności nie da się przewidzieć - ale ograniczyliśmy do niezbędnego minimum liczbę wtajemniczonego personelu, a ludzie ci zostali wybrani i sprawdzeni z największą dokładnością. Ta wypowiedź doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego została skwitowana pomrukiem uznania. Prezydent wpadł w zastawioną przez siebie samego pułapkę - jak to się zdarza w przypadku bodaj każdego prezydenta. Prezydenckie obietnice i oświadczenia... ludzie mieli wstrętny zwyczaj pamiętania o nich. A jeśli już sami zapominali, to zawsze znalazł się dziennikarz albo rywal polityczny, który nie omieszkał im przypomnieć. Tyle rzeczy się powiodło za tej kadencji. Ale wiele z nich pozostało w tajemnicy i, ku utrapieniu Cuttera, tak miało pozostać. W końcu na tym polegają sekrety. Tylko że kiedy w grę wchodzi polityka, żaden sekret nie jest absolutnie święty, a zwłaszcza w roku wyborów. Cutter nie powinien się tym przejmować. Był wszak zawodowym oficerem marynarki i powinien zajmować całkowicie apolityczne stanowisko w sprawach dotyczących bezpieczeństwa państwa, ale ten, kto wymyślił taki właśnie postulat, musiał być mnichem. Najwyżsi urzędnicy władzy wykonawczej nie ślubowali przecież cnoty i ubóstwa, a posłuszeństwo też już się tak bardzo nie liczyło. - Obiecałem społeczeństwu amerykańskiemu, że coś z tym fantem zrobimy - odparł gniewnie prezydent. - I gówno zdziałaliśmy. Strona 9 - Panie prezydencie, nie można zwalczać zagrożeń bezpieczeństwa narodowego za pomocą instytucji policyjnych. Albo nasze narodowe bezpieczeństwo jest rzeczywiście zagrożone, albo nie. Cutter powtarzał tę opinię z uporem maniaka od lat. Teraz wreszcie znalazł wdzięcznego słuchacza. Następny pomruk: - No, właśnie, czyż nie mówiłem dokładnie tego samego? - Tak, panie prezydencie. Najwyższy czas pokazać im, jak grają nasi duzi chłopcy. - Opinię taką Cutter wyznawał od samego początku, jeszcze na stanowisku zastępcy Jeffa Pelta, a wraz z odejściem Pelta, ten właśnie pogląd w końcu zwyciężył. - Dobra, James. Ty masz piłkę. Atakuj. Tylko nie zapominaj, że ważne są wyniki. - Będą, panie prezydencie. Już moja w tym głowa. Trzeba draniom dać wreszcie nauczkę, pomyślał prezydent. Miał pewność, że nauczka będzie dotkliwa. Tu się nie mylił. Obaj panowie siedzieli w pokoju, w którym skupiała się i z którego emanowała najwyższa władza najpotężniejszego narodu w historii cywilizacji. Ci, którzy wybrali człowieka zasiadającego w tym pokoju, zrobili to przede wszystkim dla własnego bezpieczeństwa, ochrony przed zakusami obcych mocarstw i łobuzami z własnego podwórka, przed wrogami wszelkiej maści. Wrogowie jawili się w różnych postaciach, w tym i takich, które niezupełnie mieściły się w przewidywaniach Ojców Założycieli. Ale jedna - którą, a jakże, przewidzieli - zalęgła się w tym właśnie pokoju... jednak nie o niej myślał teraz urzędujący prezydent. Na karaibskim wybrzeżu słońce wstało o godzinę później i gdy w klimatyzowanych pomieszczeniach Białego Domu panował przyjemny chłodek, tu ciężkie i lepkie od wilgotności powietrze zwiastowało kolejny duszny dzień przy utrzymującym się bezlitośnie wysokim ciśnieniu. Zalesione wzgórza na zachodzie uciszały lokalne wiatry do poziomu słabiutkiego szeptu; właściciel „Empire Builder" zakończył przygotowania do wyjścia w morze, gdzie powietrze było chłodniejsze, a bryzy niczym nieograniczone. Załoga się spóźniła. Nie podobali mu się, ale przecież nie brał z nimi ślubu. Byle tylko zachowywali się przyzwoicie. W końcu wypływał z rodziną. - Dzień dobry. Jestem Ramón. A to Jesus - powiedział ten wyższy. Właściciela gnębiło to, że obaj żywo przypominali mu jakby naprędce ogarnięte wersje... czego? A może po prostu chcieli zrobić dobre wrażenie? - Dacie sobie radę? - spytał właściciel. - Si. Znamy się na dużych statkach motorowych - uśmiechnął się, ukazując proste, umyte zęby. Ten zawsze dba o swój wygląd, pomyślał właściciel. Chyba niepotrzebnie się martwił. - A Jesiis, zobaczy pan, jaki z niego