Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Chmielewska Joanna - Pech PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
JOANNA CHMIELEWSKA
PECH
Strona 3
© Copyright by Wydawnictwo Klin, Warszawa 2011
ISBN 978-83-62136-16-2
Wydawnictwo Klin
Warszawa, ul. Bruzdowa 117H
tel. +48 501 686 786, fax +48-22-885-19-53
e-mail:
[email protected]
www.wydawnictwoklin.pl
Szczegółowe informacje dotyczące wydawnictwa i następnych książek Joanny Chmielewskiej na stronie
www.joannachmielewska.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Strona 4
Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
PECH
Strona 5
Zaczęło się w chwili, kiedy raz w życiu postanowiłam być rozsądna i
przewidująca. Gremialny przyjazd moich krewnych miał nastąpić w lecie, a
brzemienność jego skutków mogła okazać się niebotyczna. W dodatku
różnorodna, od katastrofalnej do rewelacyjnej. Kawałkami przyjeżdżali już
wielokrotnie... no, wielo, jak wielo, tak ze trzy. Do trzech razy sztuka... I
zawsze wtedy wyskakiwała z mojej strony jakaś kompromitująca głupota,
przestali niemal wierzyć, że wyrosłam na mniej więcej normalną jednostkę
ludzką, w związku z czym przypadająca mi część przyszłego dziedzictwa
stała się wysoce problematyczna.
Możliwe, że pieniądze to świństwo, ale, ostatecznie, byłam samotną
matką dwojga dzieci. Gdyby ktoś sobie życzył, mogłam przyjąć świństwo z
demonstracyjnym obrzydzeniem.
Wyruszyłam z Warszawy, żeby na czas pobytu australijskiej rodziny
załatwić dzieciom dwa miesiące wakacji nad morzem, we Władysławowie,
w domu jednej takiej mojej bardzo dziwnej przyjaciółki. Przy odrobinie
uporu można to było uzgodnić przez telefon, ale właśnie postanowiłam być
przezorna, przewidująca i rozsądna, w głębi duszy miałam straszliwą
ochotę sama spędzić nad morzem chociaż z jeden dzień, skorzystałam
zatem z tej eksplozji pożądanych zalet i pojechałam.
Moja przyjaciółka, Eleonora, nie tylko imię posiadała osobliwe, także
charakter. Bezdzietna, nie znosiła niemowląt, za to uwielbiała młodzież,
taką od dwunastu lat w górę. Młodzież zaś dziko, namiętnie i zgoła
patologicznie uwielbiała ją. Nie do pojęcia.
Dzieci mogłam jej podrzucić na całe lato z pełnym zaufaniem, ku
wszechstronnej radości, ale w grę wchodziły kwestie finansowe, bo żadna z
nas nie opływała w dostatki, a do tego jej mąż był skąpy i wytwarzał
atmosferę. Atmosfera w obliczu forsy znikała bez śladu, przezornie
chciałam zdusić ją w zarodku i postanowiłam siłą wtrynić Eleonorze
zadatek. Po czym, lekka na duszy niczym ptaszę polne, wrócić do domu i
zająć się dalszymi rozsądnymi posunięciami.
Strona 6
Wyjechałam wczesnym popołudniem. Praca w redakcjach i w
wydawnictwach dawała mi dużą swobodę, korekty mogłam robić, kiedy mi
się spodobało, nic pilnego nie zalegało mi nigdzie, specjalnie o to
zadbałam. Zaopatrzyłam dom w produkty spożywcze, z którymi moje
dzieci umiały się obchodzić doskonale, szczególnie szesnastoletni Tomek.
Lubił gotować. Dziwnie, bo dziwnie, ale lubił. Czternastoletnia Kasia z
dwojga złego wolała sprzątać. W każdym razie powinni sobie dać radę,
nawet przy największych staraniach przez te trzy dni zagłodzić się na
śmierć nie zdążą.
Aż do Mławy przypominałam sobie, czego też udało mi się zapomnieć.
Aha, nocnej koszuli. Pożyczenie od Eleonory odpadało, była znacznie
niższa ode mnie, proporcjonalnie szczuplejsza, ponadto sypiała w
piżamach. Nigdy nie lubiłam piżam. Paska od szlafroka, który służył mi
zarazem do podwiązywania włosów przy myciu, pasek, rzecz jasna, nie
szlafrok, no nic, może Eleonora ma jakiś kawałek sznurka. Czego
jeszcze...? Przyrządów do głowy, szamponu, odżywki, zakrętek... Także
suszarki. Na co mi suszarka bez zakrętek? Co tam, najwyżej przez trzy dni
będę rozczochrana, jakiś grzebień mam chyba w torebce...
