Carroll Jonathan - Brat łata
Szczegóły |
Tytuł |
Carroll Jonathan - Brat łata |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Carroll Jonathan - Brat łata PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Carroll Jonathan - Brat łata PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Carroll Jonathan - Brat łata - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JONATHAN CARROLL
Brat łata
Było o tym we wszystkich gazetach. W dwóch zamieszczono
nawet identyczne nagłówki "Brat łata", ale ja przekonałem się
o tym dopiero znacznie później, dość długo po powrocie ze
szpitala, kiedy zacząłem pomału dochodzić do siebie.
Zaraz po wypadku zgłosiło się mnóstwo świadków, chociaż
nie mogłem sobie przypomnieć, żebym tam kogokolwiek widział.
Byliśmy tylko ja, Brat i bardzo długi pociąg towarowy.
Brat jest siedmioletnim jack russel terierem. Wygląda jak
kundel - parówkowate łapy, chaotycznie porozrzucane brązowe i
białe łaty, zwyczajna psia morda z sympatycznymi inteligentnymi
ślepiami - ale prawda przedstawia się w ten sposób, że jack
russell teriery należą do rzadkości i że zapłaciłem za niego
kupę pieniędzy. Chociaż nigdy (aż do niedawna) nie mogłem sobie
pozwolić na szastanie forsą, zawsze starałem się kupować
najlepszy towar, na jaki mnie stać.
Kiedy nadeszła pora, żeby sprawić sobie psa, przystąpiłem
do poszukiwań zwierzęcia, które w pełni zasługiwałoby na tę
nazwę. Żadnych fikuśnych ras, które trzeba bez przerwy strzyc i
czesać. Żadnych modnych odmian z Estonii albo z jeszcze
bardziej egzotycznych miejsc, które bardziej przypominają
aligatora niż psa. Odwiedzałem schroniska dla zwierząt i
hodowle, aż wreszcie znalazłem Brata dzięki ogłoszeniu w
czasopiśmie kynologicznym. Jedynym, co mi się w nim nie podobało,
było jego imię: na mój gust zbyt pretensjonalne i zupełnie nie
pasujące do zwierzaka, który znakomicie prezentowałby się z
fajką w pysku. Już jako szczeniak miał nisko umieszczony środek
ciężkości i stanowił uosobienie kędzierzawego spokoju. Powinien
wabić się Bill, Ned albo nawet Jack, gdyby nie to, że tak
nazywała się jego rasa. Kobieta, od której go kupiłem,
wyjaśniła mi, że nazwano go tak, a nie inaczej z bardzo
konkretnego powodu: kiedy szczekał (co nie zdarzało się
często), dźwięk wydobywający się z jego pyska ogromnie
przypominał słowo "brat". Początkowo odniosłem się do tej
rewelacji ze sporą dawką sceptycyzmu, wkrótce jednak
przekonałem się, że była prawdziwa. Podczas gdy jego bracia i
siostry ujadali bez opamiętania, ten klient stał spokojnie na
szeroko rozstawionych łapach, machał ogonem i od czasu do czasu
rzucał od niechcenia: "Brat! Brat! Brat!" Wrażenie było
zaskakujące, ale jeszcze bardziej go polubiłem i doszedłem
do wniosku, że nie warto zmieniać mu imienia.
Zawsze podziwiałem, jak łatwo ludzie dogadują się z psami.
Te czworonogi bezproblemowo wtapiają się w nasze życie,
wybierają sobie fotel do spania, odczytują nasz nastrój i z
łatwością dostosowują się do, wydawać by się mogło, całkowicie
dla nich obcego i nieodpowiedniego stylu życia. Poza tym
nie mają najmniejszych kłopotów z zaśnięciem w nowym miejscu.
Zanim przejdę dalej, muszę zaznaczyć, że nigdy nie
podejrzewałem Brata o to, że jest czymkolwiek więcej niż bardzo
miłym psem należącym do rzadko spotykanej rasy. Witał mnie
radośnie, kiedy wracałem z pracy, lubił kłaść mi łeb na kolanach,
kiedy oglądałem telewizję, ale nic poza tym. Nie umiał liczyć,
nie potrafił prowadzić samochodu, nie znał żadnej sztuczki, o
jakich czyta się niekiedy w artykułach o "cudownych" psach.
Aha, uwielbiał jajecznicę i chętnie towarzyszył mi w bieganiu,
pod warunkiem, że nie padało, a ja nie wybierałem się za daleko.
Krótko mówiąc, miałem to, czego chciałem: stuprocentowego psa,
który swoją lojalnością i pogodnym usposobieniem podbił moje
serce i który nigdy nie domagał się w zamian niczego poza
poklepaniem po łbie i ewentualnie kawałeczkiem łóżka, kiedy
zrobiło się zimno.
Zdarzyło się to pięknego słonecznego dnia. Założyłem dres
i sportowe pantofle, po czym wykonałem kilka ćwiczeń
rozciągających. Brat obserwował mnie z fotela, ale jak tylko
podszedłem do drzwi, zeskoczył i ruszył za mną. Otworzyłem
drzwi, a on ostrożnie wysunął łeb, żeby ocenić pogodę.
- I jak, idziesz? - zapytałem.
Jeżeli nie miał ochoty, kładł się na podłodze przy
drzwiach i nie ruszał się do mojego powrotu. Jednak tym razem
zamachał ogonem i wyszedł na dwór. Było mi przyjemnie, że chce
mi towarzyszyć.
Najpierw skierowaliśmy się w dół, ku parkowi. Brat
zazwyczaj biegał obok mnie, w odległości około pół metra od
mojej łydki. Kiedy był szczeniakiem, kilka razy potknąłem się o
niego, ponieważ przebiegał mi między nogami, uważając zapewne,
że przeskoczenie nad nim nie sprawi mi najmniejszego kłopotu.
Niestety, należę do tych biegaczy, którzy patrzą wszędzie, tylko
nie pod nogi, w związku z czym parokrotnie doszło między nami
do poważnych nieporozumień oraz wymiany nieżyczliwych uwag, aż
w końcu nauczył się, że powinien mieć do mnie ograniczone
zaufanie.
Przebiegliśmy na drugą stronę Harold Road, po czym
przecięliśmy ukosem park kierując się w stronę linii kolejowej.
