Clancy Tom - Jack Ryan (18) - Z pełną mocą i skutkiem
Szczegóły |
Tytuł |
Clancy Tom - Jack Ryan (18) - Z pełną mocą i skutkiem |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Clancy Tom - Jack Ryan (18) - Z pełną mocą i skutkiem PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Clancy Tom - Jack Ryan (18) - Z pełną mocą i skutkiem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Clancy Tom - Jack Ryan (18) - Z pełną mocą i skutkiem - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
TOM
CLANCY
MARK
GREANEY
Z PEŁNĄ MOCĄ I SKUTKIEM
przełożył Jan S. Zaus
Strona 3
Tytuł oryginału: Full Force and Effect
Copyright © 2014 by The Estate of Thomas L. Clancy, Jr; Rubicon, Inc.; Jack Ryan Enterprises, Ltd.; Jack Ryan
Limited Partnership
Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVIII
Copyright © for the Polish translation by Jan S. Zaus
Wydanie I
Warszawa MMXVIII
Strona 4
Spis treści
Główne postaci
***
Prolog
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
Strona 5
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
Strona 6
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
60
61
62
63
64
65
66
67
68
69
70
71
72
73
74
75
Strona 7
76
Epilog
Przypisy
Strona 8
Główne postaci
Rząd Stanów Zjednoczonych
Jack Ryan – prezydent Stanów Zjednoczonych
Scott Adler – sekretarz stanu
Mary Pat Foley – dyrektor Wywiadu Narodowego (DNI)
Jay Canfield – dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA)
Brian Calhoun – dyrektor National Clandestine Service w Centralnej Agencji Wywiadowczej
Robert Burgess – sekretarz obrony
Arnold Van Damm – szef sztabu prezydenta
Horatio Styles – ambasador Stanów Zjednoczonych w Meksyku
Andrea Price O’Day – agentka specjalna Secret Service
Dale Herbers – agent specjalny Secret Service
Pułkownik Mike Peters – dyrektor regionalny National Geospatial-Intelligence Agency
Annette Brawley – specjalistka od analizy zdjęć w National Geospatial-Intelligence Agency
Kampus
Gerry Hendley – dyrektor Kampusu/Hendley Associates
John Clark – dyrektor operacyjny
Domingo „Ding” Chavez – starszy agent operacyjny
Dominic „Dom” Caruso – agent operacyjny
Sam Driscoll – agent operacyjny
Jack Ryan junior – agent operacyjny
Gavin Biery – dyrektor ds. IT
Adara Sherman – dyrektor ds. logistyki i transportu
Postaci z Korei Północnej
Choi Ji-hoon – Dae Wonsu (wielki marszałek) i przywódca Koreańskiej Republiki Ludowo-
Demokratycznej
Ri Tae-jin – generał porucznik Koreańskiej Armii Ludowej i szef Generalnego Biura Rozpoznania
(RGB), wydziału wywiadu zagranicznego Korei Północnej
Hwang Min-ho – dyrektor Koreańskiej Korporacji Handlowej ds. Zasobów Naturalnych,
przedsiębiorstwa należącego do północnokoreańskich państwowych kopalni
Inne postaci
Wayne „Duke” Sharps – były agent FBI i szef Sharps Global Intelligence Partners
Edward Riley – były szef placówki MI6, obecnie pracownik Sharps Global Intelligence Partners
Veronika Martel (alias Élise Legrande) – była agentka francuskiego wywiadu, obecnie pracownica
Strona 9
Sharps Global Intelligence Partners
Colin Hazelton – były agent śledczy CIA, obecnie pracownik Sharps Global Intelligence Partners
Dr Helen Powers – australijska geolożka
Óscar Roblas de Mota – meksykański miliarder i prezes New World Metals LLC
Daryl Ricks – dowódca (stopień E-7) zespołu 5. plutonu Echo grupy pierwszej Oddziału Specjalnego
Marynarki Wojennej SEAL (Naval Special Warfare)
Marleni Allende – chilijska radczyni prawna w Komitecie ds. Sankcji przy Radzie Bezpieczeństwa
Organizacji Narodów Zjednoczonych
Santiago Maldonado – lider kartelu Maldonado
Emilio – członek kartelu Maldonado
Adel Zarif – irański wytwórca bomb
Cathy Ryan – pierwsza dama Stanów Zjednoczonych
Strona 10
***
Korea Północna i Południowa, Chiny i Japonia
Strona 11
Prolog
Johna Clarka nie obchodziło, co mówili inni – to ciągle był ten sam Sajgon.
