Clancy Tom - Dług honorowy t.1
Szczegóły |
Tytuł |
Clancy Tom - Dług honorowy t.1 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Clancy Tom - Dług honorowy t.1 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Clancy Tom - Dług honorowy t.1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Clancy Tom - Dług honorowy t.1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Tom Clancy
Dług honorowy
Tom pierwszy
Tłumaczenie: Krzysztof Wawrzyniak
Data wydania: 1999
Data wydania oryginalnego: 1994
Tytuł oryginału: Debt of Honor
Charakter wyznacza los człowieka
Heraklit
Dla Mamy i Taty
Z wyrazami wdzięczności dla:
Cartera i Woxa za opisanie mi szczegółów,
Russa, po raz kolejny, za wykłady z fizyki,
Toma, Paula i Bruce’a za najlepszy zestaw map na świecie,
Keitha, za wytłumaczenie mi, co z tych map wynika dla pilota,
Tony’ego, za to, że odpowiednio nastawił mnie do tematu,
chłopaków z Saipanu, za opisanie mi życia na ich wyspie,
a także dla Sandy, za szatańską przejażdżkę na grzbiecie węża.
Strona 3
Strona 4
Przeprosiny
W pierwszym wydaniu „Bez skrupułów” znalazł się fragment wiersza, który trafił do mnie
przypadkiem, i którego tytułu ani nazwiska autora nie byłem w stanie ustalić. Wiersz ten wydał mi się
idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kyle’a Haydocka, który zmarł na raka w wieku 8 lat i
26
dni — dla mnie zawsze będzie z nami.
Później dowiedziałem się, że tytuł tego wiersza brzmi „Ascension”, a autorką tych wspaniałych strof
jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z Minnesoty. Chciałbym skorzystać z okazji i
polecić jej wiersz wszystkim studentom literatury. Mam nadzieję, że jej poezja wywrze na nich
równie wielkie wrażenie, tak jak to się stało w moim przypadku.
Spis treści
Prolog. Zachód słońca, wschód słońca
Absolwenci
Bractwo
Kolegium
Pierwszy ruch
Strona 5
Teoria chaosu
Z zewnątrz i z wewnątrz
Strona 6
Katalizator
Przyśpieszenie
Gry na całość
Uwodziciele
Potop
Strona 7
Ceremonie
Wiatr i prąd morski
Strona 8
Odbicia
Cholernie głupia sprawa
Głowice
Pierwsze uderzenie
Jajko Wielkanocne
Drugie uderzenie
Strona 9
Trzecie uderzenie
Błękit
Strona 10
Globalny wymiar
Prolog. Zachód słońca, wschód słońca
Z perspektywy czasu, taki a nie inny początek wojny mógł wydać się co najmniej dziwny. Tylko
jeden spośród wszystkich jej uczestników zdawał sobie sprawę, co się dzieje, a i to było sprawą
przypadku. Finałową rozprawę w kwestii spornego obszaru przeniesiono na wcześniejszą datę,
dlatego mianowicie, że umarł ktoś z rodziny adwokata. Za dwie godziny, o świcie, tenże adwokat, już
wbity w żałobny garnitur, miał odlecieć na Hawaje.
Dla pana Yamaty była to pierwsza transakcja, w której osobiście uczestniczył, dzięki niej stawał
się właścicielem skrawka terytorium Ameryki. Owszem, posiadał już całe mnóstwo nieruchomości,
nie tylko na wyspach Pacyfiku, ale i na terenie kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych, lecz
dotychczas wszystkie te transakcje pozostawiał w rękach podstawionych przez siebie prawników,
nieodmiennie Amerykanów, którzy robili dokładnie to, za co im Yamata płacił, na wszelki wypadek
zwykle pod nadzorem któregoś z japońskich podwładnych Yamaty. Tym razem rzecz wyglądała
inaczej. Powodów znalazłoby się aż kilka. Po pierwsze, nieruchomość nabywała osoba prywatna, a
nie firma. Po drugie, Saipan leżał o dwa kroki od domu, a dokładniej, dwie godziny lotu prywatnym
odrzutowcem od Japonii.
Adwokatowi prowadzącemu sprawę Yamata wyjaśnił, że chce nabyć tę posiadłość w celach
wypoczynkowych, na sobotnio-niedzielne wypady. Biorąc pod uwagę astronomiczne ceny
nieruchomości w Tokio, za cenę niedużego luksusowego apartamentu na najwyższym piętrze
tokijskiego wieżowca można było na Saipanie nabyć kilkaset hektarów terenu. A widok z okien
domu, jaki Yamata zamierzał
wybudować nad urwiskami, zapierał dech w piersiach: z wyniosłości widać było ogromne połacie
Oceanu Spokojnego, a w oddali inne wyspy archipelagu Marianów. Powietrze musiało tu być
najczystsze na całej kuli ziemskiej. Nic dziwnego, że pan Yamata zaproponował prawnikowi iście
królewskie honorarium, i to nie krzywiąc się wcale, przeciwnie — z czarującym uśmiechem.
