Clancy Tom - Stan zagrożenia
Szczegóły |
Tytuł |
Clancy Tom - Stan zagrożenia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Clancy Tom - Stan zagrożenia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Clancy Tom - Stan zagrożenia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Clancy Tom - Stan zagrożenia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
TOM CLANCY
Stan Zagrożenia
w Wydawnictwie Amber
CZAS PATRIOTÓW
CZERWONY KRÓLIK
KARDYNAŁ Z KREMLA
POLOWANIE NA „CZERWONY PAŹDZIERNIK"
STAN ZAGROŻENIA
w przygotowaniu
BEZ SKRUPUŁÓW
Strona 3
TOM CLANCY
STAN ZAGROŻENIA
Przekład Zbigniew Kański
Strona 4
AMBER
Tytuł oryginału CLE AR AND PRESENT DANGER
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna ZBIGNIEW WARZECHA
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta RENATA KUK, ELŻBIETA SZELEST
Ilustracja na okładce AGENCJA AKPA
Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu
Copyright © 1989 by Jack Ryan
Enterprises Ltd.
All rights reserved.
For the Polish edition Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-0404-6
Pamięci Johna Balia, przyjaciela, nauczyciela i profesjonalisty, który odleciał ostatnim samolotem
Prawo bez przemocy jest bezsilne. Pascal
Rola policji polega na stosowaniu przemocy lub groźbie jej użycia w obronie żywotnych interesów
państwa wewnątrz jego granic i w normalnych warunkach. Rola sił zbrojnych polega na stosowaniu
przemocy lub groźbie jej zastosowania poza granicami państwa w normalnych warunkach, zaś
wewnątrz jego granic wyłącznie w okolicznościach nadzwyczajnych (...). To, w jakim zakresie
państwo gotowe jest użyć przemocy w obronie
swych żywotnych interesów (...), zależy od oceny
aktualnie sprawującego władzę rządu, jakie środki może i powinien zastosować, by nie dopuścić do
kryzysu funkcjonowania państwa i rezygnacji z własnych obowiązków.
Strona 5
Generał sir John Hackett
Prolog
Strona 6
SYTUACJA
Pokój był jeszcze pusty. Gabinet Owalny mieści się w południowo-wschodnim rogu zachodniego
skrzydła Białego Domu. Prowadzą do niego trzy wejścia: jedno z gabinetu osobistego sekretarza
prezydenta, drugie z małej kuchni, przez którą można przejść do gabinetu prezydenta, i wreszcie
trzecie z korytarza wychodzącego na Pokój Roosevelta. Jak na najwyższego urzędnika w państwie,
gabinet jest niezbyt duży i zwiedzający często napomykają, że wydaje się im mniejszy, niż
oczekiwali. Biurko prezydenta, ustawione na wprost okien o grubych szybach z kuloodpornego
poliwęglanu, zniekształcających widok na trawnik przed Białym Domem, wykonane jest z drewna
pochodzącego z HMS „Resolute", brytyjskiego statku, który zatonął na wodach amerykańskich w XIX
wieku. Amerykanie wydobyli wrak i zwrócili go Zjednoczonemu Królestwu, a w dowód
wdzięczności królowa Wiktoria kazała wykonać biurko z jego dębowych desek i przekazać
Amerykanom jako wyraz oficjalnego podziękowania. Wykonane w czasach, gdy ludzie byli niższego
wzrostu niż dzisiaj, biurko podwyższono nieco za prezydentury Reagana. Leżały na nim segregatory i
raporty przykryte wydrukiem harmonogramu spotkań, aparat interkomu, zwyczajny wieloliniowy
telefon klawiszowy oraz wyglądający normalnie, ale nader skomplikowany, bezpieczny aparat do
rozmów poufnych.
Krzesło prezydenta zostało wykonane na zamówienie i przystosowane do rozmiarów i wymagań
użytkownika, zaś wysokie oparcie zawierało kilka warstw kevlaru -
tworzywa lżejszego i mocniejszego od stali - stanowiącego dodatkowe zabezpieczenie przed kulami,
gdyby jakiś szaleniec
zdołał przestrzelić pancerne szyby okien. Kilkunastu agentów Secret Service pełniło dyżur w tej
części rezydencji prezydenta w godzinach urzędowania. Aby się tu dostać, większość ludzi musiała
przejść przez detektor metali - w zasadzie wszyscy, bo ci najpewniejsi byli nieco za pewni - i każdy
musiał się poddać kontroli przeprowadzanej całkiem serio przez funkcjonariuszy Secret Service,
których bez trudu rozpoznawało się po wetkniętej w ucho słuchawce koloru skóry oraz przewodzie
wychodzącym spod marynarki i których uprzejmość była sprawą drugorzędną wobec ich głównej
misji -
ochrony życia prezydenta. Pod marynarką każdy agent nosił broń krótką o dużej mocy i każdy z
zawodowego nawyku widział we wszystkich i wszystkim potencjalne zagrożenie dla Farmera, bo taki
pseudonim aktualnie obowiązywał - nie miał on żadnego znaczenia, poza tym że był łatwy do
wymówienia i rozpoznania w łączności radiowej.
Wiceadmirał James Cutter z Marynarki Wojennej USA urzędował w gabinecie położonym w
przeciwległym, północno-zachodnim rogu zachodniego skrzydła i tego dnia tkwił na posterunku już
od szóstej piętnaście. Stanowisko specjalnego doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa
narodowego nadaje się tylko dla rannych ptaszków. Za kwadrans ósma wypił drugą filiżankę kawy -
podawano tu wyborną - i włożył przygotowane raporty do skórzanej aktówki. Przeszedł przez pusty
gabinet swojego przebywającego na urlopie zastępcy, potem korytarzem na prawo, obok również
pustego gabinetu wiceprezydenta, który bawił właśnie w Seulu, i skręcił na lewo, obok gabinetu
szefa administracji Białego Domu. Cutter należał do grona najbardziej wtajemniczonych osobistości
Strona 7
Waszyngtonu - nieobejmującego nawet wiceprezydenta - które bez specjalnego zezwolenia mogły
wejść do Gabinetu Owalnego według własnego uznania, choć zazwyczaj zawiadamiał najpierw
sekretariat, żeby uniknąć zamieszania. Szef administracji nie patrzył przychylnym okiem na ten
przywilej, z tym większą też satysfakcją Cutter wykorzystywał swoje uprawnienie nieograniczonego
dostępu do prezydenta. Po drodze czterech funkcjonariuszy ochrony ukłoniło się admirałowi, który
odwzajemnił się takim samym skinieniem, jakim pozdrawiał każdego pracownika fizycznego.