Oczywiście znał historię. Czterdzieści lat temu przybyli tu z północy komuniści i zajęli miasto.
Zmienili jego nazwę na Ho Chi Minh na cześć swojego agresywnego przywódcy. Wszystkie łupy dla
zdobywców. Wymordowali kolaborantów, uwięzili ludzi niepewnych i zmienili politykę, kulturę
oraz codzienne życie mieszkańców.
Teraz wyglądało to trochę inaczej, ale John czuł się podobnie. Duszny upał wieczoru oraz smród
spalin nieustannie mieszały się z kadzidłem, dymem tytoniowym i także zapachem przypraw.
Z ruchliwych ulic dochodził zgiełk tłumu i widać było błyski świateł.
Lecz płynęło też stamtąd poczucie wszechobecnego niebezpieczeństwa, niewidocznego, czającego
się gdzieś, ale bliskiego, jak wojsko najeźdźców.
Mogli nazwać to miasto po jego przeklętym wrogu z przeszłości, mogli je nazwać jakkolwiek, do
diabła, chcieli, lecz dla sześćdziesięciosześcioletniego mężczyzny siedzącego w otwartej od frontu
kawiarni w Dzielnicy nr 8 nie miało to żadnego znaczenia.
To ciągle był ten sam pieprzony Sajgon.
Clark siedział ze skrzyżowanymi nogami, w rozpiętej pod szyją koszuli i z lekką jasnobrązową
kurtką przerzuconą przez stojące obok krzesło, ponieważ poruszający się nad nim wolno wiatrak
z liści palmowych jedynie mieszał gorące powietrze. Wokół krążyli młodsi od niego mężczyźni
i kobiety, kierujący się albo do stolików, albo na zatłoczony, ruchliwy chodnik przed kawiarnią, ale
Clark siedział nieruchomo jak głaz.
Z wyjątkiem oczu; rozglądał się wokoło, szczególnie badawczo śledząc ulicę.
Był zaskoczony brakiem Amerykanów w mundurach – czegoś, co stanowiło nieodłączną część
wspomnień o starym Sajgonie. Mniej więcej czterdzieści lat temu przemierzał te ulice w mundurze
koloru zgniłej oliwki albo w jungle camo, kamuflażu stosowanym w dżungli. Nawet gdy przebywał tu
z MACV-SOG (Military Assistance Command, Vietnam – Studies and Observations Group) z ramienia
CIA, rzadko nosił ubrania cywilne. Należał do Navy SEAL, była wtedy wojna i dla Amerykanina
najodpowiedniejszy był mundur, nawet dla tego, który w kraju działał jako specjalny agent
operacyjny Agencji.
Brakowało też rowerów. Wtedy dziewięćdziesiąt procent pojazdów biorących udział w ruchu
ulicznym stanowiły jednoślady. Dziś oczywiście też dało się je zobaczyć, ale nie były to już rowery,
lecz przeważnie skutery i motocykle. Poza nimi przez ulice przejeżdżało mnóstwo małych aut.
Tłumy pieszych poruszały się na chodnikach.
I nigdzie nie było widać mundurów.
Pociągnął łyk zielonej herbaty w świetle wotywnej świecy stojącej na stoliku. Nie lubił herbaty,
ale nie podawano tu piwa ani wina. Jednak widział stąd dobrze Lion d’Or, dużą francuską
restaurację kolonialną po drugiej stronie ulicy Huynh Thi Phung.
Strona 12
Oderwał wzrok od przechodniów. Przestał myśleć o czasach, gdy dwadzieścia pięć procent z nich
nosiło mundury armii Stanów Zjednoczonych, i spojrzał w stronę Lion d’Or. Trudno było odciąć się
od przeszłości, a jeszcze trudniej zapomnieć choć na chwilę o wojnie. Lecz musiał, bo tego wieczoru
jego celem był mężczyzna siedzący samotnie przy stoliku w rogu restauracji – w odległości zaledwie
dwudziestu pięciu jardów od miejsca, gdzie znajdował się Clark.
Obiekt obserwacji Clarka był łysym, otyłym, kilka lat młodszym od niego Amerykaninem. John
domyślał się, że ten człowiek ma jakiś problem. Jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości.