Raphacholinu... Drobiazg, ryby są lekkostrawne. Za to wzięłam dwie
butelki francuskiego czerwonego wina, bo w tym kraju wprawdzie
wszystko już wszędzie można dostać, ale takie La Cardonne przytrafia się
rzadko. Ubiegłego roku dostałam sześć butelek w prezencie od oszalałego
ze szczęścia autora, któremu wyłapałam wszystkie błędy, i dwie specjalnie
zachowałam dla Eleonory. I tego jej cholernego Stasieczka, żeby się
powstrzymał od wytwarzania atmosfery. Dwie butelki na trzy osoby, to w
sam raz na jeden miły wieczór.
Więcej zapomnianych przedmiotów nie przyszło mi do głowy, bo
przypomniałam sobie poprzednią wizytę pary krewnych z Australii. Siedem
lat temu...
Strona 7
Na Okęciu panowało piekło na ziemi, bo budowali to nowe, a pasażerom
służyło jeszcze stare, jeden gniot oczekujących na przylotach, samolot z
Singapuru się spóźnił, ja zaś lekkomyślnie zaniedbałam kwestię transportu.
Po dwudziestu ośmiu godzinach podróży sterczeli w ogonku do mafii
taksówkowej, trzymałam ich tam, gorączkowo usiłując zabawiać
ciekawostkami z kraju, i omal nie spowodowałam ich natychmiastowego
powrotu komunikatem, że w sklepie z cudowną, lnianą bielizną pościelową
sprzedają obecnie długopisy i breloczki do kluczyków. Także ramki do
fotografii. Sytuację uratował fakt, że jeden znajomy sklep z bielizną
pościelową jeszcze został, nie zmienił branży i miał lniane. Potem
dowiozłam ich do domu i na tę parszywą taksówkę zabrakło mi pieniędzy.
– No nie – powiedziałam, wyduszając z siebie radosny chichot. – Co za
idiotka ze mnie! Cały portfel zostawiłam w domu, wzięłam tylko
portmonetkę, nic nic, niech pan chwileczkę poczeka, zaraz zejdę...
Mogłam sobie schodzić dwadzieścia razy, w domu forsy też nie miałam.
Ciocię z wujem, chwalić Boga, zaabsorbowały dzieci, dla których
Australijczycy stanowili egzotykę szaleńczą i widać było, jak wypatrują u
nich torby na brzuchu, strusich piór gdziekolwiek i malowideł na twarzy.
Rzuciłam ich sobie wzajemnie na pastwę i zbiegłam na dół, do tego
złoczyńcy, szalenie zresztą przystojnego i pełnego uroku.
– W bambus, proszę pana – rzekłam równie szczerze, jak ponuro. –
Grosza więcej chwilowo nie posiadam, ale jutro coś wyrwę, bo tak czy
inaczej muszę. Jedyne wyjście dla pana, to przyjechać tu drugi raz i wtedy
panu zapłacę. Ma pan adres, dowód panu mogę pokazać...
– A ja, wie pani, widywałem piękniejsze widoki – odparł mi na to. –
Dzianych innostrańców pani wiezie, i co? Na żebry tu przyjechali?
– Co też pan...? Ale od pierwszego kopa mam im z gardła wyrywać? Nie
wypada. Poza tym, niech skisnę, jeśli nie siedzą na samych czekach
podróżnych i kartach kredytowych, no i co nam z tego? Umówmy się...
Strona 8
W tym momencie uświadomiłam sobie swoje możliwości i rozkład
zajęć. Bij człowieku głową w ścianę, od rana muszę się nimi zająć, kiedy
mam skoczyć do któregoś pracodawcy, żeby prychnął drobną kwotą?
Niechby do banku, cały dochód na konto mi wpływa, mam tam coś jeszcze,
mogę podjąć, ale to samo pytanie: KIEDY?! Jeśli od rana zacznę z mafią
taksówkową, do wieczora gwarantowanie uda mi się zbankrutować...
– Mogę panu dać czek – powiedziałam beznadziejnie.
– A na plaster mi pani czek, żebym się z nim kitłasił po ogonach
bankowych? Nie ma pani sąsiadów, żeby który pani pożyczył?
– Jeszcze gorzej wyglądają niż ja.
– Ale ma pani w planach jakiś kursik po mieście, nie? Krewniakom z
antypodów stolicę się pokazuje. Rozumiemy się?
Kursik, akurat...
W tym momencie cud sprawił, że nadszedł sąsiad z parteru, specjalista
od telewizorów. To znaczy, w pierwszej chwili myślałam, że to cud. Byłam
wtedy o siedem lat młodsza i o siedem lat ładniejsza i miałam wrażenie, że
mu się podobam.
Rzuciłam się ku niemu.
– Panie Andrzeju, Jezus Mario, może mi pan pożyczyć do jutra sto
sześćdziesiąt tysięcy? Wieczorem zwracam, przywiozłam tu rodzinę z
Australii i zabrakło mi na taksówkę!