Oficjalnym pseudonimem Cuttera był Drwal i choć Cutter dobrze wiedział, że agenci nazywają go
pomiędzy sobą zupełnie inaczej, nic sobie z tego nie robił. W sekretariacie już tętniło życie; trzech
sekretarzy i jeden agent Secret Service siedzieli na swoich miejscach.
- Szef będzie punktualnie? - spytał.
- Farmer jest w drodze, panie admirale - odpowiedział agent specjalny Connor. Miał
czterdzieści lat, był szefem osobistej ochrony
prezydenta, nie obchodziło go, kim jest Cutter i miał gdzieś to, co Cutter o nim myśli. Prezydenci i
doradcy przychodzili i odchodzili, jedni lubiani, inni znienawidzeni, ale zawodowcy ze służb
specjalnych obsługiwali i chronili wszystkich bez wyjątku. Fachowym okiem przebiegł po aktówce i
garniturze Cuttera. Dzisiaj nie było tam broni. To nie paranoja. Król Arabii Saudyjskiej zginął z rąk
członka rodziny, a byłego premiera Włoch własna córka wydała terrorystom, którzy go w końcu
zamordowali. Nie tylko na wariatów musiał uważać. Każdy mógł
zagrażać prezydentowi. Connor i tak miał szczęście, że musiał dbać tylko o jego fizyczne
bezpieczeństwo. Były też inne zagrożenia, ale to już zmartwienie odmiennych, mniej zawodowych
służb.
Wszyscy wstali, kiedy wszedł prezydent i za nim, jak zawsze, anioł stróż z ochrony osobistej - gibka
kobieta około trzydziestki o rozpuszczonych, ciemnych włosach, co nie zmieniało faktu, że w
strzelaniu z pistoletu nie miała sobie równych w służbach rządowych. Daga - jej przydomek
służbowy - przywitała Pete'a uśmiechem.
Zapowiadał się spokojny dzień. Prezydent nigdzie się nie wybierał. Listę interesantów dokładnie
sprawdzono - numery legitymacji ubezpieczeniowych osób spoza personelu przepuszczono przez
komputery z rejestrem kryminalnym FBI - a samych gości podda się oczywiście najbardziej
drobiazgowej rewizji, jaką da się przeprowadzić bez obmacywania delikwentów. Prezydent gestem
ręki zaprosił admirała Cuttera do siebie.
Dwóch agentów jeszcze raz sprawdziło listę interesantów. Należało to do ich obowiązków, a szef
ochrony wcale nie miał pretensji, że typowo męską robotę zlecono kobiecie. Daga zasłużyła na swoje
stanowisko, pracując w terenie. Wszyscy zgodnie przyznawali, że gdyby była mężczyzną, nosiłaby już
dwie krokiewki sierżanta, a jeśli przypadkiem jakiś niedoszły zabójca wziąłby ją za sekretarkę,
należało tylko mu współczuć. Co kilka minut, dopóki Cutter nie wyszedł, agenci na zmianę spoglądali
przez wizjer w białych drzwiach, by upewnić się, czy wszystko w porządku. Prezydent piastował
urząd już przeszło trzy lata i przywykł do ciągłej obserwacji. Agentom nie przyszło nawet do głowy,
że zwykły śmiertelnik czułby się skrępowany w tej sytuacji.
Strona 8
Płacili im za to, żeby wiedzieli wszystko co się da o prezydencie, począwszy od tego, jak często
chodzi do toalety, skończywszy na osobach, z którymi sypiał. Nie na próżno agencję zwano Secret
Service. Ich poprzednicy skrzętnie ukrywali wszelakie grzeszki swojego szefa. Żona prezydenta
wcale nie miała prawa wiedzieć, co robi jej małżonek cały boży dzień - przynajmniej niektórzy
prezydenci wyraźnie to sobie zastrzegli - ale funkcjonariusze ochrony mieli nie tylko prawo, ale i
obowiązek.
Za zamkniętymi drzwiami prezydent usiadł wygodnie. Od strony kuchni Filipińczyk, steward w
mundurze marynarki, wniósł tacę z kawą i rogalikami i zasalutował na baczność, zanim odszedł. Tym
samym zakończył się wstępny poranny rytuał i Cutter przystąpił do codziennego raportu
wywiadowczego. Materiał dostarczała mu CIA do domu w Fort Myer w stanie Wirginia przed
świtem, co pozwalało admirałowi odpowiednio go opracować. Odprawa nie trwała długo. Była
późna wiosna i na świecie panował względny spokój. Lokalne wojny w Afryce i w paru innych
miejscach nie miały większego znaczenia dla amerykańskich interesów, na Bliskim Wschodzie jak
zwykle idylla. Był więc czas na inne sprawy.
- Jak tam operacja „Rewia na Wodzie"? - spytał prezydent, smarując masłem rogalik.
- Wszystko gotowe, panie prezydencie. Ludzie Rittera zabrali się już do pracy - odparł
Cutter.
- Nie jestem do końca przekonany, czy nie będzie przecieków.
- Panie prezydencie, przedsięwzięliśmy nadzwyczajne środki ostrożności. Owszem, jest pewne
ryzyko - wszystkich ewentualności nie da się przewidzieć - ale ograniczyliśmy do niezbędnego
minimum liczbę wtajemniczonego personelu, a ludzie ci zostali wybrani i sprawdzeni z największą
dokładnością.
Ta wypowiedź doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego została skwitowana pomrukiem
uznania. Prezydent wpadł w zastawioną przez siebie samego pułapkę - jak to się zdarza w przypadku
bodaj każdego prezydenta. Prezydenckie obietnice i oświadczenia... ludzie mieli wstrętny zwyczaj
pamiętania o nich. A jeśli już sami zapominali, to zawsze znalazł się dziennikarz albo rywal
polityczny, który nie omieszkał im przypomnieć. Tyle rzeczy się powiodło za tej kadencji. Ale wiele
z nich pozostało w tajemnicy i, ku utrapieniu Cuttera, tak miało pozostać. W końcu na tym polegają
sekrety. Tylko że kiedy w grę wchodzi polityka, żaden sekret nie jest absolutnie święty, a zwłaszcza
w roku wyborów. Cutter nie powinien się tym przejmować. Był wszak zawodowym oficerem
marynarki i powinien zajmować całkowicie apolityczne stanowisko w sprawach dotyczących
bezpieczeństwa państwa, ale ten, kto wymyślił taki właśnie postulat, musiał być mnichem. Najwyżsi
urzędnicy władzy wykonawczej nie ślubowali przecież cnoty i ubóstwa, a posłuszeństwo też już się
tak bardzo nie liczyło.