Mężczyzna drżał jak ktoś, kto jest bliski ataku furii.
Clark rozumiał go, sam bliski był podobnego stanu.
Przez moment obserwował swój obiekt, po czym zerknął na zegarek i nacisnął guzik na małym
bezprzewodowym komunikatorze na lewej ręce.
Mówił głośno, a jednak łagodnie, mimo że nikt nie siedział w pobliżu:
– Dokładnie godzina. Z kimkolwiek ma się spotkać, wyraźnie jest już zdenerwowany. Może nawet
czeka daremnie.
Trzy piętra wyżej, dokładnie za Clarkiem – na dachu wielofunkcyjnego budynku w stylu
kolonialnym – trzech mężczyzn w czarnych uniformach i z plecakami leżało na brzuchach i śledziło
ulicę poniżej. Łączyli się z Clarkiem za pomocą bezprzewodowych słuchawek dousznych; w ten
sposób otrzymali od niego wiadomość.
Domingo „Ding” Chavez, leżący pośrodku, skierował nikona na mężczyznę w restauracji
i wyostrzył obraz. Potem wcisnął przycisk na komunikatorze i powiedział cicho:
– Obiekt sprawia wrażenie niespokojnego. Tak jakby chciał pięściami rozwalić ścianę.
Clark odparł z dołu:
– Jeżeli będę tu dłużej siedzieć w upale i siorbać tę obrzydliwą herbatę, to pewnie zrobię to samo.
Chavez odchrząknął niewyraźnie.
– No ale tu, na górze, wcale nie jest aż tak źle. Jeden z nas może śledzić gościa z dołu, a ty
przyjdziesz na dach, co ty na to?
Odpowiedź nadeszła szybko:
– Nie. Utrzymajcie pozycje.
– Przyjąłem.
Sam Driscoll zaśmiał się cicho. Leżał tylko kilka stóp po lewej od Chaveza i śledził teren na północ
od restauracji, obserwując, czy na ulicy nie dostrzeże jakichś oznak nadchodzących kłopotów.
Rozmawiał z pozostałymi, ale nie transmitował żadnych wiadomości; teraz rzucił tylko:
– Ktoś strasznie zrzędzi.
Kilka jardów po prawej od Chaveza Jack Ryan junior patrzył przez wizjer aparatu fotograficznego,
jak w kierunku południowym po chodniku przesuwa się tłum pieszych. Nagle zwrócił uwagę na
wysiadającą z auta długonogą blondynkę. Obserwując ją, zapytał:
– Co z tym Clarkiem? Zwykle jest ostatni do narzekania, a dziś nie może przestać.
Na dachu nie było nikogo poza nimi, ale Chavez, który robił tego rodzaju rzeczy przez większość
dorosłego życia, wiedział, że głos niesie się nawet przez metalowe kanały instalacji klimatyzacyjnej
znajdującej się za jego plecami. Jeżeli nie będzie uważał, może zostać usłyszany w złym miejscu,
Strona 13
więc odparł tak, jakby przebywał teraz w bibliotece:
– Pan C. był kiedyś tutaj, więc teraz zapewne wracają do niego wspomnienia.
– Zgadza się – rzekł Ryan – i pewnie na nowo przeżywa wojnę.
Ding uśmiechnął się w ciemności.
– To tylko część wszystkiego. Na dole w kawiarni Clark rozmyśla o tym gównie, którego był
świadkiem. Gównie, w którym brał udział. Myśli też pewnie o tym, jak krążył tu jako
dwudziestopięcioletni młodzik z SEAL. Był przerażony i pewnie z całej duszy pragnął wrócić do
domu, aby brać udział w zwykłych, rutynowych akcjach. Wojna czy nie wojna.
– Ale stary dobrze się jeszcze trzyma. Każdy z nas chciałby mieć takie szczęście – powiedział
Ryan.
Driscoll, nie spuszczając oczu z mężczyzny przy stoliku, przesunął się, szukając wygodniejszej
pozycji na wyasfaltowanym mansardowym dachu.
– Clark ma rację. Obserwując tego faceta, widzę, jak coś popija i coraz bardziej się denerwuje. Nie
wygląda mi na to, żeby miało tam dojść do jakiegoś spotkania.
Podczas gdy Sam obserwował obiekt, Ryan kontynuował śledzenie blondynki, jak przeciskała się
między innymi przechodniami, kierując się na północ wzdłuż ulicy Huynh Thi Phung. Nie spuszczał
z niej oczu aż do drzwi frontowych restauracji Lion d’Or.
