Chattam Maxime - Iluzja
Szczegóły |
Tytuł |
Chattam Maxime - Iluzja |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Chattam Maxime - Iluzja PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Chattam Maxime - Iluzja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Chattam Maxime - Iluzja - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Czytanie, podobnie jak pisanie, wymaga porzucenia rzeczywistego
świata. Czy jest coś lepszego niż owinięcie się kokonem muzyki, by ułatwić
sobie zadanie?
Oto najważniejsze albumy, które towarzyszyły mi w wymyślaniu tej
opowieści:
Bates Motel Chrisa Bacona,
Doctor Sleep Newton Brothers,
Basic Instinct Jerry’ego Goldsmitha,
Dark Bena Frosta.
Nieodłączna playlista w Val Quarios – odtwarzajcie ją sobie przy
czytaniu.
A jeżeli chcecie zakończyć lekturę tej powieści zgodnie z tym, jak ją
pisałem, od rozdziału 75.: Doctor Sleep, pozycja numer 36 (We Go On),
w kółko, aż do ostatniego wersu...
Powodzenia.
Strona 4
Mojej żonie Faustine,
która pozwoliła mi odróżnić
iluzję od szczęścia
Strona 5
„Wielkie kłamstwo o nieśmiertelności osobowej niszczy wszelki
rozsądek, każdą naturę w instynkcie. Wszystko, co w instynktach
dobroczynne, wspierające życie, stanowiące gwarancję przyszłości, budzi
odtąd nieufność. Żyć tak, że już nie ma sensu żyć, to staje się teraz sensem
życia...”
„Nazywam zwierzę, gatunek, indywiduum zepsutym wtedy, kiedy traci
swoje instynkty, kiedy wybiera i preferuje to, co dzieje się ze szkodą dla
niego”.
Antychryst,
Friedrich Nietzsche1
Strona 6
Strona 7
Prolog
W sali czuć było świeży wosk i użyte do dekoracji drewno; aksamitne
siedzenia zdążyły przesiąknąć wszystkimi możliwymi zapachami
korzystających z nich gości, a re ektory swoim ciepłem pomagały im się
rozprzestrzeniać, nasilały je, wydobywając najsubtelniejsze akcenty: bukiet
pudrów do makijażu, lotion kostiumów i wszelkie możliwe, niemal
nieuchwytne wonie, jakie mogły się wydobywać zza kulis. Uderzająca do
głowy alchemia teatralnych aromatów, które już odpowiednio nastrajały
publiczność oczekującą z niecierpliwością na podniesienie kurtyny.
Widzowie drżeli i przebierali nogami, zjednoczeni wspólnym, odrobinę
podniecającym poczuciem przynależności do wybrańców, szczęściarzy,
którzy zasłużyli na swoje miejsca dzisiejszego wieczoru. Lucien Strafa
dawał bowiem popisy bez obwieszczeń, bez reklam w gazetach ani nawet
w radiu, występował bez a szów. Należało być czujnym, znać kogoś, kto
o nim słyszał, poczta panto owa wystarczała, by sala pękała w szwach,
bilety na każdy spektakl sprzedawały się na pniu.
Cieszył się sławą największego magika, jaki kiedykolwiek pojawił się na
scenie. Krążyły nawet słuchy, że odnosił sukcesy daleko poza granicami
Francji, w Nowym Jorku czy Las Vegas, w Tokio czy bodaj podobno,
pomimo napięć w stosunkach dyplomatycznych, w ZSRR.
Nagle lampy zgasły, zduszone niedopałki wylądowały na podłodze, po
czym w grobowej ciszy rozsunęła się kurtyna.
Lucien Strafa tkwił pośrodku sceny, ogromny w swym czarnym
kostiumie, odwrócony plecami do publiczności, z ramionami w górze,
z zaciśniętymi pięściami.
Dopiero po dziesięciu sekundach sala uświadomiła sobie
z równoczesnym westchnieniem zdumienia, że magik płynie nad
parkietem; podeszwy jego butów od desek podłogi dzieliło co najmniej
dwadzieścia centymetrów, podczas gdy on utrzymywał idealną
równowagę.
Strona 8
W dodatku w smugach światła, w których tańczył dym, nie był widoczny
żaden kabel.
Następnie Strafa otworzył dłonie niemal gniewnym gestem, a wtedy
wszystkie re ektory wybuchły, zasypując scenę okruchami szkła, i rozległ
się zbiorowy okrzyk osłupienia, który zdradzał jednomyślne zaskoczenie.