Istniał jeszcze jeden powód takiej decyzji.
Wokół okrągłego stołu przesuwano kolejne dokumenty, od fotela do fotela, tak aby każda ze stron
uczestniczących w transakcji mogła złożyć podpis na odnośnych dokumentach, w miejscach
zaznaczonych w tym celu żółtymi samoprzylepnymi karteczkami Post-It. Gdy się tak stało, pan
Yamata sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył z niej kopertę. Wyjęty z niej czek
podał następnie prawnikowi, który podziękował uniżonym głosem. Jakże typowym dla Amerykanów,
którzy widzą przed sobą pieniądze. Zadziwiające, na jakie ustępstwa skłonni byli iść na widok
gotówki! Trzy lata wcześniej żaden japoński obywatel nie mógłby legalnie wejść w posiadanie
terenów na tych wyspach, ale od czego są dobrzy prawnicy, dobre argumenty i odpowiednia
gotówka?
— Jeszcze dziś po południu dokonamy wpisu do ksiąg wieczystych.
Strona 11
Yamata obdarzył sprzedającego teren uprzejmym uśmiechem i skinieniem głowy, wstał z fotela i
wyszedł z budynku, gdzie czekał już samochód. Yamata usiadł z przodu, obok kierowcy i skinieniem
podbródka nakazał mu aby ruszył. Skoro dobito targu, nie trzeba się już było bawić w dobre maniery.
Jak większość wysp na Pacyfiku, Saipan jest pochodzenia wulkanicznego. Na wschód od wyspy
opada ku głębinom słynny Rów Mariański, dziesięciokilometrowa otchłań powstała w miejscu, gdzie
jedna fałda tektoniczna zanurza się pod drugą, młodszą. Wynikiem działalności tej formacji
geologicznej jest między innymi sznur stożków wulkanicznych, których wierzchołki to właśnie wyspy
archipelagu Marianów.
Terenowa Toyota Land Cruiser ruszyła niezbyt gładką szosą na północ, biorąc kolejne zakręty trasy
wcinające się w zbocza góry Achugao, w kierunku wydzielonych terenów „Mariana Country Club” i
Przylądka Marpi. Niedaleko przylądka Yamata kazał kierowcy zatrzymać samochód. Wysiadł i
przelotnym spojrzeniem obrzucił resztki wiejskich zabudowań, którymi już wkrótce miała się zająć
brygada rozbiórkowa. Zamiast jednak obejść teren, na którym stanie jego nowa posiadłość, Yamata
ruszył
prosto ku krawędzi skalnego urwiska. Jak na sześćdziesięciolatka, poruszał się sprawnie i
energicznie, mimo że w marszu przyszło mu skakać z kamienia na kamień. Jeżeli dawniej stało tu
gospodarstwo rolne, to chyba nie za bogate. Jakże wyżyć na takiej ziemi? Yamata pokręcił głową.
Znał przecież przeszłość tego miejsca i wiedział, kto tu mieszkał dawniej. Mieszkał, ale do czasu.
Ze znieruchomiałą twarzą stanął na samej krawędzi obrywu, przez miejscowych zwanego Urwiskiem
Banzai. Od oceanu wiał porywisty wiatr. Z wysokości urwiska Yamata widział niezliczone rzędy fal,
słyszał huk przyboju na skałach u podnóża — a były to te same skały, na których roztrzaskały się ciała
jego rodziców i rodzeństwa, uciekających przed pościgiem amerykańskiej Piechoty Morskiej.
Widok zbiorowego samobójstwa zmroził Amerykanom krew w żyłach, o czym jednak nie mógł
wiedzieć pan Yamata. A zresztą, nawet gdyby wiedział, co to zmieniało?
Japończyk złożył dłonie i skłonił się głęboko, po to, by przywołać duchy przodków i dlatego, że
chciał im okazać należną cześć, uznać ich władzę nad jego własnym losem. Przyszło mu do głowy, że
dzisiejsza transakcja była aktem sprawiedliwości. Wraz z nią w japońskich rękach znalazło się
50,016
procenta terytorium Saipanu. Od chwili, kiedy rodzina Yamaty zginęła z rąk Amerykanów, minęło już
ponad pół wieku.
Yamata wzdrygnął się. Przypisał ten dreszcz emocjom, jakie czuł w tej chwili, a może także bliskości
duchów jego przodków. Choć pływy i prądy morza uniosły ze sobą ciała całej rodziny, ich duchy, ich
kami, z całą pewnością trwały tutaj, czekając aż Yamata powróci. Japończyk znowu się wzdrygnął i
zapiął marynarkę. Rzeczywiście chciał w tym miejscu zbudować dom. Najpierw jednak czekało go
inne zadanie.
Aby coś zbudować, trzeba najpierw coś zniszczyć.