– Dobre nowiny. Myślę, że nasz wieczór robi się interesujący – rzucił.
Chavez podążył za wzrokiem Ryana.
– Naprawdę? A dlaczego?
Jack zauważył, że kobieta nagle skręciła do restauracji i podeszła do stolika, przy którym siedział
obiekt ich zainteresowania.
– Spotkanie doszło do skutku. Ostra babka.
Chavez spojrzał na nią teraz przez lornetkę.
– Chyba lepiej obserwować ją niż tego tłuściocha chłepczącego gin. – Nacisnął guzik na
komunikatorze i powiedział: – John, mamy…
Ale głos Clarka zagłuszył słowa Chaveza. John miał nadajnik dowódcy i mógł odrzucić każdą
transmisję.
– Widzę ją. Źle, że nie mamy tu jakiegoś pieprzonego audio.
Mężczyźni na dachu zaśmiali się nerwowo. Cholera, ten Clark rzeczywiście był tego wieczora
strasznie zrzędliwy.
Strona 14
1
Colin Hazelton sprawdził czas w telefonie komórkowym, gdy tylko kobieta usiadła. Była godzinę
spóźniona i zamierzał wyraźnie powiedzieć jej, co o tym sądzi, nawet gdyby miał to zrobić niezbyt
ostro.
Obciągnęła brzeg spódnicy, skrzyżowała nogi i zaraz potem wlepiła w niego badawczy wzrok.
Miał wrażenie, że dostrzegła, co sprawdzał na telefonie, ale chwyciła tylko oszronioną szklankę
z wodą i pociągnęła łyk.
Hazelton wsunął komórkę z powrotem do kieszeni i wypił połowę ginu z tonikiem. Musiał
przyznać, że kobieta była atrakcyjna i prezentowała się bardzo dobrze. To było praktycznie
wszystko, co wiedział o swoim dzisiejszym kontakcie. Posągowa, pewna siebie blondynka
o wytwornych manierach. Mimo to Hazelton był zbyt wkurwiony, żeby ulec jej urokowi. Ogarniała
go wściekłość i z pewnością nie miał nastroju, żeby pożerać ją wzrokiem.
Zmusiła go do tego cholernego czekania przez całą godzinę, a nawet dłużej – czy po to, aby
jeszcze bardziej mógł jej pożądać?
Zanim któreś z nich zdążyło coś powiedzieć, pojawił się kelner. To było tego rodzaju miejsce –
niepodobne do spelunek albo herbaciarni w tej części ulicy Huynh Thi Phung.
Kobieta bezbłędną francuszczyzną zamówiła kieliszek białego wina. Hazelton mógł przysiąc, że
był to jej ojczysty język; jego przełożony też o tym wspomniał między komentarzami
wypowiedzianymi jednym tchem na temat jej migdałowych oczu i gibkości ciała.
Hazelton zakładał, że kobieta jest byłym francuskim szpiegiem – albo z DGSE1, albo z DCRI,
chociaż mogła też być z DST, która w 2008 stała się DCRI. Praktycznie każdy, z kim Hazelton
spotykał się w czasie pracy, był kiedyś agentem wywiadu, więc i teraz nie był zaskoczony.
Nie zdziwił go też fakt, że się nie przedstawiła. Spodziewał się jednak skruchy za spóźnienie, ale
nic o tym nie wspomniała; zamiast tego zapytała od razu:
– Przyniósł pan dokumenty?
Hazelton nie odpowiedział wprost.
– Co pani wie o okolicznościach towarzyszących operacji?
– O okolicznościach?
– Klient. Czytała pani coś na temat klienta?
Miał wrażenie, że ogarnęło ją lekkie zakłopotanie.
– Dlaczego miałabym to robić? W moich wytycznych klient nie jest kimś istotnym.
– No to muszę panią uświadomić. Klientem jest…
Kobieta uniosła smukłą dłoń. Miała perfekcyjnie zrobione paznokcie, a jej skóra lśniła od
kosmetyków.
– Jeżeli nie dostałam o nim żadnych informacji, zakładam, że nie powinnam nic o nim wiedzieć. –
Spojrzała na Hazeltona. – Nie wygląda pan na nowicjusza w tej robocie, zatem z pewnością
doskonale wie pan, o co chodzi.