Zazwyczaj przez jakieś dwa i pół kilometra trzymaliśmy się
torów, a tuż przed stacją skręcaliśmy w prawo i szerokim łukiem
wracaliśmy do domu. Brat tak dobrze znał trasę, że często
zostawał z tyłu, zarówno po to, żeby podnieść łapę, jak i w
celu zbadania interesujących widoków oraz zapachów, które
pojawiły się od naszej poprzedniej bytności na tym terenie.
Co jakiś czas przejeżdżał pociąg, ale było go słychać z
daleka, mieliśmy więc mnóstwo czasu, żeby zejść z torów.
Bardzo lubiłem przejeżdżające pociągi; podobało mi się
leniwe dudnienie, z jakim się zbliżały, chętnie ścigałem się
z nimi, żeby sprawdzić, jak długo zdołam utrzymać ich tempo.
Niektórzy maszyniści pozdrawiali nas przeraźliwym gwizdem.
To również bardzo mi się podobało i Bratu chyba też,
ponieważ prawie zawsze przy takich okazjach zatrzymywał się
i szczekał parę razy, żeby wiedzieli, kto tu jest szefem.
Tego ranka byliśmy już prawie w połowie drogi, kiedy
usłyszałem nadjeżdżający pociąg. Jak zwykle rozejrzałem się w
poszukiwaniu Brata; zobaczyłem go zaledwie parę kroków z tyłu,
biegnącego z wystawionym różowym językiem.
Turkot stalowych kół przybierał na sile. Kilkanaście
metrów przed nami przez tory przejechał samochód. Co za kretyn
ładuje się prawie pod pociąg? Dokąd mu się tak spieszy? Zaraz
potem sapanie lokomotywy rozległo się niemal tuż za moim lewym
ramieniem. Odruchowo zerknąłem w prawo, na Brata, ale jego tam
nie było. Zatrzymałem się raptownie. Nie było go nigdzie.
Ogarnięty paniką, odwróciłem się i ujrzałem go dokładnie
pośrodku torów, ze skupieniem obwąchującego jakieś nieduże
martwe zwierzę.
- Brat! Chodź tutaj!
Zamachał ogonem, ale nie podniósł głowy. Wystartowałem ku
niemu, krzycząc co sił w płucach:
- Brat! Brat, do cholery!
Chyba zrozumiał, że coś jest nie w porządku, bo spojrzał
na mnie. Pociąg był już tylko dziesięć metrów za nim.
Maszynista włączył hamulce.
Biegłem tak szybko, że żwir pryskał mi spod stóp.
- Brat, uciekaj!
Nie znał tego słowa, ale z mojego tonu wywnioskował, że
nieźle nabroił, więc zrobił najgorszą rzecz, jaką mógł: położył
uszy po sobie, pochylił głowę i przypadł brzuchem do ziemi,
czekając, aż go dopadnę.
Pociąg był tuż, tuż. W chwili kiedy skoczyłem,
uświadomiłem sobie, że robię głupotę, ale decyzję podjąłem
wcześniej, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Wyciągnąłem
się w powietrzu jak struna, sięgnąłem po mojego Brata,
zgarnąłem go obiema rękami, zepchnąłem z torów i sam
spróbowałem odtoczyć się na bok. Prawie mi się udało. Nie
zdążyłem tylko zabrać nogi, która została w poprzek szyny.
Poznałem Jasenkę w szpitalu. Jasenka Ciric. Nikt nie
potrafił prawidłowo wymówić jej imienia, więc bardzo długo
mówiono na nią po prostu Jazz.
Miała siedem lat i większość życia spędziła podłączona do
takiej lub innej złowieszczej maszyny wspierającej ją w
długiej, beznadziejnej walce z zawodnym ciałem. Skórę miała
koloru białej świecy, wargi fioletowe jak pieniądze jakiegoś
dalekiego kraju. Rozliczne choroby dodały jej powagi, młodość
natomiast nie pozwalała rozstać się z nadzieją.
Ponieważ tak wiele czasu spędziła w szpitalnym łóżku,
otoczona nieznajomymi twarzami i białymi ścianami, na których
wisiały nieliczne reprodukcje, miała tylko dwie pasje: czytanie
i telewizję. Kiedy oglądała telewizję, na jej twarzy malował
się wyraz spokoju i całkowitego skupienia; wyglądała wówczas
jak spadkobierca odczytujący po raz pierwszy testament zmarłego
krewnego. Kiedy czytała - wszystko jedno co - jej twarz była
pusta, pozbawiona jakichkolwiek uczuć.
Poznałem ją, bo w którejś z gazet przeczytała o mnie i
Bracie. Tydzień po wypadku jedna z pielęgniarek zapytała, czy
zechciałbym przyjąć Jazz Ciric ("Cziricz"). Kiedy opowiedziała
mi o niej, wyobraziłem sobie schorowanego aniołka o
omdlewającej mince i złocistych loczkach w stylu Shirley
Temple. Tymczasem okazało się, że Jasenka Ciric ma niebanalną
interesującą twarz o ostrych rysach, w której wszystko jest
osadzone odrobinę zbyt blisko siebie. Miała też gęste czarne
włosy poskręcane jak włosie w starych materacach.
Pielęgniarka przedstawiła nas, po czym wróciła do swoich
obowiązków. Jazz usiadła na krześle przy łóżku i zmierzyła mnie
uważnym spojrzeniem. Wciąż jeszcze bardzo cierpiałem, ale
całkiem niedawno postanowiłem przestać rozczulać się nad sobą.
Wizyta dziewczynki miała stanowić pierwszy krok w tym kierunku.
- Jaką książkę lubisz najbardziej?
- Nie wiem. Chyba "Wielkiego Gatsby'ego". A ty?
Wzruszyła ramionami i klasnęła językiem, jakby uważała, że
sprawa jest oczywista.
- "Kobiety w płonących szlafrokach".
- Taki ma tytuł? Kto ją napisał?
- Egan Moore.
Uśmiechnąłem się. To ja jestem Egan Moore.
- O czym jest ta książka?
Znowu przyjrzała mi się uważnie, po czym rozpoczęła
ciągnącą się bez końca opowieść, dokładnie taką, jakie
uwielbiają dzieci.