- Obiecałem społeczeństwu amerykańskiemu, że coś z tym fantem zrobimy - odparł
gniewnie prezydent. - I gówno zdziałaliśmy.
Strona 9
- Panie prezydencie, nie można zwalczać zagrożeń bezpieczeństwa narodowego za pomocą instytucji
policyjnych. Albo nasze narodowe bezpieczeństwo jest rzeczywiście zagrożone, albo nie.
Cutter powtarzał tę opinię z uporem maniaka od lat. Teraz wreszcie znalazł
wdzięcznego słuchacza. Następny pomruk:
- No, właśnie, czyż nie mówiłem dokładnie tego samego?
- Tak, panie prezydencie. Najwyższy czas pokazać im, jak grają nasi duzi chłopcy. -
Opinię taką Cutter wyznawał od samego początku, jeszcze na stanowisku zastępcy Jeffa Pelta, a wraz
z odejściem Pelta, ten właśnie pogląd w końcu zwyciężył.
- Dobra, James. Ty masz piłkę. Atakuj. Tylko nie zapominaj, że ważne są wyniki.
- Będą, panie prezydencie. Już moja w tym głowa.
Trzeba draniom dać wreszcie nauczkę, pomyślał prezydent. Miał pewność, że nauczka będzie
dotkliwa. Tu się nie mylił. Obaj panowie siedzieli w pokoju, w którym skupiała się i z którego
emanowała najwyższa władza najpotężniejszego narodu w historii cywilizacji. Ci, którzy wybrali
człowieka zasiadającego w tym pokoju, zrobili to przede wszystkim dla własnego bezpieczeństwa,
ochrony przed zakusami obcych mocarstw i łobuzami z własnego podwórka, przed wrogami
wszelkiej maści. Wrogowie jawili się w różnych postaciach, w tym i takich, które niezupełnie
mieściły się w przewidywaniach Ojców Założycieli. Ale jedna - którą, a jakże, przewidzieli -
zalęgła się w tym właśnie pokoju... jednak nie o niej myślał teraz urzędujący prezydent.
Na karaibskim wybrzeżu słońce wstało o godzinę później i gdy w klimatyzowanych pomieszczeniach
Białego Domu panował przyjemny chłodek, tu ciężkie i lepkie od wilgotności powietrze zwiastowało
kolejny duszny dzień przy utrzymującym się bezlitośnie wysokim ciśnieniu. Zalesione wzgórza na
zachodzie uciszały lokalne wiatry do poziomu słabiutkiego szeptu; właściciel „Empire Builder"
zakończył przygotowania do wyjścia w morze, gdzie powietrze było chłodniejsze, a bryzy niczym
nieograniczone.
Załoga się spóźniła. Nie podobali mu się, ale przecież nie brał z nimi ślubu. Byle tylko zachowywali
się przyzwoicie. W końcu wypływał z rodziną.
- Dzień dobry. Jestem Ramón. A to Jesus - powiedział ten wyższy.
Właściciela gnębiło to, że obaj żywo przypominali mu jakby naprędce ogarnięte wersje... czego? A
może po prostu chcieli zrobić dobre wrażenie?
- Dacie sobie radę? - spytał właściciel.
- Si. Znamy się na dużych statkach motorowych - uśmiechnął się, ukazując proste, umyte zęby. Ten
zawsze dba o swój wygląd, pomyślał właściciel. Chyba niepotrzebnie się martwił. - A Jesiis,
zobaczy pan, jaki z niego kucharz.
Strona 10
Czarujący gówniarz.
- Dobra, kajuty dla załogi są z przodu. Paliwo zatankowane, silnik już ciepły.
Wypłyńmy z tego pieca.
- Muy hien, Capitan.
Ramón i Jesus rozładowali ekwipunek z jeepa. Obracali kilka razy, zanim wszystko rozłożyli na
pokładzie, ale o dziewiątej MY „Empire Builder" rzucił cumy i wyszedł w morze, mijając po drodze
turystyczne łodzie, na których siedzieli Yanqui z wędkami.
Na otwartym morzu jacht wziął kurs na północ. Rejs miał potrwać trzy dni.
Ramón był już przy sterze, co oznaczało, że siedział w szerokim, podniesionym fotelu, podczas gdy
autopilot „George" sterował automatycznie. Lekka robota. Jacht klasy Rhodes wyposażony był w
stabilizatory płetwowe. Jedyny powód rozczarowania to kajuty dla załogi, którymi właściciel nie
zawracał sobie głowy. Typowe, pomyślał
Ramón. Jacht wart ciężkie miliony dolarów, z radarem i wszelkimi możliwymi udogodnieniami, a
załoga, która go obsługiwała, nie miała nawet marnego telewizora ani wideo, żeby się godziwie
rozerwać po pracy...
Przesunął się do przodu i wykręcając szyję, spojrzał na forkasztel. Właściciel chrapał w najlepsze,
jakby wycieńczyło go przygotowanie jachtu do rejsu. A może żona dała mu w kość? Leżała plecami
do góry na ręczniku, obok męża. Miała rozpiętą górę bikini, żeby się równo opalić. Ramón się
uśmiechnął. Są w końcu lepsze rozrywki dla mężczyzny niż telewizja. Ale nie za szybko. Im dłużej
się czeka, tym lepiej smakuje.
Usłyszał odgłosy filmu w głównym salonie za mostkiem, gdzie dzieci puszczały sobie kasety wideo.
Nie przyszło mu nawet do głowy litować się nad kimkolwiek z całej czwórki. Ale przecież miał
trochę serca. Jesus był dobrym kucharzem. Obaj postanowili zgodnie, że skazańcom należy się obfity
posiłek.
Rozjaśniło się na tyle, by można było już od biedy coś zobaczyć bez noktowizyjnych gogli:
przedświt, znienawidzony przez pilotów śmigłowców, bo oko z trudem przyzwyczajało się do
jaśniejącego nieba i wciąż tonącej w ciemnościach ziemi.
