Carroll Jonathan - Ale karuzela

Szczegóły
Tytuł Carroll Jonathan - Ale karuzela
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Carroll Jonathan - Ale karuzela PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Carroll Jonathan - Ale karuzela PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Carroll Jonathan - Ale karuzela - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jonathan Carroll Ale karuzela! Starcy winni stawać się odkrywcami Tu i teraz nic nie znaczą Nieruchomi, podążać musimy Ku odmiennym nasyceniom... Koniec jest moim początkiem. T. S. Elliot - "East Coker" Nie da się ukryć, że gdyby nazywała się Codruta, Glenyus albo Heulwen, dużo łatwiej przyszłoby mi pogodzić się z tym wszystkim. Jakieś egzotyczne imię zza Uralu albo z krainy druidów, w każdym razie skądś, gdzie niezwykłe wydarzenia są na porządku dziennym. Ona jednak nazywała się Beenie, Beenie Rushforth. Czy nie kojarzy wam się to z pięćdziesięcioletnią "dziewczyną" z jakiegoś prowincjonalnego klubu golfowego? Bo mnie tak. Kobieta mówiąca zbyt donośnym głosem, przesadnie opalona, ze zbyt dużą szklaneczką whisky w ręku o jedenastej przed południem: Beenie Rushforth, absolwentka szkoły średniej w Wellesley z roku 1965. Zjawiła się u nas całkiem zwyczajnie. Nasza ostatnia sprzątaczka postanowiła wyjść za mąż i przeprowadzić się do Chicago. Żadna strata. Na pewno nie należała do najlepszych w tym zawodzie. Była jedną z tych, które zamiatają dokoła dywanu, ale nie pod nim. Moja żona, Roberta, podejrzewała ją także o to, że podpija nam alkohol, ale tym akurat zupełnie się nie przejmowałem. Irytowało mnie natomiast, że płacę spore pieniądze za utrzymanie domu w czystości, w zamian zaś otrzymuję kąty pełne kurzu i brudne okna w gościnnym pokoju. Roberta wywiesiła ogłoszenie na tablicy przed wejściem do supermarketu obok mnóstwa innych, w rodzaju "Strzygę trawniki", "Uczę niemieckiego", "Sprzedam mało używaną maszynę do pisania" - wiecie, takich, które ludzie czytają wtedy, kiedy znajdą się w potrzebie albo kiedy akurat nie mają nic ciekawszego do roboty. Sami doskonale dalibyśmy sobie radę ze sprzątaniem, ale od czasu, kiedy dzieciaki wyprowadziły się z domu, a ja dostałem katedrę na uniwersytecie, mamy więcej pieniędzy niż kiedykolwiek do tej pory. Postanowiłem wykorzystać je tak, żeby uczynić nasze życie przyjemniejszym. Roberta w pełni sobie na to zasługuje. Przez całe dorosłe życie wykazywałem niezwykły talent do zjawiania się w niewłaściwym miejscu o najbardziej nieodpowiedniej porze. Najpierw zdecydowałem się na rozpoczęcie studiów doktoranckich na Uniwersytecie Michigan, aby móc prowadzić badania pod kierunkiem Ellroya, największego znawcy prozy Hermana Melville'a. Rzecz jasna, Ellroy umarł równe sześć tygodni po rozpoczęciu semestru. Roberta była wówczas w ciąży z naszą pierwszą córką, Norah, i przeżywała ciężkie chwile, ale mimo to zachowała się naprawdę wspaniale. Powiedziała mi, że dostałem się na znakomitą uczelnię i że doktorat uzyskany właśnie tutaj, wszystko jedno, z Ellroyem czy bez niego, będzie miał swoją wagę, więc żebym natychmiast przestał marudzić i wziął się ostro do pracy. Tak też zrobiłem. Po trzech bardzo chudych latach miałem już doktorat i dwoje małych dzieci. Przez następną dekadę prowadziliśmy typowy, cygański żywot młodych intelektualistów, co jakiś czas załadowując po sam dach naszego małego volkswagena busa, by wyruszyć w poszukiwaniu pracy na drugi koniec kraju. Studenci lubili mnie, koledzy natomiast zazdrościli, gdyż pisałem wtedy dużo i dobrze; miałem już za sobą monografię na temat gnostycyzmu Melville'a, która skłoniła wielu ludzi do ponownej, uważnej lektury "Moby Dicka". Potem opublikowałem pracę zatytułowaną "Szaleni marynarze - analiza twórczości Alberta Pinkhama Rydera i Hermana Melville'a", która powinna uczynić mnie sławnym, ale tego nie zrobiła. Nie miałem o to do nikogo pretensji. Wiedziałem, że jest naprawdę dobra, a poza tym oboje byliśmy młodzi, kochaliśmy się, mieliśmy dwoje zdrowych dzieci i perspektywy... Czego więcej można potrzebować, kiedy ma się tyle lat? W Minnesocie kupiliśmy pierwszy dom i pierwszego psa. Zaczęła się druga, burzliwa połowa lat sześćdziesiątych, więc oczywiście po raz kolejny wybrałem niewłaściwe miejsce w niewłaściwym czasie. W Nowym Meksyku Norah otworzyła przedszkole. Podobało nam się tam. Suche zimy i piękna panorama gór czyniły nas szczęśliwymi. Co prawda college był obrzydliwie konserwatywny, ale mieliśmy sporo przyjaciół i żyło nam się całkiem wygodnie. W latach sześćdziesiątych wszyscy byli ogromnie zaangażowani, wszyscy też mieli do powiedzenia coś ważnego na temat otaczającego ich świata. Ja także, ma się rozumieć. Należałem do tych idiotów, którzy zapuścili długie włosy i głośno protestowali przeciwko wojnie. Wszystko byłoby w porządku, gdybyśmy mieszkali w Nowej Anglii albo Kalifornii, gdzie takie zachowanie należało do dobrego tonu, ale na południowym zachodzie roiło się od zaślepionych patriotów i fabryk broni. Poza tym uniwersytet był finansowany przez państwo, a tym samym całkowicie uzależniony od rządu. Krótko mówiąc, kiedy zgłosiłem się do rektoratu, aby podpisać kontrakt na kolejny rok akademicki, okazało się, że o żadnym kontrakcie nie ma mowy. Ogarnięty paniką zacząłem szukać innej pracy, lecz znalazłem ją dopiero w rolniczym college'u w Hale, w Teksasie. Niech was Bóg broni, gdyby kiedykolwiek przyszła wam ochota postawić tam nogę! Spędziliśmy tam cztery najgorsze lata życia. Pensja była nędzna, studenci nieznośni, a wykładowcy - zarówno pod względem umiejętności zawodowych, jak i zalet towarzyskich - przypominali ludzi z Cro-Magnon. O mało nie oszalałem. Stałem się tak bardzo nieznośny, że niewiele brakowało, a bez niczyjej pomocy zniszczyłbym