Po chwili Strafa dotknął ziemi i powoli opuścił ręce. Knoty lamp
olejowych zapaliły się równocześnie, aż za magikiem powstał mur
wypełniający całe tło, ich blask zaś odbijał się w kwadratowych lustrach,
toteż w ciągu kilku sekund utworzyły ogromne drgające okno rzucające
bursztynowe i srebrne błyski.
Obraz Luciena Strafy powielał się w nim prawie w nieskończoność.
Tymczasem prawdziwy magik odwrócił się twarzą do swych
wieczornych widzów.
Był młody, nie skończył jeszcze trzydziestu lat, hebanową czuprynę
zaczesał do tyłu, miał zapadnięte policzki i wystający podbródek. Jednak
charyzma, magnetyzm błyszczących źrenic nie wynikały z wieku. Osoby,
które liczyły na to, że przyciągną jego spojrzenie, spuszczały wzrok, gdy
popatrzył w ich kierunku. W sposobie, w jaki wybałuszał oczy, aż stawały
się olbrzymie, okrągłe i płonął w nich ogień, kryła się jakaś postać
powściąganego szaleństwa i wyostrzonej determinacji, kiedy wpatrywał się
w człowieka dłużej niż przez parę sekund. Wywoływało to uczucie
niepokoju, tak jakby jego szaleństwo mogło być zaraźliwe, gdy zaś
wreszcie się cofnął, aby prześwidrować wzrokiem znajdującą się przed nim
ciemną czeluść, pierwsze rzędy wydały westchnienie ulgi.
Uniósł lewą rękę w zwolnionym tempie, w dziwnej pozie, a wkrótce po
niej prawą – zdawały się dryfować w niewidzialnej cieczy, po czym to
samo zrobił z nogami i wzbił się niesiony prądem, którego nikt nie był
w stanie zobaczyć, poszybował ponad pół metra w górę. Lewitował i tym
razem przypominał ciało, które płynie po widmowej rzece.
Zdębiała publiczność wstrzymała oddech.
Lampy olejowe rozbłysły mocniej, aż w lustrach jął się odbijać
oślepiający mur, godny słońca w samym środku letniego popołudnia. Strafa
zaś sunął w tym złocistym bulionie, nieuchwytny kształt, a każdy
z obecnych na sali był zmuszony osłonić twarz ramieniem, kapeluszem
albo szalem.
Nagle lampy znów roztaczały swój naturalny blask, chociaż tłum jeszcze
nie otrząsnął się z szoku po tej iluminacji.
Strona 9
Strafy już nie było. Nigdzie.
W pobliżu drzwi, za plecami widzów rozległy się głosy, a gdy każdy
z siedzących się odwrócił, ujrzał Luciena Strafę, który schodził lekkim
krokiem, pewny siebie, środkowym przejściem.
Obrzucał siedzących najbliżej oszałamiającym spojrzeniem, a każda
kobieta i każdy mężczyzna, do których się zbliżał, głośno przełykali ślinę,
oddychając szybko. Strafa wyraźnie kogoś szukał.
Widzowie zajmujący miejsca niedaleko przejścia zaczęli wstawać,
zasłaniając usta i nosy.
Odór prędko się rozprzestrzeniał.
Kwaśny. Przenikliwy.
Za magikiem ciągnęła się woń siarki.
Zastygł przed jakąś sztywno wyprostowaną kobietą, która zdawała się
patrzeć nań wyzywająco, bo ośmielił się ją zaskoczyć. Strafa nie spuszczał
z niej wzroku, kąciki ust uniosły mu się w okrutnym grymasie. W półmroku
biel i czerń jego oczu osobliwie się mieszały.
Pochylił się ku kobiecie i tak mocno obnażył zęby, jakby zaraz miał ją
pożreć. Z języka trysnęły mu płomienie, toteż zgromadzeni cofnęli się ze
strachu. Strafa zaśmiał się z zadowoleniem i wrócił na scenę wśród szmeru
wylęknionej publiczności. Mężczyzna w pełni zasłużył na swoją reputację.
Wyjątkowy. Przerażający. Niezrównany. Świat był podzielony na pół: na
tych, których Lucien Strafa oczarował swą tajemniczością, i resztę.
Powróciwszy na scenę, magik ponownie zaczekał, aż zapadnie cisza.
Napięcie było namacalne. Do czego jeszcze jest zdolny? Jak on to robi?
A przede wszystkim: jak daleko się posunie?