Chłopcy z drużyny sierżanta Chaveza siedzieli przypięci pasami bezpieczeństwa zapinanymi na jedną
klamrę na piersi, każdy z bronią między kolanami. Śmigłowiec UH-60A
Blackhawk wzbił się ponad wzgórze i zaraz za wierzchołkiem gwałtownie zanurkował.
- Czterdzieści sekund - poinformował Chaveza pilot przez telefon pokładowy.
Ćwiczenie polegało na niewidocznym desancie, wobec czego helikoptery to wznosiły się, to opadały,
by w ten sposób zmylić postronnego obserwatora.,Blackhawk zanurkował ku ziemi i wyrwał na
Strona 11
chwilę, gdy pilot popuścił dźwignię sterowania skokiem, ustawiając maszynę nosem do góry,
sygnalizując w ten sposób dowódcy załogi, żeby otworzył przesuwne drzwi po prawej stronie, a
żołnierzom, żeby odpięli klamry pasów bezpieczeństwa. Blackhawk miał pozostać w zawisie tylko
na chwilę.
- Skakać!
Chavez wyskoczył pierwszy i płasko upadł na ziemię. Reszta drużyny zrobiła to samo i blackhawk
natychmiast wzniósł się z powrotem w niebo, na pożegnanie sypiąc piachem w twarz wszystkim
swoim byłym pasażerom, by zaraz pojawić się znowu na południowej stronie wzgórza, jakby się w
ogóle nie zatrzymywał. Drużyna pozbierała się i skryła w lesie. To dopiero początek zadania.
Sierżant wydał komendy ruchami rąk i poprowadził ludzi, narzucając mordercze tempo. Będzie to
jego ostatnia misja, potem sobie odpocznie.
W ośrodku projektowania i testowania nowych broni marynarki wojennej w China Lakę w Kalifornii
grupa inżynierów cywilnych i specjalistów od artylerii krzątała się wokół nowej bomby. Mimo
takich samych rozmiarów jak stara jednotonówka, dzięki nowej konstrukcji ważyła prawie trzysta
pięćdziesiąt kilogramów mniej. Płaszcz bomby wykonano bowiem nie ze stali, ale ze wzmocnionej
kevlarem celulozy - pomysł
zapożyczony od Francuzów, którzy produkowali obudowy pocisków z włókien naturalnych z
dodatkami metalu tylko tam, gdzie mocowano lotki lub bardziej wyrafinowane urządzenia
przekształcające pocisk w BSL -bombę sterowaną laserem, która naprowadzała się na wyznaczony
punkt. Mało kto wiedział, że taka inteligentna bomba to najczęściej zwykła żelazna bomba z
przykręconym urządzeniem naprowadzającym.
- Dużo huku, a nawet gówniany odłamek nie zostanie - narzekał jeden z cywilów.
- Po co nam niewidzialne bombowce Stealth - spytał drugi inżynier -skoro nieprzyjaciel będzie miał
echo radiolokacyjne od ładunku bojowego?
- Hm - zastanowił się ten pierwszy. - Po diabła robić bombę, która tylko wkurzy faceta?
- Wsadzisz mu ją za próg i nie zdąży nawet się wkurzyć.
- Hm.
Znał przynajmniej przeznaczenie bomby. Pewnego pięknego dnia będzie podwieszona pod ATA,
samolot taktyczny nowej generacji, morski bombowiec szturmowy zbudowany przy zastosowaniu
technologii niskiej wykrywalności. Wreszcie lotnictwo morskie popchnęło ten program. Najwyższy
czas. Na razie jednak trzeba było przekonać się, czy ta nowa bomba o innym ciężarze i środku
ciężkości wyśledzi cel, wyposażona w tradycyjne laserowe urządzenie sterujące.
Podnośnik uniósł opływowy kształt z palety. Następnie operator naprowadził bombę pod centralny
zaczep bombowca szturmowego A-6E Intruder.
Strona 12
Eksperci cywilni i oficerowie przeszli do helikoptera, który miał zaraz zabrać ich na poligon.
Pośpiechu nie było. Godzinę później jeden z cywilów w wyraźnie oznakowanym bunkrze nastawił
dziwaczne urządzenie na cel oddalony o sześć kilometrów. Cel ten stanowił stary, pięciotonowy
samochód ciężarowy z demobilu piechoty morskiej, który miał za chwilę, jeżeli wszystko pójdzie
zgodnie z planem, umrzeć śmiercią tragiczną i spektakularną.
- Samolot jest nad poligonem. Zaczynać koncert.
- Tak jest - odpowiedział cywil, pociągając za spust urządzenia kierującego. - Na celu.
- Samolot melduje odbiór sygnału... Uwaga... - powiedział radiooperator.
Na drugim końcu bunkra jeden z oficerów patrzył na monitor kamery telewizyjnej śledzącej lot
intrudera.
- Zrzut. Mamy ładne wyjście z wyrzutnika. - Porówna później to ujęcie z obrazem rejestrowanym z
myśliwca bombardującego A-4 Sky-hawk, który leciał tuż za A-6.
Mało kto wiedział, że sam zrzut bomby jest złożoną i raczej niebezpieczną operacją.
Trzecia kamera śledziła tor opadania bomby.
- Lotki chodzą jak należy. Uwaga...
Kamera skierowana na ciężarówkę rejestrowała obraz, wykorzystując przyspieszony przesuw taśmy.
Nie mieli wyboru: bomba spadała ze zbyt dużą prędkością, żeby dało się coś zobaczyć na zwyczajnie
odtwarzanym filmie. Kiedy rozdzierający, basowy huk detonacji dotarł do bunkra, operator już cofał
taśmę. Następnie odtwarzał film klatka po klatce.
- Jest. - Nos bomby ukazał się dwanaście metrów nad ciężarówką. - Jak działa zapalnik?
- Nastawny - odpowiedział jeden z oficerów. Bomba miała miniaturowy radarowy czujnik
zbliżeniowy, zaprogramowany na wybuch w ustalonej odległości od ziemi, w tym przypadku półtora
metra, czyli niemal w chwili uderzenia w ciężarówkę. - Kąt bez zastrzeżeń.
- Wiedziałem, że się uda - powiedział cicho cywil. To on właśnie doszedł do wniosku, że bomba o
wadze pół tony może być naprowadzana przez urządzenie zaprogramowane na mniejszy ciężar. Mimo
nieco większej wagi, mniejszy ciężar właściwy celulozowego płaszcza zapewniał podobne
właściwości balistyczne bomby. -
Detonacja.