– Ja bym pani pożyczył, bo nawet mam przy sobie – odparł pan Andrzej
z lekkim zakłopotaniem – ale moja żona na to czeka i zaraz mnie
obsobaczy, że przepiłem.
– Ja zaświadczę, że to ja!
– Jeszcze gorzej. Ona już dawno myśli, że ja panią podrywam.
– Ja zaświadczę, że nie!
No to rozrywki matrymonialne mam już jak w banku...
Wokół taksówki i nas zaczęli gromadzić się ludzie. Nie mieszkałam na
pustyni.
Strona 9
– Nie chcę pani martwić – zauważył czarujący złoczyńca – ale ja jestem
w pracy i za postój też się należy.
W chwili kiedy postanowiłam zemdleć i odjechać stąd pogotowiem bez
względu na skutki, pojawił się ten mój. Konkubent. Wtedy wielbiony,
później rozszyfrowany jako potwór. Dominik. Wysiadł z volvo.
– Co się tu dzieje? – spytał upiornie spokojnym głosem.
W ułamku sekundy przeżyłam kilka trzęsień ziemi, końców świata,
wstąpień do raju, zawałów serca i wzlotów niebiańskich. Epilog stanowiło
przysypanie wulkanicznym popiołem. Ostatnie chwile Pompei.
– Nic – powiedziałam słabiutko. – Zabrakło mi na taksówkę. Za mało
podjęłam z banku.
– Pan mafia? – zwrócił się na to Dominik do złoczyńcy całkiem
rzeczowo.
– Owszem – odparł złoczyńca zimno. – Zarejestrowana. Podatki płacę. Z
lotniska jedziemy.
Czaruś cholerny. Ciekawe, swoją drogą, co robi teraz, kiedy mafia
taksówkowa zanikła...
Dominik miał dość rozumu, żeby z mafią nie dyskutować, ale odwrócił
się do mnie.
– Mieli przyjechać jutro?
Głowę na pniu gotowa byłam położyć, że datę mu podałam właściwą,
ale w zaistniałej sytuacji też wolałam nie dyskutować.
– Ale przyjechali dzisiaj. Możliwe, kochanie, że pomyliłam dzień...
Dominik zapłacił bez słowa, dołożył za postój, wsiadł do volvo i
odjechał. Rozpacz wymieszała się we mnie z ulgą, tworząc koktajl
piorunujący.
Kiedy weszłam wreszcie do mieszkania, moje dzieci zdążyły już podjąć
rodzinę z Australii. Kasia z zapałem prezentowała, jak mamusia zjeżdżała
niegdyś, w młodych latach, z tapczanu na starej desce do prasowania,
Tomek zastawił stół przyjęciem, w skład którego weszła przedwczorajsza
Strona 10
kartoflanka, śledzie w oliwie, lody i zimny bigos. Ciotka z wujkiem
siedzieli na krzesłach, wśród kompletnie rozbebeszonych bagaży, z
osłupiałym wyrazem twarzy.
– Niedaleko pada jabłko od jabłoni – rzekła ciotka głosem jak pieprz,
trociny i góra lodowa.
Moje wspomnienia wykonały nagle skok w dół, w kierunku
wcześniejszej wizyty.
Przyjechała wtedy babcia...
Ani to nie była moja babcia, ani wujek, ani ciotka. Babcia była babcią
cioteczną, rodzoną siostrą mojej babki w prostej linii, a podział rodziny na
kontynenty nastąpił przed laty, krótko po wojnie, w latach czterdziestych.
Ciotecznej babci udało się w wiośnie życia i jeszcze w czasie wojny
poślubić prawdziwego Australijczyka, zetknęli się jakoś tam w obozach,
siedemnaście lat chyba miała, po czym energiczny komandos zdołał
sprowadzić żonę do Australii. Druga siostra, starsza, moja babka w prostej
linii, została sama jak palec, pozbawiona wszelkiej innej rodziny, i
możliwe, że też zdołaliby ją do tej Australii ściągnąć, gdyby nie to, że już
była na śmierć i życie zakochana w dziadku i stanowczo odmówiła
wyjazdu. Charaktery to one miały, zdaje się, twarde, i żadne perswazje nie –
robiły na nich wrażenia, ale kochały się uczciwie i rzetelnie. Szanowały
wzajemnie swoje poglądy, krytyki sobie nie żałując, i wśród wytykań,
wypominań i wyrzutów służąc pomocą, ile się dało.
Też w końcu zostałam sama, jedyna potomkini babci, siostry ciotecznej
babci, bo tak jakoś głupio wyszło.
Z tej troski cholernej australijska rodzina ustawicznie przyjeżdżała,
blisko mając o tyle, że część progenitury studiowała i pomieszkiwała to w
Anglii, to we Francji, za swój podstawowy obowiązek mając pieczę nad
polską mniejszością. Moim chrzestnym ojcem został... zaraz, niech się nie
pomylę... brat żony syna ciotecznej babci. Znaczy, brat synowej. No
owszem, jakiegoś powinowactwa można się było dokopać. Nawet ze mną.