nasze małżeństwo. Któregoś okropnego wieczoru, po kolejnej awanturze, kiedy wpatrywaliśmy się w siebie bez słowa w jadalni, Roberta powiedziała: - Nigdy nie przypuszczałam, że dojdzie do tego. - Tak to jest, kiedy wychodzi się za mąż za nieudacznika z niewyparzoną gębą - odparłem. - Zawsze wiedziałam, że masz niewyparzoną gębę, ale nie przypuszczałam, że jesteś nieudacznikiem. Przynajmniej do tej pory. W dodatku obrzydliwym. Niestety, na tym się nie skończyło. Przetrwaliśmy jakoś wyłącznie dzięki cierpliwości i dobrej woli mojej żony. Byłem już wtedy zupełnie roztrzęsiony, a dzieci tak bardzo bały się moich napadów złego humoru, że nie śmiały do mnie podejść; robiły to tylko wtedy, kiedy im kazałem. Życie, które kiedyś było interesujące i bogate jak dobra powieść, zamieniło się w kolejowy rozkład jazdy. Zupełnie niespodziewanie otrzymałem propozycję przyjazdu tutaj. Dziekan wydziału był moim dobrym znajomym jeszcze z Michigan; przez wszystkie te lata utrzymywałem z nim dość ożywione kontakty, ponieważ zajmowaliśmy się zbliżonymi problemami. Nigdy nie zapomnę, jak po skończonej rozmowie odłożyłem słuchawkę, odwróciłem się do Roberty i powiedziałem: - Pakuj manatki, Dzwoneczku. Jedziemy na północ. Przeprowadzka nie obyła się bez problemów. Norah zdążyła już przyzwyczaić się do swojej szkoły, życie w nowym mieście okazało się znacznie kosztowniejsze niż w Hale (może dlatego, że w Teksasie prawie nie ruszaliśmy się z domu, głównie z tego powodu, że nie było dokąd pójść), a na uczelni miałem dużo więcej pracy, lecz mimo to po sześciu miesiącach czułem się jak nowo narodzony. Znowu znaleźliśmy się w peletonie. Spośród następnych dwudziestu lat zdecydowana większość była interesująca, o kilku chciałoby się jak najszybciej zapomnieć, ogólnie jednak te dwie dekady dały nam zadowolenie, które nie zawsze jest łatwo osiągnąć. Rzadko kiedy słyszy się ludzi mówiących: "Jestem zadowolony z życia". Zupełnie jakby byli zażenowani swoim szczęściem i wstydzili się tego, że Bóg pozwolił im podróżować prostymi drogami. Ja taki nie jestem. Pięć lat temu uświadomiłem sobie, jak wiele mam powodów do zadowolenia i doszedłem do wniosku, iż nadszedł czas, aby zacząć chodzić do kościoła. Wybrałem najskromniejszy, jaki mogłem znaleźć: taki, w którym można spokojnie za wszystko podziękować, nie czując się przytłoczonym bogato zdobionymi szatami i nadętym ceremoniałem, który nie ma nic wspólnego z sednem sprawy. Mam pięćdziesiąt pięć lat i wierzę w to, że Bóg chętnie nas słucha, pod warunkiem, że mówimy jasno i na temat. Udziela nam także odpowiedzi - co prawda nie w postaci natychmiastowych, łatwo dostrzegalnych działań, tylko małych, rozrzuconych wokół nas punkcików, które należy mądrze połączyć. Teraz jestem o tym przekonany jeszcze silniej. Z powodu Beenie. Pomimo Beenie. Niech ją Bóg błogosławi. Niech będzie przeklęta. Kiedy zadzwoniła po raz pierwszy, ja odebrałem telefon. Głosy niektórych ludzi pasują do ich wyglądu - wiecie, o czym myślę: basowy głos, wielki mężczyzna i tak dalej. Moje pierwsze wrażenie dotyczące pani Rushforth było takie, że jest osobą w średnim wieku, dziarską, o pogodnym usposobieniu. Powiedziała, że zauważyła nasze ogłoszenie na tablicy przed supermarketem i być może byłaby zainteresowana tą posadą. Uśmiechnąłem się. Od kiedy sprzątanie domów stało się "posadą"? Żyjemy jednak w czasach, kiedy śmieciarze nazywają się "inżynierami sanitarnymi", skoro więc chciała, żeby była to posada, to proszę bardzo. Potem powiedziała mi o sobie więcej niż chciałem usłyszeć: ma dorosłe dzieci, straciła męża, nie potrzebuje pieniędzy, ale nie lubi bezczynności. Miałem pewne wątpliwości co do prawdziwości tego stwierdzenia. Czy sprzątanie domów stanowi najlepszy sposób na utrzymanie sprawności fizycznej? Czy nie lepiej zacząć chodzić na siłownię i wzmacniać mięśnie na specjalnie przystosowanych do tego przyrządach? Zaproponowałem jej jednak, żeby wpadła do nas nazajutrz rano, a ona skwapliwie przyjęła zaproszenie. Na podstawie brzmienia jej głosu dodałem jeszcze jedną cechę do sporządzonego ad hoc portretu: samotność. Bardzo zależało jej na tym spotkaniu. Podała mi swój numer na wypadek, gdyby coś się wydarzyło i musiałbym odwołać spotkanie. Zaraz po odłożeniu słuchawki sięgnąłem po książkę telefoniczną i poszukałem nazwiska Rushforth. Zawsze robię takie rzeczy: sprawdzam adresy ludzi w książkach telefonicznych, czytam informacje podane drobnym drukiem na kuponach konkursowych i pudełkach z płatkami owsianymi. Wynika to w równej mierze z ciekawości, wścibstwa i przyzwyczajeń naukowca. Staram się zebrać na każdy temat możliwie dużo informacji, żeby potem na tej podstawie wyrobić sobie własne zdanie. Tym razem zajrzałem do książki telefonicznej nie dlatego, żebym miał jakieś podejrzenia wobec pani Rushforth. Powodowała mną wyłącznie ciekawość. Ku memu wielkiemu zdumieniu jedyna B. Rushforth mieszkała na Śliwkowym Wzgórzu, w uroczym, bardzo dystyngowanym osiedlu położonym w pobliżu jeziora. Sprzątaczka, tam?... Byłem tym niezmiernie zaintrygowany, podobnie jak Roberta, kiedy poinformowałem ją o rozmowie telefonicznej i rezultatach mojego małego śledztwa. - Scott, a może ona jest kimś w rodzaju cioci Mame? Bogata i ekscentryczna. Nasz dom będzie sprzątała Rosalinda Russell! Nazajutrz z samego rana zadzwonił do mnie kolega, który niezwłocznie potrzebował mojej pomocy, w związku z czym musiałem wyjść z domu i ominęło mnie spotkanie z zagadkową Beenie. Kiedy wróciłem na lunch, Roberta poinformowała mnie o szczegółach. - Jak wygląda? - W średnim wieku, średniego wzrostu, trochę zaokrąglona, krótko ostrzyżone szpakowate włosy. Przypomina masażystkę. - Tak właśnie myślałem. A jak była ubrana? - W potwornie jaskrawy dres i trampki o bardzo skomplikowanym