Jak zawsze w przypadku zdjęć takich fajerwerków w zwolnionym tempie, na ekranie najpierw
pojawił się biały błysk, potem żółty, potem czerwony i wreszcie czarny, w miarę jak stygły
rozprężające się gazy. Najpierw szła fala uderzeniowa: powietrze sprężone do gęstości większej niż
stal i poruszające się szybciej niż najszybszy pocisk.
Strona 13
Żadną prasą nie dałoby się uzyskać podobnego efektu.
- Właśnie zamordowaliśmy następną ciężarówkę - padła całkiem zbędna uwaga. Mniej więcej
ćwierć masy ciężarówki wbiło się w płytki krater, prawie metrowej głębokości i
dwudziestometrowej szerokości. Reszta rozprysnęła się na boki niczym odłamki szrapnela. Ogólny
efekt nie różnił się zbytnio od działania większych bomb w samochodach-pułapkach stosowanych
przez terrorystów, ale był za to o niebo bezpieczniejszy dla dostawcy, pomyślał jeden z cywilów.
- Niech mnie diabli! Nie spodziewałem się, że pójdzie tak łatwo. Miałeś rację, Ernie, nie musimy
nawet bawić się z przeprogramowaniem maszynki kierującej - zauważył
jeden z oficerów.
Chłopcy zaoszczędzili marynarce przeszło milion dolarów, jak sądził. Grubo się mylił.
I tak zaczęło się coś, co wcale się na dobre jeszcze nie zaczęło i nie miało się wkrótce skończyć.
Wielu ludzi wyruszało w różne strony i z różnymi zadaniami, sądząc mylnie, że rozumieją, dokąd i po
co zmierzają. Tym lepiej dla nich, bo strach nawet było myśleć, jaka czeka ich przyszłość; za
spodziewanymi, złudnymi liniami mety roztaczały się niespodzianki, o których przesądziły decyzje
powzięte tego dnia i których następstw najlepiej nie widzieć.
Rozdział 1
KRÓL KĄTOWNIKÓW
Nie da się nań spojrzeć, żeby człowieka nie rozpierała duma - powiedział do siebie Red Wegener.
Kuter Straży Przybrzeżnej „Panache" nie miał sobie podobnych, co zawdzięczał pomyłce w
projekcie, ale za to był jego. Cały kadłub pomalowano tak olśniewającą bielą, jaką ujrzeć można
tylko na górze lodowej - wyjątek stanowił
pomarańczowy pas na dziobie, który oznaczał okręty Straży Przybrzeżnej Stanów Zjednoczonych.
„Panache" nie był dużą jednostką, ale jego własną, największą, jaką w życiu dowodził i na pewno
ostatnią w jego długiej karierze. Wegener był najstarszym porucznikiem w Straży Przybrzeżnej, ale
wciąż dzierżył prymat wśród innych dowódców jednostek i nie na darmo zwano go Królem
Poszukiwania i Ratownictwa.
Rozpoczynał karierę tak samo jak wielu innych adeptów służby w Straży Przybrzeżnej.
Jako młody chłopak z farmy pszenicznej w Kansas, który nigdy dotąd nie widział na oczy morza,
zgłosił się na ochotnika do komisji rekrutacyjnej Straży Przybrzeżnej nazajutrz po ukończeniu szkoły
średniej. Ani myślał spędzić reszty życia na siodełku traktora czy kombajnu, wyszukał więc dla
siebie coś tak odmiennego od Kansas, jak tylko się dało. Podoficer dyżurny nie musiał wcale
zachwalać towaru, i już po tygodniu Wegener rozpoczął nowe życie, wsiadając do autobusu, który
dowiózł go do Cape May w stanie New Jersey. Miał jeszcze w uszach słowa podoficera z komisji,
motto Straży Przybrzeżnej: „Musicie wypłynąć. Wracać nie musicie".
Wegener trafił w Cape May do ostatniej i najlepszej szkoły żeglarskiego rzemiosła na zachodniej
Strona 14
półkuli. Nauczył się posługiwać linami, wiązać żeglarskie węzły, gasić pożary, skakać do wody po
rannego albo przerażonego rozbitka, radzić sobie za pierwszym razem, za każdym razem - żeby nie
był to ostatni raz. Po ukończeniu szkoły został natychmiast skierowany na wybrzeże Pacyfiku. W
ciągu roku dorobił się rangi bosmanmata trzeciej klasy.
Bardzo wcześnie zauważono, że Wegener ma tak rzadki dar natury, jakim jest oko marynarza. To
potoczne pojęcie oznaczało, że ręce, oczy i mózg potrafiły działać w doskonałej harmonii, zmuszając
statek do bezwzględnego posłuszeństwa. Prowadzony twardą ręką starego bosmana, wkrótce
dowodził własną dziesięciometrową portową łodzią patrolową. Trudniejsze zadania świeżo
upieczony dziewiętnastoletni podoficer wykonywał pod czujnym okiem starego. Od samego początku
Wegener dał się poznać jako ktoś, komu wystarczy nową rzecz pokazać tylko raz. Pierwszych pięć lat
nauki w mundurze teraz wydawało mu się króciutką chwilą. Żadnych dramatycznych przełomów, po
prostu jedno zadanie za drugim, które wykonywał jak należy, szybko i płynnie. Kiedy po namyśle
zdecydował się na zawodową służbę w straży, okazało się, że ilekroć mieli trudniejsze zadanie, jego
nazwisko ukazywało się pierwsze na liście.
Jeszcze zanim skończył drugi etap służby, oficerowie nie wahali się przychodzić do niego po radę.
Miał wówczas trzydzieści lat, był jednym z najmłodszych bosmanmatów i wiedział, gdzie pociągać
za sznurki, co zakończyło się dowództwem „Invincible", długiego na piętnaście metrów okrętu
ratowniczego, już wcześniej znanego z wytrzymałości i niezawodności. Na wzburzonych wodach
Kalifornii czuł się jak w domu i tu właśnie nazwisko Wegenera po raz pierwszy stało się głośne
wśród ludności cywilnej. Jeśli jakiś rybak czy żeglarz mieli kłopoty, „Invincible" cudem znajdowała
się opodal, jakże często miotając się na dziesięciometrowych falach niczym wagonik diabelskiego
młyna, z załogą przypiętą linami i pasami bezpieczeństwa - ale była na miejscu, gotowa do akcji pod
wodzą siedzącego przy sterze rudowłosego bosmana z niezapaloną fajką w zębach. W tym
inauguracyjnym roku ocalił życie co najmniej piętnastu pechowcom.