Skoncentrowawszy na sobie ponownie całą uwagę, splótł dłonie na
brzuchu i skłonił głowę. W całkowitym skupieniu. W ciągu długiej minuty
oczekiwania, obawiając się najgorszego, mężczyźni i kobiety ścieśnili się
nieco bardziej, mimo wszystko zafascynowani.
Następnie Strafa powoli, bardzo powoli zadarł podbródek i zamknął
oczy. Podłoga zadrżała, rozległ się głuchy ryk, pomruk, który dobiegał
z daleka, z trzewi ziemi i narastał. Z ust wielu osób wydobył się krzyk.
Szklane klosze lamp po bokach mrugały, kurtyna łopotała gorączkowo,
składane siedzenia skrzypiały, kapelusze spadały na podłogę, zrodzony
w czeluściach pomruk ciągle się nasilał. To nie mogło być metro, to było
dużo potężniejsze, głośniejsze i bardziej zatrważające. Powstało zbiorowe
Strona 10
wrażenie, że zaraz pod ciężarem jakiejś ogromnej masy teatr się zawali,
nastąpi przerwanie fundamentów i wszyscy zostaną pogrzebani.
Strafa otworzył oczy, rozłożył ramiona, pstryknął palcami i wtedy
głęboki łoskot natychmiast umilkł, lampy olejowe rozbłysły jasno,
a kurtyna opadła, zamykając pierwszy pokaz.
Tak narodziła się legenda Luciena Strafy. Największego magika, jaki
wystąpił przed śmiertelnikami.
Ludzie w pierwszych rzędach krwawili z nosów, wodząc błędnym
wzrokiem, niemal ze zgrozą.
Był to ledwie początek przedstawienia.
Strona 11
1.
„Mówi się, że miłość trwa trzy lata, że to w zupełności wystarczy, by
przejrzeć na wylot drugiego człowieka. Między nami trwa to już ponad
siedem lat, a ja mam dość krążenia wokół ciebie jak satelita”.
Te dwa zdania go prześladowały.
Słyszał je bez końca na widok każdego plakatu przedstawiającego
kobietę, przy każdym spojrzeniu wymienionym z mijaną dziewczyną, jak
tylko jakaś piosenka z jego playlisty przywodziła mu na myśl wspólnie
spędzone życie. W rzeczywistości zdania te były niemal pozbawione sensu,
pasowały co najwyżej do serialu albo w ostateczności do powieści. Zresztą
Hugo podejrzewał, że jego przeładowany frazesami albo skrótami umysł
sam byłby zdolny do spłodzenia podobnych, gdyby napisał na temat
rozstania, ale od wielu miesięcy już w ogóle nic nie pisał.
Jednakże tamtego feralnego dnia właśnie dokładnie to mu powiedziała.
Pamiętał każdą intonację, najdrobniejszy oddech. Prawdę mówiąc, słychać
było tylko jeden oddech, Lucie. On swój wstrzymał. Stał z zapartym tchem,
tak jakby zaczerpnięcie powietrza miało sprawić, że ta chwila nabierze
realności, a jeśli zdołałby umrzeć, to by się nie wydarzyło, słowa nadal
byłyby ulotnymi kształtami bez wpływu na jego świat.
W końcu napełnił płuca.
Co kompletnie pozbawiło go znaczenia.
Od tamtej pory już nic nie wiedział. Nawet tego, czy jego podstawowe
funkcje życiowe są całkowicie spełnione, przemykał przez życie, wszędzie
był tylko przelotnie.
Trzy miesiące na opróżnienie, na oddanie wspólnego mieszkania, na
szarpanie się o razem kupiony obraz, roślinę. Nie o kota. Hugo jej go
zostawił. Nie czuł się już zdolny kochać, nawet kota, a ten biedny zwierzak
zasługiwał na coś lepszego.
Trwająca trzy miesiące jazda w dół, chociaż nigdy nie udało mu się
osiągnąć dna, Hugo nigdy jeszcze nie czuł się tak nieprzenikniony,
Strona 12
w innych okolicznościach potra łby być z tego dumny. Dostrzegał w sobie
taki ogrom pustki, otchłani, że wprawiłyby w podziw samego Nietzschego,
który kontemplowałby je w nieskończoność. Tylko czy był to rzeczywiście
triumf? Każdy wie, jakie są najwyższe szczyty na Ziemi, a kto potra
wymienić najdalsze i najgłębsze miejsca? W ciemności nie ma żadnej
chwały. Wyłącznie mrok i chłód. Przepych śmierci. Hugo czuł, że wypełnia
go śmierć.