kucharz. Strona 10 Czarujący gówniarz. - Dobra, kajuty dla załogi są z przodu. Paliwo zatankowane, silnik już ciepły. Wypłyńmy z tego pieca. - Muy hien, Capitan. Ramón i Jesus rozładowali ekwipunek z jeepa. Obracali kilka razy, zanim wszystko rozłożyli na pokładzie, ale o dziewiątej MY „Empire Builder" rzucił cumy i wyszedł w morze, mijając po drodze turystyczne łodzie, na których siedzieli Yanqui z wędkami. Na otwartym morzu jacht wziął kurs na północ. Rejs miał potrwać trzy dni. Ramón był już przy sterze, co oznaczało, że siedział w szerokim, podniesionym fotelu, podczas gdy autopilot „George" sterował automatycznie. Lekka robota. Jacht klasy Rhodes wyposażony był w stabilizatory płetwowe. Jedyny powód rozczarowania to kajuty dla załogi, którymi właściciel nie zawracał sobie głowy. Typowe, pomyślał Ramón. Jacht wart ciężkie miliony dolarów, z radarem i wszelkimi możliwymi udogodnieniami, a załoga, która go obsługiwała, nie miała nawet marnego telewizora ani wideo, żeby się godziwie rozerwać po pracy... Przesunął się do przodu i wykręcając szyję, spojrzał na forkasztel. Właściciel chrapał w najlepsze, jakby wycieńczyło go przygotowanie jachtu do rejsu. A może żona dała mu w kość? Leżała plecami do góry na ręczniku, obok męża. Miała rozpiętą górę bikini, żeby się równo opalić. Ramón się uśmiechnął. Są w końcu lepsze rozrywki dla mężczyzny niż telewizja. Ale nie za szybko. Im dłużej się czeka, tym lepiej smakuje. Usłyszał odgłosy filmu w głównym salonie za mostkiem, gdzie dzieci puszczały sobie kasety wideo. Nie przyszło mu nawet do głowy litować się nad kimkolwiek z całej czwórki. Ale przecież miał trochę serca. Jesus był dobrym kucharzem. Obaj postanowili zgodnie, że skazańcom należy się obfity posiłek. Rozjaśniło się na tyle, by można było już od biedy coś zobaczyć bez noktowizyjnych gogli: przedświt, znienawidzony przez pilotów śmigłowców, bo oko z trudem przyzwyczajało się do jaśniejącego nieba i wciąż tonącej w ciemnościach ziemi. Chłopcy z drużyny sierżanta Chaveza siedzieli przypięci pasami bezpieczeństwa zapinanymi na jedną klamrę na piersi, każdy z bronią między kolanami. Śmigłowiec UH-60A Blackhawk wzbił się ponad wzgórze i zaraz za wierzchołkiem gwałtownie zanurkował. - Czterdzieści sekund - poinformował Chaveza pilot przez telefon pokładowy. Ćwiczenie polegało na niewidocznym desancie, wobec czego helikoptery to wznosiły się, to opadały, by w ten sposób zmylić postronnego obserwatora.,Blackhawk zanurkował ku ziemi i wyrwał na Strona 11 chwilę, gdy pilot popuścił dźwignię sterowania skokiem, ustawiając maszynę nosem do góry, sygnalizując w ten sposób dowódcy załogi, żeby otworzył przesuwne drzwi po prawej stronie, a żołnierzom, żeby odpięli klamry pasów bezpieczeństwa. Blackhawk miał pozostać w zawisie tylko na chwilę. - Skakać! Chavez wyskoczył pierwszy i płasko upadł na ziemię. Reszta drużyny zrobiła to samo i blackhawk natychmiast wzniósł się z powrotem w niebo, na pożegnanie sypiąc piachem w twarz wszystkim swoim byłym pasażerom, by zaraz pojawić się znowu na południowej stronie wzgórza, jakby się w ogóle nie zatrzymywał. Drużyna pozbierała się i skryła w lesie. To dopiero początek zadania. Sierżant wydał komendy ruchami rąk i poprowadził ludzi, narzucając mordercze tempo. Będzie to jego ostatnia misja, potem sobie odpocznie. W ośrodku projektowania i testowania nowych broni marynarki wojennej w China Lakę w Kalifornii grupa inżynierów cywilnych i specjalistów od artylerii krzątała się wokół nowej bomby. Mimo takich samych rozmiarów jak stara jednotonówka, dzięki nowej konstrukcji ważyła prawie trzysta pięćdziesiąt kilogramów mniej. Płaszcz bomby wykonano bowiem nie ze stali, ale ze wzmocnionej kevlarem celulozy - pomysł zapożyczony od Francuzów, którzy produkowali obudowy pocisków z włókien naturalnych z dodatkami metalu tylko tam, gdzie mocowano lotki lub bardziej wyrafinowane urządzenia przekształcające pocisk w BSL -bombę sterowaną laserem, która naprowadzała się na