Clancy Tom - Centrum 10 - Morze ognia
Szczegóły |
Tytuł |
Clancy Tom - Centrum 10 - Morze ognia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Clancy Tom - Centrum 10 - Morze ognia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Clancy Tom - Centrum 10 - Morze ognia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Clancy Tom - Centrum 10 - Morze ognia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
TOM CLANCY
w Wydawnictwie Amber
BEZ SKRUPUŁÓW
CZAS PATRIOTÓW
CZERWONY KRÓLIK
Strona 3
CZERWONY SZTORM
DZIEL I ZDOBYWAJ
KARDYNAŁ Z KREMLA
Strona 4
MORZE OGNIA
POLOWANIE NA „CZERWONY PAŹDZIERNIK"
STAN ZAGROŻENIA
TĘCZA SZEŚĆ
ZĘBY TYGRYSA
Strona 5
TOM CLANCY
OP-CENTER CENTRUM SZYBKIEGO REAGOWANIA
Strona 6
MORZE OGNIA
Seria Toma Clancy'ego i Steve'a Pieczenika
Strona 7
Tekst Jeff Rovin
Przekład
Jacek Złotnicki
Strona 8
AMBER
Tytuł oryginału TOM CLANCY'S OP-CENTER: SEA OF FIRE
Strona 9
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK, ZBIGNIEW FONIOK
Strona 10
Redakcja stylistyczna HALINA OSTASZEWSKA
Strona 11
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Strona 12
Korekta
JOLANTA KUCHARSKA, ANNAMATYSIAK
Ilustracja na okładce ARCHIWUM WYDAWNICTWA AMBER
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu Copyright
2003 by Jack Ryan Limited Partnership and S&R Literary, Inc.
All rights reserved.
For the Polish edition Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-2046-7
Strona 13
BRUNE MALEZJA
ROZDZIAŁ 1
Morze Celebes, Wtorek, 4.19
Były trzy rzeczy, na których śniady, ciemnooki Lee Tong znał się doskonale.
Pierwsza z nich to morze. Chudy, lecz muskularny Lee był synem nieżyjącego już Henry'ego Tonga,
oficera pracującego na drewnowcu. Statek starego Tonga „Władca Oceanu", stutonowy
kontenerowiec, odbywał regularne rejsy z Singapuru do Indii, obładowany tarcicą. W drodze
powrotnej woził bale tekowe, które docierały z Wybrzeża Kości Słoniowej do Bombaju. Ich
miejscem przeznaczenia były Hongkong i Tokio. Matka Lee zmarła na zatrucie pokarmowe, kiedy
chłopak miał pięć lat. Lee wolał podróżować z ojcem niż mieszkać u dziadków na farmie w Keluang.
Kiedy skończył trzynaście lat, był już zatrudniony w pełnym wymiarze godzin jako chłopiec okrętowy
do dyspozycji pierwszego oficera.
Zaprawiony w żeglowaniu Lee znał kapryśną naturę mórz. Orzeźwiający zapach Morza
Andamańskiego wyraźnie różnił się od kwaśnej, oleistej woni wybrzeży Morza
Południowochińskiego. Prądy na Morzu Wschodniochińskim powodowały ostrzejsze przechyły niż
długa i wysoka fala Pacyfiku. Burze także nie były do siebie podobne. Czasem przychodziły
znienacka, gwałtownie; innym razem ostrzegały z daleka, by sternicy na czas mogli zejść im z drogi.
Podczas rejsów Lee dowiedział się też sporo o ludziach, o tym, co ich cieszyło, co ich złościło, i to
tak bardzo, że gotowi byli zabić. Przekonał się, że dla niego samego liczyły się tylko pieniądze, łatwe
kobiety, papierosy, alkohol i towarzystwo do wypitki.
Kiedy stary Tong umarł na marskość wątroby, Lee umiał jedynie pić i palić.
Ponieważ pracując na „Władcy Oceanu" czy na innym statku, niczego więcej nie mógł się nauczyć,
postanowił zmienić zawód.
Kiedy miał szesnaście lat, z czego kilka ostatnich spędził na drewnowcu, spotkał
dwóch młodych marynarzy, którzy nie chcieli skończyć tak, jak ich ojcowie. Nie uśmiechała im się
praca za trzy dolary dziennie przez siedem dni w tygodniu.
Pewnego razu w porcie przysiedli się do nich inni niezadowoleni młodzi ludzie, rozmaitych profesji.