Strona 15
Jej francuski akcent był chropowaty, ale angielski bez skazy.
Pociągnął następny łyk ginu.
– Czasem dobrze jest wiedzieć.
– Może to pańska filozofia, ale nie moja – odparła z naciskiem, jakby chciała zakończyć temat, ale
po chwili dodała: – Więc… ma je pan czy nie?
Hazelton mówił wolno i cicho, podkreślając każde słowo, chociaż wychodziło mu to z trudem
z powodu alkoholu wypitego przez cały dzień – tu czy w lobby jego hotelu przy barze. Północna…
pieprzona… Korea.
Kiedy skończył, Francuzka nic nie odpowiedziała.
– Wiedziała pani czy nie?
Nadal żadnej reakcji.
– Pan podchodzi do tego chyba bardzo emocjonalnie – odparła w końcu. – Jestem tym
zaskoczona. Wiem, że dostał pan nagłe zadanie, bo ktoś inny się rozchorował i musieli go zastąpić.
Wezwali pana, ale Nowy Jork powinien raczej dobrze wiedzieć, że wysyła człowieka łatwo
ulegającego emocjom.
Hazelton poczuł pod stołem, jak czubek jej szpilki krąży wokół jego nogi, tuż przy kostce. Kiedyś
podniecały go takie ruchy, ale to już dawno minęło. Teraz był w pracy; wiedział, że ona tylko bada,
czy ma ze sobą akta. W końcu usłyszał, jak bucik stuka w walizeczkę stojącą obok niego.
– Przesuń ją do mnie, proszę – powiedziała.
Ale Amerykanin ani drgnął, tylko bębnił palcami w blat stolika. Zastanawiał się gorączkowo.
Spodziewał się ujrzeć na jej twarzy wyraz złości, ale była dziwnie spokojna. Po kilku sekundach
powtórzyła tym samym tonem:
– Przesuń ją do mnie, proszę.
Nie wiedział, co zrobić. Oddać walizkę czy zniszczyć ją i wrzucić do rzeki jak pokarm dla ryb?
Cały dzień zastanawiał się nad skutkiem którejś z tych akcji. Teraz jednak poczuł nagły spokój
i usłyszał, jak wymawia te słowa:
– Wie, pani, co? Nie zaciągnąłem się do tej roboty, żeby być chłopcem na posyłki dla grupy
morderczych psycholi. – Po chwili dodał: – Są inne zadania, które nie wymagają aż takich
poświęceń.
– Nie rozumiem – odrzekła kobieta i mówiąc to, patrzyła jakby od niechcenia na ulicę. Sprawiała
wrażenie znudzonej, ale Hazelton wiedział, że po prostu odwraca wzrok, chcąc sprawdzić otoczenie.
Machnął ze złością ręką.
– Do diabła z tym. Wysiadam.
Kobieta dla kontrastu nie okazała żadnych emocji.
– Wysiadam?
– Nie przekażę pani dokumentów.
Westchnęła.
– Chodzi o pieniądze? Jeśli tak, to musi pan pogadać z Nowym Jorkiem. Ja nie mam upoważnień
do…
– Nie chodzi o pieniądze. Chodzi o dobro i zło. Pani kompletnie zatraciła rozeznanie, co jest
dobre, a co złe, prawda?
Strona 16
– To, co robię, nie ma z tym nic wspólnego.
Hazelton spojrzał na kobietę z odrazą. Podjął już decyzję.
– Jeżeli pani zechce, mogę powiedzieć, dlaczego nie przekażę pani tych dokumentów. – Kopnął
w walizeczkę na tyle głośno, żeby usłyszała.
Skinęła głową. Przyjęła to spokojnie, co zdziwiło Hazeltona. Oczekiwał raczej krzyków
i wrzasków.
– To wszystko komplikuje – stwierdziła tylko. – Nowy Jork może być zły.
– Pieprzę Nowy Jork.
– Sądzę, że nie spodziewa się pan, że dołączę do pańskiej krucjaty moralnej.
– Laleczko, gówno mnie obchodzi, co zrobisz.
– Zatem gówno cię obejdzie, gdy wyjdę stąd i wykonam pewien telefon.
Hazelton umilkł na moment; na jego twarzy wyraźnie odbijało się napięcie wywołane podróżą
i pracą.
– Dzwoń do niego.