Strona 12
Na przeciwnym krańcu kuli ziemskiej świat osiągnął w tejże samej chwili pełną doskonałość. Kij
golfowy płynnym ruchem odsunął się od piłeczki i doskonałym łukiem uniósł w górę, na mgnienie
zamarł
w miejscu, a potem takim samym łukiem ruszył w dół, z każdym kolejnym centymetrem trajektorii
przyśpieszając biegu. Człowiek, w którego rękach znajdował się kij, przeniósł ciężar ciała z jednej
stopy na drugą i wyczekawszy na właściwą chwilę, odwrócił dłonie. Posłuszna temu ruchowi
głowica kija obróciła się wokół osi w taki sposób, że uderzyła w piłkę dokładnie pod kątem prostym
względem zamierzonego toru lotu. Że sztuka się udała, zaświadczał dźwięk uderzonej piłki —
doskonałe brzdęk (głowica kija była wykonana z metalu). Oprócz dźwięku, o sukcesie świadczyło też
drgnienie, jakie przebiegło wzdłuż grafitowego kija. Gracz nie musiał nawet patrzeć w ślad za piłką.
Nadal idący tym samym łukiem kij podjechał do góry i zatrzymał się, zanim jeszcze trzymający go
mężczyzna sprawdził, co dzieje się z piłką.
Niestety, to nie Jack Ryan był owym graczem.
Ryan mógł tylko z zazdrością pokręcić głową, uśmiechnąć się blado i ustawić własną piłkę do
uderzenia.
— Dobrze ją palnąłeś, Robby.
Kontradmirał Robert Jefferson Jackson z Marynarki USA trwał bez ruchu, okiem lotnika śledząc lot
spadającej piłki. Biały punkcik podskoczył na wystrzyżonej trawie ponad dwieście metrów od
miejsca, w którym stali gracze. Impet potoczył piłkę następne dwadzieścia metrów do przodu.
Dopiero kiedy piłeczka zatrzymała się niemal pośrodku pola, Jackson zauważył:
— Szkoda, bo chciałem ją trochę podciąć.
— Nie pieści nas to życie, co, Robby? — zapytał sarkastycznie Ryan, skupiony na rytuale
przygotowań. Ugiąć kolana, wyprostować plecy, schylić głowę, ale nie za bardzo, o, tak… Kij,
trzeba go trochę lepiej złapać, teraz dobrze… Ryan zrobił wszystko to, co przez ostatni tydzień
wbijał mu do głowy klubowy instruktor. Przez ostatni tydzień, miesiąc, dwa miesiące… Wziąć
zamach… I bęc!
Poszło nawet nieźle. Na oko sto siedemdziesiąt metrów, trochę na prawo od toru, pierwszy udany
strzał od dawna… Nieprawda. Pierwszy udany strzał w życiu. Ale żeby posłać piłeczkę na taką
odległość, Robby’emu wystarczał sztywny metalowy kijaszek numer siedem. Ryana pocieszał fakt, że
była dopiero za kwadrans ósma, a wczesna pora sprawiała, że oprócz Robby’ego nikt nie musiał
oglądać jego wątpliwych popisów.
— Dobrze chociaż, że mi nie wpadła do wody.
Ryan nie wypowiedział tej myśli na głos.
— Od dawna grasz w golfa, Jack?
Strona 13
— Pewnie. Gram już całe dwa miesiące.
Jackson uśmiechnął się lekko i idąc ku miejscu, gdzie czekał na nich wózek, zauważył:
— Bo ja zacząłem na drugim roku Akademii w Annapolis. Mam nad tobą parę lat przewagi, więc nic
się nie przejmujmy, tylko grajmy.
Słuszna uwaga. Grało się miło, tym bardziej, że Greenbrier leży wśród zielonych wzgórz Zachodniej
Wirginii. Pierwsze pensjonaty wzniesiono tu pod koniec osiemnastego stulecia. W
październikowy poranek biały masyw głównego hotelu wyrastał spośród żółtych i szkarłatnych liści.
Drzewa zrzucały szaty w oczekiwaniu zimy.
— Nie myśl sobie, że chciałem ci dołożyć — zaznaczył Ryan, sadowiąc się na wózku.
Jego partner odwrócił się z dziwnym uśmiechem.
— Możesz nawet nie próbować. I dziękuj Bogu, Jack, że nie musisz zaraz gnać do pracy. Bo ja akurat
muszę.
Obaj od dawna zapomnieli, czym są wakacje, chociaż dłuższy wypoczynek niewątpliwie dobrze by
im zrobił. Obaj marnie się też czuli w obecnych rolach i po cichu marzyli o czymś więcej. Dla
Jacksona owym „czymś więcej” był stopień admirała i odpowiedni do tego etat w Pentagonie. Ryan z
kolei sam się nie mógł nadziwić, że tak go ciągnie do świata interesów, i że tak mało pociąga go
praca na uczelni, coś o czym marzył — czy przynajmniej wyobrażał sobie, że marzy — dwa i pół
roku wcześniej w Arabii Saudyjskiej. Domyślał się, że brak mu aktywności, zmian. Czyżby
aktywność zaczęła działać na niego jak narkotyk? Zastanawiając się nad tym, Jack wydobył z worka
lżejszy kij, trójkę. Uderzając nim, nie miał szans posłać piłki aż do samej chorągiewki, ale tak było
bezpieczniej. Nie nauczył się jeszcze nawigować piłeczką wokół drzew na tym odcinku pola.