wyznaczony punkt. Mało kto wiedział, że taka inteligentna bomba to najczęściej zwykła żelazna bomba z przykręconym urządzeniem naprowadzającym. - Dużo huku, a nawet gówniany odłamek nie zostanie - narzekał jeden z cywilów. - Po co nam niewidzialne bombowce Stealth - spytał drugi inżynier -skoro nieprzyjaciel będzie miał echo radiolokacyjne od ładunku bojowego? - Hm - zastanowił się ten pierwszy. - Po diabła robić bombę, która tylko wkurzy faceta? - Wsadzisz mu ją za próg i nie zdąży nawet się wkurzyć. - Hm. Znał przynajmniej przeznaczenie bomby. Pewnego pięknego dnia będzie podwieszona pod ATA, samolot taktyczny nowej generacji, morski bombowiec szturmowy zbudowany przy zastosowaniu technologii niskiej wykrywalności. Wreszcie lotnictwo morskie popchnęło ten program. Najwyższy czas. Na razie jednak trzeba było przekonać się, czy ta nowa bomba o innym ciężarze i środku ciężkości wyśledzi cel, wyposażona w tradycyjne laserowe urządzenie sterujące. Podnośnik uniósł opływowy kształt z palety. Następnie operator naprowadził bombę pod centralny zaczep bombowca szturmowego A-6E Intruder. Strona 12 Eksperci cywilni i oficerowie przeszli do helikoptera, który miał zaraz zabrać ich na poligon. Pośpiechu nie było. Godzinę później jeden z cywilów w wyraźnie oznakowanym bunkrze nastawił dziwaczne urządzenie na cel oddalony o sześć kilometrów. Cel ten stanowił stary, pięciotonowy samochód ciężarowy z demobilu piechoty morskiej, który miał za chwilę, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, umrzeć śmiercią tragiczną i spektakularną. - Samolot jest nad poligonem. Zaczynać koncert. - Tak jest - odpowiedział cywil, pociągając za spust urządzenia kierującego. - Na celu. - Samolot melduje odbiór sygnału... Uwaga... - powiedział radiooperator. Na drugim końcu bunkra jeden z oficerów patrzył na monitor kamery telewizyjnej śledzącej lot intrudera. - Zrzut. Mamy ładne wyjście z wyrzutnika. - Porówna później to ujęcie z obrazem rejestrowanym z myśliwca bombardującego A-4 Sky-hawk, który leciał tuż za A-6. Mało kto wiedział, że sam zrzut bomby jest złożoną i raczej niebezpieczną operacją. Trzecia kamera śledziła tor opadania bomby. - Lotki chodzą jak należy. Uwaga... Kamera skierowana na ciężarówkę rejestrowała obraz, wykorzystując przyspieszony przesuw taśmy. Nie mieli wyboru: bomba spadała ze zbyt dużą prędkością, żeby dało się coś zobaczyć na zwyczajnie odtwarzanym filmie. Kiedy rozdzierający, basowy huk detonacji dotarł do bunkra, operator już cofał taśmę. Następnie odtwarzał film klatka po klatce. - Jest. - Nos bomby ukazał się dwanaście metrów nad ciężarówką. - Jak działa zapalnik? - Nastawny - odpowiedział jeden z oficerów. Bomba miała miniaturowy radarowy czujnik zbliżeniowy, zaprogramowany na wybuch w ustalonej odległości od ziemi, w tym przypadku półtora metra, czyli niemal w chwili uderzenia w ciężarówkę. - Kąt bez zastrzeżeń. - Wiedziałem, że się uda - powiedział cicho cywil. To on właśnie doszedł do wniosku, że bomba o wadze pół tony może być naprowadzana przez urządzenie zaprogramowane na mniejszy ciężar. Mimo nieco większej wagi, mniejszy ciężar właściwy celulozowego płaszcza zapewniał podobne właściwości balistyczne bomby. - Detonacja. Jak zawsze w przypadku zdjęć takich fajerwerków w zwolnionym tempie, na ekranie najpierw pojawił się biały błysk, potem żółty, potem czerwony i wreszcie czarny, w miarę jak stygły rozprężające się gazy. Najpierw szła fala uderzeniowa: powietrze sprężone do gęstości większej niż stal i poruszające się szybciej niż najszybszy pocisk. Strona 13 Żadną prasą nie dałoby się uzyskać podobnego efektu. - Właśnie zamordowaliśmy następną ciężarówkę - padła całkiem zbędna uwaga. Mniej więcej ćwierć masy ciężarówki wbiło się w płytki krater, prawie metrowej głębokości i dwudziestometrowej szerokości. Reszta rozprysnęła się na boki niczym odłamki szrapnela. Ogólny efekt nie różnił się zbytnio od działania większych bomb w samochodach-pułapkach stosowanych przez