Były to trzy najtrudniejsze miesiące, jakich nigdy dotąd nie przeżył.
I miały katastrofalny koniec.
Siedem lat związku podsumowanych wymówkami podlanymi okrutnym
sosem. Lucie nie chciała być już dla Hugona emocjonalną kulą, orbitować
wokół niego i jego wiecznie niespełnionych ambicji, pragnęła innego
otoczenia, w którym rozwinęłaby skrzydła. On nigdy nie wpuścił Lucie do
własnego świata, nie pozwalał jej się zbliżyć do swego prawdziwego ja,
kategorycznie odmawiał zaangażowania się. Nie myliła się co do tego.
Wykorzystał własny urok, by trzymać ją całkiem blisko, choć nie dał jej
wylądować, zasiać ziarna, wspólnie rozkwitnąć. Teraz zaś, przejrzawszy go
na wylot, Lucie zdawała sobie sprawę z tego, że tak jest prawdopodobnie
lepiej. Atmosfera otaczająca Hugona była toksyczna.
Skoro słowa te wypowiedział ktoś, kogo kochał, z kim tak wiele dzielił
przez siedem lat, to było zupełnie jak naciśnięcie czerwonego guzika
w wojnie nuklearnej.
Lucie odeszła, pozostawiwszy po sobie zgliszcza, a radioaktywność jej
słów nadal zatruwała go do cna.
Hugo okazał się próżnym egoistą, który nie wątpi we własny wdzięk, by
zatrzymać swą zdobycz, przekonanym, że wystarczy być, aby ją mieć, nie
trzeba nic robić, nie trzeba dawać. Skupiał się wyłącznie na własnym
spełnieniu, a przynajmniej na usiłowaniach spełnienia.
Teraz był sam.
Z przerażającym przeświadczeniem nadmiaru. Nie miał nic, aby dać
ujście smutkowi. Chociaż skończył trzydzieści cztery lata, jego kariera
aktorska utknęła w martwym punkcie, kariera pisarska zresztą też. Był
jedynie słowami, których nikt nie słyszy ani nie czyta. Drobne dorywcze
zajęcia nie zdałyby się na nic, poza nieustannym przypominaniem mu
o jego porażkach. Z czasem utracił przyjaciół. Najpierw tych z Normandii,
z dzieciństwa, gdy wyprowadził się tuż po maturze, pełen marzeń
o wielkości, potem tych, do których przywiązał się tutaj, w stolicy. Poznał
Strona 13
mnóstwo przelotnych znajomych, „kolegów”, nieudaczników, rywali,
utalentowanych ludzi, którzy zapominają. Niewielu zatrzymał. Patrząc
wstecz, przyznawał, że tych najlepszych stracił z własnej winy, ponieważ
o nich nie dbał. Lucie miała rację. Z każdego robił swego satelitę, nie
pozwalając mu się zbliżyć, pozostawiając go na orbicie, nigdy nie dając
prawa, by wylądował. Zderzywszy się, odbiwszy się i napotkawszy inne
kosmiczne atrakcje, większość się oddaliła. Została tylko garstka osób tego
samego pokroju co on, które potra ły ledwie obserwować się nawzajem
z daleka, nie poznając się naprawdę, jedynie się odgadując.
Bolało go, że został porzucony w wieku, w którym normalnie człowiek
buduje fundamenty własnego związku. Uzmysłowienie sobie jednak tego,
jak bardzo stał się „podłym palantem”, zdruzgotało go. Nigdy nie był zły,
nigdy nie miał takiego zamiaru, nie bardziej niż znaleźć się w centrum
wszechświata – to się dokonało podstępnie, poprzez drobne przeoczenia,
chodzenie na łatwiznę, zdradzieckie karmienie się codziennością pracy nad
sobą, kiedy to jego osoba była w centrum uwagi. Stracił z oczu
najważniejsze, drugiego człowieka. Gdy się nad tym zastanawiał, właśnie
ten aspekt porażających odkryć najbardziej go dobijał. Uświadomienie
sobie, że sam siebie napawa wstrętem.
Wobec tego dał sobie ze wszystkim spokój. Absolutnie ze wszystkim.
Zostawił tylko płócienny worek marynarski, a w nim ostatnie powiązania
z namacalnym światem.