W ten sposób Lee zetknął się z drugą rzeczą, na której znał
się doskonale. Z piractwem.
Strona 14
Lee stał na wzniesionym ostro w górę dziobie sampana - popularnej chińskiej łodzi. Był to typowy
model mieszkalny, jakich setki można spotkać w porcie w Szanghaju, zwany mu-chi albo kurzą łajbą.
Zbudowano go z trwałego i bardzo lekkiego drewna drzew iglastych. Miał sześć metrów długości i
cztery przedziały, w tym kambuz. Wyposażony był w silnik, uruchamiany, kiedy trzeba było
zwiększyć prędkość, oraz cztery yulohs - prawie pięciometrowe wiosła - używane, gdy należało
zachować ciszę. Właśnie za ich pomocą poruszał się w tej chwili piracki sampan. Czterej wspólnicy
Lee siedzieli parami przy burtach. Łódź kupili w Chinach, jakieś dwa lata temu. Zapłacili gotówką,
w większości pożyczoną od dziadków Lee. Dług został spłacony w ciągu roku. Kupno sampana było
ostatnim legalnym przedsięwzięciem całej piątki.
Z początku uczyli się, jak wmieszać się w portowy ruch w poszukiwaniu ofiary, jak śledzić ją do
zmroku i jak podejść do niej szybko i po cichu. Zdobywali umiejętność czatowania na szlakach
żeglugowych od strony zachodzącego słońca, by nie być zauważonym. Koh Yu, były stróż prawa,
dysponował wielokanałowym skanerem i szerokopasmowym odbiornikiem radiowym do nasłuchu
częstotliwości używanych przez wojsko i policję. Ukradł je przed odejściem z pracy w wydziale
operacji specjalnych singapurskiej policji. Po kilku próbach z różnymi typami jednostek pływających
postanowili skupić się na jachtach i łodziach wynajmowanych przez wędkarzy. Zwykle łup był
obfity, a opór ograniczał się do przekleństw, najczęściej po angielsku, więc Lee i tak ich nie
rozumiał. Z całej bandy tylko beznamiętny Koh znał ten język, ale jego nie obchodziła żadna
gadanina. Piraci nie odczuwali najmniejszych wyrzutów sumienia. Na lądzie silniejsi zawsze
wykorzystywali słabszych, więksi mniejszych. Bo czyż rekiny nie zjadają tuńczyków? Lee Tong
poznał ten układ z obu stron i doszedł do wniosku, że woli być rekinem.
Zaczęli więc napadać na małe łódki, statki wycieczkowe i jednostki wynajmowane na przyjęcia w
pobliżu Hongkongu i Tajpei. Dokonywali rabunku, nie wchodząc nawet na pokład. Podpływali
ukradkiem i przyklejali do kadłuba materiał
wybuchowy w postaci niewielkich grudek plastyku. Był to wyprodukowany sposobem chałupniczym
piorunian rtęci -
połączenie azotanu rtęci, alkoholu i kwasu azotowego z dodatkiem parafiny i oleju lnianego dla
nadania elastyczności. Jego wyrobem zajmował się Clark Shunga, były pirotechnik z branży
drzewnej. Wysadzał kiedyś drzewa zbyt trudne do wycinki. Kiedy stracił przy pracy dwa palce,
dostał wymówienie i marne odszkodowanie. Spółka drzewna Woo See obawiała się, że Clark jako
kaleka nie może już wykonywać swojego fachu. Co prawda pokazał szefom, że potrafi nadal grać na
gitarze, ale nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Tak więc Clark zainwestował całą swoją
odprawę - 50 dolarów - w kupno sampana.
Piraci ostrożnie umieszczali ładunki przy dziobie i rufie, kilkadziesiąt centymetrów ponad linią
wody, aby nie zamokły. Gdyby ktoś z załogi chciał pozbyć się ich za pomocą kija lub drąga, miałby
trudne zadanie. Musiałby stać na chybotliwym pokładzie pod ostrzałem piratów. Po rozmieszczeniu
ładunków sampan odpływał na bezpieczną odległość. Piraci żądali przez megafon oddania
kosztowności i biżuterii. Czasem życzyli sobie, by w małej łódce lub pontonie przeprawiła się na
sampan zakładniczka. Przez pewien czas zabawiali się z kobietą, a potem wyrzucali ją za burtę. W
razie niewykonania rozkazów byli gotowi włączyć laserowe celowniki swoich pistoletów M8 i
posłać kule, które spowodowałyby eksplozję ładunku. Jak dotąd ani razu nie musieli uciekać się do
Strona 15
zniszczenia statku.