terrorystów, ale był za to o niebo bezpieczniejszy dla dostawcy, pomyślał jeden z cywilów. - Niech mnie diabli! Nie spodziewałem się, że pójdzie tak łatwo. Miałeś rację, Ernie, nie musimy nawet bawić się z przeprogramowaniem maszynki kierującej - zauważył jeden z oficerów. Chłopcy zaoszczędzili marynarce przeszło milion dolarów, jak sądził. Grubo się mylił. I tak zaczęło się coś, co wcale się na dobre jeszcze nie zaczęło i nie miało się wkrótce skończyć. Wielu ludzi wyruszało w różne strony i z różnymi zadaniami, sądząc mylnie, że rozumieją, dokąd i po co zmierzają. Tym lepiej dla nich, bo strach nawet było myśleć, jaka czeka ich przyszłość; za spodziewanymi, złudnymi liniami mety roztaczały się niespodzianki, o których przesądziły decyzje powzięte tego dnia i których następstw najlepiej nie widzieć. Rozdział 1 KRÓL KĄTOWNIKÓW Nie da się nań spojrzeć, żeby człowieka nie rozpierała duma - powiedział do siebie Red Wegener. Kuter Straży Przybrzeżnej „Panache" nie miał sobie podobnych, co zawdzięczał pomyłce w projekcie, ale za to był jego. Cały kadłub pomalowano tak olśniewającą bielą, jaką ujrzeć można tylko na górze lodowej - wyjątek stanowił pomarańczowy pas na dziobie, który oznaczał okręty Straży Przybrzeżnej Stanów Zjednoczonych. „Panache" nie był dużą jednostką, ale jego własną, największą, jaką w życiu dowodził i na pewno ostatnią w jego długiej karierze. Wegener był najstarszym porucznikiem w Straży Przybrzeżnej, ale wciąż dzierżył prymat wśród innych dowódców jednostek i nie na darmo zwano go Królem Poszukiwania i Ratownictwa. Rozpoczynał karierę tak samo jak wielu innych adeptów służby w Straży Przybrzeżnej. Jako młody chłopak z farmy pszenicznej w Kansas, który nigdy dotąd nie widział na oczy morza, zgłosił się na ochotnika do komisji rekrutacyjnej Straży Przybrzeżnej nazajutrz po ukończeniu szkoły średniej. Ani myślał spędzić reszty życia na siodełku traktora czy kombajnu, wyszukał więc dla siebie coś tak odmiennego od Kansas, jak tylko się dało. Podoficer dyżurny nie musiał wcale zachwalać towaru, i już po tygodniu Wegener rozpoczął nowe życie, wsiadając do autobusu, który dowiózł go do Cape May w stanie New Jersey. Miał jeszcze w uszach słowa podoficera z komisji, motto Straży Przybrzeżnej: „Musicie wypłynąć. Wracać nie musicie". Wegener trafił w Cape May do ostatniej i najlepszej szkoły żeglarskiego rzemiosła na zachodniej Strona 14 półkuli. Nauczył się posługiwać linami, wiązać żeglarskie węzły, gasić pożary, skakać do wody po rannego albo przerażonego rozbitka, radzić sobie za pierwszym razem, za każdym razem - żeby nie był to ostatni raz. Po ukończeniu szkoły został natychmiast skierowany na wybrzeże Pacyfiku. W ciągu roku dorobił się rangi bosmanmata trzeciej klasy. Bardzo wcześnie zauważono, że Wegener ma tak rzadki dar natury, jakim jest oko marynarza. To potoczne pojęcie oznaczało, że ręce, oczy i mózg potrafiły działać w doskonałej harmonii, zmuszając statek do bezwzględnego posłuszeństwa. Prowadzony twardą ręką starego bosmana, wkrótce dowodził własną dziesięciometrową portową łodzią patrolową. Trudniejsze zadania świeżo upieczony dziewiętnastoletni podoficer wykonywał pod czujnym okiem starego. Od samego początku Wegener dał się poznać jako ktoś, komu wystarczy nową rzecz pokazać tylko raz. Pierwszych pięć lat nauki w mundurze teraz wydawało mu się króciutką chwilą. Żadnych dramatycznych przełomów, po prostu jedno zadanie za drugim, które wykonywał jak należy, szybko i płynnie. Kiedy po namyśle zdecydował się na zawodową służbę w straży, okazało się, że ilekroć mieli trudniejsze zadanie, jego nazwisko ukazywało się pierwsze na liście. Jeszcze zanim skończył drugi etap służby, oficerowie nie wahali się przychodzić do niego po radę. Miał wówczas trzydzieści lat, był jednym z najmłodszych bosmanmatów i wiedział, gdzie pociągać za sznurki, co zakończyło się dowództwem „Invincible", długiego na piętnaście metrów okrętu ratowniczego, już wcześniej znanego z