- ...a potem potwory zeskoczyły z drzew i zabrały ich
wszystkich do strasznego zamku, w którym zły król Scaldor...
Podobała mi się jej mimika i gesty. Wspaniale
demonstrowała grymas gniewu wykrzywiający twarz Scaldora, a
kiedy opowiadała o tym, że ktoś się skrada, łączyła palce i
ostrożnie stawiając "stópki" przemierzała dzielącą nas
przestrzeń.
- ...a potem wrócili do domu w samą porę, żeby obejrzeć
ulubiony program w telewizji.
Opadła na krzesło, wyraźnie zadowolona z występu.
- To chyba rzeczywiście wspaniała książka. Szkoda, że jej
nie napisałem.
- Jest bardzo dobra. Czy mogę cię o coś zapytać?
- Jasne.
- Kto teraz zajmuje się Bratem?
- Sąsiadka.
- Widziałeś go po wypadku?
- Nie.
- Czy gniewasz się na niego za to, co się stało?
Zastanawiałem się co najmniej przez minutę, czy rozmawiać
z nią jak z dzieckiem, czy jak z dorosłą osobą. Jej poważna
mina świadczyła o tym, że Jazz chce być traktowana poważnie.
Nie miała zbyt wiele czasu do stracenia.
- Nie, chyba nie gniewam się na niego. Jestem na kogoś
wściekły, ale nie wiem na kogo. Nie wiem nawet, czy to w ogóle
była czyjaś wina. Na pewno nie mam żalu do Brata.
Odwiedzała mnie codziennie, zazwyczaj rano, kiedy oboje
byliśmy wyspani i wypoczęci. Rano czułem się nieźle, ale
niestety, nie dało się tego powiedzieć o popołudniach. Z
jakiegoś powodu świadomość ogromu nieszczęścia, które mnie
spotkało oraz zmian, jakie będą musiały zajść w moim
życiu, dopadała mnie w porze obiadu i zostawała jeszcze długo po
godzinach odwiedzin. Po głowie pętały mi się różne myśli - na
przykład o ptakach, które spędzają całe dnie stojąc na jednej
nodze. Albo o jednonogim facecie z dowcipu, który postanowił
wziąć udział w konkursie kopania w dupę. Myślałem o tym, że
słowo "kopnąć" będzie musiało zniknąć z mojego słownika.
Naturalnie wiedziałem, że robi się teraz znakomite protezy
(oszałamiające postępy nauki i tak dalej), ale jakoś nie
podnosiło mnie to na duchu. Chciałem odzyskać, co moje. Nie
interesowało mnie coś, co w najlepszym razie mogło uczynić mnie
"jak nowym", co przy każdej rozmowie podkreślał szpitalny
terapeuta.
Zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Dzięki niej lżej było mi
znieść pobyt w szpitalu, znacznemu poszerzeniu uległy także
moje horyzonty. Przez całe życie miałem okazję zetknąć
się tylko z dwiema śmiertelnie chorymi osobami: moją matką i
właśnie Jasenką. Obie patrzyły na świat zachłannie, ale z
wdzięcznością. Wzrok ludzi, którym zostało niewiele czasu,
zdaje się nabierać niesłychanej ostrości; dostrzegają nie
zauważane do tej pory szczegóły, które nagle okazują się
niezmiernie ważne dla uzyskania pełnego, całościowego obrazu.
Jej spostrzeżenia dotyczące znanych nam obojgu ludzi albo
światła sączącego się do pokoju były zdumiewająco trafne i
przejmujące. Umierając, patrzyła na otaczający ją świat - cóż z
tego, że taki mały - oczami poety, cynika i artysty.
Pierwszego dnia, kiedy pozwolono mi opuścić pokój, moja
sąsiadka Kathleen sprawiła mi niespodziankę, zjawiając się w
towarzystwie Brata. Zazwyczaj psów nie wpuszczano na teren
szpitala, w tym przypadku jednak, ze względu na szczególne
okoliczności, uczyniono wyjątek.
Widok starego kumpla sprawił mi wielką przyjemność. Minęło
zaskakująco dużo czasu, zanim przypomniałem sobie, że trafiłem
tutaj z jego powodu. Wciąż wpychał mi się na kolana, co z
pewnością nie byłoby niczym niemiłym, gdyby nie potworny ból w
mojej nodze, a raczej tym, co z niej zostało. Skończyło się na
tym, że w nieskończoność rzucałem mu piłeczkę, a po półgodzinie
zapytałem pielęgniarkę, czy mogłaby przyprowadzić do ogrodu
Jazz, ponieważ chciałbym, żeby poznała moich przyjaciół.
Wkrótce potem zakutana po nos w koce panna Ciric została
przedstawiona Jego Wysokości Bratu. Z powagą uścisnęli sobie
dłonie (była to jedyna sztuczka, jaką opanował; wprost
uwielbiał dawać łapę), po czym Brat wspaniałomyślnie pozwolił
pogłaskać się po łbie.
Lekarz już od kilku dni zachęcał mnie, żebym spróbował
przejść się o kulach, więc po pewnym czasie uznałem, że
może istotnie warto zażyć trochę ruchu. Jazz trzymała Brata,
żeby nie narobił jakiegoś bigosu, ja zaś wziąłem nowiutkie
aluminione kule i, asekurowany przez Kathleen, wyruszyłem na
przechadzkę.
To był poważny błąd. W dawnych, szczęśliwszych czasach,
często zdarzało mi się popuszczać wodze fantazji i wyobrażać
sobie, jakby to było, gdybym zamieszkał z Kathleen. Ona też
chyba mnie lubiła, chociaż dopiero od niedawna byliśmy
sąsiadami. Przed moim wypadkiem spędzaliśmy razem coraz więcej
czasu i muszę przyznać, że bardzo mi się to podobało.
Zastanawiałem się, w jaki sposób trafić do jej serca, teraz
jednak, kiedy odważyłem się oderwać wzrok od zdradzieckiej
ziemi metr przede mną, zobaczyłem w jej oczach zupełnie nie
ten rodzaj troski i współczucia, o jakim marzyłem. Właśnie
wtedy bardziej niż kiedykolwiek przedtem albo potem
uświadomiłem sobie ogrom mojego nieszczęścia.