Strona 11
Rodzona babcia już nie żyła, moja matka zaś miotała się w trudnym
świecie o skomplikowanym ustroju, zalatana, zapracowana, a przy tym
beztroska i lekkomyślna. Ojciec zaharowywał się na śmierć bez pożytku dla
rodziny, bo nie umiał odmawiać, okropnie chciał, żeby było dobrze, i ciągle
wierzył, że będzie. Trochę się mijał z ideologią, dzięki czemu piętrzyły mu
się kłody pod nogami, aż w końcu umarł na zwyczajny zawał. Oczywiście
nie w chwili mojego chrztu, parę lat później.
Cioteczna babcia przyjechała zaraz po jego śmierci, stwierdziła, że w
tym kraju żyć się nie da, jest to po prostu dom wariatów i wylęgarnia
przestępczości, warunki życiowe urągają elementarnym potrzebom
jednostki ludzkiej, spróbowała namówić matkę na emigrację, ale matka też
nie chciała. Nie mogła zostawić psa, który umarłby ze zgryzoty, a córka, to
znaczy ja, musiała przecież skończyć szkołę. Zgadzałam się z nią, na
trochę, to tak, ale przecież nie na zawsze! W rezultacie cioteczna babcia
odjechała wcześniej niż zamierzała, twierdząc, iż w tej ciasnocie, z psem na
głowie i tramwajami za oknem, nie przespała spokojnie ani jednej nocy, ale
serce jej się podobno szarpało na kawały i ustaliła, że ja, jedyna wnuczka
jej rodzonej siostry, powinnam być spadkobierczynią połowy rodzinnego
majątku. Mogła sobie coś takiego ustalać, bo niczym jej się jeszcze wtedy
nie naraziłam.
Po babci przyjechał chrzestny ojciec z żoną, jak zdołałam wyliczyć,
cioteczną wujenką.
Nie najszczęśliwiej trafił, bo miałam już wówczas męża i właśnie
urodziłam drugie dziecko, Kasię. Słowo „ciasnota” w pełni
korespondowało z naszymi warunkami mieszkaniowymi, w dwóch
pokojach moja matka, mój mąż, ja, dwoje dzieci i kot, bo tamten pies już
nie żył. Gdyby żył, miałby dwadzieścia jeden lat i odwiedzałyby go prasa,
radio i telewizja, co bez wątpienia ciasnotę by zwiększyło.
Potraktowałam ich wizytę równie lekkomyślnie, jak moja matka, chociaż
właściwie trudno mi się dziwić, skoro tuż przedtem pojękiwałam sobie w
Strona 12
bólach porodowych i nie w głowie mi były jakieś tam poszukiwania
lokalowe i rezerwacje hoteli. Chrzestny ojciec z cioteczną wujenką jedną
dobę przetrzymali mężnie, wyobrażając sobie obóz dla uchodźców, mój
mąż dzień pracy poświęcił staraniom ubocznym i okazało się, że jedyne, co
mogą dostać, to pokój w byłym hotelu robotniczym na Woli, z toaletą na
korytarzu i jednym ogólnym natryskiem na całe piętro. Przetrzymali zatem
jeszcze i drugą dobę, trochę bardziej nerwowo, po czym wszystkie nasze
pieniądze poszły na łapówkę w recepcji hotelu MDM, gdzie wreszcie
dostali mniej więcej normalny pokój.
Zważywszy, iż byłam już, bądź co bądź, dorosła, odium spadło na mnie.
Poród porodem, mogłam wszak męża zatrudnić od razu. Fakt, że pracował
jako sekretarz redakcji jednego z chwiejących się dzienników, nic im nie
mówił i nie miał nic do rzeczy. W każdym razie moje połowiczne
dziedzictwo mienia rodzinnego stanęło pod malutkim znakiem zapytania,
bo czy można obdarzać majątkiem osobę do tego stopnia
nieodpowiedzialną...?
Ogólnie uratowało mnie wydarzenie z rzędu zjawisk nadprzyrodzonych.