wytrzymałości i niezawodności. Na wzburzonych wodach Kalifornii czuł się jak w domu i tu właśnie nazwisko Wegenera po raz pierwszy stało się głośne wśród ludności cywilnej. Jeśli jakiś rybak czy żeglarz mieli kłopoty, „Invincible" cudem znajdowała się opodal, jakże często miotając się na dziesięciometrowych falach niczym wagonik diabelskiego młyna, z załogą przypiętą linami i pasami bezpieczeństwa - ale była na miejscu, gotowa do akcji pod wodzą siedzącego przy sterze rudowłosego bosmana z niezapaloną fajką w zębach. W tym inauguracyjnym roku ocalił życie co najmniej piętnastu pechowcom. Liczba ta urosła do pięćdziesięciu, nim odsłużył termin na samotnym posterunku. Po dwóch latach dowodził już dużą przystanią straży z upragnionym przez wszystkich marynarzy tytułem kapitana, choć jego oficjalną szarżą był starszy bosman. Posterunkiem położonym na brzegu rzeczki wpadającej do największego oceanu świata dowodził tak sprawnie, jak każdym statkiem, a oficerowie przyjeżdżali tam na inspekcje nie tyle sprawdzać, jak Wegener dowodzi, ile zobaczyć, jak powinno się dowodzić posterunkiem. Przełom w karierze Wegenera nastąpił wraz z nadejściem gwałtownego zimowego sztormu u wybrzeży Oregonu. Jako dowódca większego posterunku ratowniczego, tym razem obok ujścia rzeki Columbia i osławionej mielizny, odebrał rozpaczliwe wezwanie z kutra dalekomorskiego „MaryKat": z uszkodzonymi silnikami i sterem, znosiło go na zawietrzny brzeg, który pożerał statki. Jego osobisty okręt flagowy, dwudziestopięciometrowy „Ppint Gabriel", w ciągu dziewięćdziesięciu sekund był już na pełnym morzu; mieszana załoga weteranów i nowicjuszy zapinała pasy, a Wegener koordynował akcję ratowniczą na kanałach radiowych Straży Przybrzeżnej. Stoczyli zaciętą walkę. Po sześciogodzinnych bojach Wegener uratował wszystkich sześciu rybaków z „MaryKat", cudem, bo jego okręt równie boleśnie odczuł ataki wiatru i spienionych bałwanów. Strona 15 Ledwie wciągnięto na pokład ostatniego rozbitka, a „MaryKat" uderzyła w podwodną skałę i pękła na pół. Dziwnym zrządzeniem losu Wegener miał tego dnia na pokładzie dziennikarza, młodego reportera z „Portland Oregonian" i doświadczonego żeglarza, któremu zdawało się, że morze zna jak własną kieszeń. Gdy kuter Wegenera przedzierał się pośród kolosalnych grzywaczy opodal mielizny, reporter zwymiotował na swój notes i wytarłszy go o sportowy garnitur, pisał dalej. Cykl artykułów opublikowanych po tej wyprawie nosił tytuł Anioł wybrzeża i zdobył nagrodę Pulitzera za reportaż. Miesiąc później w Waszyngtonie pewien wpływowy senator ze stanu Oregon, którego bratanek był w załodze „MaryKat", zastanawiał się na głos, dlaczego ktoś tak dobry jak Red Wegener nie jest jeszcze oficerem, a że w tym samym pokoju bawił akurat dowódca Straży Przybrzeżnej, by omówić budżet swojej służby, tej uwagi czterogwiazdkowy admirał postanowił nie puścić mimo uszu. Pod koniec tygodnia Red Wegener został mianowany porucznikiem - senator bowiem nie omieszkał również napomknąć, że Red jest trochę za stary na chorążego. Po trzech latach dostał rekomendację na objęcie pod komendę większej jednostki ratowniczej. Dowódca straży widział w tym tylko jeden szkopuł. Miał oto wolną jednostkę do objęcia - „Panache" - ale chyba wyrządzał Wegenerowi niedźwiedzią przysługę. Niemal ukończony kuter miał być prototypem nowej generacji, lecz obcięto fundusze, stocznia zbankrutowała, a poprzedniego kapitana zwolniono za niedbalstwo. I tak Straż Przybrzeżna została z niedokończonym okrętem, w którym nie działały silniki, w upadłej stoczni. Jednak Wegener miał przecież opinię cudotwórcy - zawyrokował admirał przy swoim biurku. Aby zwiększyć szansę powodzenia, przydzielił Wegenerowi kilku dobrych bosmanów, którzy mieli wesprzeć niedoświadczoną załogę. U wejścia do stoczni Wegenera powstrzymała pikieta niezadowolonych robotników i kiedy już się z nimi uporał, miał pewność, że gorzej już być nie może. Potem zobaczył to, co miało być statkiem: stalową