– Przyśle kogoś, kto zabierze ci tę walizkę.
Mężczyzna uśmiechnął się.
– Niech tylko spróbuje. Jak już pani sama stwierdziła, nie jestem w tej robocie nowicjuszem. Mam
kilka asów w rękawie.
– Dla swojego dobra, mam nadzieję.
Francuzka wstała i odeszła, mijając uśmiechniętego kelnera zbliżającego się do stolika z winem na
srebrnej tacy.
Z dachu po drugiej stronie ulicy Jack Ryan junior obserwował to wszystko przez kamerę. Oczywiście
nie słyszał rozmowy, chociaż prawidłowo odczytywał mowę ciała.
– Jeżeli ma to być randka w ciemno, to nie sądzę, aby była udana.
Ding i Sam zaśmiali się cicho, ale pozostali na swoich miejscach. Obserwowali, jak wysoka
kobieta wyjmuje telefon z torebki i dzwoni do kogoś, a potem rusza na północ.
Driscoll nacisnął przycisk nadawania na swoim komunikatorze.
– Clark? Zostajemy z Hazeltonem czy ktoś z nas ma iść za kobietą?
Clark odpowiedział szybko:
– Przyszła po to, co jest w walizeczce, zatem jej zawartość jest teraz główną częścią naszej misji.
Niemniej… chcę dowiedzieć się czegoś więcej o tej kobiecie. Niech jeden z was idzie za blondyną.
Reszta ma nie spuszczać walizki z oczu.
Jack i Sam oderwali wzrok od przyrządów optycznych i spojrzeli na Chaveza leżącego między
nimi na dachu. Ten rzucił tylko:
– Zostaję. Niech idzie któryś z was.
Teraz Jack zerknął na Sama, który powoli skierował wzrok na obiekt obserwacji.
– Idź – powiedział Driscoll, na co Jack uśmiechnął się szeroko; był to najweselszy uśmiech
rozjaśniający mrok na tym dachu.
– Jestem ci coś winien, Sam.
Wstał i ruszył do wyjścia pożarowego, chowając kamerę do plecaka, po czym zniknął
Strona 17
w ciemnościach.
Tymczasem Sam i Ding obserwowali, jak Colin Hazelton kończy szklankę ginu z tonikiem,
a następnie wzywa kelnera, żeby przyniósł kolejną.
– Co on tam jeszcze robi? Ma kolejną cholerną randkę? – rzucił Sam.
Na dole Clark myślał podobnie. Jego głos brzmiał poważnie; był zły i sfrustrowany.
– Wygląda na to, że będziemy musieli tu tkwić przez czwartą rundę ginu z tonikiem.
Zjawił się kelner z drinkiem i Hazelton, gdy stawiał szklankę na stoliku, nachylił się do niego i coś
powiedział. Trójka obserwatorów z dachu wyraźnie dostrzegła, że zadał jakieś pytanie. Pewnie
chodziło o toaletę, bo kelner wskazał w stronę zaplecza restauracji. Hazelton wstał; zostawił drinka,
płaszcz i walizeczkę, po czym ruszył w tamtym kierunku.
Przez chwilę w trzech słuchawkach panowała cisza.
Potem Ding rzekł:
– John? Według ciebie wszystko jest w porządku?
Clark wiedział, co chce przez to powiedzieć jego zastępca, ale zamiast zdradzać swoje myśli,
zapytał Driscolla:
– Sam? Co widzisz?
Driscoll skorygował ostrość i skierował obiektyw na pusty stolik, płaszcz Hazeltona przewieszony
przez oparcie krzesła i walizeczkę na drugim krześle. Potem przeniósł wzrok na inne stoliki
w restauracji, na siedzącą przy nich albo kręcącą się po sali dzianą klientelę. Po chwili wrócił do
walizki.
– Jeżeli w tej walizce znajduje się coś ważnego, czego przekazania odmówił kontaktowi, to
dlaczego teraz zostawił ją bez opieki przy stoliku?
– Nie zostawił – odpowiedział Clark.
– Zatem ta walizka to tylko przynęta.
– Zgadza się.
– To znaczy… – Driscoll zrozumiał to w następnej sekundzie. – …że Hazelton nie wróci.
Podejrzewa, że jest śledzony od frontu restauracji, więc spróbuje wydostać się tylnym wyjściem.
– Cóż, to stara jak świat metoda ucieczki z restauracji bez płacenia rachunku – potwierdził Ding.