Owszem, wakacje dobra rzecz, ale jeszcze lepiej, kiedy się coś zaczyna wreszcie dziać…
— Nie śpiesz się i nie wal, jakbyś chciał tę piłkę zamordować. Ona już nie żyje, zgoda?
— Tak jest, rozkaz, panie admirale! — odburknął Jack.
— I nie podnoś od razu głowy. Sam ci powiem, dokąd poleciała.
— Nic mi nie mów, Robbie. Sam wiem.
Świadomość, że Robbie nie będzie się z niego śmiał, choćby stał się świadkiem najdzikszych
popisów, była jeszcze gorsza niż obawa przed drwiną. W ostatniej chwili Ryan przypomniał sobie,
żeby wyprostować plecy. Wynagrodził go upragniony dźwięk.
Strona 14
Pac. Nim podniósł głowę, piłka była już o trzydzieści metrów od niego i nadal leciała w lewo…
Ale nie. Niestety. Już teraz widać było, że znowu niesie ją w prawo.
— Jack?
— No, co? — odezwał się Ryan nie patrząc na partnera.
— Ta twoja trójka. — Jackson parsknął śmiechem i mierząc wzrokiem lot piłeczki dodał: — Nic nie
musisz zmieniać. Za każdym razem masz zrobić tak samo.
Ryan z trudem powstrzymał się, żeby nie wygiąć kija numer trzy na czaszce partnera. Kiedy wózek
ruszył, roześmiał się jednak mimo wszystko. Podjechali do wyższej trawy po prawej stronie dołka,
tam, gdzie na zielonym kobiercu majaczyła pojedyncza biała plamka: piłka Robby’ego.
— Nie tęsknisz za lataniem? — zapytał z cicha. Robby posłał mu nieprzyjazne spojrzenie i zauważył:
— Ciebie też nie trzeba uczyć ciosów poniżej pasa.
Ha, trudno, ale tak się właśnie miały sprawy: Jackson rozstał się z karierą pilota, przeszedł przez sito
selekcji do kadry admiralskiej i natychmiast zaczął się starać o stanowisko komendanta Centrum
Badawczego Marynarki w bazie lotnictwa morskiego w Patuxent River w stanie Maryland. Gdyby
mu się to udało, nosiłby tytuł Głównego Pilota-Oblatywacza Marynarki USA. Ale nic z tego: Jackson
otrzymał
przydział do J-3, czyli wydziału operacyjnego Kolegium Szefów Sztabów. Sekcja Planowania to
dziwny przydział dla żołnierza, zwłaszcza w epoce, w której samo zjawisko wojny zaczynało się
stawać zamierzchłą przeszłością. W sztabie łatwiej było o dalszy awans, lecz Jacksonowi
najbardziej zależało na lataniu. Usiłował się nie przejmować takim obrotem spraw i powtarzał sobie,
że nalatał się już w życiu dosyć. Zaczynał karierę na Phantomach, by z czasem przesiąść się na
Tomcaty, otrzymać dowództwo dywizjonu, a potem całej grupy powietrznej na lotniskowcu.
Kandydatem na admirała również został
wcześnie, w czym zresztą nie było nic dziwnego, bo miał za sobą długi ciąg sukcesów i nigdy nie
zdarzyło mu się strzelić głupstwa. Wiedział, że po kolejnym awansie — jeśli do takiego dojdzie —
zostanie dowódcą lotniskowcowej grupy uderzeniowej, o czym dawniej, za młodu, nie śmiał nawet
marzyć. A tu, proszę, lata minęły jak z bicza strzelił, a dawne marzenia stały się rzeczywistością.
— Ciekawe, co nam przyjdzie robić na starość?
— Są tacy, Rób, którzy biorą się za grę w golfa.
— Albo znów zaczynają kręcić akcjami i obligacjami — odparował Jackson, w myślach dobierając
tymczasem odpowiedni kij. Najlepsza będzie ósemka, nie za sztywna. Ryan ruszył za Jacksonem ku
Strona 15
piłce.
— Bank inwestycyjny to nie kręcenie — zaprotestował Jack. — Nie narzekaj, nie skrzywdziłem cię
chyba?
Słysząc to, pilot — nieważne, że emerytowany, bo w oczach przyjaciół Robby miał na zawsze
pozostać pilotem — podniósł wzrok i uśmiechnął się radośnie.
— Nie narzekam. Dałem ci głupie sto tysięcy, sir John, a tyś potrafił je rozmnożyć, że proszę.
Po tych słowach złożył się do kolejnej piłki. Ot, żeby wyrównać rachunki. Piłeczka upadła po długim
locie na murawę, podskoczyła i zastygła niecałe siedem metrów od chorągiewki.
— To mówisz, że zarobiłeś dosyć, żeby mi zafundować lekcje golfa?
— Przydałyby ci się, przydały — przytaknął Robby i pozwolił sobie wreszcie na zmianę wyrazu
twarzy. — Pomyśl, Jack, taki kawał czasu. Udało się nam zmienić świat.