konstrukcję, na jednym końcu spiczastą, na drugim płaską, do połowy pomalowaną, obwieszoną plątaniną kabli, zarzuconą skrzyniami i sprawiającą ogólne wrażenie pacjenta zmarłego na stole operacyjnym i pozostawionego na łaskę losu. Na domiar złego, „Panache" nawet nie dało się wypłynąć - ostatnim śladem pracy robotników był spalony silnik dźwigu blokującego drogę wodną. Poprzedni kapitan odszedł w niesławie. Jego załoga zaś, zebrana na lądowisku helikoptera, by powitać nowego dowódcę, sprawiała wrażenie grupki dzieci zmuszonych do udziału w pogrzebie niekochanego wujaszka, a gdy Wegener próbował do nich przemówić, zepsuł się mikrofon. Jakimś cudem właśnie to przerwało złą passę. Przywołał ich do siebie roześmiany. - Kochani - powiedział. — Jestem Red Wegener. Za sześć miesięcy to będzie najlepszy okręt Straży Przybrzeżnej Stanów Zjednoczonych. Nie ja tego dokonam, tylko wy - z moją pomocą. Na razie daję Strona 16 wam wolne, dopóki nie sprawdzę, co trzeba zrobić. Bawcie się dobrze. Jak wrócicie, czeka nas ciężka praca. Możecie odejść. Rozległo się zbiorowe „Oo!" z tłumu, który oczekiwał raczej złorzeczeń i wrzasków. Nowo przydzieleni bosmani spojrzeli po sobie z podniesionymi brwiami, a młodzi podoficerowie, którzy już rozważali odejście ze służby, udali się do swojej kwatery całkiem ogłupiali i zaskoczeni. Przed spotkaniem z nimi Wegener odwołał na stronę trzech bosmanów. - Najpierw silniki - powiedział Wegener. - Mogę utrzymać pięćdziesiąt procent mocy przez cały dzień, ale jak się chce doładować turbosprężarką, wszystko diabli biorą w ciągu piętnastu minut - oznajmił chief Owens. - I nie mam pojęcia, o co chodzi. - Mark Owens pracował przy dieslach okrętowych od szesnastu lat. - Dopłyniemy do Curtis Bay? - Czemu nie, jeśli chce pan stracić cały boży dzień, kapitanie. Wegener rzucił pierwszą bombę. - Świetnie, bo wypływamy za dwa tygodnie i tam się skończy roboty. - Dopiero za miesiąc ma być gotowy nowy silnik do tego dźwigu, panie kapitanie - zauważył starszy bosmanmat Bob Riley. - Czy dźwig się obraca? - Silnik jest przepalony, kapitanie. - W takim razie przeciągniemy linę od dziobu do ramienia dźwigu. Przed nami jest dwadzieścia pięć metrów wody. Zablokujemy przekładnie na dźwigu, pociągniemy leciutko, sami obrócimy dźwig i w ten sposób oczyścimy farwater - oznajmił kapitan. Oczy podoficerów się zwęziły. - Możemy złamać dźwig - rzekł po chwili Riley. - To nie jest mój dźwig, ale, jak mi Bóg miły, to jest mój okręt. Riley roześmiał się. - Niech mnie kule biją, miło cię znowu widzieć, Red - przepraszam, kapitanie Wegener! - Zadanie numer 1 to doprowadzić kuter do Baltimore i tam go wykończyć. Zastanówmy się, co trzeba zrobić, po kolei, żeby nie było bałaganu. Spotykamy się jutro, punktualnie o siódmej. Dalej sam sobie robisz kawę, Dniówka? Strona 17 - A jakże, kapitanie - odparł bosman Dniówka Oreza. - Przyniosę dzbanek. I Wegener miał rację. Dwanaście dni później kuter „Panache" rzeczywiście zdolny był do wyjścia w morze, choć do niczego więcej, ze skrzyniami i elementami wyposażenia porozrzucanymi po pokładzie. Udało się usunąć z drogi dźwig przed świtem, żeby nikt nie zauważył, i gdy rano pojawiła się grupa pikietujących stoczniowców, po kilku minutach spostrzegli, że okrętu ani widu, ani słychu. Niemożliwe, myśleli jak jeden mąż. Przecież nawet nie był pomalowany do końca. Malowanie dokończono w Cieśninie Florydzkiej, a także osiągnięto coś ważniejszego. Wegener przysypiał na mostku podczas przedpołudniowej wachty na skórzanym krześle, kiedy zaterkotał głośno telefon i Owens zaprosił go do maszynowni. Wegener zastał jedyny stół zasłany planami, a nad nimi pochylonego ucznia i stojącego za nim oficera mechanika. - Nie uwierzy pan, kapitanie - oznajmił Owens. - Sam powiedz, chłopcze. - Marynarz Obrecki. Melduję, że silnik nie jest zainstalowany poprawnie - powiedział uczeń. - Skąd wiesz? - spytał Wegener. Wielkie diesle okrętowe nowego typu miały nadzwyczaj skomplikowaną