Był taki cudowny czas, parę lat to trwało, kiedy dobrym korektorom
szanujące się wydawnictwa płaciły majątek, a ja byłam NAPRAWDĘ
dobrym korektorem. Posiadałam trzy niezbędne zalety: spostrzegawczość,
pamięć wzrokową i znajomość języka. Czytałam szybko, a mimo to błędy
nie umykały mojej uwadze. Ponadto byłam obowiązkowa, miałam swoje
ambicje i dobrowolnie czytałam skład po raz drugi i trzeci, dla sprawdzenia,
czy wszystkie poprawki zostały naniesione. Jeden przepuszczony przecinek
sprawiał, że płonęłam ze wstydu, a od zamiany ę na ą, albo odwrotnie,
gotowa byłam otruć się, utopić i powiesić. Pracowałam wtedy dniem i nocą,
dzięki czemu moje dzieci z wielką niechęcią i rozgoryczeniem podjęły
obowiązki gospodarskie, a mój mąż rozwiódł się ze mną, co przyjęłam
nawet z pewną ulgą. Przestał mi truć anatomię głupotami w rodzaju obiadu,
przepierki, koszul, kurzu na książkach i zaginionych przedmiotów,
Strona 13
stwierdzając zarazem, że sam jest dość rozproszony, więc potrzebuje żony
stabilnej. Ożenił się później z panią sędzią, która orzekła nasz rozwód.
Ja zaś zyskałam mieszkanie. Moja przyjaciółka, osoba samotna,
budowała sobie dwupoziomowy apartament w ramach spółdzielni
mieszkaniowej i odstąpiła mi go po cenie kosztów pierwotnych, ponieważ
musiała natychmiast stworzyć płaską przestrzeń życiową w sosnowym lesie
dla swojej ciężko chorej matki. Stworzyła, zabrakło jej pieniędzy, ja miałam
akurat właściwą sumę, zaoszczędzoną w latach urodzaju, uratowałyśmy się
wzajemnie.
– Bo rozumiesz – powiedziała wtedy do mnie, zmartwiona – to pierwsze
piętro, myślałam, że ją tam wezmę, sama zamieszkam wyżej, ale okazało
się, że dziesięć schodków może ją zabić. No i cześć. Udało mi się w tym
Częstoniewie, to takie małe coś, że nawet go nie ma na mapie, sosnowe
laski i nic więcej, blisko Grójca. Za grosze, a odrolnione, dom już prawie
stoi. Słuchaj, ty masz tyle? Nie przystawiam ci noża do gardła?
– Mam – odparłam dumnie. – Ściboliłam jak Harpagon. A na moją
matkę nie zdążyłam wydać nawet jednej złotówki, chociaż, Bóg mi
świadkiem, wydałabym wszystko. Trzustka. I w dwa tygodnie do widzenia.
Umarła pod narkozą, złą diagnozę postawili i wymyślili pęknięty wyrostek
robaczkowy.
– Nie wiedziała, że umiera. Każdy by tak chciał.
– A pewnie. Żywi jakoś wstrząs przetrzymają...
Moje nowe mieszkanie też już było prawie gotowe, jeszcze się trochę
sprężyłam i wystarczyło. Ogromnie pocieszający wydał mi się przy tym
fakt, że jej matka odzyskała duży kawałek zdrowia, niemal rozkwitła, ona
sama zaś zagnieździła się na owym odludziu z najprawdziwszym
zachwytem. Pracowała jako grafik, ilustrator, i mogła to robić
gdziekolwiek, choćby nawet w środku dzikiej puszczy.
Zawiadomiona o sukcesie mieszkaniowym australijska rodzina
zachwiała się w opiniach o mnie. Przez siedem lat nie przyjeżdżali,
Strona 14
zdegustowani warunkami pobytu, jakich im dostarczałam, teraz w nich
drgnęło na nowo...
Objeżdżając Mławę, ustaliłam sama ze sobą, skąd im się to właściwie
bierze. No jasne, kto widział, żeby osoba, wizytująca rodzinę na innym
kontynencie, mieszkała w hotelu?! A nawet i na tym samym, w Europie,
jasne przecież, że wszyscy każdemu zwalą się na głowę, bo szkoda
pieniędzy, a hotel kosztuje. I gdybym tak ja do Australii, gdzież bym miała
zamieszkać, jak nie u nich, obraziliby się śmiertelnie, nawet gdybym była
milionerką! Związki rodzinne, uczucia rodzinne...
Pomijając, oczywiście, pokoje gościnne...
Zdążyłam sobie jeszcze przypomnieć inną moją przyjaciółkę, która za
skarby świata nie zgadzała się w żadnej podróży mieszkiwać po rodzinie.
Zawczasu rezerwowała sobie pokoje w hotelach, twierdziła, że lubi
swobodę, wybierała tylko takie nieco tańsze, bo pieniądze nie spadały jej z
nieba.
Jeśli wypchnę dzieci, zyskam dwa pokoje gościnne z łazienką...
Więcej mi się pomyśleć nie udało, bo przed sobą ujrzałam tworzący się
korek i przeszkodę na drodze. Byłam dostatecznie blisko, żeby ją widzieć
dokładnie.
Traktor z dwiema przyczepami miał jakieś zamiary w kwestii wjazdu na
szosę albo przejazdu przez nią. Protest zgłosił TIR z przeciwnej strony. Stał
częściowo w płytkim rowie, traktor przechylił się w drugim, naprzeciwko,
obie przyczepy zaś przewróciły się na środku, zawalając szosę potworną
ilością siana. Możliwe, że miała w tym także jakiś udział ciężarówka przede
mną.