– Bingo – wtrącił Clark. – Przejdę przez restaurację i wyjdę tyłem. Tam jest zaułek wiodący
z północy na południe, ale jego hotel jest za nami. Wy dwaj zostańcie na miejscu i nie spuszczajcie
z oczu tamtego skrzyżowania. Jeżeli Hazelton nie ma zdolności teleportacji, możemy go namierzyć.
Clark rzucił na stół zwitek banknotów, płacąc za herbatę, która wywołała w jego żołądku sensacje,
chwycił kurtkę i ruszył na ulicę, kierując się do restauracji Lion d’Or.
Już chciał zejść z chodnika na jezdnię, gdy ujrzał coś, co nagle go powstrzymało. Cofnął się kilka
kroków i rozejrzał dookoła.
Cicho powiedział do komunikatora:
– Ryan, zatrzymaj się.
Jack Ryan junior szedł wzdłuż Dao Cam Moc, ale zatrzymał go rozkaz Clarka.
– Stoję – odparł i odwrócił się w stronę zamkniętego sklepu z elektroniką, udając, że ogląda
Strona 18
wystawę.
– Jaka jest twoja pozycja? – spytał Clark.
Jack spojrzał na plan okolicy w telefonie. Małe kolorowe punkciki oznaczały pozycje czterech
mężczyzn z drużyny albo, bardziej precyzyjnie, pozycje lokalizatorów GPS, które każdy z nich nosił
w plecaku. Zielony punkcik, dwie przecznice na południowy wschód, oznaczał Clarka, który ciągle
był w części herbaciarni znajdującej się na wolnym powietrzu.
– Jestem dwie przecznice na północny zachód od twojej pozycji – rzekł Ryan. W odpowiedzi Clark
wyjaśnił:
– Właśnie zobaczyłem czterech niezidentyfikowanych motocyklistów zbliżających się z dwóch
przeciwnych krańców ulicy. Wygląda to trochę tak, jakby należeli do jednej drużyny.
Chwilę później Chavez, ciągle z dachu i z aparatem fotograficznym, włączył się do rozmowy:
– Czarne ducati?
– Zrozumiałem. Zbliżają się z przeciwnych stron. Noszą różne stroje, ale chyba jadą na
identycznych motorach i mają na głowie takie same kaski. To raczej nie jest zbieg okoliczności –
odpowiedział Clark.
Ding skupił się na czterech motorach. Musiał na to poświęcić kilka sekund, bo nagle się rozdzieliły.
– Właśnie, John.
– Już to widziałem. Wiem, kiedy w okolicy coś źle wygląda. Jack, chcę, żebyś nadal zajmował
swoją pozycję na północy. Jeżeli Hazelton skręci w zaułek i pójdzie nim przez całą dzielnicę, idź za
nim, gdy go opuści i wyjdzie na Pham The Hien. Ale tylko jeśli za nim zdążysz. Uważaj na tych
motocyklistów i nie pozwól, żeby się zorientowali, że go śledzisz.
Ryan nadal udawał, że przygląda się wystawie z kamerami. Po raz pierwszy od początku akcji
czuł mocne bicie serca. Ten nudny wieczór nagle nabrał tempa i stał się ciekawy.
– Dobra. Będę poruszał się równolegle do motocyklistów i zdążę do wylotu zaułka, zanim wyjdzie
stamtąd Hazelton – odrzekł.
– Świetnie. Sam i Ding, róbcie wszystko, co możecie, żeby dogonić Ryana – polecił Clark.
– Ruszamy – odparł Chavez. – W ciągu minuty zejdziemy z dachu i po trzech będziemy za tobą,
Jack. Trzymaj się. Wyłączamy się aż do momentu, gdy do ciebie dojdziemy.
Strona 19
Ho Chi Minh – dzielnica nr 8
Colin Hazelton wszedł w zaułek biegnący za restauracją i z rękoma w kieszeniach skierował się na
północ.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że właśnie podjął bardzo kosztowną decyzję.
Kosztowną, bo nie otrzyma wynagrodzenia za robotę wykonaną w ciągu czterech minionych dni,
i kosztowną, bo straci pracę na skutek zaniechania. Nie cieszyło go również to, że porzucił wart
trzysta dolarów sportowy płaszcz i czterystudolarową walizeczkę.