Liczba ta urosła do pięćdziesięciu, nim odsłużył termin na samotnym posterunku. Po dwóch latach
dowodził już dużą przystanią straży z upragnionym przez wszystkich marynarzy tytułem kapitana, choć
jego oficjalną szarżą był starszy bosman.
Posterunkiem położonym na brzegu rzeczki wpadającej do największego oceanu świata dowodził tak
sprawnie, jak każdym statkiem, a oficerowie przyjeżdżali tam na inspekcje nie tyle sprawdzać, jak
Wegener dowodzi, ile zobaczyć, jak powinno się dowodzić posterunkiem.
Przełom w karierze Wegenera nastąpił wraz z nadejściem gwałtownego zimowego sztormu u
wybrzeży Oregonu. Jako dowódca większego posterunku ratowniczego, tym razem obok ujścia rzeki
Columbia i osławionej mielizny, odebrał rozpaczliwe wezwanie z kutra dalekomorskiego
„MaryKat": z uszkodzonymi silnikami i sterem, znosiło go na zawietrzny brzeg, który pożerał statki.
Jego osobisty okręt flagowy, dwudziestopięciometrowy „Ppint Gabriel", w ciągu dziewięćdziesięciu
sekund był już na pełnym morzu; mieszana załoga weteranów i nowicjuszy zapinała pasy, a Wegener
koordynował akcję ratowniczą na kanałach radiowych Straży Przybrzeżnej.
Stoczyli zaciętą walkę. Po sześciogodzinnych bojach Wegener uratował wszystkich sześciu rybaków
z „MaryKat", cudem, bo jego okręt równie boleśnie odczuł ataki wiatru i spienionych bałwanów.
Strona 15
Ledwie wciągnięto na pokład ostatniego rozbitka, a
„MaryKat" uderzyła w podwodną skałę i pękła na pół.
Dziwnym zrządzeniem losu Wegener miał tego dnia na pokładzie dziennikarza, młodego reportera z
„Portland Oregonian" i doświadczonego żeglarza, któremu zdawało się, że morze zna jak własną
kieszeń. Gdy kuter Wegenera przedzierał się pośród kolosalnych grzywaczy opodal mielizny,
reporter zwymiotował na swój notes i wytarłszy go o sportowy garnitur, pisał dalej. Cykl artykułów
opublikowanych po tej wyprawie nosił tytuł Anioł wybrzeża i zdobył nagrodę Pulitzera za reportaż.
Miesiąc później w Waszyngtonie pewien wpływowy senator ze stanu Oregon, którego bratanek był w
załodze „MaryKat", zastanawiał się na głos, dlaczego ktoś tak dobry jak Red Wegener nie jest
jeszcze oficerem, a że w tym samym pokoju bawił akurat dowódca Straży Przybrzeżnej, by omówić
budżet swojej służby, tej uwagi czterogwiazdkowy admirał postanowił nie puścić mimo uszu. Pod
koniec tygodnia Red Wegener został mianowany porucznikiem - senator bowiem nie omieszkał
również napomknąć, że Red jest trochę za stary na chorążego. Po trzech latach dostał
rekomendację na objęcie pod komendę większej jednostki ratowniczej.
Dowódca straży widział w tym tylko jeden szkopuł. Miał oto wolną jednostkę do objęcia - „Panache"
- ale chyba wyrządzał Wegenerowi niedźwiedzią przysługę.
Niemal ukończony kuter miał być prototypem nowej generacji, lecz obcięto fundusze, stocznia
zbankrutowała, a poprzedniego kapitana zwolniono za niedbalstwo. I tak Straż Przybrzeżna została z
niedokończonym okrętem, w którym nie działały silniki, w upadłej stoczni. Jednak Wegener miał
przecież opinię cudotwórcy - zawyrokował
admirał przy swoim biurku. Aby zwiększyć szansę powodzenia, przydzielił Wegenerowi kilku
dobrych bosmanów, którzy mieli wesprzeć niedoświadczoną załogę.
U wejścia do stoczni Wegenera powstrzymała pikieta niezadowolonych robotników i kiedy już się z
nimi uporał, miał pewność, że gorzej już być nie może. Potem zobaczył
to, co miało być statkiem: stalową konstrukcję, na jednym końcu spiczastą, na drugim płaską, do
połowy pomalowaną, obwieszoną plątaniną kabli, zarzuconą skrzyniami i sprawiającą ogólne
wrażenie pacjenta zmarłego na stole operacyjnym i pozostawionego na łaskę losu. Na domiar złego,
„Panache" nawet nie dało się wypłynąć - ostatnim śladem pracy robotników był spalony silnik
dźwigu blokującego drogę wodną.
Poprzedni kapitan odszedł w niesławie. Jego załoga zaś, zebrana na lądowisku helikoptera, by
powitać nowego dowódcę, sprawiała wrażenie grupki dzieci zmuszonych do udziału w pogrzebie
niekochanego wujaszka, a gdy Wegener próbował do nich przemówić, zepsuł się mikrofon. Jakimś
cudem właśnie to przerwało złą passę. Przywołał ich do siebie roześmiany.
- Kochani - powiedział. — Jestem Red Wegener. Za sześć miesięcy to będzie najlepszy okręt Straży
Przybrzeżnej Stanów Zjednoczonych. Nie ja tego dokonam, tylko wy - z moją pomocą. Na razie daję
Strona 16
wam wolne, dopóki nie sprawdzę, co trzeba zrobić.
Bawcie się dobrze. Jak wrócicie, czeka nas ciężka praca. Możecie odejść.
Rozległo się zbiorowe „Oo!" z tłumu, który oczekiwał raczej złorzeczeń i wrzasków.
Nowo przydzieleni bosmani spojrzeli po sobie z podniesionymi brwiami, a młodzi podoficerowie,
którzy już rozważali odejście ze służby, udali się do swojej kwatery całkiem ogłupiali i zaskoczeni.
Przed spotkaniem z nimi Wegener odwołał na stronę trzech bosmanów.
- Najpierw silniki - powiedział Wegener.
- Mogę utrzymać pięćdziesiąt procent mocy przez cały dzień, ale jak się chce doładować
turbosprężarką, wszystko diabli biorą w ciągu piętnastu minut - oznajmił
chief Owens. - I nie mam pojęcia, o co chodzi. - Mark Owens pracował przy dieslach okrętowych od
szesnastu lat.