Musiało to nastąpić przed chwilą, bo korek ledwo się zaczynał. Byłam
czwarta, wliczając ciężarówkę, a tych pozostałych z daleka widziałam w
ruchu, doganiałam ich.
Bardzo rozsądnie zastanowiłam się, co będzie.
Strona 15
Przyczepy leżą w poprzek szosy, siano w kostkach częściowo się
rozleciało, skąd on wziął tyle suchego siana o tej porze roku...? Czerwiec,
mokra wiosna, pierwszy pokos i już suchy...? TIR w rowie, traktor w rowie,
z ciężarówki coś cieknie, chyba załatwił sobie chłodnicę. Ludzkie ręce nie
dadzą rady temu wszystkiemu, musi przyjechać pomoc drogowa, dźwig,
możliwe, że pogotowie i, oczywiście, policja. Jakieś domy widać, mają tu
chyba ludzie telefony...? Nawet jeśli ktoś zadzwoni od razu nawet, jeśli już
zadzwonił, ze dwie godziny ta zabawa potrwa, a gliny może będą chciały
przesłuchać najbliższych kierowców. Trzecia godzina pewna. O, nie!
Wyjeżdżając z Warszawy, wyliczyłam sobie czas tak, żeby do Eleonory
dotrzeć koło siódmej wieczorem. Jeśli postoję tu trzy godziny, o
wyprzedzaniu później nie będzie mowy, bo z przeciwka pójdzie cały,
nieprzerwany sznur. A tuż przede mną mały fiat. Dobiję na miejsce o
jedenastej, Stasieczek wpadnie we wściekłość, bo chodzi wcześnie spać, w
dodatku Eleonora uprzedzała mnie, że mają tam jakieś roboty drogowe,
diabli wiedzą w co trafię w ciemnościach. Nie będę tu czekała na Godota!
Stałam akurat u wylotu bocznej drogi, która musiała wszak dokądś
prowadzić, pojęcia nie miałam dokąd, bo drogowskaz został za mną, ale z
pewnością dałoby się nią całe to sienne złomowisko objechać. Nawet przez
wsie i opłotki będzie szybciej niż przez tę barykadę. Skręciłam bez
dalszych namysłów i ruszyłam całkiem przyzwoitym, chociaż wąskim
asfaltem.
Pierwszy napotkany drogowskaz poinformował mnie, że na prawo
znajduje się Pepłowo. Nie chciałam na prawo, to byłby kierunek powrotny,
ku Warszawie, a mnie przydałaby się raczej Nidzica. Pojechałam prosto.
Po kilometrze z drobnymi groszami asfalt się skończył i ujrzałam przed
sobą zwykłą drogę gruntową, niekoniecznie równą, na tej drodze zaś
maszynę rolniczą. Bez względu na to, czym była, siewnikiem, sprężynówką
czy kosiarką, musiałabym ją omijać po ornym polu, bo wystawała bardzo
daleko poza skraje drogi.
Strona 16
Gdybym jechała innym samochodem, kto wie, w jakie manowce
zdołałabym się wrąbać. Ale nowa Toyota Avensis...
Rzecz jasna, nie ze swoich zarobków tę toyotę kupiłam, zapłaciła za nią
rodzina australijska. Życzyli sobie, przyjechawszy, podróżować po kraju
dużym i wygodnym samochodem, z klimatyzacją i wszelkimi szykanami,
mnie zaś kazali się do niego przyzwyczaić. Z automatycznej skrzyni
biegów musieli, na szczęście, zrezygnować, bo na automat czekało się zbyt
długo, przyzwyczajenie zatem przyszło mi z łatwością, ale i tak trzęsłam się
o wytworną gablotę, jak barani ogon. Łaska boska jeszcze, że miałam
garaż, przynależny do nowego mieszkania, inaczej bowiem musiałabym
chyba w niej sypiać. Toyoty Avensis kradli w zawrotnym tempie i żadne
alarmy nic na to nie pomagały.
Trudno, zawróciłam przed maszyną rolniczą i pojechałam na Pepłowo.
Ujrzawszy na kolejnym drogowskazie napis Wieczfnia Kościelna,
sięgnęłam wreszcie po atlas drogowy, bo trudno mi było uwierzyć, że tak
dziwna nazwa może istnieć w polskim języku. Okazało się, że owszem,
istnieje.
W tej Wieczfni Kościelnej zatrzymała mnie drogówka.
Chyba nie mieli co robić i uczynili to dla rozrywki, bo żadnego
wykroczenia nie popełniłam i nawet szybkości nie przekraczałam, wlokąc
się jak za pogrzebem i smętnie wypatrując drogowskazu na Załęże. Po co w
ogóle tam stali?