wiązaniu. Jest bardzo miła, ale zarazem apodyktyczna. Jeszcze zanim zaproponowałam jej pracę, zapytała, czy może rozejrzeć się po domu, żeby sprawdzić, jak wielkie czekają ją obowiązki. - A zaproponowałaś jej? - Tak. Jest sympatyczna i wzbudza zaufanie. Poza tym każdy, kto mieszka na Śliwkowym Wzgórzu i chce sprzątać cudze domy, żeby się czymś zająć, musi być co najmniej interesujący, nie uważasz? Jeżeli jeszcze okaże się, że zna się na tej pracy, będziemy podwójnie wygrani. - To prawda. A więc niech będzie Beenie. - Zaczyna od jutra. Seminarium na temat Hawthorne'a zajęło mi większość następnego ranka. W grupie mam sporo inteligentnych studentów, prawdziwie zainteresowanych tematem. Zazwyczaj wychodzę z tych zajęć pełen energii, zadowolony z tego, że jestem nauczycielem. Tego dnia rozpętała się zażarta dyskusja na temat opisów zawartych w opowiadaniu "Young Goodman Brown". W pewnej chwili jeden młody człowiek zapytał drugiego: - Czy powiedziałbyś to wszystko, co teraz mówisz, gdybyś wiedział, że w tej sali siedzi sam Hawthorne? Czy byłbyś taki pewien siebie wiedząc, że człowiek, który napisał to opowiadanie, słyszy każde twoje słowo? To dobre pytanie, które często słyszę, zadawane na wiele różnych sposobów. Zastanawiałem się jeszcze nad nim, kiedy otworzyłem drzwi i do moich uszu dotarł znajomy odgłos włączonego odkurzacza. - Jest ktoś w domu? Odpowiedział mi tylko wytężony ryk maszyny. - Halo, jest tu ktoś?! Nic. A potem z salonu dobiegł znajomy śmiech. Wszedłem tam i zobaczyłem Robertę zwijającą się na kanapie. Mało kto potrafi śmiać się tak jak moja żona - najczęstszą reakcją na dobry żart jest walnięcie pięścią w kolano i nie kontrolowane kołysanie się w przód i w tył. Łatwo ją rozbawić, a jej spontaniczna reakcja sprawia dużą przyjemność osobie opowiadającej dowcip. Wydaje mi się, iż jedną z przyczyn, dla których zakochałem się w niej, jest to, że była pierwszą kobietą, która szczerze śmiała się z moich żartów. Seks to wspaniała sprawa, ale czasem znacznie większą satysfakcję można osiągnąć rozśmieszając kobietę do łez. - Ty na pewno jesteś Scott. Roberta powiedziała mi już co nieco o tobie. Była cała siwoszara. Siwe włosy, szara bluza, szare trampki. Oparła ręce na biodrach i przyglądała mi się tak, jakbym był używanym samochodem. Włączony odkurzacz przez cały czas szumiał przy jej boku. - Beenie? - Właściwie Bernice, ale jeśli będziecie tak do mnie mówić, natychmiast odejdę. Jak się masz? - Dziękuję, świetnie. Wygląda na to, że wy dwie już się dogadałyście. - Opowiadałam Robercie o moim synu. Moja żona machnęła dłonią, jakby oganiała się od natarczywej muchy. - Scott, koniecznie musisz tego posłuchać! Beenie, opowiedz mu tę historyjkę z królikiem! Beenie sprawiała wrażenie zadowolonej i jednocześnie trochę zażenowanej. - O jejku, może innym razem. Teraz muszę dokończyć odkurzania. Chciałabym jeszcze dzisiaj obskoczyć okna, a jestem dopiero w połowie roboty. Wyciągnęła wtyczkę z kontaktu i przeszła z odkurzaczem do holu. Chwilę później odkurzacz znowu zaczął pracować, tym razem w jadalni. Zerknąłem przez ramię, czy na pewno nie ma jej gdzieś w pobliżu. - Jak sobie radzi? - zapytałem. - Wspaniale! Ma tyle energii co mała elektrownia atomowa. Widziałeś kuchnię? Jeśli nie, to zaraz tam zajrzyj. Wygląda jak te kuchnie w reklamach telewizyjnych: po prostu lśni. Chyba przydadzą ci się okulary przeciwsłoneczne. Wydaje mi się, że mieliśmy szczęście trafiając właśnie na nią. - To znakomicie. Z czego tak się śmiałaś? - Ona jest po prostu przezabawna! Te historyjki, które opowiada... Koniecznie musisz ich posłuchać. - Byłbym w zupełności usatysfakcjonowany, gdyby umiała dobrze sprzątać. - Właśnie to jest takie wspaniałe: ona potrafi i jedno i drugie! Tego dnia w naszym domu rozbrzmiały zupełnie nowe odgłosy. Strzepywanie poduszek; syk odkurzacza zaglądającego w kąty, w których jeszcze nigdy go nie było. Beenie znalazła w piwnicy okno, przez które światło słoneczne nie przedostało się ani razu od trzydziestu lat, czyli od wybudowania domu. Psie miski błyszczały jak nowe, zasłony zostały wyprane, a największy podziw Roberty wzbudził fakt, że szafka pod umywalką w prawie nie używanej, drugiej łazience nie tylko była idealnie czysta, ale nawet wspaniale pachniała jakimś nowym, nieznanym środkiem dezynfekującym. Co na to Beenie? - Jeśli chodzi o środki czystości, to przynoszę własne. Moje biurko zostało odkurzone, papiery poukładane, a książki ustawione alfabetycznie. Nie lubię, gdy ktokolwiek dotyka mojego biurka - w naszej rodzinie było to jedno z najważniejszych tabu - ale dokładność Beenie wywarła na mnie tak wielkie wrażenie, że nie powiedziałem ani słowa. Żadne z nas nie miało pewności, czy ta siwowłosa trąba powietrzna zrobiła sobie przerwę na lunch. Żadne z nas nie zauważyło, żeby usiadła choć na chwilę. W ciągu ośmiu godzin zrobiła tak dużo, że kiedy wreszcie sobie poszła, chodziliśmy we dwójkę po niezkazitelnie czystym domu, informując się głośno o kolejnych odkryciach. - Mój Boże, nawet wykąpała psa! - Nie, tylko odkurzyła go i wyszczotkowała. Widziałeś nasze buty? Świecą się jak lustro. - A moja bielizna? Zdaje się, że wszystko wyprasowała. Jak długo żyję, nikt nigdy nie prasował mi gatek! - Czy chcesz przez to dać mi coś do zrozumienia, drogi mężu? Czuliśmy się jak dzieci szukające migdała w misce klusek z makiem. Komu mogłoby przyjść do głowy, żeby czyścić żarówki w lampach albo wierzch solniczki? O tym ostatnim przekonałem się dopiero kilka dni później, przy śniadaniu. Do tej pory ograniczałem się do leniwych rozmyślań, że warto by było kiedyś zetrzeć osad białych kryształków i poprzetykać zatkane dziurki. Teraz wreszcie zostało to zrobione, podobnie jak mnóstwo innych rzeczy. Bóg świadkiem, że Roberta i ja mamy