Morze Celebes wciąż było nowym miejscem działania dla Lee i jego kompanów. W tym rejonie
zachodniego Pacyfiku rabowali dopiero od dwóch miesięcy. Przenieśli się tu, gdy marynarka
wojenna Singapuru wzmocniła patrole na Morzu Południowochińskim. Celebes było inne, odmienne
też były szlaki żeglugowe. Fale nie powodowały kołysania w górę i w dół ani z burty na burtę -jak na
innych akwenach - lecz pchały sampan do tyłu, by za chwilę rzucić go w przód. Wzdłużne kołysanie
wywoływał stały silny prąd powrotny. Pod wpływem tego zjawiska Lee przypominał sobie słowa
ojca: życie pozwala ci zrobić krok naprzód, a potem spycha cię o dwa kroki w tył.
Sampan płynął w całkowitych ciemnościach. Oświetlenie kabiny było wyłączone, nawet
fosforyzująca tarcza kompasu została nakryta brezentową płachtą, aby nikt nie dostrzegł poświaty.
Piraci kierowali się na dwa punkty świetlne, oddalone o około ćwierć mili -rufowe i dziobowe
światło pozycyjne jachtu.
Dwudziestopięciometrową dwumasztową jednostkę namierzyli dzień wcześniej, kiedy podeszli do
portu. Teraz śledzili ów zgrabny elegancki jacht płynący na południowy wschód. Sunął bez
pośpiechu, na pokładzie było tylko kilka osób.
Przypuszczalnie wynajął go na cały tydzień jakiś tłusty Australijczyk lub Malezyjczyk za piętnaście
lub dwadzieścia tysięcy dolarów amerykańskich. Bez wątpienia - wymarzona zdobycz. To była
trzecia umiejętność, opanowana przez Lee do perfekcji: znajdowanie ofiary. Od tamtej gorącej
pijackiej nocy, kiedy postanowili działać razem, Lee ani razu nie dokonał złego wyboru. Aż do
dzisiaj.
ROZDZIAŁ 2
Waszyngton, Poniedziałek, 19.45
Nocny klub Inn Cognito mieścił się przy Democracy Boulevard numer 7101 w Bethesda. Paul Hood
nigdy jeszcze nie był w tym nowym nocnym lokalu, ale prawnik Centrum Szybkiego Reagowania,
Lowell Coffey, wystawił mu wręcz entuzjastyczną rekomendację. Obdarzony niezbyt wymagającym
podniebieniem Hood wolałby coś mniej pretensjonalnego. Obeszłoby się bez tych monitorów z
mrugającymi oczami i strzelającymi palcami. Ale nie był tu sam. Towarzyszyła mu Daphne Connors,
czterdziestojednoletnia rozwódka, założycielka słynnej agencji reklamowej Daph-Con. Także jej
lokal ten polecił Coffey, który był przyjacielem rodziny jej byłego męża, adwokata Gregory'ego
Packinga.
Nazwa firmy Daphne była znana przedstawicielom waszyngtońskiego establishmentu, zwłaszcza
wojskowym. Jasnowłosa Daphne przypadła do gustu także politykom. Miała wytworny styl bycia i
temperament spikerki CNN. Prowadziła różne interesy z wojskiem oraz reprezentowała hotele i
Strona 16
restauracje. To właśnie dzięki temu nie mieli kłopotu z rezerwacją.
Daphne stanowiła przeciwieństwo Hooda, który jako dyrektor Centrum Szybkiego Reagowania
musiał odznaczać się spokojem i opanowaniem. Miała niski głos i była wulkanem energii.
Przypominała mu nieżyjącą Marthę Mackall, przebojową ciemnoskórą pracownicę Centrum,
specjalistkę od kontaktu z politykami. Martha była pewna siebie, wytworna i ciągle coś tropiła. Hood
nie miał pojęcia, czego szukała, i nie był pewien, czy ona sama wiedziała, o co jej chodzi.
Może właśnie tego szukała Martha, pomyślał. Zrozumienia.