— No, mniej więcej — zgodził się Jack z wymuszonym uśmiechem. Wiedział, że są tacy, którzy
nazywali obecną dobę „końcem historii”, lecz sam, jako posiadacz doktoratu w tejże dziedzinie,
pozwalał
sobie na inne zdanie.
— Powiedz, podoba ci się to, jak teraz żyjesz?
— Czemu nie? Codziennie jestem w domu, zwykle jeszcze przed szóstą. Chodzę na wszystkie mecze
moich dzieciaków, latem na baseball, jesienią na piłkę nożną, tę europejską. Sally lada chwila
zacznie się umawiać na randki, więc wolę czuwać w pobliżu, a nie tłuc się zakichanym VC-20B na
posiedzenie, które wszyscy uczestnicy i tak mają głęboko w nosie.
Jack tak się rozbawił własną wizją, że dodał:
— Czego mi więcej trzeba? No, najwyżej żebym się trochę podciągnął w grze w golfa.
— Nie wiem, czy tylko „trochę”, Jack. Tego twojego zamachu nie wyprostuje nawet sam Arnold
Palmer. Palmer nie, ale ja spróbuję, nic się nie bój — dodał Robby. — Nie mnie dziękuj, tylko
Cathy.
Specjalnie mnie o to prosiła.
Tym razem Jack uderzył za mocno i musiał nieźle się napracować, zanim udało mu się podprowadzić
ją wreszcie do dołka, jeszcze trzy uderzenia, i gotowe. W sumie siedem. Robby uderzył
wszystkiego cztery razy.
— Taki gracz jak ty powinien się nauczyć kląć — odezwał się Robby, kiedy szli do początku
Strona 16
kolejnego odcinka. Ryan nie zdążył mu nawet odpowiedzieć. Przy pasku miał oczywiście
przytroczony przywoływacz satelitarny, jeden z tych, za pomocą których można przesłać wiadomość
w dowolne miejsce. Jedynie głębokie sztolnie i głębiny oceaniczne dawały ochronę przed sygnałem,
a i to niewielką.
Jack sięgnął po brzęczące pudełko u pasa, przekonany że wiadomość będzie dotyczyć transakcji z
Silicon Alchemy. Po co był im nagle potrzebny? Przed odjazdem zostawił przecież szczegółowe
wskazówki.
Może komuś w biurze skończyły się spinacze, i woła ratunku?
Numer na ciekłokrystalicznym ekraniku powiedział mu wszystko.
— Myślałem, że masz biuro w Nowym Jorku — zdziwił się Robby. Pierwsze trzy cyfry na ekraniku
wskazywały jednak numer kierunkowy 202, a nie 212, jak się tego spodziewał Jack.
Waszyngton, nie Manhattan.
— Bo mam. Najczęściej nawet tam nie pokazuję nosa, załatwiam wszystko przez telefon z Baltimore.
To znaczy, owszem, raz na tydzień wskakuję w ekspres i jadę tam… — Jack zmarszczył czoło.
Numer 757-5000 należał do centrali łączności w Białym Domu. Zaraz, która to godzina? Za pięć
ósma rano? Widocznie to coś naprawdę poważnego. Fakt, że sygnał nie stanowił niespodzianki. A
może? Jack zastanawiał się nad własną reakcją. Ostatecznie czytał gazety, wiedział więc, że coś wisi
w powietrzu.
Zaskoczył go co najwyżej fakt, że tak długo zwlekano. Spodziewał się czegoś takiego od paru
tygodni.
Podszedł do wózka golfowego i z worka na kije wysupłał telefon komórkowy. Jedyny element
sprzętu, co do którego miał absolutną pewność, jak się nim posługiwać.
Rozmowa potrwała trzy minuty. Ubawiony tym wszystkim Robby cierpliwie czekał na siedzeniu
wózka. Owszem, Ryan przebywa w Greenbrier. Tak, wie, że w pobliżu znajduje się lotnisko. Czy
znajdzie wolne cztery godziny? Mniej niż godzina tam i z powrotem, godzinka na miejscu. Na obiad
będzie z powrotem, a teraz, jeśli mu na tym zależy, może nawet dokończyć partię golfa, wziąć
prysznic i przebrać się przed podróżą. Składając telefon i chowając go do bocznej kieszeni worka
Jack powtarzał sobie, że nie musi się śpieszyć. Ten, kto do niego dzwonił, dysponował najlepszymi
taksówkami na świecie. Jedyny kłopot, że kiedy ów ktoś raz kogoś polubił, nie wypuszczał go z rąk
do końca życia. Pracowało się dla tego kogoś wygodnie, lecz wygody jedynie maskowały stan
faktyczny, czyli zwykłe niewolnictwo. Jack pokręcił głową i ustawił się nad piłką. Chwilowa
przerwa w grze musiała mu dobrze zrobić, bo piłeczka wylądowała w najkrócej przystrzyżonej
trawie, około dwustu metrów dalej. Ryan bez słowa ruszył w stronę wózka, zastanawiając się w
duchu, jak się wytłumaczy przed Cathy.