Ten dzień mogłem już spisać na straty, ale bardzo się
starałem nie dać niczego po sobie poznać. Powiedziałem
Kathleen, że już się zmęczyłem, a na dodatek jest mi zimno, więc
może wrócilibyśmy do Jazz i Brata? Siedzieli nieruchomo z
poważnymi minami i z daleka wyglądali jak upozowani do zdjęcia,
takiego, jakie robiono pionierom zdobywającym Dziki Zachód.
- Dobrze się bawicie?
Kathleen zerknęła na mnie ukradkiem, jakby chciała się
dowiedzieć, co takiego zrobiła, że zasłużyła na tak mało
subtelną odprawę. Odwróciłem wzrok.
Dwadzieścia minut później byłem z powrotem w łóżku,
bezradny, wściekły na siebie i na cały świat, obolały.
Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem głos Jazz:
- Egan, Brat postanowił ci pomóc. Powiedział mi to, kiedy
spacerowałeś z Kathleen. Zgodził się, żebym ci powtórzyła.
- Naprawdę? A co takiego zamierza zrobić?
Uśmiechnąłem się, oczekując kolejnej ciągnącej się bez
końca, zawiłej historii. Wtedy jeszcze z przyjemnością
słuchałem jej głosu, lubiłem, kiedy była przy mnie.
- Mnóstwo rzeczy! Powiedział mi, że zastanawiał się, co
będzie dla ciebie najlepsze i że już wie, ale nie mogę
powiedzieć ci co to takiego, bo to ma być niespodzianka.
- Jazz, jak brzmi głos Brata?
- Trochę tak jak Paula McCartneya.
Kathleen i Brat odwiedzali mnie co kilka dni. Zazwyczaj
byliśmy tylko we trójkę, ale niekiedy Jazz czuła się na tyle
dobrze, żeby do nas dołączyć. Wówczas przez jakiś czas
siedzieliśmy w milczeniu, a potem wyruszałem z Kathleen na
przechadzkę po ogrodzie.
Jazz nie wspominała już o rozmowach z Bratem. Kathleen
uśmiała się do łez, kiedy powtórzyłem jej opinię dziewczynki na
temat głosu Brata.
Kathleen okazała się naprawdę miłą osobą, która robiła co
w jej mocy, żeby uprzyjemnić życie zarówno Jazz, jak i mnie.
Oczywiście doprowadziło to do tego, że zakochałem się w niej po
uszy, co bardzo skomplikowało sprawy. Życie udowodniło ponad
wszelką wątpliwość, że ma wyjątkowo cyniczne poczucie humoru.
- Muszę ci coś powiedzieć.
- Tak?
- Kocham cię.
Oczy rozszerzone strachem.
- Niemożliwe.
- To prawda, Egan. - Powiedziała to do mnie. DO MNIE. -
Czy możemy zamieszkać razem, kiedy wrócisz do domu?
Spojrzałem na Jazz i Brata siedzących po drugiej stronie
trawnika. Jazz z wysiłkiem podniosła rękę, po czym poruszyła
nią w lewo i prawo. Oznaczało to, że wszystko jest w porządku.
Ostatniego wieczoru przed wyjściem ze szpitala złożyłem
Jazz pożegnalną wizytę. Jakiś wewnętrzny organ znów odmówił jej
posłuszeństwa, więc była okropnie blada i wyglądała na
wycieńczoną. Usiadłem przy łóżku i wziąłem ją za rękę. Chociaż
próbowałem ją od tego odwieść, uparła się, żeby opowiedzieć mi
o najnowszych przygodach Tęgoryjca, Ognistej Świni. Podobnie
jak rodzina Jazz, Tęgoryjec pochodził z Jugosławii. Mieszkał
hen, wysoko w górach, gdzie owce chodzą na zadnich nogach, a
tajni agenci ze wszystkich krajów czekają na kolejne zadania.
Jazz miała bzika na punkcie tajnych agentów.
Słyszałem już sporo opowieści o Tęgoryjcu, ta jednak była
najbardziej szalona ze wszystkich. Występowali w niej między
innymi: niemiecki czołg, jezioro Plitvice, wujek Vuk z Belgradu
oraz żona znanego futbolisty. Kiedy skończyła, była jeszcze
bledsza niż przedtem. Tak blada, że zacząłem się o nią
niepokoić.
- Wszystko w porządku, Jazz?
- Tak. Będziesz odwiedzał mnie co tydzień, jak obiecałeś?
- Oczywiście. Jeśli chcesz, będziemy odwiedzać cię we
trójkę.
- Świetnie... chociaż na początku wystarczycie ty i Brat.
Kathleen może zostać w domu, jeśli będzie zmęczona albo coś w
tym rodzaju.
Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Jazz była zazdrosna o
nową kobietę, która pojawiła się w moim życiu. Wiedziała, że
Kathleen i ja postanowiliśmy zamieszkać razem. Mogło się
okazać, że jednak potrafię zapomnieć o użalaniu się nad sobą i
zawalczyć o to, żeby wszystko dobrze się ułożyło. Ogromnie się
bałem, ale jednocześnie kusiły mnie i podniecały otwierające
się przede mną perspektywy.
- Czy będę mógł zadzwonić do ciebie, kiedy będę cię
potrzebował?
Na pewno przyda się jej świadomość, że jest komuś
potrzebna, mimo to że leży w łóżku, słaba jak mysz.
- Jasne. Możesz dzwonić, kiedy zechcesz, ale ja też będę do
ciebie dzwonić, żeby przekazać ci, co mówi Brat.
- Skąd będziesz wiedziała, co mówi? Przecież zabieram go do
domu.
Skrzywiła się i przewróciła oczami. Znowu zachowałem się
jak głupiec.
- Ile razy mam ci powtarzać, Egan? Dostaję od niego
wiadomości.
- Rzeczywiście. Jak brzmiała ostatnia?
- Brat powiedział, że zamierza spiknąć cię z Kathleen.
- "Spiknąć" mnie? Wydawało mi się, że sam to zrobiłem.
- Częściowo, ale on też nad tym pracował. Powiedział, że
potrzebujesz pomocy.
Mówiła to z takim przekonaniem...