- Dopłyniemy do Curtis Bay?
- Czemu nie, jeśli chce pan stracić cały boży dzień, kapitanie. Wegener rzucił pierwszą bombę.
- Świetnie, bo wypływamy za dwa tygodnie i tam się skończy roboty.
- Dopiero za miesiąc ma być gotowy nowy silnik do tego dźwigu, panie kapitanie -
zauważył starszy bosmanmat Bob Riley.
- Czy dźwig się obraca?
- Silnik jest przepalony, kapitanie.
- W takim razie przeciągniemy linę od dziobu do ramienia dźwigu. Przed nami jest dwadzieścia pięć
metrów wody. Zablokujemy przekładnie na dźwigu, pociągniemy leciutko, sami obrócimy dźwig i w
ten sposób oczyścimy farwater - oznajmił kapitan.
Oczy podoficerów się zwęziły.
- Możemy złamać dźwig - rzekł po chwili Riley.
- To nie jest mój dźwig, ale, jak mi Bóg miły, to jest mój okręt. Riley roześmiał się.
- Niech mnie kule biją, miło cię znowu widzieć, Red - przepraszam, kapitanie Wegener!
- Zadanie numer 1 to doprowadzić kuter do Baltimore i tam go wykończyć.
Zastanówmy się, co trzeba zrobić, po kolei, żeby nie było bałaganu. Spotykamy się jutro, punktualnie
o siódmej. Dalej sam sobie robisz kawę, Dniówka?
Strona 17
- A jakże, kapitanie - odparł bosman Dniówka Oreza. - Przyniosę dzbanek.
I Wegener miał rację. Dwanaście dni później kuter „Panache" rzeczywiście zdolny był
do wyjścia w morze, choć do niczego więcej, ze skrzyniami i elementami wyposażenia
porozrzucanymi po pokładzie. Udało się usunąć z drogi dźwig przed świtem, żeby nikt nie zauważył, i
gdy rano pojawiła się grupa pikietujących stoczniowców, po kilku minutach spostrzegli, że okrętu ani
widu, ani słychu. Niemożliwe, myśleli jak jeden mąż. Przecież nawet nie był pomalowany do końca.
Malowanie dokończono w Cieśninie Florydzkiej, a także osiągnięto coś ważniejszego.
Wegener przysypiał na mostku podczas przedpołudniowej wachty na skórzanym krześle, kiedy
zaterkotał głośno telefon i Owens zaprosił go do maszynowni. Wegener zastał jedyny stół zasłany
planami, a nad nimi pochylonego ucznia i stojącego za nim oficera mechanika.
- Nie uwierzy pan, kapitanie - oznajmił Owens. - Sam powiedz, chłopcze.
- Marynarz Obrecki. Melduję, że silnik nie jest zainstalowany poprawnie - powiedział
uczeń.
- Skąd wiesz? - spytał Wegener.
Wielkie diesle okrętowe nowego typu miały nadzwyczaj skomplikowaną konstrukcję, jednak nie
wymagały specjalnie wyrafinowanej obsługi. Dla dodatkowego ułatwienia każdy mechanik w
maszynowni dostawał broszurę z instrukcją obsługi, w której znajdował się diagram w plastikowej
folii, o wiele przystępniejszy niż plan konstruktora. Ten sam powiększony schemat, też zabezpieczony
folią, stanowił stałe pokrycie stołowego blatu.
- Panie kapitanie, ten silnik jest taki jak w traktorze mojego taty, większy, ale...
- Wierzę ci, Obrecki.
- Turbosprężarka nie jest dobrze zamontowana. Zgadza się z tymi schematami, ale pompa podaje
paliwo w odwrotną stronę. Schemat jest do niczego. Kreślarz spieprzył
robotę. Widzi pan? O, tu. Paliwo powinno wchodzić tędy, ale kreślarz narysował
wejście z drugiej strony obudowy i nikt się nie skapował, i...
Wegener skwitował to śmiechem. Spojrzał na Owensa.
- Jak długo potrwa naprawa?
- Obrecki mówi, że wszystko będzie cacy jutro o tej porze, kapitanie.
Strona 18
- Panie kapitanie - odezwał się porucznik Michelson, oficer mechanik. - To moja wina.
Powinienem był... - porucznik czekał, aż niebo się oberwie.
- Z tego nauczka, panie Michelson, że nie należy ufać nawet podręcznikom. Jasne, panie poruczniku?
- Tak jest!
- Cieszę się. Obrecki, jesteście starszym marynarzem, tak?
- Tak jest!
- Odpowiedź nieprawidłowa. Jesteście młodszym pomocnikiem oficera mechanika.
- Panie kapitanie, muszę zdać pisemny egzamin...
- Uważa pan, że Obrecki zdał już ten egzamin, poruczniku Michelson?
- Jasne, panie kapitanie.
- Dobra robota. Jutro o tej porze chcę robić dwadzieścia trzy węzły. I od tego czasu już szło z górki.
Silniki są mechanicznym sercem
każdego statku, a nie ma na świecie marynarza, który wolałby wolny statek od szybkiego. Gdy
„Panache" wyciągnął dwadzieścia pięć węzłów i utrzymał tę prędkość przez trzy godziny, malarze
malowali od razu lepiej, kucharze przykładali się staranniej do posiłków, a mechanicy przykręcali
śruby trochę mocniej. Ich okręt przestał być inwalidą i załoga miała być z czego dumna. O dzień
wcześniej „Panache" wszedł do stoczni remontowej Straży Przybrzeżnej w Curtis Bay. Wegener sam
dzierżył ster i wzniósł się na szczyty swoich umiejętności, byle tylko wpłynąć szybko, bez zbędnego
manewrowania, do doku.
- Stary naprawdę wie - zauważył któryś z majtków na forkasztelu - jak prowadzić tę pieprzoną łajbę!
Nazajutrz pojawił się na pokładowej tablicy ogłoszeń plakat: „Panache" to błyskotliwa elegancja i
szyk. Po siedmiu tygodniach okręt otrzymał
certyfikat i popłynął na południe do Mobile w stanie Alabama, by tam rozpocząć służbę.
Ranek był mglisty, co cieszyło kapitana, w przeciwieństwie do samej misji. Król ratowników został
teraz gliną. Główne zadania Straży Przybrzeżnej zmieniły się diametralnie w trakcie jego długiej
kariery, czego nie zauważało się tak bardzo przy ujściu rzeki Columbia, gdzie wciąż głównym
wrogiem były wiatry i fale. Ci sami przeciwnicy byli w Zatoce Meksykańskiej, ale dołączył do nich
nowy. Narkotyki.