wiele wspólnych tematów: dzieci, nasze małżeńskie życie, życie każdego z nas z osobna, książki lub cokolwiek innego. Mimo to przez następnych kilka dni wszystkie rozmowy dotyczyły wyłącznie Beenie Rushforth. Mogło chodzić o to, co zrobiła albo jak to zrobiła, ale prędzej czy później rozmowa schodziła właśnie na jej temat. Po pierwszym wstrząsie przekonaliśmy się, że nie tylko wyczyściła, uprasowała, odskrobała i wypolerowała cały dom, ale także wprowadziła mnóstwo drobnych udogodnień, które miały za zadanie ułatwić nam życie, takich jak na przykład alfabetyczne ustawienie książek na moim biurku. W kuchni zaprowadziła porządek wśród puszek i wydobyła przyprawy z różnych zakamarków, po czym zgromadziła je w jednym, łatwo dostępnym miejscu. Buteleczka z atramentem stojąca na biurku Roberty została wytarta z kurzu, a leżące obok koperty posegregowane według kolorów. - Nie, tego już za wiele! - O co chodzi? - Spójrz! Tubka z pastą została wyciśnięta od samego spodu, dzięki czemu cała pasta znalazła się w górnej części. Ty chyba tego nie zrobiłaś, prawda? - Ja? Przecież od trzydziestu lat ciosasz mi kołki na głowie, żebym wyciskała tubkę od spodu. - Tak właśnie mi się wydawało. Roberto... Dlaczego wciąż zachwycamy się naszą sprzątającą damą? - Ponieważ jest niesamowita. A w dodatku płacimy jej tyle samo co poprzedniej, która nie raczyła nawet tknąć niczego palcem. - Co jeszcze powiedziała ci o sobie? W jaki sposób może pozwolić sobie na rezydencję na Śliwkowym Wzgórzu? - Ona nie ma żadnej rezydencji. Posiadłość należy do kogoś innego, a Beenie wynajmuje mały domek dozorcy przy bramie. Mieszka tam od lat i płaci bardzo niewiele. Jej mąż umarł dziesięć lat temu. Był jednym z dyrektorów firmy ubezpieczeniowej z Kansas City. - Teraz rozumiem, dlaczego twierdzi, że nie chodzi jej o pieniądze. Kiedy facet z firmy ubezpieczeniowej wyciągnie nogi, jego rodzina dostaje sporą sumkę, bo miał najlepszą polisę. - Powiedziała, że niczego jej nie brakuje. - Jestem tego pewien. Ma syna? - Tak, i córkę. Zdaje się, że niezły z niego numer. Poproś ją kiedyś, żeby opowiedziała ci historię z papierosami. - Dobrze. Wiesz, o czym teraz myślę? Może to zabrzmi trochę dziwnie, ale zastanawiam się, co ona będzie sprzątać, kiedy przyjdzie za tydzień? Czy tu w ogóle zostało cokolwiek do sprzątania? Piwnica. - Beenie, naprawdę nie trzeba. To tylko pralnia i skład rupieci. Nigdy tam nie schodzimy. - A ja zajrzałam tam w ubiegłym tygodniu i wydaje mi się, że moglibyście wykorzystać to miejsce na mnóstwo ciekawych sposobów. Za kilka godzin wszystko będzie gotowe. Kiedy wróciłem do domu na lunch, Roberta powiedziała mi, że przez resztę przedpołudnia do jej uszu dochodziły bardzo niepokojące odgłosy z otchłani - tak chyba najlepiej można określić naszą piwnicę. Czarna otchłań otwierająca się pod schodami, w którą zagłębiasz się raz w tygodniu z koszem brudnej bielizny pod pachą, choć akurat wtedy wolałbyś robić co najmniej dziesięć innych rzeczy. W naszym domu znajdują się dwa miejsca stworzone wyłącznie do przechowywania różnych przedmiotów. Są to strych i piwnica, zawsze w tej właśnie kolejności. Jeśli wydaje ci się, że powinieneś coś zatrzymać, ale nie masz specjalnej ochoty oglądać tego przez jakiś czas, wrzucasz to na strych. Jeżeli nie chcesz tego już nigdy widzieć na oczy, ale nie potrafisz zdobyć się na ostateczną decyzję i wyrzucić to do śmieci, wpychasz to do piwnicy. Piwnica stanowi krainę wilgotnych cieni i martwych walizek. Gdyby istniała taka możliwość, oddzieliłbym ją od reszty domu tak, jak oddziela się pierwszy człon rakiety, kiedy osiągnie ona odpowiednią wysokość. Oprócz tego, że stała tam dziesięcioletnia pralka, piwnica służyła tylko od czasu do czasu za miejsce zabaw naszych dzieci. Teraz dzieci już dorosły i założyły własne rodziny, a kiedy czasem przyjeżdżały w odwiedziny, ich dzieci były jeszcze zbyt małe na takie zabawy. W miarę jak się starzejesz, twój dom kurczy się wokół ciebie. Ponieważ potrzebujesz mniejszej przestrzeni, niegdyś wypełnione życiem pomieszczenia oskarżają cię nieruchomymi spojrzeniami zamkniętych drzwi: kiedyś dałeś nam życie, a teraz nam je zabierasz. Gdzie podziały się dzieci, co się stało z przyjęciami, ruchem i całym tym zamieszaniem? Nikt nie spogląda na swoje odbicie w lustrze, w nie używanej jadalni nie unosi się już zapach dziewczęcych perfum ani apetyczna woń gorącego posiłku. Nie masz nam już nic do zaofiarowania? W takim razie przeklinamy cię naszą ciszą, nieruchomymi przedmiotami i wszystkimi tymi rzeczami, które zbyt długo pozostają czyste. Nazywam to syndromem muzealnym; wszystko, co posiadamy, z biegiem lat zaczyna przypominać eksponaty w muzeum, nie wyłączając nas samych. - Ale karuzela! Zapomniałem powiedzieć, że podłoga na parterze naszego domu nie jest zbyt gruba. Kiedy pierwszy raz usłyszałem z dołu ten donośny, tajemniczy okrzyk, spojrzałem pytająco na żonę. Jedliśmy właśnie lunch, a przypadek sprawił, że oboje wkładaliśmy do ust ziemniaczane chipsy. - Co to znaczy "Ale karuzela!"