Najbardziej zdziwiło mnie, jak szybko i łatwo zdołałem
dostosować się do całkiem nowego życia. Kathleen nie była
aniołem, ale dawała mi tyle ciepła i poczucia swobody, ile
potrzebowałem. Czułem się jednocześnie kochany i wolny, a takie
połączenie należy do rzadkości. W zamian starałem się ofiarować
jej to, co - według jej słów - najbardziej we mnie lubiła:
poczucie humoru, szacunek oraz pobłażliwo-ironiczny sposób
widzenia świata.
W rzeczywistości wiodłem dwa zupełnie różne życia: jedno
jako pełnoprawny partner, drugie jako kaleka. Był to burzliwy,
wypełniony emocjami okres i wcale nie jestem pewien, czy
chciałbym przeżyć go powtórnie, choć jednocześnie wiem, że już
nigdy nie uda mi się tak bardzo jak wtedy zbliżyć do ideału.
Kathleen wychodziła rano do pracy, zostawiając mnie i
Brata na gospodarstwie. Zazwyczaj zaczynaliśmy dzień od bardzo
wolnej przechadzki do kiosku na rogu po gazetę, potem
wygrzewaliśmy się godzinę albo dwie w słońcu, resztę czasu zaś
poświęcałem na rozmyślania i próby przystosowania się do
świata, który - przynajmniej z mojego punktu widzenia - pod
wieloma względami uległ ogromnym zmianom.
Często rozmawiałem przez telefon z Jasenką, a raz w
tygodniu jeździłem do niej w odwiedziny, zawsze w towarzystwie
Brata. Jeśli ze względu na pogodę Jazz nie mogła wyjść do
ogrodu, zostawiałem Brata pod opieką pielęgniarki z recepcji i
odbierałem go wracając do domu.
Któregoś popołudnia w pokoju Jasenki ujrzałem nową ogromną
maszynę, pomrukującą gorliwie i z powagą przy jej łóżku. Rury i
przewody, którymi dziewczynka była połączona z urządzeniem,
były albo srebrzyste, albo bladoróżowe. Tak naprawdę serce
ścisnęło mi się jednak dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem jej nową
piżamę pokrytą pięciocentymetrowej wysokości różnobarwnymi
wizerunkami postaci z "Gwiezdnych wojen". Jeszcze kiedy leżałem
w szpitalu, Jazz często opowiadała mi o tej piżamie. Rodzice
obiecali, że dostanie ją na następne urodziny, jeśli będzie
grzeczna. Wcześniejsze pojawienie się piżamy ma - jak się
domyśliłem - miało ścisły związek z nową maszyną; Jasenka
mogła nie doczekać następnych urodzin.
- Jazz, co za wspaniała piżama!
Siedziała wyprostowana w łóżku, szczęśliwa jak diabli.
Różowa rurka nikła w prawej dziurce nosa, srebrzysta pod
rękawem piżamy. Maszyna terkotała i mruczała, przez czarne i
zielone ekrany wędrowały liczby i wykresy, które wszystko
mówiły, ale niczego nie wyjaśniały.
- Wiesz, od kogo ją dostałam? Od Brata! Przysłał mi ją
prosto ze sklepu, zapakowaną w czerwone pudło. Czerwony to mój
ulubiony kolor. Wyobrażasz sobie? Kupił mi piżamę i przysłał ją
w czerwonym pudle! Spójrz, tutaj jest R2D2. O, tutaj.
Wskazała miejsce tuż nad pępkiem.
Przez jakiś czas rozmawialiśmy o piżamach, hojności
Brata, nowej figurce z "Gwiezdnych wojen", którą przyniosłem
jej do kolekcji. Nie wspomniała o Kathleen, więc ja również
tego nie uczyniłem. Chociaż w końcu zaakceptowała ją w dość
szorstki, siostrzany sposób, nie miała czasu o niej rozmawiać,
ponieważ obecnie mogliśmy poświęcić sobie znacznie mniej czasu
niż kiedyś. Poza tym Jazz i ja stworzyliśmy nasz prywatny,
zupełnie osobny świat, zbudowany ze szpitalnych plotek,
spostrzeżeń Brata oraz opowieści autorstwa Jasenki Ciric;
najnowszą, "O domowej górze", musiałem jeszcze raz wysłuchać od
początku do końca.
- ...a potem Brat dał Jasence piżamę i razem wskoczyli do
łóżka i przez cały wieczór oglądali telewizję.
- Naprawdę dostałaś ją od Brata? To bardzo miło z jego
strony.
- No pewnie! I wiesz co, Egan? Powiedział mi, że tak
wszystko załatwi, żebyś zwyciężył w konkursie.
- W jakim konkursie?
- No wiesz, tym z gazety. Mówiłeś mi o nim ostatnio. O
milion dolarów.
- Wygram milion dolarów? To wspaniale.
Zamknęła oczy, odsunęła na bok różową rurkę i pokręciła
głową.
- Nie milion, tylko sto tysięcy. Zdobędziesz czwartą
nagrodę.
Kilka minut później (zdążyliśmy już ustalić, na co
przeznaczę wygraną), przyszli rodzice dziewczynki. Prawie nie
odrywali przerażonych spojrzeń od maszyny, domyśliłem się więc,
że powinienem już sobie pójść.
Pani Ciric wyszła za mną na korytarz i delikatnie
przytrzymała mnie za łokieć.
- Lekarze twierdzą, że ta nowa maszyna zdziała cuda -
powiedziała, patrząc na moje kule. - Zdravko, mój mąż, już im
nie wierzy.
Ponieważ spędzałem tyle czasu z Jazz, w towarzystwie jej
matki czułem się całkiem swobodnie. Podziwiałem panią Ciric za
to, że ma siłę codziennie stawiać czoło bezkresnemu smutkowi.
- Nie wiem, czy to dzięki tej maszynie, czy nowej piżamie,
ale wydaje mi się, że dzisiaj Jasenka wygląda całkiem nieźle.
Ma nawet rumieńce.
Z oczu kobiety popłynęły łzy.
- Kupiłam tę piżamę na jej urodziny, ale teraz w ogóle nie
chcę o tym myśleć. Dostała prezent wcześniej, żeby zdążyła się
nim nacieszyć. - Spróbowała się uśmiechnąć, po czym, ani trochę
nie skrępowana, otarła nos ręką. - Matki są bardzo głupie,
prawda? Przy recepcji spotkaliśmy Brata. Kazałam mu dać łapę, a
on posłuchał bez wahania. Jasenka wprost za nim przepada.