Hugo znalazł ogłoszenie w internecie, na forum dyskusyjnym o muzyce,
jednej z tych stron, które długo przeglądał po nocach wyłącznie po to, by
w taki czy inny sposób zabić czas. Pewien forumowicz, któremu się
zwierzył, że stoi nad przepaścią, podesłał mu ogłoszenie, dostrzeżone na
pierwszej lepszej stronie z wiadomościami. Znajdowało się w artykule na
temat nietypowych prac na lato. Jakiś ośrodek narciarski poszukiwał złotej
rączki. „Odosobnione miejsce, mało kontaktów ze światem zewnętrznym”,
wyszczególniono w tekście. Właśnie to skłoniło Hugona, żeby zgłosić swoją
kandydaturę.
Odpowiedź już nazajutrz, z prośbą o podanie więcej szczegółów,
poruszyła go i to było dziwne. Jeszcze jest zdolny do emocji. Poczuł...
ciekawość. Ciekawość to był dobry początek, zalążek pragnienia, Hugo zaś
siedząc przez cały wieczór na hotelowym łóżku w Montreuil, przetrawiał to
upodobanie dla czegoś, co odradzało się powoli. Motywacja pojawiła się
równocześnie z niecierpliwością. To było przyjemne. Zadzwonili w ciągu
Strona 14
czterdziestu ośmiu godzin. Bez odrobiny zażenowania nakłamał na temat
swoich kwali kacji. Hugo jest zaradny, trochę majsterkuje, bez trudu
potra uruchomić kosiarkę albo wdrapać się na drzewo. Dwie kolejne
rozmowy telefoniczne, z czego jedna w całości poświęcona jego stanowi
umysłu, aby ocenić, czy wytrzyma pięć miesięcy w górach w malutkim
gronie, i choć raz doświadczenie aktorskie okazało się przydatne: otrzymał
posadę. Wyjazd najdalej za dwa tygodnie.
Po raz pierwszy od ponad trzech miesięcy zdobył się na uśmiech. Umysł
już nie pamiętał, jak to się robi, ale twarz wpadła w taki zachwyt, że
wyszczerzył zęby.
Kilka dobrze przespanych nocy, tak jakby ta obietnica wreszcie uspokoiła
podświadomość. Długie oczekiwanie, podczas którego nie był w stanie
czytać, nie potra ł sobie znaleźć innego zajęcia niż zmęczenie ciała
sportem i ogłupianie się nijakimi programami w telewizji. Nie miał już
nawet dostępu do Net ixa, opłacanego przez jego byłą, ale ostatnią rzeczą,
jakiej potrzebował, było oglądanie jej imienia na stronie startowej.
Datę wyjazdu podano mu pod koniec tygodnia. Kilka dni. Był gotowy.
Ostatniej doby prawie wcale nie spał. Zastanawiał się, co go czeka, jaki
wpływ będzie miało to wygnanie na jego powrót do życia.
Spacer przez hol Gare de Lyon wcześnie rano wywołał lekkie odurzenie,
niemal przypływ paniki. Ekscytację. Natychmiast jednak opadła.
Odczuwanie pozytywnych emocji przez parę minut go przerastało.
Zaniepokoił się tym, trochę, ledwie – nawet lęk okazał się dla niego zbyt
skomplikowany. Czy to kiedyś powróci? Z pewnością. Potrzebował czasu.
Być może dystansu.
Kiedy TGV opuścił Paryż, Hugo uważnie przyjrzał się licznym cieniom
gromadzącym się u wylotu przejścia podziemnego. Miał wrażenie, że spora
ich część należy do niego.
Hugo otworzył oczy, gdy pociąg z piskiem zaczął hamować przed
Valence. Na peronie powietrze było chłodniejsze niż w Paryżu. Również
bardziej aromatyczne. Prawdziwsze, pomyślał, zanim zdał sobie sprawę, że
to on się zmienia. Otwiera się. Zakotwicza się w ziemi, jego emocje
kiełkują. Nie podniecaj się, jeszcze dziś wieczorem tra sz do
jedenastometrowej klitki bez okna, ze szpetnymi ścianami, i szybko znów
dopadnie cię chandra, i będziesz się głowił, po cholerę tam pojechałeś!
Nie powstrzymało go to jednak, toteż uśmiechał się trochę głupkowato,
rozbawiony: nawet jeśli nie pisze, musi używać wyszukanych słów.
Strona 15
Szpetne? Poważnie? Skoro tylko to nie daje mu spokoju, jest na dobrej
drodze.