To złe wieści dla człowieka kończącego pracowite życie. Człowieka obciążonego długiem
w wysokości sześćdziesięciu tysięcy dolarów i posiadającego poza biegłością w sztuce szpiegowania
jeszcze kilka innych umiejętności, które mógłby wysoko sprzedać.
Jednak po raz pierwszy w tym dniu Hazelton poczuł się spokojny. Mimo że pozostawił cenne
przedmioty w restauracji i nie zapłacił pięćdziesięciodolarowego rachunku, choć to zaliczył jako
Strona 20
osobiste małe zwycięstwo.
Pozwolił sobie na nikły uśmiech.
Jednak nie trwało to długo. Pomyślał o wypadkach, które go tu przywiodły, do tego słabo
oświetlonego zaułka, do tej decyzji. Otoczenie sprawiło, że ogarnął go ponury nastrój.
Minął rok, odkąd Wayne „Duke” Sharps, przewodniczący Sharps Global Intelligence Partners,
udzielał Colinowi Hazeltonowi informacji na temat pracy w „korporacji wywiadu” w swoim biurze
na Upper West Side na Manhattanie.
Sharps mówił wyraźnie byłemu śledczemu z CIA, że praca w Sharps Partners jest bezpieczna
i apolityczna, ale wymaga też od Hazeltona, aby zdawał sobie sprawę, że już nie pracuje dla Stanów
Zjednoczonych. Dotąd pracował na kontrakcie.
Hazelton jednak podkreślił, że nigdy nie będzie robił czegoś, co jest skierowane przeciwko
Stanom, na co Sharps odparł:
– Nigdy nie działamy wbrew interesom Stanów. – Roześmiał się na samą myśl o tym. – Nie
jesteśmy tu w Sharps Partners diabłami, po prostu nie jesteśmy aniołami.
Nieźle to brzmiało dla Colina Hazeltona; po karierze agenta CIA był pilotem Sił Powietrznych.
Przelewał krew pod amerykańską flagą, tak, ale czasem podejmował też własne działania. A wśród
nich dość kontrowersyjne, międzynarodowe inwestycje na nowo otwierających się rynkach,
przeważnie w Afryce Północnej, po których splajtował w czasie niespodziewanych wydarzeń
arabskiej wiosny.
Hazelton potrzebował pieniędzy, więc wziął tę robotę, a Sharps obiecywał pracę w apolitycznej
korporacji wywiadowczej. W minionym roku Hazelton nie myślał, co robi, nie interesowali go
klienci.
Aż do tego tygodnia.
W poniedziałek pracodawca wysłał go do Pragi na spotkanie z urzędnikiem rządowym. Miał
odebrać od niego dokumenty podróżne dla pięciu osób. Nie było to jakieś szczególnie interesujące
zadanie w porównaniu z tym, co robił jako agent operacyjny CIA, gdy zabezpieczał setki
anonimowych agentów podróżujących po całym świecie. Nawet jeśli praca dla Sharpsa była dość
monotonna, to Hazelton angażował się w działania dotyczące zdolnych zagranicznych fachowców,
którzy z pewnych względów nie mogli uzyskać wiz, aby pracować na terenie USA. Traktował to jako
robotę pożyteczną – sprzeciwiał się tylko amerykańskiej biurokracji, nie Ameryce.
Zwykle częścią jego pracy było też sprawdzenie dokumentów, ale nie tym razem. Gdy wręczano
mu je w Pradze, stwierdził, że z jakiegoś powodu zamknięte były w laminowanej torbie, a instrukcje
mówiły, że Hazelton ma spotkać się z kontaktem w mieście Ho Chi Minh, a potem wrócić do
Nowego Jorku.
Założył, że pięć kompletów dokumentów dotyczy pięciu czeskich fachowców, którzy mieli
wyjechać do innego kraju, lecz nie przez Stany, tylko przez Wietnam, co było jednak dziwne, biorąc
pod uwagę Pragę. Hazelton domyślał się, że ci podróżnicy mogli zostać skierowani do pracy
w Japonii albo w Singapurze, może nawet w Australii.
Dziwiło go jednak, że nie pozwolono mu obejrzeć dokumentów, ale nie protestował.
Aż do minionej nocy w czasie lotu z Pragi. Półtorej godziny przed lądowaniem krzepki
Amerykanin wypił gin z tonikiem i zaczął zabezpieczać rzeczy w swoim podręcznym bagażu