Twierdzi nawet, że czasem rozmawia z nim przez telefon.
Odwróciła się i weszła do pokoju. Kuśtykając korytarzem,
wyobraziłem sobie ją i jej męża, jak stoją przy skomplikowanej
maszynie, wpatrują się bezradnie w córkę i zastanawiają się,
czym sobie na to wszystko zasłużyli.
Minęło kilka tygodni. Wróciłem do pracy, nowa maszyna
rzeczywiście pomogła Jasence, a Kathleen przeprowadziła się do
mnie z rzeczami.
Zadzwonili do mnie z telewizji i zapytali, czy zechciałbym
opowiedzieć przed kamerami o tym, jak ocaliłem życie Bratu. Po
namyśle odmówiłem; i tak w gazetach narobiono wokół tej sprawy
wystarczająco dużo zamieszania, a jakiś wewnętrzny głos
ostrzegał mnie, że nie powinienem próbować zbić na tym majątku.
Kathleen uścisnęła mnie mocno i to przypieczętowało sprawę. Dla
formalności zapytałem jeszcze o zdanie Brata, kiedy któregoś
wieczoru leżał mi na kolanach, ale nawet nie raczył podnieść
głowy.
Moje życie już nigdy nie miało być takie jak przedtem, ale
powoli zaczynałem dostrzegać także dobre strony tego stanu
rzeczy: wszystko działo się jakby wolniej, wydarzenia nie
przemykały już obok mnie z zawrotną prędkością, dzięki czemu
mogłem im się uważniej przyjrzeć. Ostatni przebłysk szaleństwa
dotarł do mnie w postaci listu poleconego z "Prawdy", okropnego
piśmidła wytłuszczającego na okładce takie tytuły jak na
przykład "Urodziłam toster" i sprzedawanego we wszystkich
supermarketach. Redakcja proponowała mi dwa tysiące dolarów za
prawo wyłączności do mojej historii, ale ich zdaniem należało
ją trochę ubarwić, na przykład ujawniając, że Brat przybył do
mnie z kosmosu lub Atlantydy.
Odpisałem bardzo uprzejmie, że to znakomity pomysł, ale
niestety, nie mogę przyjąć propozycji, ponieważ mój pies wymógł
na mnie obietnicę, że nie pisnę ani słowa na temat... itd.
- Egan?
- To ty, Jazz? Cześć, maleńka. Jak się miewasz?
- Nieszczególnie, ale musiałam zadzwonić, żeby powiedzieć
ci, czego właśnie dowiedziałam się od Brata.
Odruchowo spojrzałem na psa. Siedział po drugiej stronie
pokoju i gapił się na mnie. Poczułem się trochę dziwnie.
- Jest tam z tobą, prawda?
- Tak, Jazz. Jest tutaj.
- Wiem. Prosił, by ci przekazać, że na zewnątrz jest
człowiek, który obserwuje wasz dom. Musisz być bardzo ostrożny,
bo to tajny agent.
- Posłuchaj, Jazz... - Nabrałem powietrza w płuca i już
otwierałem usta, żeby wygłosić wykład na temat prawdomówności i
kłamstwa. Nie ma nic złego w wymyślaniu historyjek o Tęgoryjcu.
Nie ma nic złego w utrzymywaniu, że Brat czasami rozmawia z nią
przez telefon. Nie powinno się mówić tego, co powiedziała przed
chwilą.
Nie zdążyłem.
- Ktoś idzie. Muszę kończyć. Uważaj na siebie, Egan!
Odłożyła słuchawkę, więc nie pozostało mi nic innego, jak
uczynić to samo. Wpatrywałem się w aparat i zastanawiałem się,
co począć. Wbrew samemu sobie podniosłem się z fotela,
dokuśtykałem do okna i wyjrzałem na zewnątrz. Oczywiście nikogo
nie było.
Zaraz potem rozległ się dzwonek do drzwi. Przestraszyłem
się tak bardzo, że wypuściłem kulę.
- Chwileczkę!
Schyliłem się po nią, czując jak serce łomocze mi w
piersi. W życiu zdarzają się chwile, kiedy prawie bez powodu
ogarnia cię tak wielkie przerażenie, że nie jesteś w stanie
racjonalnie myśleć. Najbardziej irytująca jest właśnie błahość
powodu: dzwonek telefonu, który odrywa cię od zajmującej
lektury, ktoś kto po cichu podejdzie od tyłu i znienacka
poklepie cię po ramieniu...
Ręce trzęsły mi się tak bardzo, że miałem kłopoty z
utrzymaniem kul. Dzwonek odezwał się ponownie.
- Już idę!
W progu stał listonosz.
- Pan Moore?
- Tak. O co chodzi?
- Polecony do pana. Proszę tu podpisać.
Oparłem się o futrynę i wziąłem od niego długopis.
- Czytałem o panu w gazetach - powiedział, spoglądając na
moją nogę. - Gdzie ten pies?
Westchnąłem, potwierdziłem odbiór i oddałem mu długopis.
- Gdzieś w domu. Mogę dostać list?
- Jasne, proszę. Żeby dla zwierzaka zrobić coś takiego...
Wciąż gapił się na moją nogę, a ja poczułem, że jeszcze
trochę i stracę panowanie nad sobą. Tajny agent, dobre sobie!
Nawet nie spojrzałem na list. Myślałem tylko o tym, żeby ten
człowiek wreszcie sobie poszedł, żebym mógł zamknąć drzwi i
spróbować się uspokoić.
- Dostał pan chociaż jakąś nagrodę?
- Za co?
- Jak to, za co? Za uratowanie psa! Wie pan, od
Towarzystwa Opieki Nad Zwierzętami albo czegoś w tym
rodzaju...
- Nie dostałem, ale coś panu powiem: w rewanżu następnym
razem zabierze mnie ze sobą na Marsa!
Wyszczerzyłem zęby w najbardziej wariackim uśmiechu, na
jaki było mnie stać. Listonosz pospiesznie cofnął się o krok,
odwrócił na pięcie i odszedł szybkim krokiem, nie oglądając się
za siebie.
Przeczytałem list, po czym zadzwoniłem do Kathleen, żeby
jej powiedzieć, że wygrałem dziesięć tysięcy dolarów w
gazetowym konkursie.