Pociąg zagłębił się mocniej w Alpy, u stóp majestatycznych kolosów,
które wyglądały tak, jakby chciały się schować pod bezkresnymi szarymi,
brązowymi albo zielonymi kobiercami – niekiedy wynurzało się z nich
sterczące kolano albo łokieć – przykrywającymi je niemal aż po same
szczyty, kanciaste twarze zatopione w brodach nieskalanej mądrości i w
czuprynach mgły. Wszędzie wokół wznosiło się namacalne świadectwo
wieku świata, człowiek czuł się na tej ziemi taki mały, przypomnienie
o pokorze, właśnie tego było mu trzeba.
Hugo zastanawiał się, co go czeka tam, wysoko, wśród innych ludzi,
z którymi będzie się stykał przez pięć miesięcy. Góry latem wydawały mu
się mniej groźne niż zimą. Widziane pod tym kątem, były niemal oazą
odpoczynku. Przez telefon ucieszyli się, że go poznają, i obiecali, że wyślą
kogoś po niego na dworzec. Jacy byli ci ochotnicy do pustelni?
Pociąg lawirował ostrożnie po zboczach, zanurzał się po kolei w doliny
ciasnymi i wilgotnymi tunelami, zatrzymywał na coraz mniejszych
stacjach, tymczasem w miarę jak oddalali się na dobre od wszelkich form
cywilizacji i zanieczyszczenia środowiska, jednobarwne roślinne dywany
przybierały coraz subtelniejsze odcienie. Hugo był zafascynowany
krajobrazem, ostrogami, które wyrastały ze stoków, jakby jakiś olbrzym
przebił górę na wylot swym kamiennym ostrzem, szpiczastymi
grzebieniami, zachowującymi równowagę pomiędzy dwoma wierzchołkami
hen, wysoko, chłostanymi wichrami, które jak się można było domyślić,
pomimo widniejącego ponad nimi błękitu nieba, musiały być lodowate
i bezlitosne. Wszędzie obłędne masy, ukształtowane przez siłę, której
mogła dorównać jedynie potęga cierpliwości. Mijane jeziora przypominały
łzy uwięzione w zmarszczkach czasu, a w całej tej geologicznej monotonii,
której powolność w ludzkim wymiarze była bliska śmierci, namiastkę życia
stanowiły na szczęście czarne plamy ptaków albo z rzadka błąkającego się
w oddali ssaka.
Pociąg znieruchomiał przed budynkiem o bladozielonych okiennicach.
Montdauphin-Guillestre. Przemierzywszy część Alp, Hugo dotarł na
miejsce. Wysiadł na peron i podniósł głowę. Pośrodku szerokiej niecki, pod
urwiskiem, na którym królował fort, jak się domyślił Hugo, wzniesiony
przez Vaubana, ciągnęła się mała osada, której dachy były ledwie
Strona 16
widoczne. W razie inwazji kosmitów przynajmniej będzie można się tam
schronić, zakpił.
Wysiadł na tej stacji jako jedyny, ale w cieniu budynku czekała jakaś
kobieta.
Tańczyła ze zniecierpliwienia albo zakłopotania, przenosząc ciężar ciała
z nogi na nogę. Obróciła twarz ku Hugonowi.
Dotknął stopą chodnika, świdrując ją wzrokiem, i właśnie za sprawą
jednego spojrzenia znów wstąpiło w niego życie.
Strona 17
2.
Ta kobieta jest całkowicie wolna, nic jej nie trzyma. Jest nieuchwytna,
dotarło do Hugona, jak tylko ją zobaczył. Lubił kreślić portrety
napotykanych osób, jakby to była powieść. W tym wypadku stworzył obraz
nowoczesnej Ofelii, z tym że nie otulał jej całun wody, ona unosiła się na
falach życia, promieniała nim, co uwidaczniało się zwłaszcza w jej
intensywnie błyszczących oczach. Płonął w nich buntowniczy ogień,
ukazując paletę brązów przypominającą jesienną tęczę, tygrysie oko, od
głębokiej brunatnej barwy po najjaśniejszy orzech. Wymykające się
wszelkim normom płomieniste włosy, ni to blond, ni to kasztan, miejscami
niesforne, nie chciały dać się ujarzmić przez wiatr, tocząc własną bitwę.
Hugo dostrzegł pojawiający się powoli na jej jasnych wargach wyraz
czułości, jakby zarys dołeczków, które nie śmiały pokazać się w pełni, i od
razu spodobał mu się sposób, w jaki lekko przechyliła głowę na jego widok.