– Panowie, wy mnie tu bez potrzeby łapiecie, a tam okropna kraksa na
szosie – rzekłam z wyrzutem. – Nikt was jeszcze nie zawiadomił?
– Jaka kraksa? – zainteresowała się władza.
– Traktor, dwie przyczepy, TIR i ciężarówka. I bardzo dużo siana.
– Mokrego?
– Nie, suchego. W dużych kawałkach.
– Żarty pani sobie robi. Suche siano, teraz...? Po tych deszczach?
Strona 17
– Sama się dziwię. A jeszcze bardziej się dziwię, że stoicie akurat tutaj.
Po co wam to?
– Widocznie tak trzeba. Tajemnica służbowa.
– A, rozumiem. Przestępca będzie tędy uciekał. Ale to nie ja. Nie warto
na mnie tracić czasu.
– To się jeszcze okaże...
Pogawędka nam się miło rozwijała, ale przerwał ją kumpel z radiowozu,
wzywając kolegę. Zdaje się, że właśnie w tej chwili dostali wiadomość o
barykadzie na szosie i przestałam ich ciekawić. Pojechałam dalej.
Skończyła mi się woda mineralna w butelce, pić mi się chciało,
zwątpiłam w słuszność porzucenia korka przy sianie. W jakichś Dybach
wypatrzyłam sklep, owszem, wodę mineralną dostałam, ale musiałam
czekać w ogonku, złożonym z dwóch osób, które zażarcie kłóciły się z
ekspedientką o tajemniczy produkt, obdarzany przez nie mianem grulek.
Owe grulki podobno okazały się zjełczałe i zaszkodziły dziecku. W
gwałtowną dyskusję wkroczył mój samochód, któremu znudziło się
oczekiwanie i zaczął przeraźliwie wyć. Wypadłam ze sklepu jak oszalała,
co za cholera, już go kradną?! W Dybach...?!
Zdołałam go uciszyć pilotem, wycie zaś o tyle się przydało, że od razu
sprzedano mi wodę mineralną. Widocznie chcieli wrócić do grulek bez
hałaśliwych przeszkód.
Po dwóch godzinach jakimś cudem znalazłam się wreszcie w Nidzicy i
wyjechałam na gdańską szosę. Moja strona była prawie pusta, w przeciwną
powolutku posuwał się imponujący korek. Więc jednak dobrze zrobiłam,
tamci przed sianem chyba jeszcze stali, straciłam razem półtorej godziny, a
nie cztery. Proszę, jakim wspaniałym rozsądkiem się wykazałam!
Gdybym wiedziała, co z tego wyniknie...
O dziewiątej dobiłam do Eleonory, z pewnym wysiłkiem wygrzebawszy
się z robót drogowych, Stasieczek dopiero szykował się do snu i wszystko
Strona 18
byłoby dobrze, gdyby nie to, że o wpół do jedenastej piekielna toyota znów
zaczęła wyć.
– Na litość boską, ucisz to, bo on się obudzi – poprosiła nerwowo
Eleonora.
Prztyknęłam. Ucichło. Po chwili znów zaczęło.
Po kwadransie obudzeni już byli wszyscy wokół, morze, jak na złość,
zachowywało się cicho i spokojnie, tak jakby nie mogło akurat sztormować,
głusząc wszelkie inne dźwięki. Od domu Eleonory do plaży było
wszystkiego raptem czterdzieści pięć metrów, przy odrobinie wysiłku
walące w brzeg fale wygrałyby ze mną w cuglach, to nie, ledwo szemrało,
zupa, nie morze! A cholerny samochód wył.
Stasieczek wpadł w furię, kilka osób wymyślało z daleka, kilka z bliska,
Eleonora, kryjąc przygnębienie, pomagała mi otworzyć maskę, przy czym
żadna z nas nie mogła domacać się blokującego prztyczka, który należało
przesunąć. Podszedł jakiś facet, odsunął obie baby, wetknął rękę i maska
stanęła otworem.
Rzuciłam się do środka z kluczykiem, bo wiedziałam mniej więcej,
gdzie znajduje się blokada dźwięku, ale ręce mi się trzęsły i nie mogłam
trafić, w dodatku zginął gdzieś ten patyk do podtrzymywania maski w
pozycji otwartej, Eleonora z wysiłkiem trzymała ją w górze, żeby mi nie
przetrąciła kręgosłupa, czysta rozpacz. Facet, który usunął się na stronę nie
czekając na podziękowania, znów podszedł, znalazł patyk, odebrał mi
kluczyk, sięgnął w głąb potwornej machiny i upiorny dźwięk wreszcie
umilkł.
Ogólna ulga była wręcz namacalna.
– Pan jest bóstwo – powiedziałam głosem omdlewającym, ale bardzo
stanowczo. – Dziękuję panu z całej siły!