Narkotykom Wegener nie poświęcał wiele uwagi. Sam ich nie zażywał ani nie stykał
Strona 19
się z ludźmi, którzy to czynili. Kiedy Wegener miał ochotę na odmianę stanu świadomości, robił to
zgodnie z marynarską tradycją - pił piwo albo i mocniejsze trunki - choć, mając pięćdziesiątkę na
karku, coraz rzadziej zaglądał do kieliszka.
Zawsze bał się igieł - każdy ma swój osobisty wstręt - i sama myśl, że ludzie z własnej i
nieprzymuszonej woli wbijali sobie igły w ręce, wprawiała go w zdumienie. Ażeby wciągać biały
proszek do nosa - tego już zupełnie nie mógł pojąć. Taka postawa wynikała nie tyle z jego naiwności,
ile odzwierciedlała epokę, w której się wychował.
Wiedział, że problem istnieje. Jak każdy w mundurze, musiał co kilka miesięcy oddawać mocz do
badania, by dowieść, że nie używa „zastrzeżonych substancji". To, co młodzi członkowie załogi
przyjmowali za rzecz normalną, irytowało i obrażało ludzi w jego wieku.
Z obowiązku martwił się teraz bardziej tymi, którzy przemycają narkotyki, ale w tej chwili jedynym
jego zmartwieniem był sygnał na ekranie radaru.
Znajdowali się sto mil od wybrzeża Meksyku, z dala od domu. A poszukiwawczy jacht nie powracał
do przystani. Właściciel przekazał przed kilkoma dniami wiadomość, że przedłuża rejs o parę dni,
ale jego wspólnik mocno się zdziwił i powiadomił miejscowy posterunek Straży Przybrzeżnej.
Przeprowadzone naprędce dochodzenie ujawniło, że właściciel, zamożny biznesmen, rzadko
wypływał dalej niż trzy godziny od brzegu.
Jacht klasy Rhodes rozwijał prędkość piętnastu węzłów.
Stateczek mierzył dwadzieścia metrów, wystarczająco dużo, by raczej wynająć kilku ludzi do
pomocy w rejsie... ale jednocześnie na tyle mało, że prawo nie wymagało papierów kapitańskich.
Wielki jacht motorowy miał miejsca dla piętnastu pasażerów i dwóch członków załogi. Wart był
parę milionów dolarów. Właściciel, handlarz nieruchomościami, ze swoim własnym małym
imperium opodal Mobile, nie czuł się jeszcze zbyt pewnie na morzu i żeglował ostrożnie. Świadczyło
to, że jest rozsądny, myślał Wegener. Zbyt rozsądny, aby zapuszczać się tak daleko od brzegu. Znał
swoje możliwości, co nie zdarzało się często w środowisku żeglarzy, zwłaszcza tych zamożniejszych.
Wypłynął na południe przed dwoma tygodniami, trzymając się blisko brzegu i kotwicząc kilka razy,
ale opóźniał powrót i nie pojawił się na ważnym zebraniu. Jego partner oświadczył, że w normalnych
okolicznościach nie pozwoliłby sobie na opuszczenie tak istotnego spotkania. Patrol lotniczy
zauważył jacht dzień wcześniej, ale nie próbował nawiązać łączności. Komendantowi okręgu coś tu
się nie podobało. „Panache" stacjonował najbliżej i Wegener został wezwany do akcji.
- Osiem mil. Kurs zero-siedem-jeden - zameldował Oreza na podstawie danych radarowych. -
Prędkość dwanaście. Nie płynie w kierunku Mobile, kapitanie.
- Mgła się podniesie za godzinę albo półtorej - orzekł Wegener. -Trzeba go teraz podejść. Panie
O'Neil, cała naprzód. Kurs na cel, bosmanie?
- Jeden-sześć-pięć, panie kapitanie.
Strona 20
- Trzymaj się tego kursu. Jeżeli mgła się utrzyma, zmienimy kierunek dopiero dwie, trzy mile od celu
i podejdziemy go od rufy.
Chorąży O'Neil wydał odpowiednie rozkazy sterowni. Wegener podszedł do nakresów.
- Jak myślisz, dokąd on płynie, Dniówka?
Nawigator przedłużył obecny kurs celu linią, która nie prowadziła do żadnego konkretnego miejsca.
- Płynie teraz z równą, ekonomiczną prędkością... chyba nie zmierza do żadnego portu w zatoce.
Kapitan wziął cyrkiel i przeszedł nim po mapie.
- Jacht ma zapas paliwa na... - Wegener zmarszczył brwi. - Powiedzmy, że zatankował
do pełna w ostatnim porcie. Może z łatwością dopłynąć na Bahamy. Tam uzupełnić paliwo i dotrzeć
dalej, gdzie mu się żywnie spodoba na Wschodnim Wybrzeżu.
- Ryzykant - obruszył się O'Neil. - Pierwszy od dłuższego czasu.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Panie kapitanie, gdybym sam miał taki wielki jacht, za nic nie pływałbym w taką mgłę bez radaru. U
niego jest wyłączony.
- Mam nadzieję, że się mylisz, synu - rzekł kapitan. - Kiedy przydarzyło się nam coś takiego ostatni
raz, bosmanie?
- Pięć lat temu? A może jeszcze dawniej. Wydawało mi się, że takie numery mamy już z głowy.
- Przekonamy się za godzinę.
Wegener znowu spojrzał na mgłę. Widzialność spadła poniżej dwustu metrów.
Następnie sprawdził monitor radaru. Jacht był najbliższym celem. Przez minutę się zastanawiał i
wreszcie wyłączył radar. Z doniesień wywiadu wynikało, że szmuglerzy narkotyków mają już
detektory transmisji radarowych.
- Przełączymy z powrotem, jak podejdziemy go na, powiedzmy, cztery mile.
- Tak jest, kapitanie - potwierdził chłopak.
Wegener usadowił się na swoim skórzanym krześle i wydobył z kieszeni koszuli fajkę.
Coraz rzadziej napełniał ją tytoniem, ale bez fajki nie byłby sobą. Po kilku minutach wachta na
mostku toczyła się już codziennym trybem. Zgodnie z tradycją, kapitan wychodził na mostek, by przez
dwie godziny porannej wachty towarzyszyć najmłodszemu podoficerowi, ale młodziutki O'Neil miał