Emanowała z niej fascynująca wielowymiarowość, romantyczna natura pod
przykrywką dzikości. Za bardzo popuszczam wodze fantazji, za bardzo
mnie poniosło, skarcił się w duchu Hugo, zarzucając na ramię worek
marynarski. Podszedł bliżej i podniósł dłoń.
– Hugo? – zapytała odrobinę ochrypłym głosem.
Logiczna do bólu.
Mocno uścisnęli sobie ręce. Ona miała nieco ponad trzydziestkę, postawę
dziewczyny wychowanej na łonie przyrody, sylwetkę twardej góralki. Cerę
też, zauważył.
– Witam, jestem Lily. Pański kierowca. To wszystkie pańskie rzeczy? –
zdziwiła się. – Zwykle nowi przyjeżdżają z trzema albo i czterema
walizkami!
Parsknęła łagodnym i krótkim śmiechem, którego szczerość przypadła
Hugonowi do gustu. Wyglądało na to, że nie ma w niej ani krzty fałszu.
W każdym razie tak to postrzegał, pragnął w to wierzyć.
Wzruszył ramionami.
Strona 18
– Podróżuję bez obciążeń.
Był zły sam na siebie, na drugi raz powinien lepiej dobierać słowa.
– Dzięki temu będzie mnóstwo miejsca – oznajmiła Lily, zachęcając, by
podążył za nią w kierunku parkingu przed dworcem. – Nie ma pan choroby
lokomocyjnej? Bo czeka nas kawał drogi, w dodatku piekielnie krętej,
przykro mi, dla pana to długa trasa.
– Nie ma problemu. Ile czasu nam to zajmie?
– Latem jest łatwiej, jakieś trzy godziny pod górę.
– Nie skłamali przy rozmowie kwali kacyjnej, to naprawdę koniec
świata.
– Widzi pan Marsa? Jest tuż za nami.
– Dobrze pani zna okolicę?
Pokiwała głową, potrząsając burzą włosów.
– Jestem instruktorką narciarstwa.
Zatrzymała się przed jeepem wranglerem i otworzyła tylną klapę,
umożliwiając Hugonowi wrzucenie rzeczy, następnie wsiadła i związała
włosy w koński ogon leżącą na desce rozdzielczej gumką.
Miała sportowy sposób bycia, pozbawiony wahania.
– Pierwszy raz w górach latem?
– To aż tak widać?
Lily roześmiała się uprzejmie.
– Ma pan to wypisane na czole dużymi literami.
– I pomyśleć, że chciałem robić dobre wrażenie przynajmniej przez
tydzień...
– Nie ma co się stresować, Hugo. Mogę tak do pana mówić?
– Właściwie nawet bym wolał przejść na ty.
– Wszystko będzie dobrze. Większość pracowników sezonowych już
przyjechała, w tym roku mamy spoko załogę, czuję to. Przekonasz się,
ogólnie rzecz biorąc nikt tam, wysoko, nie zawraca dupy, wystarczy robić
swoje, a zostanie się docenionym. Najczęściej będziesz pracował ze starym
Maxem, gość udaje zrzędę, musi tylko trochę pomarudzić, żeby żyć, ale nie
jest złośliwy. Życiowa odmiana?
– Dlaczego tak mówisz?
– Większość facetów, którzy stawiają się tu na lato tak jak ty, to albo
menedżerowie świrujący po dziesięciu latach w korporacji, co to szukają
sensu w życiu i tak dalej... albo ci z marginesu.
Strona 19
– Nie ma trzeciej opcji: po prostu gość, który łapie pierwszą robotę, jaka
mu się nawinie, żeby zarobić trochę kasy?
– Człowiek nie barykaduje się w samym środku gór na prawie pół roku
tylko po to. I bądźmy szczerzy, pensja nie jest porażająca, na pewno
mógłbyś znaleźć coś lepszego. Nie, człowiek zgadza się tu przyjechać, żeby
uciec albo z powodu buntu. Ty raczej nie wyglądasz na ekscentryka. Masz
delikatne dłonie, jesteś jajogłowym, który chce odmienić swoje życie,
przynajmniej chwilowo.
Hugo skrzywił się z podziwem.
– Znamy się od pięciu minut. Czuję się, jakbym był goły.
– Po prostu napatrzyłam się na kandydatów na wygnanie. Nie walą tu
drzwiami i oknami.
– Całe życie mieszkasz wysoko w górach?
– W Val Quarios? Nie, wielkoludzie, nie! Za ciasno tam, żeby żyć. Jestem
instruktorką narciarstwa od trzech lat. Tuż przedtem byłam w Arcs, to inny
rodzaj ośrodka.