Niestety, w wieku czterdziestu dziewięciu lat zginęła z ręki terrorysty. Hood bardzo żałował, że nie
zdołał poznać jej trochę bliżej. Poza tym, z czysto praktycznego punktu widzenia, warto by wiedzieć,
jak można okiełznać kobietę o takim temperamencie. To przydaje się w prowadzeniu firmy.
Usiłował nadążyć za Daphne, która nadawała po kawaleryjsku, opowiadając, jak jeszcze w trakcie
studiów założyła agencję i zarabiała na prowizjach od sprzedaży powierzchni reklamowych w
uniwersyteckich gazetach. Potem firma urosła do rozmiarów międzynarodowego giganta i obecnie w
samych tylko Stanach zatrudniała trzystu czterdziestu ludzi. W ciągu dziesięciu minut Daphne
kilkadziesiąt razy użyła słów „z drogi" i Jedź". Hood przyłapał się na tym, że zastanawia się, jak
potoczyłyby się losy ich firm, gdyby zamienili się miejscami. Przypuszczalnie Daph-Con zostałby
wystawiony na sprzedaż i zniknąłby w przepastnych trzewiach jakiegoś koncernu, a Centrum
Szybkiego Reagowania wchłonęłoby NSA, CIA, a być może także Interpol.
A może sprawy potoczyłyby się inaczej, pomyślał z nadzieją. Był przecież kiedyś burmistrzem Los
Angeles, pracował też na Wall Street. A osiem lat temu wrócił na rządową posadę. Zawsze
fascynowały go różnice w sposobie zarządzania firmami z sektorów prywatnego i publicznego.
Podobała mu się konieczność ciągłego poszukiwania kompromisu przy pracy w zespole. Potrzeba
silnego akcentowania własnego "ja", którą kierowali się ludzie pokroju Daphne, była mu zupełnie
obca, a nawet nieco odpychająca - nie dlatego, że nie pochwalał takiej postawy, lecz dlatego, że
budziła w nim poczucie zagrożenia. Jego pierwsza żona, Sharon, była osobą introspektywną i
potrafiła docenić życie w rodzinnej wspólnocie. Nawet znani mu prezydenci i przywódcy światowi
przyznawali, że umiejętność pracy zespołowej jest niezbędna.
-
Paul? - odezwała się Daphne znad talerza jakichś wodorostów, które zamówiła na przystawkę.
-
Słucham?
-
Organizowałam wiele spotkań promocyjnych i potrafię poznać, gdy ktoś jest nieobecny duchem -
powiedziała.
Strona 17
-
Ależ nie, jestem tutaj - zaprzeczył Hood, uśmiechając się.
Spojrzała na niego z powątpiewaniem. Kąciki jej oczu i ust zdradzały lekkie rozbawienie.
-
Opowiadałaś mi o Indianach Chumash w Kalifornii. O swoim zaangażowaniu w ich sprawy. I o tym,
jak udało ci się zachować ich święte jaskinie w górach Santa Ynez.
-
W porządku, słyszałeś, co mówiłam - rzekła z ulgą. - Ale to wcale nie znaczy, że mnie słuchałeś.
-
Ależ zapewniam cię, że słuchałem. - Obruszył się. - Nieruchomy, wzrok bez wyrazu to w moim
przypadku zjawisko najzupełniej normalne po całym dniu użerania się w biurze.
-
Ach tak. - Daphne uśmiechnęła się. - Rozumiem cię doskonale.
A jednak Hood wiedział, że miała rację. Wiele lat temu zaprzyjaźniony aktor z Los Angeles nauczył
go pewnej zawodowej sztuczki. Stosowano ją wówczas, gdy aktorzy mieli za mało czasu na próby.
Polegała ona na rejestrowaniu słów w tak zwanej pamięci krótkoterminowej, gdzie były łatwo
dostępne. Dzięki temu pozostała część mózgu nie była obciążona i mogła być wykorzystana na
obserwowanie czy refleksję. Będąc burmistrzem, Hood stosował tę technikę do zapamiętywania
przemówień. Po przybyciu do Waszyngtonu doszedł w niej do mistrzostwa, dzięki uczestnictwie w
niezliczonych politycznych briefmgach, o których można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że
były krótkie. Potrafił
słuchać, a nawet notować, jednocześnie myśląc o tym, co będzie robił po powrocie do Centrum
Szybkiego Reagowania.
Daphne odsunęła talerz i pochyliła się do przodu.
-
Muszę ci coś wyznać, Paul.
-
Dlaczego?