Po drugiej stronie zapadła cisza. W tle wyraźnie słyszałem
stukot maszyn do pisania.
- Jazz to przewidziała, prawda?
- Tak, ale jej zdaniem miałem wygrać sto tysięcy. Nie
dziesięć, tylko sto, rozumiesz!
Mówiłem zbyt głośno, zbyt szybko. Zacisnąłem powieki i
czekałem, aż Kathleen przerwie milczenie.
- Co teraz zrobisz?
- Nie wiem. O, Brat właśnie wszedł do pokoju.
Przyczłapał z opuszczoną głową i nie patrząc na mnie
usiadł pod stolikiem na telefon.
- Kathleen, dlaczego dostaję gęsiej skórki na widok
własnego psa?
- Posłuchaj...
- I jak to możliwe z tymi pieniędzmi?
Wieczorem pojechaliśmy do szpitala odwiedzić Jazz. Brat
został w domu, w swoim ulubionym fotelu.
Przy łóżku stała ta sama maszyna, ale wychodziło z niej
znacznie więcej rurek, które nikły pod kocem okrywającym ciało
dziecka. Jazz wyglądała bardzo niedobrze. Tak niedobrze, że
kiedy ją zobaczyłem, przez głowę przemknęła mi myśl: ona umrze.
Okrutna, prawdziwa i oczywista myśl; ona umrze.
Na nasz widok z trudem uniosła lewy kącik ust. Był to
najsmutniejszy, najbardziej zrezygnowany uśmiech, jaki
kiedykolwiek widziałem.
Kathleen została przy drzwiach, a ja dokuśtykałem do łóżka.
Jazz spoglądała na przemian na mnie i na nią, czekając, co
zrobimy. Oparłem kule o ścianę i opadłem na krzesło przy łóżku.
- Cześć, mała.
Ten sam zrezygnowany półuśmiech, a do tego nieznaczne
poruszenie palcami rąk skrzyżowanych na niewielkiej wypukłości
klatki piersiowej.
- Wygrałeś, prawda?
Głos miała zachrypnięty, gardło oblepione flegmą.
Zamierzałem rozmawiać z nią stanowczym, choć zarazem
żartobliwym tonem, ale moje plany musiały ulec zmianie. W tym
pokoju rządziła śmierć, a Jazz była jej pełnomocnikiem. To ona
rozdawała karty.
- Egan... Mogę zostać z tobą sama?
Powiedziała to tak cicho, że Kathleen z pewnością niczego
nie usłyszała, ale ja i tak aż podskoczyłem.
- Kat, możesz zaczekać na zewnątrz?
Skinęła głową, obrzuciła nas spojrzeniem, w którym
współczucie mieszało się z niepewnością, po czym wyszła, cicho
zamykając za sobą drzwi.
- Egan, ona spotyka się z innym mężczyzną. Nazywa się
Witamina D. Czasem mówi, że idzie do pracy, ale naprawdę
odwiedza go wtedy w jego domu. - Wpatrywała się we mnie
wzrokiem pozbawionym wyrazu. W jej głosie nie było słychać
żadnych emocji. Niespodziewanie dotknęła palcami mojej ręki;
zrobiła to tak delikatnie, jakby podnosiła upuszczoną szpilkę.
- Zapytaj ją. Wiem o tym od Brata. Powiedział, że powinieneś
się o tym dowiedzieć.
Wracaliśmy do domu w milczeniu. Wiatr przybrał na sile,
łomotał i szarpał, czym się dało, a potem nagle cichł, żeby po
chwili znowu zaatakować.
Tego dnia na mnie przypadała kolej zrobienia kolacji, więc
od razu poszedłem do kuchni. Kathleen włączyła telewizor w
salonie. Usłyszałem, jak mówi coś do Brata; zabrzmiało to jak
powitanie.
Myśląc o dziesięciu tysiącach dolarów, nastawiłem wodę na
makaron. Myśląc o Witaminie D, roztopiłem masło na patelni i
dodałem czosnku.
- Brat, do licha! Zabieraj to, ale już!
- Co się stało?
- Nic wielkiego. Brat wskoczył na kanapę z kością w
zębach. Zrobił plamę, ale zaraz się tym zajmę. - Weszła do
kuchni i z uśmiechem potrząsnęła głową. - A to drań! Tyle razy
powtarzam mu, żeby tego nie robił, a on wtedy zawsze na mnie
warczy.
- Po prostu przyzwyczaił się do mojej starej kanapy, na
której mógł robić, co chciał.
Narobiła okropnego zamieszania przy zlewozmywaku, buszując
w szafce w poszukiwaniu ścierki i środka czyszczącego. Puściła
wodę silnym strumieniem.
- Cóż, teraz jest nowa kanapa i pies będzie musiał się
odzwyczaić.
- Kat, zaczekaj chwilę, dobrze? Chcę cię o coś zapytać.
Czy znasz kogoś, kto nazywa się Witamina D?
- Znam ich założyciela, Wiktora Dixona. Jest gitarzystą. -
Zakręciła wodę i wycisnęła ścierkę nad zlewozmywakiem. - A ty
skąd o nich wiesz? Przecież nie interesujesz się rockiem.
- Kim jest ten Wiktor Dixon?
- Moim byłym przyjacielem. To on założył tę grupę. Zdaje
się, że zaczynają robić karierę, bo MTV pokazuje ich pierwszy
teledysk. Widziałeś go?
Woda w garnku już się zagotowała. Powinienem wrzucić
makaron, ale nie mogłem. Za bardzo się bałem?
- Czy coś... To znaczy, co między wami było?
Założyła ręce i spojrzała na mnie spod półprzymkniętych
powiek.
- Zazdrosny? A to dobre! Cóż, poznałam go na studiach, ale
potem na parę lat zniknął mi z oczu. Potem zjawił się nie
wiadomo skąd i przez kilka miesięcy trzymaliśmy się razem. W
gruncie rzeczy był bardziej moim przyjacielem niż chłopakiem,
chociaż ludzie podejrzewali Bóg wie co. Dlaczego pytasz? Skąd
nagle przyszło ci to do głowy?
- Jazz powiedziała mi o...
Z salonu dobiegło przeraźliwe ujadanie Brata.