Lily bardzo chętnie wduszała gaz, o wiele rzadziej hamulec, zauważył
Hugo, ściskając kurczowo klamkę u drzwi przy nieco zbyt szybkim skręcie
i nie wiedząc, czy powinien się bać.
Skupił się na rozmowie.
– Czy to nie dziwne zamienić wszystko na...
– Nic? To kwestia motywacji – stwierdziła. – Miałam dość tłumów, pracy
na ilość. Czułam potrzebę pobycia sama ze sobą. Tra ła się... okazja, żeby
wszystko zmienić, więc z niej skorzystałam.
Wyczuwając pobrzmiewający w jej głosie fałsz, który bezbłędnie
rozpoznawał, i spostrzegając, że Lily nie nosi obrączki, zaryzykował:
– Zerwanie albo związek, który źle się zakończył?
Zerknęła na niego z ukosa. Tym razem to ona była zaskoczona.
– Można to tak ująć.
– A jeśli nie tak, to jak?
Cisza. Hugo żałował, że dał się wciągnąć w tę grę, w tej chwili nie
dysponował odpowiednią bronią, od trzech miesięcy empatia ani tupet nie
były jego głównymi cechami.
Już miał przeprosić, gdy Lily odparła:
– Można to nazwać stratą czasu, zdradą i koszmarnym palantem.
Z rodzaju tych bardzo koszmarnych.
– Przykro mi. To nie moja sprawa.
Strona 20
Kolejne zerknięcie z ukosa. Błyskawiczne. Mimo to Hugo wyczuł
w dziewczynie łagodność. Jakąś życzliwość, która podziałała na niego
niesamowicie kojąco.
– Nie bój nic. Spędzimy na kupie pięć miesięcy, wysłuchamy nawzajem
wszystkich naszych kretyńskich historyjek, więc lepiej od razu wyłożyć
kawę na ławę. A poza tym szczerze mówiąc, to najlepsza rzecz, jaka od
dawna mi się przydarzyła. To znaczy wylądować tutaj, w spokoju, odnaleźć
to, co najważniejsze.
– Czy mieszkanie tam przez okrągły rok nie jest zbyt trudne?
– Najwyższy czas zaznajomić cię z Val Quarios. Nie wiem, czy odrobiłeś
lekcję przed przyjazdem, ale to raczej nie jest żaden wielki modny
kompleks...
Hugo uzmysłowił sobie, że właściwie nawet go nie interesowało, dokąd
jedzie, bo sama myśl, że będzie miał dach nad głową i ktoś się o niego
zatroszczy, z dala od świata, zapewniała mu zbyt duże poczucie
bezpieczeństwa. Lily mówiła dalej:
– Jak się sam przekonasz, to maleńki rodzinny ośrodek, samo dotarcie do
niego to już cała wyprawa, którą warto podjąć, często trudno się tam
dostać z powodu śniegu, jednym słowem, żaden tam kurort. Za to co do
narciarstwa, oferta jest skromna, chociaż urozmaicona, atmosfera
przyjazna, nigdy nie ma tłoku na trasach, dużo stałych bywalców, którzy
siłą rzeczy się znają, w pełni sezonu to mały tajemniczy raj.
– O ile dobrze zrozumiałem, latem będziemy prawie sami?
– Val Quarios jest wysoko, więc mamy szansę korzystać ze śniegu aż do
kwietnia. Potem zamykamy do października. Na tym polega minus:
ośrodek powstał wraz z boomem na sporty zimowe w latach
siedemdziesiątych, podobnie jak mnóstwo innych w tym okresie, z kolei
nigdy nie przejął letnich aktywności w latach dziewięćdziesiątych, kiedy to
znów nadeszła pora na inwestycje, żeby poszerzyć ofertę, tutaj nic nie
zrobiono. I niewiele od tamtego czasu, trzeba przyznać. Przestarzała
infrastruktura, można by wręcz uznać, że to celowe działanie przeciwko
nowoczesności. Klienci przestają przyjeżdżać i jeżeli nic się w tym ośrodku
nie zmodernizuje, wątpię, by w najbliższej przyszłości przetrwał. Zatem
owszem, będziemy zupełnie sami przez nadchodzące miesiące. Żadnych
turystów. I nie jest to miejsce z rodzaju tych, gdzie człowiek przypadkiem
zabłądzi. Nie spodziewaj się wielu odwiedzin.