Strona 17
Hala produkcyjna lśniła sterylnością i nowością, lecz inżynier nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś
jest z całym przedsięwzięciem nie tak. Jego rodacy tradycyjnie najbardziej ze wszystkiego
wystrzegali się ognia, a do urządzeń, które miano tu wyrabiać, żywili po prostu wstręt. Inżynier czuł
się więc trochę nieswojo, jak gdyby w ciszy pomieszczenia dobiegało go co i rusz bzyczenie muchy
— rzecz niemożliwa, jako że każda cząsteczka powietrza w sterylnym wnętrzu przeszła przez
najlepszy system filtrów, jaki udało się zaprojektować w tym kraju. Sukcesy kolegów napawały
pracownika słuszną dumą, tym bardziej, że sam zaliczał się do grona najzdolniejszych inżynierów.
Duma z kolei pomagała wywiązać się z zadania i pozwalała zapomnieć o bzyczeniu i innych
majakach. Inżynier skrupulatnie sprawdzał poszczególne części linii produkcyjnej. Skąd te skrupuły?
Jeśli to samo wolno było zrobić Amerykanom, Rosjanom, Anglikom, Francuzom, Chińczykom, a po
nich nawet Hindusom i Pakistańczykom, cóż stało na przeszkodzie jego krajowi? Kwestia symetrii, i
tyle.
W innej części tego samego budynku trwała już wstępna obróbka specjalnego surowca.
Zaopatrzeniowcy natrudzili się solidnie, żeby na czas ściągnąć wszystkie specjalne elementy, bo tych
ostatnich zaczynało brakować na rynku. Większość produkowano za granicą, ale część wytwarzano
także w kraju, na potrzeby eksportowe. Wynaleziono te elementy z myślą o jednym, konkretnym
zastosowaniu, lecz z czasem znaleziono jeszcze inne. Cały czas jednak istniała możliwość — odległa,
lecz przecież realna — że powróci się do zastosowania pierwotnego. Pracownicy wielkich firm
wytwarzających te części lubili sobie żartować na ten temat. Dotąd kończyło się na żartach.
Koniec z żartami. Inżynier uświadomił to sobie ostatecznie, kiedy gasząc światło dokładnie zasunął
za sobą drzwi hali. Harmonogram był napięty i dlatego prace musiał zacząć jeszcze tego samego
dnia, o świcie. Trzeba się będzie zadowolić paroma godzinami snu.
Mimo że Ryan zaglądał tu dość często, budynek nieodmiennie przejmował go dziwną czcią. Tym
bardziej dotyczyło to dzisiejszej wizyty, tak zaplanowanej, że trudno ją było uznać za rutynową.
Najpierw dyskretny telefon do hotelu, żeby zamówić samochód na lotnisko. Samolot oczywiście już
czekał: dwusilnikowy, dziesięciomiejscowy turbośmigłowiec. Maszyna stała daleko od budynków
lotniska, a od zwykłych cywilnych samolotów odróżniały ją tylko insygnia Sił Powietrznych USA i
fakt, że załoga miała na sobie kombinezony z zielonkawego nomeksu. Uśmiech, ukłon, moje
uszanowanie. Pani sierżant upewniła się, że Ryan wie, co się robi z pasem bezpieczeństwa i raz -dwa
omówiła na użytek pasażera sposoby ewakuacji z samolotu. Pilot obejrzał się na nich niecierpliwie,
jako że czas gonił. Ruszyli natychmiast. Ryan dziwił się trochę, że nie dostał do ręki papierów, które
by go wtajemniczyły w nową sprawę. Na razie popijał lotniczą Coca-colę i żałował, że nie przebrał
się w drugi, mniej wymięty garnitur.
Inna sprawa, że sam postanowił się nie przebierać. Głupie skrupuły. Lot trwał czterdzieści siedem
minut, do lądowania w bazie Andrews podchodzili bez kolejki. Wypadałoby właściwie polecieć
śmigłowcem z Andrews do Białego Domu, lecz zrezygnowano z tego punktu programu, by nie
zwracać uwagi. Major Lotnictwa, znów cały w ukłonach, podprowadził Ryana do tandetnej
służbowej limuzyny z milkliwym kierowcą. Ryan rozsiadł się z tyłu i zamknął oczy. Major usadowił
się z przodu. Próba drzemki nie powiodła się, choć Ryan znał już do znudzenia widoki wzdłuż drogi
szybkiego ruchu Suitland, a drogę mógłby recytować z pamięci. Ze Suitland zjechali na obwodnicę I-
295, a z niej prawie natychmiast na dolotową I-395, kierując się ku zjazdowi na Maine Avenue.
Strona 18
Ponieważ było wczesne popołudnie, pokonali trasę dosyć szybko. Niedługo potem samochód
zatrzymał się przy wartowni u zachodniego wjazdu do Białego Domu. Rzecz niesłychana, strażnik
machnął tylko ręką, nakazując im, aby jechali dalej. Z przodu majaczył już ocieniony markizą zjazd
do podziemnego garażu. Pod markizą uśmiechała się znajoma twarz.