Strona 18
Roześmiała się.
-
Zabawne. Większość ludzi zadałaby pytanie „co?"
Zastanowił się. Faktycznie, miała rację. Nie wiedział, dlaczego zareagował
akurat w ten sposób.
-
To moja pierwsza randka od siedmiu lat - powiedziała Daphne - i obawiam się, że zamieniłam ją w
jakieś kiepskie przedstawienie.
-
Jeżeli o mnie chodzi, to słucham cię z zainteresowaniem.
-
Jesteś kochany, ale mnie samej się to nie podoba - odrzekła. - Zachowuję się jak podczas prezentacji
u klienta. Za wszelką cenę staram dobrze sprzedać.
-Ależ skąd...
-
Właśnie, że tak - upierała się. - Wykazywałeś ogromną cierpliwość przez ostatnie pół godziny.
-
Mówiłem ci, że mnie to naprawdę interesuje - odpowiedział zgodnie z prawdą. - Rzadko rozmawiam
z ludźmi zarządzającymi własną firmą.
-
To prawda, spotykasz się z ludźmi, którzy rządzą państwami - przyznała.
-
Większość z nich nie jest tak interesująca jak ty - odrzekł Hood. -
Mówię szczerze - dodał.
To ją zupełnie rozbroiło.
Strona 19
-
Powiedz mi coś więcej na ten temat.
-
Ludzie na stanowiskach to często jednostki ukrywające swą osobowość pod maską nieskazitelnego
ideału - wyjaśnił Hood. - Jeżeli nawet zdołali zachować jakąś cząstkę niezależności, mają ręce
związane konstytucją.
Poza tym znajdują się pod czujnym okiem lokalnych i zagranicznych obserwatorów, wyborców i
różnych grup interesu.
-
Czy to źle? - spytała Daphne.
-
Niekoniecznie - odparł. - Jest to zabezpieczenie przed dyktaturą. Ceną jest jednak znaczne
spowolnienie postępu. Przywódca nie może wykonać żadnego posunięcia bez wprawienia w ruch
całego systemu.
-
A jednak ludzie ci mają wpływ na znacznie poważniejsze sprawy niż wyniki finansowe niewielkiej
prywatnej firmy - powiedziała, prostując się na krześle. - A ty?
-
Co chciałabyś wiedzieć? - odpowiedział pytaniem.
-
Jak ty sobie radzisz? Nie wyglądasz na karierowicza szukającego znajomości.
Hood z namaszczeniem wybrał kromkę chleba z koszyka, umoczył w oliwie i odgryzł
kęs. To też nie wyszło mu najlepiej. Kiedy Sharon pytała go, jak minął dzień, nie mówił zbyt wiele.
Nie było sensu rozpoczynać dłuższej rozmowy, bo w każdej chwili coś mogło ją przerwać. Telefon,
dzieci, kipiący garnek lub potrawa w piekarniku.
-
Jeżeli szukam znajomości, to tylko w związku z pracą, nie dla własnych korzyści.
-
Strona 20
Jesteś idealistą.
Wzruszył ramionami.
-
Czy to miało oznaczać, że jesteś? - spytała dociekliwie.
Hood przyjrzał się jej. Miała ładny uśmiech. Nawet oczy jej się śmiały.
-
Powiedzmy, że staram się postępować właściwie - odparł. - Jeśli przy tym kogoś skrzywdzę, to
nieumyślnie.
-
A więc w odróżnieniu od większości ludzi władzy nie jesteś mściwy -
stwierdziła.
-
Nie jestem - przyznał. - Każdy łajdak wcześniej czy później sam doprowadzi się do zguby.
-
Warto nie być mściwym?
-
Owszem. Dzięki temu mam więcej czasu na ważniejsze sprawy.
Daphne roześmiała się.
-
Na Boga, jak bardzo różnimy się od siebie. Nienawidzę chamstwa, skurwysyństwa i ludzi, którzy
starają się mi dokopać przy byle okazji -
mówiła, patrząc mu w oczy. - Nie potrafię uwierzyć, że nie pałasz żądzą odwetu. Jeżeli uważasz, że
to narusza reguły pierwszej randki, powstrzymaj mnie, ale czytałam o terrorystach, którzy w Nowym
Jorku wzięli dzieci za zakładników. Chodzi mi o tych, których sprzątnęliście. Ty i twój kolega.
Nie czułeś do nich nienawiści?
-