– Na pani miejscu sprawdziłbym, czy z tego akumulatora jeszcze coś
zostało – poradziło mi na to bóstwo. – Alarmy rozładowują. Jak już go
Strona 19
szlag trafił, zastartuję pani ze swojego i podładuje pani przez pół godziny.
Tu obok stoję.
– No proszę – pochwaliła Eleonora, obejrzawszy się przedtem, czy
Stasieczek nie słyszy. – To się nazywa prawdziwy mężczyzna.
– Jeśli zastartuje, i tak go potrzymam na wolnych obrotach –
zdecydowałam. – Niech pan jeszcze przez sekundę zaczeka, błagam pana!
– Przecież nigdzie nie idę...
Zastartował, przegazowałam go trochę, odchodzące już osoby, te, co
pyskowały z bliska, obejrzały się nieżyczliwie, czego w ciemnościach nie
było widać, ale dało się wyczuć w powietrzu. Zostawiłam drania na
wolnych obrotach i wysiadłam.
– No i fajnie – powiedziałam zgryźliwie. – Są tu jacyś złodzieje? Stoi
otwarty, z kluczykiem w stacyjce, a ja idę do domu. Okazja jak rzadko.
– Możesz posiedzieć na ganeczku – zaproponowała Eleonora z uciechą.
– Zapalę lampę i dam ci coś do czytania, chyba że wolisz oka z niego nie
spuszczać.
– Może uwiązać na sznurku do ogrodzenia, jak konia?
– Wyłamie sztachetę i Stasieczek się zdenerwuje...
– Mogę popilnować przez pół godziny – zaofiarował się pobłażliwie
prawdziwy mężczyzna–bóstwo. – I tak tu siedzę w wozie i czekam na
klienta, mam doskonały widok na to pani pudło.
Słowo „klient” zapaliło mi w pamięci jakąś malutką iskierkę.
– Niebiosa pana zesłały – powiedziała Eleonora. – Słuchaj, a właściwie
dlaczego on ci tak wyje? Coś mu złego zrobiłaś?
– Nic, jak Boga kocham. Nie wiem, dlaczego wyje, to już drugi raz, a
pies z kulawą nogą nawet na niego nie spojrzał.
– Pewnie założyła pani wszystkie możliwe alarmy? – wtrącił się facet. –
Avensis ma spieprzoną elektronikę, to już powszechnie wiadomo. Niech się
panie na coś zdecydują albo ubiorą cieplej, bo zdaje się, że jest dosyć
chłodno.
Strona 20
Było nie tylko chłodno, ale całkiem zimno, my obie zaś miałyśmy na
sobie szlafroki i ranne pantofle na bosych nogach. Eleonora ruszyła do
domu po jakiś sweter dla mnie, po drodze włączyła dodatkowe światło nad
swoimi drzwiami. Zrobiło się znacznie widniej, mogłam się przyjrzeć temu
wysłańcowi niebios i stwierdziłam, że on mi się też przygląda.
– Czy my się przypadkiem nie znamy? – powiedzieliśmy do siebie
równocześnie z lekkim powątpiewaniem.
Byłam pewna, że już go kiedyś widziałam w jakichś nieprzyjemnych
okolicznościach, zaczęłam sobie gwałtownie przypominać, iskierka w
mojej pamięci zamigotała intensywniej. Eleonora wybiegła ze swetrem.
– Słuchaj, po co kupiłaś samochód ze spaskudzoną elektroniką?
– Ja! – zirytowałam się. – Moja australijska rodzina taki chciała!
Zapłacili za niego, to co mu miałam w zęby zaglądać.
– Aaaa...! – powiedział facet. – Już wiem. Bogaci cudzoziemcy...
W tym momencie przypomniałam go sobie. Oczywiście, ów mafijny
taksówkarz–złoczyńca, na którego zabrakło mi pieniędzy...
– A, to pan! – ucieszyłam się, nie wiadomo dlaczego.
– No właśnie. Zapamiętałem panią, bo taka sytuacja rzadko się zdarza.
Obcokrajowcy, a pani bez forsy. Zaraz, zapłacił wtedy za panią taki nadęty
bufon...
Pomyślałam, że Dominika określenie bez wątpienia by zachwyciło i
ugryzłam się w język, bo już chciałam zapytać, czy on nadal jeździ jako
mafia i jak to robi, skoro mafia taksówkowa upadła. Zarazem poczułam się
odrobinę nieswojo, piękny mafiozo przez siedem lat nie stracił nic ze swego
uroku, ja zaś stałam tu przed nim w starawym szlafroku, przewiązanym
czerwoną wstążeczką do kwiatów, rozczochrana, bez żadnego makijażu, z
doskonale umytą twarzą, połyskującą figlarnie tłustym kremem na noc.
Jakim cudem w ogóle mnie poznał?
– Nic się pan nie zmienił – wyrwało mi się.
– Pani również – odparł z galanterią.