— Cześć, Arnie — Ryan podał prawicę szefowi personelu Białego Domu. Arnold Van Damm był
zbyt dobrym fachowcem, żeby rezygnować z jego usług przy zmianie rządzącej ekipy, a poza tym
prezydent Robert Durling potrzebował kogoś tak ustawionego jak Arnie. Na początku myślał
oczywiście o tym, by go zastąpić którymś z własnych ludzi, lecz van Damm bił ich wszystkich na
głowę. Ryan stwierdził w duchu, że Arnie prawie się nie zmienił: te same sportowe koszule firmy L.
L. Bean, ta sama szczerość na obliczu. Nowe były tylko zmarszczki i wyraz wielkiego zmęczenia. Ba,
to samo dałoby się powiedzieć nie tylko o nim.
— Przy ostatnim spotkaniu kazałeś mi się stąd zabierać — zaczął konwersacyjnie Jack, próbując się
zorientować, o co chodzi.
— Każdemu wolno strzelić byka, Jack.
Oho. Ryan w mgnieniu oka zdwoił czujność, lecz wiedziony mocnym uściskiem dłoni, prędko znalazł
się w środku. Agenci Tajnej Służby, którzy strzegli wejścia, bez ceregieli wręczyli mu przepustkę i
przepuścili przez bramkę z wykrywaczem metali. Za pierwszym razem wykrywacz zabrzęczał, więc
Ryan odłożył na tackę klucz do hotelowego pokoju i już spokojnie spróbował znowu. Kolejny
brzęczyk.
Okazało się, że zapomniał o jeszcze jednym metalowym przedmiocie: miniaturowej łopatce do
zaklepywania szram wydartych w darni pola golfowego.
— Kiedyś ty zdążył zabrać się za golfa? — zapytał van Damm z rechotem, który harmonizował z
wyrazem twarzy najbliższego tajniaka.
— Miło słyszeć, że się za mną nie włóczycie, skoro nie wiesz. Gram od dwóch miesięcy. Jeszcze
trochę i przechodzę na zawodowstwo.
Szef personelu wskazał Ryanowi ukryte schody po lewej.
— A wiesz, dlaczego na tę grę mówi się „golf”?
— Wiem, słyszałem. Dlatego, że słowo „chujoza” było już zajęte. — Ryan zatrzymał się na
półpiętrze i walnął wprost: — A co tu jest grane, Arnie?
— Nie udawaj, że nie wiesz — usłyszał tylko.
— Dzień dobry, doktorze Ryan! — przywitała go starsza agentka Helen D’Agustino, jak zawsze
piękna, jak zawsze w osobistej ochronie prezydenta USA. — Poproszę za mną.
Prezydentura to zajęcie, które bynajmniej nie odmładza. Roger Durling był może niegdyś
Strona 19
spadochroniarzem, wspinającym się w Wietnamie na wzgórza Centralnego Płaskowyżu, i nawet teraz
lubił biegać dla zdrowia czy grać w squasha, lecz tego popołudnia wyglądał jak cień człowieka. Jack
uświadomił sobie prędko coś jeszcze: przed prezydenckim obliczem znalazł się natychmiast, bez
postoju w jednej z licznych poczekalni, a uśmiechy na twarzach prezydenckiej świty były aż nadto
wymowne.
Durling poderwał się zza biurka nader żywo, jak gdyby chciał okazać, jak bardzo się cieszy na widok
gościa.
— Co tam słychać w papierach wartościowych, Jack?
Uścisk dłoni towarzyszący tym słowom był mocny i pewny. A także niecierpliwy.
— Dużo słychać. Mam masę roboty, panie prezydencie.
— Bez żartów. A partyjki golfa w Zachodniej Wirginii? — zapytał Durling, wskazując Ryanowi fotel
przy kominku, a pod adresem pary agentów, która przyprowadziła Ryana, dodał: — To byłoby
wszystko. Państwu już dziękuję.
— Najgorszy z moich obecnych nałogów — przytaknął Ryan, słysząc jak za jego plecami zamykają
się drzwi. Nie pamiętał okazji, przy której znajdowałby się tak blisko najważniejszej osoby w
państwie bez opieki agentów Tajnej Służby. A jeśli zważyć, od jak dawna był osobą najzupełniej
prywatną…
Durling także zasiadł w fotelu i oparł się wygodnie. Emanowała z niego energia, choć raczej ta
umysłowa, nie cielesna. Widać było, że rozmowa za chwilę stanie się ciekawa.
— Powinienem właściwie przeprosić za zakłócenie wakacji, lecz nic z tego — usłyszał Ryan od
prezydenta Stanów Zjednoczonych. — Doktorze Ryan, te wakacje trwają już dwa lata. Ale od dziś
koniec.