konstrukcję, jednak nie wymagały specjalnie wyrafinowanej obsługi. Dla dodatkowego ułatwienia każdy mechanik w maszynowni dostawał broszurę z instrukcją obsługi, w której znajdował się diagram w plastikowej folii, o wiele przystępniejszy niż plan konstruktora. Ten sam powiększony schemat, też zabezpieczony folią, stanowił stałe pokrycie stołowego blatu. - Panie kapitanie, ten silnik jest taki jak w traktorze mojego taty, większy, ale... - Wierzę ci, Obrecki. - Turbosprężarka nie jest dobrze zamontowana. Zgadza się z tymi schematami, ale pompa podaje paliwo w odwrotną stronę. Schemat jest do niczego. Kreślarz spieprzył robotę. Widzi pan? O, tu. Paliwo powinno wchodzić tędy, ale kreślarz narysował wejście z drugiej strony obudowy i nikt się nie skapował, i... Wegener skwitował to śmiechem. Spojrzał na Owensa. - Jak długo potrwa naprawa? - Obrecki mówi, że wszystko będzie cacy jutro o tej porze, kapitanie. Strona 18 - Panie kapitanie - odezwał się porucznik Michelson, oficer mechanik. - To moja wina. Powinienem był... - porucznik czekał, aż niebo się oberwie. - Z tego nauczka, panie Michelson, że nie należy ufać nawet podręcznikom. Jasne, panie poruczniku? - Tak jest! - Cieszę się. Obrecki, jesteście starszym marynarzem, tak? - Tak jest! - Odpowiedź nieprawidłowa. Jesteście młodszym pomocnikiem oficera mechanika. - Panie kapitanie, muszę zdać pisemny egzamin... - Uważa pan, że Obrecki zdał już ten egzamin, poruczniku Michelson? - Jasne, panie kapitanie. - Dobra robota. Jutro o tej porze chcę robić dwadzieścia trzy węzły. I od tego czasu już szło z górki. Silniki są mechanicznym sercem każdego statku, a nie ma na świecie marynarza, który wolałby wolny statek od szybkiego. Gdy „Panache" wyciągnął dwadzieścia pięć węzłów i utrzymał tę prędkość przez trzy godziny, malarze malowali od razu lepiej, kucharze przykładali się staranniej do posiłków, a mechanicy przykręcali śruby trochę mocniej. Ich okręt przestał być inwalidą i załoga miała być z czego dumna. O dzień wcześniej „Panache" wszedł do stoczni remontowej Straży Przybrzeżnej w Curtis Bay. Wegener sam dzierżył ster i wzniósł się na szczyty swoich umiejętności, byle tylko wpłynąć szybko, bez zbędnego manewrowania, do doku. - Stary naprawdę wie - zauważył któryś z majtków na forkasztelu - jak prowadzić tę pieprzoną łajbę! Nazajutrz pojawił się na pokładowej tablicy ogłoszeń plakat: „Panache" to błyskotliwa elegancja i szyk. Po siedmiu tygodniach okręt otrzymał certyfikat i popłynął na południe do Mobile w stanie Alabama, by tam rozpocząć służbę. Ranek był mglisty, co cieszyło kapitana, w przeciwieństwie do samej misji. Król ratowników został teraz gliną. Główne zadania Straży Przybrzeżnej zmieniły się diametralnie w trakcie jego długiej kariery, czego nie zauważało się tak bardzo przy ujściu rzeki Columbia, gdzie wciąż głównym wrogiem były wiatry i fale. Ci sami przeciwnicy byli w Zatoce Meksykańskiej, ale dołączył do nich nowy. Narkotyki. Narkotykom Wegener nie poświęcał wiele uwagi. Sam ich nie zażywał ani nie stykał Strona 19 się z ludźmi, którzy to czynili. Kiedy Wegener miał ochotę na odmianę stanu świadomości, robił to zgodnie z marynarską tradycją - pił piwo albo i mocniejsze trunki - choć, mając pięćdziesiątkę na karku, coraz rzadziej zaglądał do kieliszka. Zawsze bał się igieł - każdy ma swój osobisty wstręt - i sama myśl, że ludzie z własnej i nieprzymuszonej woli wbijali sobie igły w ręce, wprawiała go w zdumienie. Ażeby wciągać biały proszek do nosa - tego już zupełnie nie mógł pojąć. Taka postawa wynikała nie tyle z jego naiwności, ile odzwierciedlała epokę, w której się wychował. Wiedział, że problem istnieje. Jak każdy w mundurze, musiał co kilka miesięcy oddawać mocz do badania, by dowieść, że nie używa „zastrzeżonych substancji". To, co młodzi członkowie załogi przyjmowali za rzecz normalną, irytowało i obrażało ludzi w jego wieku. Z obowiązku martwił się teraz bardziej tymi, którzy przemycają narkotyki, ale w tej chwili