? - To chyba jej wojenny okrzyk, który wydaje zawsze, kiedy znajdzie coś interesującego. - Czy w takim razie mam się spodziewać, że wkrótce ją zobaczę? Pasta jajeczna jest dzisiaj wyjątkowo smaczna. Dodałaś do niej coś nowego? - Odrobinę chrzanu. Beenie dała mi przepis. Prawda, że to dobre? - Scott, już wróciłeś! Powiedz mi, co to jest? - Jak się masz, Beenie. To stare egzemplarze "New Yorkera", jak sama widzisz. - Jasne, że widzę. Chcesz je zatrzymać? Leżały w piwnicy, ale połowa jest już tak przegniła, że nic nie można odczytać. Miała rację, lecz jej gderliwy ton przypomniał mi pannę Kastburg, okropną nauczycielkę z pierwszej klasy. To nie było przyjemne wspomnienie. - Beenie, jesteś tu po to, żeby sprzątać dom, nie żeby go zupełnie uprzątnąć. Zostaw je w spokoju, dobrze? - Nawet te przegniłe? Mogłabym je przejrzeć i... - Nawet te przegniłe. Lubię przegniłe gazety. Pamiętam wtedy o tym, żeby ostrożnie odwracać strony. - Dziwak z ciebie, Scott. - Dziękuję ci, Beenie. Pamiętaj tylko, żeby ich nie wyrzucać. Pojawiła się jeszcze kilka razy, trzymając w wyciągniętej ręce różne dziwne lub dawno zapomniane przedmioty i pytając, czy może je wyrzucić. Roberta i ja nieodmiennie godziliśmy się na to z entuzjazmem. W pewnej chwili ponownie usłyszeliśmy na schodach jej kroki. Wydały nam się jakby trochę cięższe, i nic dziwnego. Kiedy Beenie weszła do pokoju, na głowie taszczyła wielki telewizor i wyglądała jak afrykańska kobieta idąca z dzbanem do studni. - Mój Boże, Beenie! - Beenie, co ty robisz? - Odkopuję skarby! Czy wy zdajecie sobie sprawę z tego, co to jest? Autentyczny brooker! Okaz dla kolekcjonera. Niektórzy twierdzą, że brooker był najlepszym telewizorem, jaki kiedykolwiek produkowano w Ameryce. Wytrzymały jak ford model T. Wymieniliśmy z żoną krzywe uśmiechy. - To pierwszy telewizor, jaki kupiliśmy, i od samego początku mieliśmy z nim mnóstwo kłopotów. Ile razy się psuł? Roberta spojrzała na Beenie i wzruszyła ramionami, jakby to ona była odpowiedzialna za wszystkie awarie. - Co najmniej pięć. Pamiętasz tego obrzydliwego grubasa, który go naprawiał? Wspomnienie tłustej twarzy, okolonej brodą godną jednej z postaci z obrazów van Dycka, podziałało na mnie jak obłok spalin wystrzelony z rury wydechowej obskurnej ciężarówki. - Craig Tenney! Miał niebieski kombinezon i swoje nazwisko wypisane na nim żółtymi literami. Najgorszy z możliwych! Jedyny nadęty specjalista od telewizorów na świecie! Nie wspominając już o tym, że oszust... Beenie, postaw to na podłodze. Jeszcze sobie coś zrobisz. - Nic podobnego. Kark wytrzyma każde obciążenie. Najgorzej podnieść nad głowę... No więc, co chcecie z tym zrobić? Tylko nie zostawiajcie go na dole. Mówię wam, działa czy nie, dla zbieracza to prawdziwa gratka. - W takim razie weź go sobie, jeśli masz ochotę. Spojrzała na mnie z zastanowieniem. - Po co go trzymałeś, skoro ci na nim nie zależy? - Przypuszczalnie dlatego, że nie chciało mi się pójść z nim do śmietnika. Naprawdę możesz go sobie zabrać, jeżeli sprawi ci to przyjemność. - W porządku. Znam kogoś, kto chyba będzie nim zainteresowany. Nie widziałem tego telewizora od wielu lat. Tak długo już stał w piwnicy, że nie zauważyłbym go nawet wtedy, gdybym na niego spojrzał, gdyż stał się niewidzialny. Dzieje się tak ze wszystkimi przedmiotami, które są zepsute lub przestają pełnić w naszym życiu jakąkolwiek rolę. Mimo to, kiedy teraz nagle ujrzałem go przed sobą w świetle dnia, znowu w salonie, w którym niegdyś przykuwał uwagę całej rodziny, powróciły związane z nim wspomnienia - jak choćby to o okropnym techniku, który wygłaszał różne brednie o stanie świata, jednocześnie nieudolnie naprawiając zepsuty odbiornik. Były także przyjemne wspomnienia. Po kolacji siadaliśmy całą gromadą przed ekranem i objadając się lodami z polewą czekoladową oglądaliśmy "Śmiej się Razem z Nami" albo "Star Trek". W przeciwieństwie do wielu osób nigdy nie miałem żadnych zasadniczych zastrzeżeń wobec telewizji, może z wyjątkiem tego, że z samego założenia musi być głupia. W czasach mojej młodości wszyscy w nabożnym skupieniu słuchaliśmy idiotycznych programów rozrywkowych nadawanych przez radio, więc gdzie tu właściwie jest różnica? Nasze dzieci zawsze dobrze się uczyły i uwielbiały czytać książki. Nie miałem nic przeciwko temu, jeśli po szkole lub sobotnim meczu chciały spędzić godzinę lub dwie przed telewizorem. Często przyłączałem się do nich, w równej mierze zwabiony samym programem, co możliwością pobycia w ich towarzystwie. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że pierwsze pytanie dotyczące seksu, jakie zadały mi moje dzieci, zostało sprowokowane właśnie przez telewizję. Pewnego wieczoru, w trakcie "Dick Van Dyke Show", Norah poinformowała nas, iż dowiedziała się od koleżanki, że dzieci powstają wtedy, kiedy mężczyzna i kobieta idą razem do szpitala, kładą się na sąsiednich łóżkach, a lekarze łączą ich genitalia długim gumowym wężem, i tak dalej, i tak dalej. Czy to prawda, tatusiu? Tak więc, jak widać, ten wrzód na tyłku, którego właśnie udało nam się ostatecznie pozbyć, był świadkiem niezmiernie ważnych wydarzeń. Niewiele brakowało, a poprosiłbym Beenie, żeby przyniosła go z powrotem. Roberta miała podobne odczucia. Tego wieczoru podczas kolacji powiedziała mi, że ona także myślała o naszym starym telewizorze. - Pamiętasz, jak kiedyś włączyliśmy go dokładnie w chwili, kiedy Ruby zastrzelił Oswalda? Ja pamiętam i to bardzo dobrze. Cały świat był pogrążony w żałobie. Wszyscy byliśmy jak nieprzytomni. Nikt nie przypuszczał, że jeszcze coś może się wydarzyć, a tymczasem na naszych oczach dokonano pierwszego morderstwa sfilmowanego na żywo przez telewizję! - Jesteś pewna, że widzieliśmy to właśnie na brookerze? - Tak. - Niech mnie licho. - Mój syn Dean mieszka ze swoją żoną Gaby na wsi. Mają jamnika, który wabi się Suwak. To miły zwierzak, ale kłopot polegał na tym, że ich sąsiad trzymał w domu królika, którego Suwak koniecznie chciał zjeść na śniadanie. Królik biegał po ogródku, co doprowadzało psa do szału. Za każdym razem, kiedy go zobaczył, szczekał jak wariat, zaczynał kopać dziurę w ziemi albo rzucał się na dzielące ich ogrodzenie. W związku z tym stosunki sąsiedzkie nie układały się najlepiej, ale co można na to poradzić? Pewnego wieczoru po kolacji Dean i Gaby siedzieli w domu i popijali kawę, kiedy nagle kto zjawia się cały utytłany w ziemi, z martwym królikiem w pysku, dumny niczym generał MacArthur? Oczywiście Suwak. Mały gnojek wreszcie zdołał jakoś przekopać się pod płotem i zagryzł biedaka. Chyba wyobrażacie sobie, co było potem. Gaby dostała ataku histerii i wyrwała królika psu z paszczy. Na szczęście, Suwak nie zdążył się w niego wgryźć. Doszli do wniosku, że zabił go potrząsając głową i łamiąc mu kark. Ale co mieli teraz zrobić? Oboje umieli sobie doskonale wyobrazić reakcję sąsiadów, gdyby zapukali do nich następnego dnia rano i powiedzieli, co się stało. Długo rozważali wszystkie możliwe wyjścia z sytuacji, aż wreszcie wpadli na naprawdę niezwykły pomysł. Bardzo sprytny, ale jednocześnie ryzykowny. Gaby wzięła martwego królika, uprała go porządnie w szamponie, a potem, wyobraźcie sobie, wysuszyła go suszarką do włosów i wyczesała tak, że wyglądał jak nowy! Kiedy się z tym uporali, minęła już dziesiąta wieczorem i trzeba było zrealizować drugą część planu. Dean wetknął sobie pod pachę martwego królika, zakradł się na podwórko sąsiadów, wsadził go do klatki, w której zwierzak mieszkał, po czym wrócił na palcach do domu. Położyli się z Gaby spać ściskając mocno kciuki. Mieli nadzieję, że kiedy sąsiedzi znajdą rano martwego królika, pomyślą, że umarł w nocy na atak serca albo coś w tym rodzaju. W każdym razie z przyczyn naturalnych. Jednak kiedy nazajutrz z samego rana usłyszeli przeraźliwy, dziki wrzask, pomyśleli, że wszystko się wydało. Chwilę później do ich drzwi zaczęła dobijać się sąsiadka, nawiasem mówiąc, kobieta bardzo religijna. Wyglądała tak, jakby właśnie uciekła sprzed telewizora, w którym pokazywali jakiś okropny dreszczowiec: blada jak ściana, powtarzała w kółko tylko kilka słów. "Cud, jak Boga kocham, prawdziwy cud!" Okazało się, że biedny króliczek zdechł poprzedniego dnia rano. Zrozpaczona kobiecina wygrzebała razem z mężem dołek w ziemi i pochowała zwierzaka, a kiedy dziś rano wyszła na podwórko, żeby rozwiesić bieliznę do suszenia, zastała go z powrotem w klatce, czyściutkiego i pachnącego, jakby wcale nie spędził nocy pod półmetrową warstwą ziemi. Zmartwychwstały królik! Co prawda, nie ożył, ale przecież nie można wymagać od razu wszystkiego, prawda? Siedzieliśmy we trójkę na werandzie. Beenie uporała się ze strychem, a Roberta zdołała ją namówić, żeby opowiedziała nam jakąś historyjkę. Miałem wrażenie, że chętnie skorzystała z pretekstu, by spędzić z nami jeszcze kilka minut i nie wracać do pustego domu. Wiedzieliśmy już wszystko o jej dzieciach, zmarłym mężu, a także o życiu, jakie prowadziła do tej pory. Nie było to może jakieś nadzwyczajne życie, ale na pewno dobre. Beenie z dumą opowiadała o dzieciach, cieszyła się niezłym zdrowiem, miała wystarczająco dużo pieniędzy oraz poczucie humoru, które podtrzymywało ją na duchu i, jeśli tylko chciała, czyniło ją duszą każdego towarzystwa. - No, muszę już lecieć, ale ostrzegam was: w przyszłym tygodniu biorę się za garaż. Zajmie mi to cały dzień, więc nie będę miała czasu na resztę domu, ale jak już z tym skończę, zostanie nam tylko normalne cotygodniowe sprzątanie. Informowanie jej o tym, że do garażu wchodzimy jeszcze rzadziej niż do piwnicy, to znaczy wyłącznie w zimie, a i to tylko po to, by zaparkować samochód, całkowicie mijało się z celem. W głębi duszy nawet cieszyłem się na myśl o tym, że już za tydzień nasz mały świat będzie znajdował się w idealnym stanie. Zresztą, świadomość przemian, jakich Beenie dokonała na strychu i w piwnicy, zdusiła w zarodku nasze protesty. Nagle okazało się, że jest tam mnóstwo miejsca do wykorzystania oraz wiele interesujących przedmiotów, które - jak na przykład telewizor - wywołują bardzo przyjemne, odległe wspomnienia. Czerwone sanki, na których woziliśmy dzieciaki w Minnesocie i Nowym Meksyku, lalka, która kiedyś stanowiła najdroższy skarb dwóch małych dziewczynek, a nawet, ku memu zdumieniu i zachwytowi, paperbackowa seria "Pierre & Redburn", którą zaczytywałem się w szkole średniej. Byłem święcie przekonany, że te książki już wieki temu przepadły bez śladu podczas jednej z przeprowadzek. Beenie co chwila podtykała nam jakieś rzeczy. - A co z tym? - pytała ze zniecierpliwieniem, co miało oznaczać, że chce wiedzieć, co mamy zamiar zrobić z przedmiotem, który akurat trzyma w ręku. Po pewnym czasie pytanie uległo skróceniu do lakonicznego "A to?"; Roberta i ja czekaliśmy cierpliwie, jaka część przeszłości pojawi się jako następna niczym peryskop, który przebija się przez powierzchnię czasu, aby umożliwić rozejrzenie się dokoła. Trudno było nam podjąć decyzję o rozstaniu z niektórymi przedmiotami, mimo że nie istniał żaden racjonalny powód, dla którego mielibyśmy je zatrzymać. Poobijane, zepsute lub niemodne, należały jednak do naszej przeszłości. Wszystkie stanowiły fragmenciki wspólnego życia, które zasadziliśmy i pielęgnowaliśmy, aby wreszcie znaleźć dla niego stałe miejsce. Kilka dni później pojechałem na zakupy do supermarketu. Bardzo lubię to robić, ponieważ obfitość zgromadzonych tam towarów podnosi mnie na duchu. Byłem czwartym z pięciorga dzieci w rodzinie i choć nie mogę powiedzieć, żebyśmy nie mieli co jeść, to jednak pieniędzy starczało wyłącznie na zaspokojenie naszych podstawowych potrzeb. Do dzisiaj odczuwam wielką przyjemność przechadzając się po sklepie ze świadomością, że mogę kupić właściwie co tylko zechcę. Przeżywaliśmy z Robertą chude lata, ale, ponieważ wychowywaliśmy się w podobnych warunkach, nigdy nie skąpiliśmy pieniędzy na jedzenie. Samochód mógł być stary i przerdzewiały, dach domu dziurawy, ale posiłki zawsze były obfite, a jeżeli któreś z dzieci chciało przyprowadzić na obiad kolegę, to nigdy nie mieliśmy nic przeciwko temu. Oboje lubimy gotować, w związku z czym na zmianę dyżurujemy w kuchni, ale zakupy należą wyłącznie do mnie, a ja bardzo się z tego cieszę. Ku mojemu zdziwieniu podczas seminarium na temat Hawthorne'a na nowo rozgorzała dyskusja o tym, co autor naprawdę miał na myśli. Studenci podzielili się na dwie równe liczebnie grupy: jedna z nich uważała, że liczy się jedynie zdanie artysty na temat jego dzieła, druga zaś była zdania, że każdy ma prawo do swobodnej interpretacji, pod warunkiem, że jest ona sensowna i opiera się na konkretnych przesłankach. Nie opowiedziałem się po żadnej ze stron, ale pilnie śledziłem dyskusję aż do chwili, kiedy jedna z dziewcząt chwyciła za rogi zdecydowanie zbyt potężnego byka, mówiąc: - Weźmy na przykład Boga, oczywiście zakładając, że Bóg w ogóle istnieje. Co On miał na myśli, tworząc świat? Można uznać, że wszystkie religie pełnią rolę krytyków literackich, ponieważ każda z nich jest przekonana o słuszności swojej interpretacji. Czy jednak tak jest naprawdę? A może tylko Bóg zna odpowiedź na wszystkie pytania? - Może, tyle tylko, że ten "autor" nie żyje albo milczy i nigdy nam nie powie, o co mu rzeczywiście chodziło - parsknęła inna. - Wychodzi więc na to, że sami musimy poszukać wyjaśnienia, zgadza się? Teologia mądrali. Małe ludziki wydymające pogardliwie wargi nad cudami. Nic nie powiedziałem, ale trochę się rozzłościłem słysząc, jak dwudziestopięciolatki z klapkami na oczach wymądrzają się na równie oczywiste co ważne tematy. Wciąż jeszcze mając myśli zajęte dyskusją zerkałem na listę zakupów i zdejmowałem kolejne opakowania z półek, kiedy nagle podniosłem wzrok i w odległości sześciu metrów ujrzałem Beenie Rushforth. Chciałem od razu podejść do niej, ale powstrzymałem się, widząc, jak bardzo jest pochłonięta tym, co właśnie teraz robi. Wyjęła ciasteczko z otwartej torebki i podniosła je do ust. W sumie nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że na jej twarzy malował się wyraz najwyższej rozkoszy. Ugryzła mały kęs, zamknęła oczy, a ja niemal usłyszałem jęk zachwytu. Przełknęła, otworzyła oczy, spojrzała na ciasteczko tak, jakby właśnie powiedziało jej coś bardzo miłego, ugryzła ponownie i tak w kółko. Albo były to najlepsze ciasteczka na świecie, albo chodziło o coś zupełnie innego. Kiedy tak stałem i gapiłem się na nią, nagle uświadomiłem sobie ze zdumieniem, że wcale nie jestem lepszy od moich studentów. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie, że ktoś może po prostu rozkoszować się jakąś chwilą życia. Od razu zakładałem, że osoba okazująca tak wielkie zadowolenie musi być trochę dziwna albo wręcz postrzelona. Dlaczego dobre rzeczy budzą w nas tak wiele podejrzeń? - Cześć, Beenie. Uśmiechnęła się, ale poznała mnie dopiero po kilku sekundach. - Witaj, Scott! Jak się masz? - Świetnie. To chyba jakieś znakomite ciasteczka. Wyglądasz na bardzo zadowoloną. - Owszem, są dobre, ale nie uśmiecham się do nich, tylko do moich wspomnień z dzieciństwa. Nie powodziło nam się zbyt dobrze, a ja zazwyczaj przez cały dzień byłam głodna. Nawet zaraz po posiłku. W miasteczku mieliśmy kilka sklepów, a ponieważ robienie zakupów należało do moich obowiązków, za każdym razem chodziłam do innego, gdyż miałam w zanadrzu pewną sztuczkę. Ładowałam do wózka wszystko, co miałam kupić, po czym brałam z półki torebkę z ciasteczkami - obojętnie z jakimi, bo wszystkie ogromnie mi smakowały - i zaszywałam się w ciemny kąt, który można znaleźć prawie w każdym sklepie. A więc, brałam ciasteczka, uciekałam do kąta, a tam bardzo powoli i ostrożnie otwierałam torebkę wzdłuż sklejenia. Można to zrobić, jeśli bardzo się uważa, a ja byłam w tym prawdziwym ekspertem! Po otwarciu torebki wyjmowałam z niej dwa ciasteczka - zawsze tylko dwa! - i pakowałam je do ust. Potem, przeżuwając tak, żeby nikt tego nie zauważył, jakby nigdy nic odstawiałam torebkę na półkę, ale z tyłu, żeby nie znaleziono jej zbyt szybko. Nigdy nie zostałam przyłapana i byłam z tego bardzo dumna. - Ale teraz, kiedy już możesz sobie pozwolić na kupienie całej torebki, przyjemność nie jest chyba aż tak wielka? - Powiem ci coś, Scott. Pięć tygodni temu lekarz powiedział mi, że jestem chora. Od tej pory wszystko zaczęło mi smakować jak nigdy przedtem. Powiedziała to zupełnie zwyczajnie, bez użalania się nad sobą. - Beenie, ogromnie mi przykro... Czy możemy coś dla ciebie zrobić? Może jakaś kuracja, albo... - Już za późno. Od dawna czułam się paskudnie i powtarzałam sobie, że powinnam pójść na badania, ale sam wiesz, jak to jest: jesteś zbyt leniwy albo w głębi duszy boisz się i nie chcesz poznać prawdy... W każdym razie, boisz się tym bardziej, im gorzej się czujesz. Idziesz na badanie dopiero wtedy, kiedy ból staje się nie do wytrzymania, a wtedy masz już pewność, że doczekałeś się poważnych kłopotów... - Zacisnęła usta i potrząsnęła głową. - Pamiętasz słowo "niemożebność"? Jesteś nauczycielem angielskiego. Dlaczego już nikt nie używa tego słowa? Tak czy inaczej, postanowiłam brać leki, które mi przepisali, i chodzić na zabiegi, ale tylko tak długo, jak długo nie będzie mi to przeszkadzać w normalnym życiu. Widzisz te ciasteczka? Zjadłam aż trzy, a teraz odstawię torebkę na półkę i nie zapłacę za nie, zupełnie jak w dawnych czasach. Czym skorupka za młodu nasiąknie... Ale teraz nie są już tak dobre jak kiedyś. - Napiłabyś się ze mną kawy? - Nie, muszę wziąć się za sprzątanie domu. To jedyna rzecz, jaką naprawdę lubię robić. Idziesz do czyjegoś domu, pracujesz ciężko przez cały dzień, a potem oddajesz go właścicielom, żeby mieszkali w nim przez następny tydzień. - Z nikogo nie byliśmy tak zadowoleni jak z ciebie. - Dziękuję, Scott. Miło mi, że to powiedziałeś. Roberta była wstrząśnięta, kiedy opowiedziałem jej o spotkaniu. Zadawała te same pytania i siedziała z takim samym wyrazem twarzy jak ja podczas powrotnej drogi ze sklepu. Mój ojciec nazywał taki stan "dotknięciem brzytwy" - kiedy dowiadujesz się, że ktoś, kogo znasz, umarł albo jest ciężko chory, w pierwszym odruchu cofasz się, jakbyś dotknął ostrza brzytwy. - Możemy coś dla niej zrobić? - Owszem, pozwolić jej sprzątać nasz dom. Powiedziała mi, że to właśnie lubi robić najbardziej. - Chce zostawić po sobie porządek?... - Chyba tak. Mówiła o tym zupełnie normalnie. "Jestem chora i już za późno na cokolwiek." Nie wiem dlaczego, ale zaraz potem przyszła mi na myśl jej historia o martwym króliku. Miałem już wejść do sali, kiedy nagle usłyszałem jej głos. - Scott? Odwróciłem się i ujrzałem Beenie z nieśmiałym uśmiechem na ustach, ściskającą w dłoniach małą, lśniąco czerwoną torebkę. - Beenie! Masz tu jakieś zajęcia? - Nie, ale chciałam zapytać, czy nie mogłabym chodzić na twoje. Zadzwoniłam do was dziś rano, ale ciebie już nie było, a Roberta powiedziała mi, żebym przyszła prosto tutaj. Pomyślałam sobie: czemu nie? Najwyżej się nie zgodzi. - Dlaczego miałbym się nie zgodzić? Właśnie omawiamy opowiadania Nathaniela Hawthorne'a. Znasz je? - Nie, ale to nic nie szkodzi. Po prostu usiądę sobie i będę się przysłuchiwać. Temat nie jest ważny. - W takim razie zapraszam panią do środka. Kiedy weszliśmy razem do sali, studenci spojrzeli z zaciekawieniem na Beenie. Przedstawiłem ją jako dr Rushforth i powiedziałem, że będzie obserwować przebieg dzisiejszego seminarium. Do tej pory nigdy nie przyprowadzałem nikogo na zajęcia, więc dzieciaki były podwójnie zaintrygowane. Tego dnia po raz pierwszy zobaczyłem ją w czymś innym niż w dresie. Miała na sobie brązową spódniczkę, utrzymaną w zbliżonej tonacji wełnianą kamizelkę oraz białą bluzkę z dużym kołnierzykiem. Nie wiem dlaczego, ale w tym stroju wydawała się jakby mniejsza. W dresie stanowiła siwowłosy ładunek energii, teraz zaś wyglądała tak, jakby na siłę starała się upodobnić do gromady ponurych nudziarzy. Przez cały czas trwania zajęć obserwowałem ją kątem oka. Z jej twarzy ani na chwilę nie zniknął uśmiech z rodzaju tych, jakie przywołujemy, kiedy ktoś mówi do nas w niezrozumiałym języku, a my nie chcemy sprawić mu przykrości. Zastanawiałem się, po co tu właściwie przyszła. Kiedy zajęcia dobiegły końca, Beenie pozostała na miejscu. Podszedłem do niej. - Oni chyba cię lubią, prawda? Twoi studenci. - Bardzo się z tego cieszę, choć czasem wolę, żeby tak nie było. Staraliby się wtedy ze mną współzawodniczyć, co zmuszałoby ich do bardziej wytężonej pracy. Dlaczego tu przyszłaś, Beenie? - Żeby zobaczyć cię w akcji. Żeby przekonać się, jak wyglądasz poza domem. Widuję cię tylko jedzącego lunch albo rozmawiającego z Robertą. Jesteś dobrym nauczycielem, Scott - widać to po sposobie, w jaki podchodzisz do pracy. Niewiele wiem o Nathanielu Hawthorne, ale udało ci się mnie nim zainteresować. A przy okazji dowiedziałam się, co to znaczy "żałosny sofizmat". Poklepała mnie po ramieniu i podniosła się z krzesła. Nagle zamarła w pół ruchu i skrzywiła się. Coś musiało ją bardzo zaboleć. Zauważyła, że nie umknęło to mojej uwagi. - To mój stały gość - powiedziała z uśmiechem. - Nieźle pan sobie radzi, profesorze Silver. Naprawdę nieźle. Do zobaczenia pojutrze. Roberta poszła na aerobic, a ja siedziałem w gabinecie, pracując nad artykułem. Dokładnie w połowie wspaniałej myśli rozległo się donośne pukanie do drzwi. - Tak? - Scott, znalazłam coś ciekawego. Możesz przyjść i rzucić okiem? Lubiłem Beenie i podziwiałem jej odwagę, ale naprawdę nie musiała przeszkadzać mi w pracy, aby dowiedzieć się, czy potrzebuję jeszcze starą rakietę tenisową. Nastroszyłem się groźnie i podszedłem do drzwi. - O co chodzi, Beenie? Trzymała przed sobą kartonowe pudełko koloru owsianki. Na wierzchu znajdował się napis wykonany wielkimi, drukowanymi literami: KRÓL JUTRA. Nie widziałem tego pudełka od dwudziestu lat, ale nie musiałem go otwierać, aby dowiedzieć się, co jest w środku. Zaraz po ukończeniu studiów, kiedy wziąłem się za pisanie doktoratu, uczyłem także przedmiotu noszącego nazwę podstawy kompozycji literackiej. Temat interesował mnie, a ponieważ byłem młodym, pełnym energii idealistą, to myślę, że dobrze dawałem sobie z nim radę. Wśród studentów miałem młodą, poważną kobietę nazwiskiem Annette Taugwalder. Była inteligentna i utalentowana, i ponad wszystko na świecie pragnęła zostać pisarką. Żyła literaturą do tego stopnia, że często dwukrotnie czytała zadane lektury. Lubiłem ją, ale trochę niepokoiła mnie jej żarliwość. Ja także pasjonowałem się książkami, lecz wydawało mi się, że ona nie tyle czyta je, co wręcz pożera. Oprócz tego charakteryzowała ją pewna arogancja. Annette dawała wyraźnie wszystkim do zrozumienia, że nie uważa ich za równych sobie, więc lepiej, by zostawili ją w spokoju. Mniej więcej w połowie semestru podeszła do mnie po zajęciach i zapytała, czy zechciałbym przeczytać maszynopis jej powieści. Zgodziłem się, ale uprzedziłem ją uczciwie, że będę całkowicie szczery, nawet jeśli mi się nie spodoba. Odparła, że wie o tym, i że właśnie dlatego zwróciła się z tą prośbą do mnie, a nie do jakiegoś innego wykładowcy. Niestety, powieść okazała się do niczego. Kolejny Bildungsroman autorstwa dwudziestolatki - znalazłoby się kilka dobrych fragmentów, ale ogólnie były to stare, dobrze znane rzeczy udające nowe. Mimo to poświęciłem niemal cały weekend na uważną lekturę i nawet poczyniłem sporo notatek, aby Annette wiedziała, że podszedłem poważnie do sprawy. W poniedziałek po wykładzie usiedliśmy razem i powiedziałem jej, najbardziej delikatnie i dyplomatycznie, jak tylko potrafiłem, czego dotyczą moje zastrzeżenia wobec książki. Było tam parę mocnych rzeczy, które jednak wymagały wyostrzenia, lepszej charakterystyki postaci i pełniejszej perspektywy. Zapytała mnie, czy uważam, że powieść nadaje się do druku, a ja odparłem, że nie, że moim zdaniem powinna zostać napisana jeszcze raz, od