Dwa lata. Przez pierwsze dwa miesiące tego okresu Jack leżał bykiem i w zaciszu gabinetu
zastanawiał się, czy nie zacząć szukać posady wykładowcy. Każdego ranka obserwował, jak Cathy
wybiega z domu, by zdążyć na czas do kliniki uniwersytetu Johna Hopkinsa, przygotowywał dla
malców drugie śniadanie i powtarzał sobie, jakie to cudowne, móc nareszcie odpocząć. Kiedy zaś
upłynęły owe dwa miesiące, Jack musiał przyznać w duchu, że nigdy jeszcze tak się w życiu nie
namęczył, jak właśnie podczas ostatnich tygodni bezczynności. Wystarczyły trzy rozmowy
kwalifikacyjne, by znalazło się dla niego zajęcie w firmie inwestycyjnej, dzięki czemu znów mógł
każdego ranka ścigać się z żoną o to, które z nich pierwsze wyjdzie z domu, i oczywiście marudzić,
że na nic nie ma teraz czasu. Korzyść miał
natomiast Jack taką, że nie zwidywał mu się już kaftan bezpieczeństwa. Co z tego, że przez ostatnie
lata uskładał trochę pieniędzy? Siedzenie na oszczędnościach wcale mu się nie uśmiechało. Poza tym
pieniądze interesowały go coraz mniej. Rzecz polegała na tym, że nie zdołał dotąd znaleźć dla siebie
miejsca w życiu. Zaczynał się już martwić, czy w ogóle kiedykolwiek to nastąpi.
Strona 20
— Panie prezydencie, pobór do wojska skończył się parędziesiąt lat temu — odparł teraz od
niechcenia. Żart był jednak nie na miejscu i Jack pożałował swoich słów już w chwili, gdy je
wypowiadał.
— Raz już powiedział pan ojczyźnie „nie, dziękuję” — usłyszał. Cięta odpowiedź położyła kres
uśmiechom. Czyżby Durling znajdował się aż pod taką presją? Fakt, że na brak kłopotów prezydent
nie mógł ostatnio narzekać, a nadmiar stresu przyprawiał go o wieczne zniecierpliwienie, dość
nieoczekiwane u osoby, której głównym zadaniem było chwalenie i uspokajanie szerokich rzesz. Z
tym oczywiście, że prezydent zwracał się w tej chwili nie do szerokich rzesz, a do jednej osoby: do
Jacka Ryana.
— Odmówiłem wtedy, panie prezydencie, bo miałem naprawdę dosyć. Nie wiem, czy w tamtym
stanie w ogóle bym się…
— Pana sprawa. Czytałem pańskie akta. W całości — dodał Durling. — Wiem nawet, że gdyby nie ta
pańska akcja w Kolumbii przed paroma laty, mnie też mogłoby nie być w tym gabinecie. Miał pan
okazję przysłużyć się krajowi, a potem miał pan sposobność, żeby sobie odpocząć, wrócił pan do
świata finansów… Podobno nawet z niezłym skutkiem. No, ale teraz pora wracać między nas.
— W jakim charakterze? — zapytał Jack.
— W charakterze lokatora gabinetu za rogiem, po drugiej strome korytarza Tamtejsi pańscy
poprzednicy niezbyt się popisali — dodał Durling, bo w samej rzeczy, Cutter i Elliot nie sprawdzili
się ani trochę, a nowy, osobiście wybrany przez Durlinga doradca do spraw bezpieczeństwa
narodowego, Tom Loch, nie radził sobie zupełnie Z porannej prasy Ryan dowiedział się, że Loch
lada dzień rozstanie się z fotelem Wyglądało na to, że przynajmniej tym razem gazety nie kłamią.
— Co tu dużo mówić, doktorze Ryan, jest nam pan potrzebny Nam i mnie osobiście.
— Bardzo mi to miło słyszeć, panie prezydencie, ale tak w gruncie rzeczy..
— W gruncie rzeczy, Ryan, mam na głowie koszmarny kociokwik w sprawach wewnętrznych, doba
ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a moi współpracownicy prześcigają się w tym, co by tu jeszcze
sknocić Cierpi na tym cały kraj, choć wcale nie musi. Nie opowiadam takich rzeczy na zewnątrz,
poza obrębem tego gabinetu, ale tu, we własnym gronie, chcę je opowiadać i muszę. W
Departamencie Stanu mamy burdel. W Obronie jeszcze większy.
— Za to w Departamencie Skarbu Fiedler radzi sobie doskonale — zaoponował Jack, — A jeśli
zależy panu, żeby coś zrobić z Departamentem Stanu, mech pan da awans Scottowi Adlerowi Fakt, że
młody, ale doskonale zna się na robocie, a do tego ma wyobraźnię polityczną.
— Żeby go przepchnąć, musiałbym się bawić w ręczne sterowanie zza tego biurka, a na to nie mam
czasu Buzzowi Fiedlerowi przekażę pańskie komplementy — dodał Durling półżartem.
— Fiedler to geniusz, jeśli chodzi o taką dłubaninę, jak po drugiej stronie ulicy. Facet jest dokładnie
jak trzeba. Z tym, że jeśli chce pan w ogolę zdusić inflację, trzeba się za to zabrać teraz, zaraz.