jedynym jego zmartwieniem był sygnał na ekranie radaru. Znajdowali się sto mil od wybrzeża Meksyku, z dala od domu. A poszukiwawczy jacht nie powracał do przystani. Właściciel przekazał przed kilkoma dniami wiadomość, że przedłuża rejs o parę dni, ale jego wspólnik mocno się zdziwił i powiadomił miejscowy posterunek Straży Przybrzeżnej. Przeprowadzone naprędce dochodzenie ujawniło, że właściciel, zamożny biznesmen, rzadko wypływał dalej niż trzy godziny od brzegu. Jacht klasy Rhodes rozwijał prędkość piętnastu węzłów. Stateczek mierzył dwadzieścia metrów, wystarczająco dużo, by raczej wynająć kilku ludzi do pomocy w rejsie... ale jednocześnie na tyle mało, że prawo nie wymagało papierów kapitańskich. Wielki jacht motorowy miał miejsca dla piętnastu pasażerów i dwóch członków załogi. Wart był parę milionów dolarów. Właściciel, handlarz nieruchomościami, ze swoim własnym małym imperium opodal Mobile, nie czuł się jeszcze zbyt pewnie na morzu i żeglował ostrożnie. Świadczyło to, że jest rozsądny, myślał Wegener. Zbyt rozsądny, aby zapuszczać się tak daleko od brzegu. Znał swoje możliwości, co nie zdarzało się często w środowisku żeglarzy, zwłaszcza tych zamożniejszych. Wypłynął na południe przed dwoma tygodniami, trzymając się blisko brzegu i kotwicząc kilka razy, ale opóźniał powrót i nie pojawił się na ważnym zebraniu. Jego partner oświadczył, że w normalnych okolicznościach nie pozwoliłby sobie na opuszczenie tak istotnego spotkania. Patrol lotniczy zauważył jacht dzień wcześniej, ale nie próbował nawiązać łączności. Komendantowi okręgu coś tu się nie podobało. „Panache" stacjonował najbliżej i Wegener został wezwany do akcji. - Osiem mil. Kurs zero-siedem-jeden - zameldował Oreza na podstawie danych radarowych. - Prędkość dwanaście. Nie płynie w kierunku Mobile, kapitanie. - Mgła się podniesie za godzinę albo półtorej - orzekł Wegener. -Trzeba go teraz podejść. Panie O'Neil, cała naprzód. Kurs na cel, bosmanie? - Jeden-sześć-pięć, panie kapitanie. Strona 20 - Trzymaj się tego kursu. Jeżeli mgła się utrzyma, zmienimy kierunek dopiero dwie, trzy mile od celu i podejdziemy go od rufy. Chorąży O'Neil wydał odpowiednie rozkazy sterowni. Wegener podszedł do nakresów. - Jak myślisz, dokąd on płynie, Dniówka? Nawigator przedłużył obecny kurs celu linią, która nie prowadziła do żadnego konkretnego miejsca. - Płynie teraz z równą, ekonomiczną prędkością... chyba nie zmierza do żadnego portu w zatoce. Kapitan wziął cyrkiel i przeszedł nim po mapie. - Jacht ma zapas paliwa na... - Wegener zmarszczył brwi. - Powiedzmy, że zatankował do pełna w ostatnim porcie. Może z łatwością dopłynąć na Bahamy. Tam uzupełnić paliwo i dotrzeć dalej, gdzie mu się żywnie spodoba na Wschodnim Wybrzeżu. - Ryzykant - obruszył się O'Neil. - Pierwszy od dłuższego czasu. - Dlaczego tak sądzisz? - Panie kapitanie, gdybym sam miał taki wielki jacht, za nic nie pływałbym w taką mgłę bez radaru. U niego jest wyłączony. - Mam nadzieję, że się mylisz, synu - rzekł kapitan. - Kiedy przydarzyło się nam coś takiego ostatni raz, bosmanie? - Pięć lat temu? A może jeszcze dawniej. Wydawało mi się, że takie numery mamy już z głowy. - Przekonamy się za godzinę. Wegener znowu spojrzał na mgłę. Widzialność spadła poniżej dwustu metrów. Następnie sprawdził monitor radaru. Jacht był najbliższym celem. Przez minutę się zastanawiał i wreszcie wyłączył radar. Z doniesień wywiadu wynikało, że szmuglerzy narkotyków mają już detektory transmisji radarowych. - Przełączymy z powrotem, jak podejdziemy go na, powiedzmy, cztery mile. - Tak jest, kapitanie - potwierdził chłopak. Wegener usadowił się na swoim skórzanym krześle i wydobył z kieszeni koszuli fajkę. Coraz rzadziej napełniał ją tytoniem, ale bez fajki nie byłby sobą. Po kilku minutach wachta na mostku toczyła się już codziennym trybem. Zgodnie z tradycją, kapitan wychodził na mostek, by przez dwie godziny porannej wachty towarzyszyć najmłodszemu podoficerowi, ale młodziutki O'Neil miał