- Brat! Brat, uspokój się!
Wciąż szczekał jak szalony. Spojrzeliśmy na siebie i
wybiegliśmy do pokoju - to znaczy, Kathleen wybiegła, a ja
pokuśtykałem najprędzej jak mogłem.
Na ekranie telewizora mężczyzna w futrzanej kurtce walił
pałką po głowie małą białą foczkę. Foczka krzyczała
przeraźliwie, aż wreszcie ucichła i znieruchomiała na
zakrwawionym śniegu. Japońscy rybacy wyciągali z morza sieci
pełne martwych delfinów. Brat ujadał niemal dotykając pyskiem
ekranu.
- Brat, przestań!
Inny mężczyzna otworzył drewnianą skrzynię, z której
wysypały się olśniewająco kolorowe martwe papużki. Przez
wściekłe ujadanie z trudem przedarł się fragment komentarza o
nielegalnym imporcie do Stanów Zjednoczonych rzadkich gatunków
ptaków.
- Zamknij się wreszcie!
- Egan, patrz...
Na stole operacyjnym leżał skrępowany pies z rozpłatanym
brzuchem. Miał wyszczerzone zęby i oczy, z których wyzierał
obłąkańczy strach.
Tylko tego było nam trzeba: filmu dokumentalnego o
okrucieństwach wobec zwierząt. W taki dzień najlepiej od razu
się poddać, zaraz po kolacji wleźć do łóżka i liczyć na to, że
nic się więcej nie wydarzy. Jednak atmosfera została już zatruta
i, koniec końców, przy stole doszło do zasadniczej rozmowy.
Wiktor Dixon znowu się pojawił. Nie, odkąd zamieszkaliśmy
razem nawet go nie dotknęła, choć parę razy dzwonił do niej do
pracy. Tak, raz albo dwa zjedli razem lunch. Nie, nic więcej
się nie zdarzyło. Czyżbym jej nie wierzył? Jak mogłem ją
podejrzewać?
Odpowiedziałem, że bardzo chcę jej uwierzyć, ale dlaczego
wcześniej nie wspomniała o nim ani słowem?
Ponieważ to by tylko skomplikowało sprawy - jej zdaniem,
ma się rozumieć.
Rozmawialiśmy coraz głośniej, a kolacja (bardzo smaczna
kolacja) stygła.
Brat towarzyszył nam mniej więcej do trzeciej rundy, po
czym opuścił głowę, podkulił ogon i wymknął się z pokoju.
Niewiele brakowało, a kazałbym mu zostać; bądź co bądź wszystko
zaczęło się właśnie od niego.
- W takim razie na czym według ciebie polega zaufanie? Na
niespuszczaniu kogoś z oka?
- Bardzo zabawne, ale postaw się w mojej sytuacji,
Kathleen. Jak byś się czuła? Spróbuj to sobie wyobrazić.
- Czułabym się znakomicie, bo wierzyłabym ci bez
zastrzeżeń.
- Cóż, mogłabyś sobie na to pozwolić, ale co ja mam
powiedzieć?
Zerwała się z krzesła i bez słowa wybiegła z mieszkania.
W ciągu godziny Jasenka dzwoniła dwukrotnie, przerywając
moje zaniepokojone oczekiwanie.
Za pierwszym razem powiedziała tylko tyle, że Kathleen
jest u Witaminy D i podała mi jego numer. Zadzwoniłem. Odebrał
jakiś zaspany mężczyzna mówiący z silnym południowym akcentem.
Zapytałem o nią.
- Człowieku, wiesz, która godzina? Kat nie ma tutaj. Nie
widziałem jej od dobrych paru dni. Jezu, dzwonić o tej porze...
Hej, a skąd masz mój numer? Przecież jest zastrzeżony! Kat ci
go dała? Kurde, usłyszy ode mnie parę słów, jak tylko się
pojawi. Obiecała mi, że nikomu go nie da!
- Proszę mi wybaczyć, ale musiałem do pana zadzwonić. Będę
panu szczerze zobowiązany, jeśli pozwoli mi pan z nią
porozmawiać. Jestem jej bratem. Chodzi o ważną sprawę rodzinną.
- Skoro tak, to co innego, ale jej naprawdę tu nie ma.
Zaczekaj pan chwilę... Powiem panu, gdzie może ją pan złapać.
Podał mi mój numer telefonu.
Druga rozmowa z Jasenką trwała dłużej. Mówiła szeptem,
bardzo powoli, odpoczywając po każdym zdaniu.
- Egan? To znowu ja. Posłuchaj... Musisz mnie wysłuchać.
Zwierzęta szykują się do powstania. Dużo wcześniej niż
myślałam. Wszystkich pozabijają. Mają już dosyć. Ocaleją tylko
ich przyjaciele. W powstaniu wezmą udział wszystkie zwierzęta
na świecie. Poleje się krew. Zaraz po rozmowie ze mną weź mapę.
Koło Grecji jest wysepka Formori... Ef, o, er, em, o, er,
i. Poleć tam jutro z samego rana. Powstanie zacznie się za trzy
dni.
- Jazz...
- Słuchaj! Na Formori zostawią ludzi w spokoju. Tych,
którzy byli przyjaciółmi zwierząt. Brat mówi, że możesz tam
polecieć i zamieszkać. Pozwolą ci. Ale nie Kathleen. Nie
pozwoliła mu leżeć z kością na kanapie. Proszę cię, Egan... Leć
tam. Żegnaj. Bardzo cię kocham.
Była to nasza ostatnia rozmowa. Kiedy dwadzieścia minut
później przyjechałem do szpitala, zasmucona pielęgniarka
powiedziała mi, że Jazz przed chwilą umarła.
Dochodzi wpół do czwartej rano. Zajrzałem do skorowidza w
atlasie świata i znalazłem nazwę Formori.
Trzy godziny temu wypuściłem Brata na dwór, ale jeszcze
nie wrócił. Podobnie jak Kathleen.
Księżyc świeci zdumiewająco jasno. Kiedy kilka minut temu
wyjrzałem przez okno, zobaczyłem tysiące, dziesiątki tysięcy
ptaków sunących w regularnych formacjach na tle jego
spokojnej, obojętnej twarzy.
Wkrótce muszę podjąć decyzję.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik