Carroll Jonathan - Ale karuzela
Szczegóły |
Tytuł |
Carroll Jonathan - Ale karuzela |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Carroll Jonathan - Ale karuzela PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Carroll Jonathan - Ale karuzela PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Carroll Jonathan - Ale karuzela - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jonathan Carroll
Ale karuzela!
Starcy winni stawać się odkrywcami
Tu i teraz nic nie znaczą
Nieruchomi, podążać musimy
Ku odmiennym nasyceniom...
Koniec jest moim początkiem.
T. S. Elliot - "East Coker"
Nie da się ukryć, że gdyby nazywała się Codruta, Glenyus
albo Heulwen, dużo łatwiej przyszłoby mi pogodzić się z tym
wszystkim. Jakieś egzotyczne imię zza Uralu albo z krainy
druidów, w każdym razie skądś, gdzie niezwykłe wydarzenia są na
porządku dziennym. Ona jednak nazywała się Beenie, Beenie
Rushforth. Czy nie kojarzy wam się to z pięćdziesięcioletnią
"dziewczyną" z jakiegoś prowincjonalnego klubu golfowego? Bo
mnie tak. Kobieta mówiąca zbyt donośnym głosem, przesadnie
opalona, ze zbyt dużą szklaneczką whisky w ręku o jedenastej
przed południem: Beenie Rushforth, absolwentka szkoły średniej
w Wellesley z roku 1965.
Zjawiła się u nas całkiem zwyczajnie. Nasza ostatnia
sprzątaczka postanowiła wyjść za mąż i przeprowadzić się do
Chicago. Żadna strata. Na pewno nie należała do najlepszych w
tym zawodzie. Była jedną z tych, które zamiatają dokoła dywanu,
ale nie pod nim. Moja żona, Roberta, podejrzewała ją także o
to, że podpija nam alkohol, ale tym akurat zupełnie się nie
przejmowałem. Irytowało mnie natomiast, że płacę spore
pieniądze za utrzymanie domu w czystości, w zamian zaś
otrzymuję kąty pełne kurzu i brudne okna w gościnnym pokoju.
Roberta wywiesiła ogłoszenie na tablicy przed wejściem do
supermarketu obok mnóstwa innych, w rodzaju "Strzygę trawniki",
"Uczę niemieckiego", "Sprzedam mało używaną maszynę do pisania"
- wiecie, takich, które ludzie czytają wtedy, kiedy znajdą się
w potrzebie albo kiedy akurat nie mają nic ciekawszego do
roboty.
Sami doskonale dalibyśmy sobie radę ze sprzątaniem, ale od
czasu, kiedy dzieciaki wyprowadziły się z domu, a ja dostałem
katedrę na uniwersytecie, mamy więcej pieniędzy niż
kiedykolwiek do tej pory. Postanowiłem wykorzystać je tak, żeby
uczynić nasze życie przyjemniejszym. Roberta w pełni sobie na
to zasługuje.
Przez całe dorosłe życie wykazywałem niezwykły talent do
zjawiania się w niewłaściwym miejscu o najbardziej
nieodpowiedniej porze. Najpierw zdecydowałem się na rozpoczęcie
studiów doktoranckich na Uniwersytecie Michigan, aby móc
prowadzić badania pod kierunkiem Ellroya, największego znawcy
prozy Hermana Melville'a. Rzecz jasna, Ellroy umarł równe sześć
tygodni po rozpoczęciu semestru. Roberta była wówczas w ciąży z
naszą pierwszą córką, Norah, i przeżywała ciężkie chwile, ale
mimo to zachowała się naprawdę wspaniale. Powiedziała mi, że
dostałem się na znakomitą uczelnię i że doktorat uzyskany
właśnie tutaj, wszystko jedno, z Ellroyem czy bez niego, będzie
miał swoją wagę, więc żebym natychmiast przestał marudzić i
wziął się ostro do pracy. Tak też zrobiłem. Po trzech bardzo
chudych latach miałem już doktorat i dwoje małych dzieci. Przez
następną dekadę prowadziliśmy typowy, cygański żywot młodych
intelektualistów, co jakiś czas załadowując po sam dach naszego
małego volkswagena busa, by wyruszyć w poszukiwaniu pracy na
drugi koniec kraju. Studenci lubili mnie, koledzy natomiast
zazdrościli, gdyż pisałem wtedy dużo i dobrze; miałem już za
sobą monografię na temat gnostycyzmu Melville'a, która skłoniła
wielu ludzi do ponownej, uważnej lektury "Moby Dicka". Potem
opublikowałem pracę zatytułowaną "Szaleni marynarze - analiza
twórczości Alberta Pinkhama Rydera i Hermana Melville'a", która
powinna uczynić mnie sławnym, ale tego nie zrobiła. Nie miałem
o to do nikogo pretensji. Wiedziałem, że jest naprawdę dobra, a
poza tym oboje byliśmy młodzi, kochaliśmy się, mieliśmy dwoje
zdrowych dzieci i perspektywy... Czego więcej można
potrzebować, kiedy ma się tyle lat? W Minnesocie kupiliśmy
pierwszy dom i pierwszego psa. Zaczęła się druga, burzliwa
połowa lat sześćdziesiątych, więc oczywiście po raz kolejny
wybrałem niewłaściwe miejsce w niewłaściwym czasie. W Nowym
Meksyku Norah otworzyła przedszkole. Podobało nam się tam.
Suche zimy i piękna panorama gór czyniły nas szczęśliwymi. Co
prawda college był obrzydliwie konserwatywny, ale mieliśmy
sporo przyjaciół i żyło nam się całkiem wygodnie.
W latach sześćdziesiątych wszyscy byli ogromnie
zaangażowani, wszyscy też mieli do powiedzenia coś ważnego na
temat otaczającego ich świata. Ja także, ma się rozumieć.
Należałem do tych idiotów, którzy zapuścili długie włosy i
głośno protestowali przeciwko wojnie. Wszystko byłoby w
porządku, gdybyśmy mieszkali w Nowej Anglii albo Kalifornii,
gdzie takie zachowanie należało do dobrego tonu, ale na
południowym zachodzie roiło się od zaślepionych patriotów i
fabryk broni. Poza tym uniwersytet był finansowany przez
państwo, a tym samym całkowicie uzależniony od rządu. Krótko
mówiąc, kiedy zgłosiłem się do rektoratu, aby podpisać kontrakt
na kolejny rok akademicki, okazało się, że o żadnym kontrakcie
nie ma mowy.
Ogarnięty paniką zacząłem szukać innej pracy, lecz
znalazłem ją dopiero w rolniczym college'u w Hale, w Teksasie.
Niech was Bóg broni, gdyby kiedykolwiek przyszła wam ochota
postawić tam nogę! Spędziliśmy tam cztery najgorsze lata
życia. Pensja była nędzna, studenci nieznośni, a wykładowcy -
zarówno pod względem umiejętności zawodowych, jak i zalet
towarzyskich - przypominali ludzi z Cro-Magnon. O mało nie
oszalałem. Stałem się tak bardzo nieznośny, że niewiele
brakowało, a bez niczyjej pomocy zniszczyłbym nasze małżeństwo.
Któregoś okropnego wieczoru, po kolejnej awanturze, kiedy
wpatrywaliśmy się w siebie bez słowa w jadalni, Roberta
powiedziała:
- Nigdy nie przypuszczałam, że dojdzie do tego.
- Tak to jest, kiedy wychodzi się za mąż za nieudacznika z
niewyparzoną gębą - odparłem.
- Zawsze wiedziałam, że masz niewyparzoną gębę, ale nie
przypuszczałam, że jesteś nieudacznikiem. Przynajmniej do tej
pory. W dodatku obrzydliwym.
Niestety, na tym się nie skończyło. Przetrwaliśmy jakoś
wyłącznie dzięki cierpliwości i dobrej woli mojej żony. Byłem
już wtedy zupełnie roztrzęsiony, a dzieci tak bardzo bały się
moich napadów złego humoru, że nie śmiały do mnie podejść;
robiły to tylko wtedy, kiedy im kazałem. Życie, które kiedyś
było interesujące i bogate jak dobra powieść, zamieniło się w
kolejowy rozkład jazdy.
Zupełnie niespodziewanie otrzymałem propozycję przyjazdu
tutaj. Dziekan wydziału był moim dobrym znajomym jeszcze z
Michigan; przez wszystkie te lata utrzymywałem z nim dość
ożywione kontakty, ponieważ zajmowaliśmy się zbliżonymi
problemami. Nigdy nie zapomnę, jak po skończonej rozmowie
odłożyłem słuchawkę, odwróciłem się do Roberty i powiedziałem:
- Pakuj manatki, Dzwoneczku. Jedziemy na północ.
Przeprowadzka nie obyła się bez problemów. Norah zdążyła
już przyzwyczaić się do swojej szkoły, życie w nowym mieście
okazało się znacznie kosztowniejsze niż w Hale (może dlatego,
że w Teksasie prawie nie ruszaliśmy się z domu, głównie z
tego powodu, że nie było dokąd pójść), a na uczelni miałem dużo
więcej pracy, lecz mimo to po sześciu miesiącach czułem się jak
nowo narodzony. Znowu znaleźliśmy się w peletonie.
Spośród następnych dwudziestu lat zdecydowana większość
była interesująca, o kilku chciałoby się jak najszybciej
zapomnieć, ogólnie jednak te dwie dekady dały nam zadowolenie,
które nie zawsze jest łatwo osiągnąć. Rzadko kiedy słyszy się
ludzi mówiących: "Jestem zadowolony z życia". Zupełnie jakby
byli zażenowani swoim szczęściem i wstydzili się tego, że Bóg
pozwolił im podróżować prostymi drogami. Ja taki nie jestem.
Pięć lat temu uświadomiłem sobie, jak wiele mam powodów do
zadowolenia i doszedłem do wniosku, iż nadszedł czas, aby
zacząć chodzić do kościoła. Wybrałem najskromniejszy, jaki
mogłem znaleźć: taki, w którym można spokojnie za wszystko
podziękować, nie czując się przytłoczonym bogato zdobionymi
szatami i nadętym ceremoniałem, który nie ma nic wspólnego z
sednem sprawy. Mam pięćdziesiąt pięć lat i wierzę w to, że Bóg
chętnie nas słucha, pod warunkiem, że mówimy jasno i na temat.
Udziela nam także odpowiedzi - co prawda nie w postaci
natychmiastowych, łatwo dostrzegalnych działań, tylko małych,
rozrzuconych wokół nas punkcików, które należy mądrze połączyć.
Teraz jestem o tym przekonany jeszcze silniej. Z powodu Beenie.
Pomimo Beenie. Niech ją Bóg błogosławi. Niech będzie przeklęta.
Kiedy zadzwoniła po raz pierwszy, ja odebrałem telefon.
Głosy niektórych ludzi pasują do ich wyglądu - wiecie, o czym
myślę: basowy głos, wielki mężczyzna i tak dalej. Moje
pierwsze wrażenie dotyczące pani Rushforth było takie, że jest
osobą w średnim wieku, dziarską, o pogodnym usposobieniu.
Powiedziała, że zauważyła nasze ogłoszenie na tablicy przed
supermarketem i być może byłaby zainteresowana tą posadą.
Uśmiechnąłem się. Od kiedy sprzątanie domów stało się "posadą"?
Żyjemy jednak w czasach, kiedy śmieciarze nazywają się
"inżynierami sanitarnymi", skoro więc chciała, żeby była to
posada, to proszę bardzo. Potem powiedziała mi o sobie więcej
niż chciałem usłyszeć: ma dorosłe dzieci, straciła męża, nie
potrzebuje pieniędzy, ale nie lubi bezczynności. Miałem pewne
wątpliwości co do prawdziwości tego stwierdzenia. Czy
sprzątanie domów stanowi najlepszy sposób na utrzymanie
sprawności fizycznej? Czy nie lepiej zacząć chodzić na siłownię
i wzmacniać mięśnie na specjalnie przystosowanych do tego
przyrządach? Zaproponowałem jej jednak, żeby wpadła do nas
nazajutrz rano, a ona skwapliwie przyjęła zaproszenie. Na
podstawie brzmienia jej głosu dodałem jeszcze jedną cechę do
sporządzonego ad hoc portretu: samotność. Bardzo zależało jej
na tym spotkaniu. Podała mi swój numer na wypadek, gdyby coś
się wydarzyło i musiałbym odwołać spotkanie. Zaraz po odłożeniu
słuchawki sięgnąłem po książkę telefoniczną i poszukałem
nazwiska Rushforth. Zawsze robię takie rzeczy: sprawdzam adresy
ludzi w książkach telefonicznych, czytam informacje podane
drobnym drukiem na kuponach konkursowych i pudełkach z płatkami
owsianymi. Wynika to w równej mierze z ciekawości, wścibstwa i
przyzwyczajeń naukowca. Staram się zebrać na każdy temat
możliwie dużo informacji, żeby potem na tej podstawie wyrobić
sobie własne zdanie. Tym razem zajrzałem do książki
telefonicznej nie dlatego, żebym miał jakieś podejrzenia wobec
pani Rushforth. Powodowała mną wyłącznie ciekawość.
Ku memu wielkiemu zdumieniu jedyna B. Rushforth mieszkała
na Śliwkowym Wzgórzu, w uroczym, bardzo dystyngowanym osiedlu
położonym w pobliżu jeziora. Sprzątaczka, tam?... Byłem tym
niezmiernie zaintrygowany, podobnie jak Roberta, kiedy
poinformowałem ją o rozmowie telefonicznej i rezultatach mojego
małego śledztwa.
- Scott, a może ona jest kimś w rodzaju cioci Mame? Bogata
i ekscentryczna. Nasz dom będzie sprzątała Rosalinda Russell!
Nazajutrz z samego rana zadzwonił do mnie kolega, który
niezwłocznie potrzebował mojej pomocy, w związku z czym musiałem
wyjść z domu i ominęło mnie spotkanie z zagadkową Beenie.
Kiedy wróciłem na lunch, Roberta poinformowała mnie o
szczegółach.
- Jak wygląda?
- W średnim wieku, średniego wzrostu, trochę zaokrąglona,
krótko ostrzyżone szpakowate włosy. Przypomina masażystkę.
- Tak właśnie myślałem. A jak była ubrana?
- W potwornie jaskrawy dres i trampki o bardzo
skomplikowanym wiązaniu. Jest bardzo miła, ale zarazem
apodyktyczna. Jeszcze zanim zaproponowałam jej pracę, zapytała,
czy może rozejrzeć się po domu, żeby sprawdzić, jak wielkie
czekają ją obowiązki.
- A zaproponowałaś jej?
- Tak. Jest sympatyczna i wzbudza zaufanie. Poza tym
każdy, kto mieszka na Śliwkowym Wzgórzu i chce sprzątać cudze
domy, żeby się czymś zająć, musi być co najmniej interesujący,
nie uważasz? Jeżeli jeszcze okaże się, że zna się na tej pracy,
będziemy podwójnie wygrani.
- To prawda. A więc niech będzie Beenie.
- Zaczyna od jutra.
Seminarium na temat Hawthorne'a zajęło mi większość
następnego ranka. W grupie mam sporo inteligentnych studentów,
prawdziwie zainteresowanych tematem. Zazwyczaj wychodzę z
tych zajęć pełen energii, zadowolony z tego, że jestem
nauczycielem. Tego dnia rozpętała się zażarta dyskusja na temat
opisów zawartych w opowiadaniu "Young Goodman Brown". W pewnej
chwili jeden młody człowiek zapytał drugiego:
- Czy powiedziałbyś to wszystko, co teraz mówisz, gdybyś
wiedział, że w tej sali siedzi sam Hawthorne? Czy byłbyś taki
pewien siebie wiedząc, że człowiek, który napisał to
opowiadanie, słyszy każde twoje słowo?
To dobre pytanie, które często słyszę, zadawane na wiele
różnych sposobów. Zastanawiałem się jeszcze nad nim, kiedy
otworzyłem drzwi i do moich uszu dotarł znajomy odgłos
włączonego odkurzacza.
- Jest ktoś w domu?
Odpowiedział mi tylko wytężony ryk maszyny.
- Halo, jest tu ktoś?!
Nic. A potem z salonu dobiegł znajomy śmiech. Wszedłem tam
i zobaczyłem Robertę zwijającą się na kanapie. Mało kto potrafi
śmiać się tak jak moja żona - najczęstszą reakcją na dobry żart
jest walnięcie pięścią w kolano i nie kontrolowane kołysanie
się w przód i w tył. Łatwo ją rozbawić, a jej spontaniczna
reakcja sprawia dużą przyjemność osobie opowiadającej dowcip.
Wydaje mi się, iż jedną z przyczyn, dla których zakochałem się
w niej, jest to, że była pierwszą kobietą, która szczerze
śmiała się z moich żartów. Seks to wspaniała sprawa, ale czasem
znacznie większą satysfakcję można osiągnąć rozśmieszając
kobietę do łez.
- Ty na pewno jesteś Scott. Roberta powiedziała mi już co
nieco o tobie.
Była cała siwoszara. Siwe włosy, szara bluza, szare
trampki. Oparła ręce na biodrach i przyglądała mi się tak,
jakbym był używanym samochodem. Włączony odkurzacz przez cały
czas szumiał przy jej boku.
- Beenie?
- Właściwie Bernice, ale jeśli będziecie tak do mnie
mówić, natychmiast odejdę. Jak się masz?
- Dziękuję, świetnie. Wygląda na to, że wy dwie już się
dogadałyście.
- Opowiadałam Robercie o moim synu.
Moja żona machnęła dłonią, jakby oganiała się od
natarczywej muchy.
- Scott, koniecznie musisz tego posłuchać! Beenie,
opowiedz mu tę historyjkę z królikiem!
Beenie sprawiała wrażenie zadowolonej i jednocześnie
trochę zażenowanej.
- O jejku, może innym razem. Teraz muszę dokończyć
odkurzania. Chciałabym jeszcze dzisiaj obskoczyć okna, a jestem
dopiero w połowie roboty.
Wyciągnęła wtyczkę z kontaktu i przeszła z odkurzaczem do
holu. Chwilę później odkurzacz znowu zaczął pracować, tym razem
w jadalni.
Zerknąłem przez ramię, czy na pewno nie ma jej gdzieś w
pobliżu.
- Jak sobie radzi? - zapytałem.
- Wspaniale! Ma tyle energii co mała elektrownia atomowa.
Widziałeś kuchnię? Jeśli nie, to zaraz tam zajrzyj. Wygląda jak
te kuchnie w reklamach telewizyjnych: po prostu lśni. Chyba
przydadzą ci się okulary przeciwsłoneczne. Wydaje mi się, że
mieliśmy szczęście trafiając właśnie na nią.
- To znakomicie. Z czego tak się śmiałaś?
- Ona jest po prostu przezabawna! Te historyjki, które
opowiada... Koniecznie musisz ich posłuchać.
- Byłbym w zupełności usatysfakcjonowany, gdyby umiała
dobrze sprzątać.
- Właśnie to jest takie wspaniałe: ona potrafi i jedno i
drugie!
Tego dnia w naszym domu rozbrzmiały zupełnie nowe odgłosy.
Strzepywanie poduszek; syk odkurzacza zaglądającego w kąty, w
których jeszcze nigdy go nie było. Beenie znalazła w piwnicy
okno, przez które światło słoneczne nie przedostało się ani
razu od trzydziestu lat, czyli od wybudowania domu. Psie miski
błyszczały jak nowe, zasłony zostały wyprane, a największy
podziw Roberty wzbudził fakt, że szafka pod umywalką w prawie
nie używanej, drugiej łazience nie tylko była idealnie czysta,
ale nawet wspaniale pachniała jakimś nowym, nieznanym środkiem
dezynfekującym. Co na to Beenie?
- Jeśli chodzi o środki czystości, to przynoszę własne.
Moje biurko zostało odkurzone, papiery poukładane, a
książki ustawione alfabetycznie. Nie lubię, gdy ktokolwiek
dotyka mojego biurka - w naszej rodzinie było to jedno z
najważniejszych tabu - ale dokładność Beenie wywarła na mnie
tak wielkie wrażenie, że nie powiedziałem ani słowa. Żadne z
nas nie miało pewności, czy ta siwowłosa trąba powietrzna
zrobiła sobie przerwę na lunch. Żadne z nas nie zauważyło, żeby
usiadła choć na chwilę. W ciągu ośmiu godzin zrobiła tak dużo,
że kiedy wreszcie sobie poszła, chodziliśmy we dwójkę po
niezkazitelnie czystym domu, informując się głośno o kolejnych
odkryciach.
- Mój Boże, nawet wykąpała psa!
- Nie, tylko odkurzyła go i wyszczotkowała. Widziałeś
nasze buty? Świecą się jak lustro.
- A moja bielizna? Zdaje się, że wszystko wyprasowała. Jak
długo żyję, nikt nigdy nie prasował mi gatek!
- Czy chcesz przez to dać mi coś do zrozumienia, drogi
mężu?
Czuliśmy się jak dzieci szukające migdała w misce
klusek z makiem. Komu mogłoby przyjść do głowy, żeby czyścić
żarówki w lampach albo wierzch solniczki? O tym ostatnim
przekonałem się dopiero kilka dni później, przy śniadaniu.
Do tej pory ograniczałem się do leniwych rozmyślań, że warto
by było kiedyś zetrzeć osad białych kryształków i
poprzetykać zatkane dziurki. Teraz wreszcie zostało to
zrobione, podobnie jak mnóstwo innych rzeczy.
Bóg świadkiem, że Roberta i ja mamy wiele wspólnych
tematów: dzieci, nasze małżeńskie życie, życie każdego z nas z
osobna, książki lub cokolwiek innego. Mimo to przez następnych
kilka dni wszystkie rozmowy dotyczyły wyłącznie Beenie
Rushforth. Mogło chodzić o to, co zrobiła albo jak to zrobiła,
ale prędzej czy później rozmowa schodziła właśnie na jej temat.
Po pierwszym wstrząsie przekonaliśmy się, że nie tylko
wyczyściła, uprasowała, odskrobała i wypolerowała cały dom, ale
także wprowadziła mnóstwo drobnych udogodnień, które miały za
zadanie ułatwić nam życie, takich jak na przykład alfabetyczne
ustawienie książek na moim biurku. W kuchni zaprowadziła
porządek wśród puszek i wydobyła przyprawy z różnych
zakamarków, po czym zgromadziła je w jednym, łatwo dostępnym
miejscu. Buteleczka z atramentem stojąca na biurku Roberty
została wytarta z kurzu, a leżące obok koperty posegregowane
według kolorów.
- Nie, tego już za wiele!
- O co chodzi?
- Spójrz! Tubka z pastą została wyciśnięta od samego
spodu, dzięki czemu cała pasta znalazła się w górnej części. Ty
chyba tego nie zrobiłaś, prawda?
- Ja? Przecież od trzydziestu lat ciosasz mi kołki na
głowie, żebym wyciskała tubkę od spodu.
- Tak właśnie mi się wydawało. Roberto... Dlaczego wciąż
zachwycamy się naszą sprzątającą damą?
- Ponieważ jest niesamowita. A w dodatku płacimy jej tyle
samo co poprzedniej, która nie raczyła nawet tknąć niczego
palcem.
- Co jeszcze powiedziała ci o sobie? W jaki sposób może
pozwolić sobie na rezydencję na Śliwkowym Wzgórzu?
- Ona nie ma żadnej rezydencji. Posiadłość należy do kogoś
innego, a Beenie wynajmuje mały domek dozorcy przy bramie.
Mieszka tam od lat i płaci bardzo niewiele. Jej mąż umarł
dziesięć lat temu. Był jednym z dyrektorów firmy
ubezpieczeniowej z Kansas City.
- Teraz rozumiem, dlaczego twierdzi, że nie chodzi jej o
pieniądze. Kiedy facet z firmy ubezpieczeniowej wyciągnie nogi,
jego rodzina dostaje sporą sumkę, bo miał najlepszą polisę.
- Powiedziała, że niczego jej nie brakuje.
- Jestem tego pewien. Ma syna?
- Tak, i córkę. Zdaje się, że niezły z niego numer. Poproś
ją kiedyś, żeby opowiedziała ci historię z papierosami.
- Dobrze. Wiesz, o czym teraz myślę? Może to zabrzmi
trochę dziwnie, ale zastanawiam się, co ona będzie sprzątać,
kiedy przyjdzie za tydzień? Czy tu w ogóle zostało cokolwiek do
sprzątania?
Piwnica.
- Beenie, naprawdę nie trzeba. To tylko pralnia i skład
rupieci. Nigdy tam nie schodzimy.
- A ja zajrzałam tam w ubiegłym tygodniu i wydaje mi się,
że moglibyście wykorzystać to miejsce na mnóstwo ciekawych
sposobów. Za kilka godzin wszystko będzie gotowe.
Kiedy wróciłem do domu na lunch, Roberta powiedziała mi,
że przez resztę przedpołudnia do jej uszu dochodziły bardzo
niepokojące odgłosy z otchłani - tak chyba najlepiej można
określić naszą piwnicę. Czarna otchłań otwierająca się pod
schodami, w którą zagłębiasz się raz w tygodniu z koszem
brudnej bielizny pod pachą, choć akurat wtedy wolałbyś robić co
najmniej dziesięć innych rzeczy.
W naszym domu znajdują się dwa miejsca stworzone wyłącznie
do przechowywania różnych przedmiotów. Są to strych i piwnica,
zawsze w tej właśnie kolejności. Jeśli wydaje ci się, że
powinieneś coś zatrzymać, ale nie masz specjalnej ochoty
oglądać tego przez jakiś czas, wrzucasz to na strych. Jeżeli
nie chcesz tego już nigdy widzieć na oczy, ale nie potrafisz
zdobyć się na ostateczną decyzję i wyrzucić to do śmieci,
wpychasz to do piwnicy. Piwnica stanowi krainę wilgotnych cieni
i martwych walizek. Gdyby istniała taka możliwość, oddzieliłbym
ją od reszty domu tak, jak oddziela się pierwszy człon rakiety,
kiedy osiągnie ona odpowiednią wysokość. Oprócz tego, że stała
tam dziesięcioletnia pralka, piwnica służyła tylko od czasu do
czasu za miejsce zabaw naszych dzieci. Teraz dzieci już dorosły
i założyły własne rodziny, a kiedy czasem przyjeżdżały w
odwiedziny, ich dzieci były jeszcze zbyt małe na takie
zabawy.
W miarę jak się starzejesz, twój dom kurczy się wokół
ciebie. Ponieważ potrzebujesz mniejszej przestrzeni, niegdyś
wypełnione życiem pomieszczenia oskarżają cię nieruchomymi
spojrzeniami zamkniętych drzwi: kiedyś dałeś nam życie, a teraz
nam je zabierasz. Gdzie podziały się dzieci, co się stało z
przyjęciami, ruchem i całym tym zamieszaniem? Nikt nie spogląda
na swoje odbicie w lustrze, w nie używanej jadalni nie unosi
się już zapach dziewczęcych perfum ani apetyczna woń gorącego
posiłku. Nie masz nam już nic do zaofiarowania? W takim razie
przeklinamy cię naszą ciszą, nieruchomymi przedmiotami i
wszystkimi tymi rzeczami, które zbyt długo pozostają czyste.
Nazywam to syndromem muzealnym; wszystko, co posiadamy, z
biegiem lat zaczyna przypominać eksponaty w muzeum, nie
wyłączając nas samych.
- Ale karuzela!
Zapomniałem powiedzieć, że podłoga na parterze naszego
domu nie jest zbyt gruba. Kiedy pierwszy raz usłyszałem z dołu
ten donośny, tajemniczy okrzyk, spojrzałem pytająco na żonę.
Jedliśmy właśnie lunch, a przypadek sprawił, że oboje
wkładaliśmy do ust ziemniaczane chipsy.
- Co to znaczy "Ale karuzela!"?
- To chyba jej wojenny okrzyk, który wydaje zawsze, kiedy
znajdzie coś interesującego.
- Czy w takim razie mam się spodziewać, że wkrótce ją
zobaczę? Pasta jajeczna jest dzisiaj wyjątkowo smaczna. Dodałaś
do niej coś nowego?
- Odrobinę chrzanu. Beenie dała mi przepis. Prawda, że to
dobre?
- Scott, już wróciłeś! Powiedz mi, co to jest?
- Jak się masz, Beenie. To stare egzemplarze "New
Yorkera", jak sama widzisz.
- Jasne, że widzę. Chcesz je zatrzymać? Leżały w piwnicy,
ale połowa jest już tak przegniła, że nic nie można odczytać.
Miała rację, lecz jej gderliwy ton przypomniał mi pannę
Kastburg, okropną nauczycielkę z pierwszej klasy. To nie było
przyjemne wspomnienie.
- Beenie, jesteś tu po to, żeby sprzątać dom, nie żeby go
zupełnie uprzątnąć. Zostaw je w spokoju, dobrze?
- Nawet te przegniłe? Mogłabym je przejrzeć i...
- Nawet te przegniłe. Lubię przegniłe gazety. Pamiętam
wtedy o tym, żeby ostrożnie odwracać strony.
- Dziwak z ciebie, Scott.
- Dziękuję ci, Beenie. Pamiętaj tylko, żeby ich nie
wyrzucać.
Pojawiła się jeszcze kilka razy, trzymając w wyciągniętej
ręce różne dziwne lub dawno zapomniane przedmioty i pytając,
czy może je wyrzucić. Roberta i ja nieodmiennie godziliśmy się
na to z entuzjazmem.
W pewnej chwili ponownie usłyszeliśmy na schodach jej
kroki. Wydały nam się jakby trochę cięższe, i nic dziwnego.
Kiedy Beenie weszła do pokoju, na głowie taszczyła wielki
telewizor i wyglądała jak afrykańska kobieta idąca z dzbanem
do studni.
- Mój Boże, Beenie!
- Beenie, co ty robisz?
- Odkopuję skarby! Czy wy zdajecie sobie sprawę z tego, co
to jest? Autentyczny brooker! Okaz dla kolekcjonera. Niektórzy
twierdzą, że brooker był najlepszym telewizorem, jaki
kiedykolwiek produkowano w Ameryce. Wytrzymały jak ford model
T.
Wymieniliśmy z żoną krzywe uśmiechy.
- To pierwszy telewizor, jaki kupiliśmy, i od samego
początku mieliśmy z nim mnóstwo kłopotów. Ile razy się psuł?
Roberta spojrzała na Beenie i wzruszyła ramionami, jakby
to ona była odpowiedzialna za wszystkie awarie.
- Co najmniej pięć. Pamiętasz tego obrzydliwego grubasa,
który go naprawiał?
Wspomnienie tłustej twarzy, okolonej brodą godną jednej z
postaci z obrazów van Dycka, podziałało na mnie jak obłok
spalin wystrzelony z rury wydechowej obskurnej ciężarówki.
- Craig Tenney! Miał niebieski kombinezon i swoje nazwisko
wypisane na nim żółtymi literami. Najgorszy z możliwych! Jedyny
nadęty specjalista od telewizorów na świecie! Nie wspominając
już o tym, że oszust... Beenie, postaw to na podłodze. Jeszcze
sobie coś zrobisz.
- Nic podobnego. Kark wytrzyma każde obciążenie. Najgorzej
podnieść nad głowę... No więc, co chcecie z tym zrobić? Tylko
nie zostawiajcie go na dole. Mówię wam, działa czy nie, dla
zbieracza to prawdziwa gratka.
- W takim razie weź go sobie, jeśli masz ochotę.
Spojrzała na mnie z zastanowieniem.
- Po co go trzymałeś, skoro ci na nim nie zależy?
- Przypuszczalnie dlatego, że nie chciało mi się pójść z
nim do śmietnika. Naprawdę możesz go sobie zabrać, jeżeli
sprawi ci to przyjemność.
- W porządku. Znam kogoś, kto chyba będzie nim
zainteresowany.
Nie widziałem tego telewizora od wielu lat. Tak długo już
stał w piwnicy, że nie zauważyłbym go nawet wtedy, gdybym na
niego spojrzał, gdyż stał się niewidzialny. Dzieje się tak ze
wszystkimi przedmiotami, które są zepsute lub przestają pełnić
w naszym życiu jakąkolwiek rolę. Mimo to, kiedy teraz nagle
ujrzałem go przed sobą w świetle dnia, znowu w salonie, w
którym niegdyś przykuwał uwagę całej rodziny, powróciły
związane z nim wspomnienia - jak choćby to o okropnym techniku,
który wygłaszał różne brednie o stanie świata, jednocześnie
nieudolnie naprawiając zepsuty odbiornik.
Były także przyjemne wspomnienia. Po kolacji siadaliśmy
całą gromadą przed ekranem i objadając się lodami z polewą
czekoladową oglądaliśmy "Śmiej się Razem z Nami" albo "Star
Trek". W przeciwieństwie do wielu osób nigdy nie miałem
żadnych zasadniczych zastrzeżeń wobec telewizji, może z
wyjątkiem tego, że z samego założenia musi być głupia. W
czasach mojej młodości wszyscy w nabożnym skupieniu
słuchaliśmy idiotycznych programów rozrywkowych nadawanych
przez radio, więc gdzie tu właściwie jest różnica? Nasze
dzieci zawsze dobrze się uczyły i uwielbiały czytać książki.
Nie miałem nic przeciwko temu, jeśli po szkole lub sobotnim
meczu chciały spędzić godzinę lub dwie przed telewizorem.
Często przyłączałem się do nich, w równej mierze zwabiony
samym programem, co możliwością pobycia w ich towarzystwie.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że pierwsze pytanie
dotyczące seksu, jakie zadały mi moje dzieci, zostało
sprowokowane właśnie przez telewizję. Pewnego wieczoru, w
trakcie "Dick Van Dyke Show", Norah poinformowała nas, iż
dowiedziała się od koleżanki, że dzieci powstają wtedy,
kiedy mężczyzna i kobieta idą razem do szpitala, kładą się
na sąsiednich łóżkach, a lekarze łączą ich genitalia długim
gumowym wężem, i tak dalej, i tak dalej. Czy to prawda,
tatusiu?
Tak więc, jak widać, ten wrzód na tyłku, którego właśnie
udało nam się ostatecznie pozbyć, był świadkiem niezmiernie
ważnych wydarzeń. Niewiele brakowało, a poprosiłbym Beenie,
żeby przyniosła go z powrotem.
Roberta miała podobne odczucia. Tego wieczoru podczas
kolacji powiedziała mi, że ona także myślała o naszym starym
telewizorze.
- Pamiętasz, jak kiedyś włączyliśmy go dokładnie w chwili,
kiedy Ruby zastrzelił Oswalda? Ja pamiętam i to bardzo dobrze.
Cały świat był pogrążony w żałobie. Wszyscy byliśmy jak
nieprzytomni. Nikt nie przypuszczał, że jeszcze coś może się
wydarzyć, a tymczasem na naszych oczach dokonano pierwszego
morderstwa sfilmowanego na żywo przez telewizję!
- Jesteś pewna, że widzieliśmy to właśnie na brookerze?
- Tak.
- Niech mnie licho.
- Mój syn Dean mieszka ze swoją żoną Gaby na wsi. Mają
jamnika, który wabi się Suwak. To miły zwierzak, ale kłopot
polegał na tym, że ich sąsiad trzymał w domu królika, którego
Suwak koniecznie chciał zjeść na śniadanie. Królik biegał po
ogródku, co doprowadzało psa do szału. Za każdym razem, kiedy
go zobaczył, szczekał jak wariat, zaczynał kopać dziurę w ziemi
albo rzucał się na dzielące ich ogrodzenie. W związku z tym
stosunki sąsiedzkie nie układały się najlepiej, ale co można na
to poradzić?
Pewnego wieczoru po kolacji Dean i Gaby siedzieli w domu i
popijali kawę, kiedy nagle kto zjawia się cały utytłany w
ziemi, z martwym królikiem w pysku, dumny niczym generał
MacArthur? Oczywiście Suwak. Mały gnojek wreszcie zdołał jakoś
przekopać się pod płotem i zagryzł biedaka. Chyba wyobrażacie
sobie, co było potem. Gaby dostała ataku histerii i wyrwała
królika psu z paszczy. Na szczęście, Suwak nie zdążył się w
niego wgryźć. Doszli do wniosku, że zabił go potrząsając głową
i łamiąc mu kark.
Ale co mieli teraz zrobić? Oboje umieli sobie doskonale
wyobrazić reakcję sąsiadów, gdyby zapukali do nich następnego
dnia rano i powiedzieli, co się stało.
Długo rozważali wszystkie możliwe wyjścia z sytuacji, aż
wreszcie wpadli na naprawdę niezwykły pomysł. Bardzo sprytny,
ale jednocześnie ryzykowny. Gaby wzięła martwego królika,
uprała go porządnie w szamponie, a potem, wyobraźcie sobie,
wysuszyła go suszarką do włosów i wyczesała tak, że wyglądał
jak nowy! Kiedy się z tym uporali, minęła już dziesiąta
wieczorem i trzeba było zrealizować drugą część planu.
Dean wetknął sobie pod pachę martwego królika, zakradł się
na podwórko sąsiadów, wsadził go do klatki, w której zwierzak
mieszkał, po czym wrócił na palcach do domu. Położyli się z
Gaby spać ściskając mocno kciuki. Mieli nadzieję, że kiedy
sąsiedzi znajdą rano martwego królika, pomyślą, że umarł w nocy
na atak serca albo coś w tym rodzaju. W każdym razie z
przyczyn naturalnych. Jednak kiedy nazajutrz z samego rana
usłyszeli przeraźliwy, dziki wrzask, pomyśleli, że wszystko się
wydało. Chwilę później do ich drzwi zaczęła dobijać się
sąsiadka, nawiasem mówiąc, kobieta bardzo religijna. Wyglądała
tak, jakby właśnie uciekła sprzed telewizora, w którym
pokazywali jakiś okropny dreszczowiec: blada jak ściana,
powtarzała w kółko tylko kilka słów. "Cud, jak Boga kocham,
prawdziwy cud!" Okazało się, że biedny króliczek zdechł
poprzedniego dnia rano. Zrozpaczona kobiecina wygrzebała
razem z mężem dołek w ziemi i pochowała zwierzaka, a kiedy dziś
rano wyszła na podwórko, żeby rozwiesić bieliznę do suszenia,
zastała go z powrotem w klatce, czyściutkiego i pachnącego,
jakby wcale nie spędził nocy pod półmetrową warstwą ziemi.
Zmartwychwstały królik! Co prawda, nie ożył, ale przecież nie
można wymagać od razu wszystkiego, prawda?
Siedzieliśmy we trójkę na werandzie. Beenie uporała się ze
strychem, a Roberta zdołała ją namówić, żeby opowiedziała nam
jakąś historyjkę. Miałem wrażenie, że chętnie skorzystała z
pretekstu, by spędzić z nami jeszcze kilka minut i nie wracać
do pustego domu. Wiedzieliśmy już wszystko o jej dzieciach,
zmarłym mężu, a także o życiu, jakie prowadziła do tej pory.
Nie było to może jakieś nadzwyczajne życie, ale na pewno dobre.
Beenie z dumą opowiadała o dzieciach, cieszyła się niezłym
zdrowiem, miała wystarczająco dużo pieniędzy oraz poczucie
humoru, które podtrzymywało ją na duchu i, jeśli tylko chciała,
czyniło ją duszą każdego towarzystwa.
- No, muszę już lecieć, ale ostrzegam was: w przyszłym
tygodniu biorę się za garaż. Zajmie mi to cały dzień, więc nie
będę miała czasu na resztę domu, ale jak już z tym skończę,
zostanie nam tylko normalne cotygodniowe sprzątanie.
Informowanie jej o tym, że do garażu wchodzimy jeszcze
rzadziej niż do piwnicy, to znaczy wyłącznie w zimie, a i to
tylko po to, by zaparkować samochód, całkowicie mijało się z
celem. W głębi duszy nawet cieszyłem się na myśl o tym, że już
za tydzień nasz mały świat będzie znajdował się w idealnym
stanie. Zresztą, świadomość przemian, jakich Beenie dokonała na
strychu i w piwnicy, zdusiła w zarodku nasze protesty. Nagle
okazało się, że jest tam mnóstwo miejsca do wykorzystania oraz
wiele interesujących przedmiotów, które - jak na przykład
telewizor - wywołują bardzo przyjemne, odległe wspomnienia.
Czerwone sanki, na których woziliśmy dzieciaki w Minnesocie i
Nowym Meksyku, lalka, która kiedyś stanowiła najdroższy skarb
dwóch małych dziewczynek, a nawet, ku memu zdumieniu i
zachwytowi, paperbackowa seria "Pierre & Redburn", którą
zaczytywałem się w szkole średniej. Byłem święcie przekonany,
że te książki już wieki temu przepadły bez śladu podczas jednej
z przeprowadzek. Beenie co chwila podtykała nam jakieś rzeczy.
- A co z tym? - pytała ze zniecierpliwieniem, co miało
oznaczać, że chce wiedzieć, co mamy zamiar zrobić z
przedmiotem, który akurat trzyma w ręku. Po pewnym czasie
pytanie uległo skróceniu do lakonicznego "A to?"; Roberta i ja
czekaliśmy cierpliwie, jaka część przeszłości pojawi się jako
następna niczym peryskop, który przebija się przez
powierzchnię czasu, aby umożliwić rozejrzenie się dokoła.
Trudno było nam podjąć decyzję o rozstaniu z niektórymi
przedmiotami, mimo że nie istniał żaden racjonalny powód, dla
którego mielibyśmy je zatrzymać. Poobijane, zepsute lub
niemodne, należały jednak do naszej przeszłości. Wszystkie
stanowiły fragmenciki wspólnego życia, które zasadziliśmy i
pielęgnowaliśmy, aby wreszcie znaleźć dla niego stałe miejsce.
Kilka dni później pojechałem na zakupy do supermarketu.
Bardzo lubię to robić, ponieważ obfitość zgromadzonych tam
towarów podnosi mnie na duchu. Byłem czwartym z pięciorga
dzieci w rodzinie i choć nie mogę powiedzieć, żebyśmy nie mieli
co jeść, to jednak pieniędzy starczało wyłącznie na
zaspokojenie naszych podstawowych potrzeb. Do dzisiaj odczuwam
wielką przyjemność przechadzając się po sklepie ze
świadomością, że mogę kupić właściwie co tylko zechcę.
Przeżywaliśmy z Robertą chude lata, ale, ponieważ
wychowywaliśmy się w podobnych warunkach, nigdy nie skąpiliśmy
pieniędzy na jedzenie. Samochód mógł być stary i przerdzewiały,
dach domu dziurawy, ale posiłki zawsze były obfite, a jeżeli
któreś z dzieci chciało przyprowadzić na obiad kolegę, to nigdy
nie mieliśmy nic przeciwko temu.
Oboje lubimy gotować, w związku z czym na zmianę
dyżurujemy w kuchni, ale zakupy należą wyłącznie do mnie, a ja
bardzo się z tego cieszę.
Ku mojemu zdziwieniu podczas seminarium na temat
Hawthorne'a na nowo rozgorzała dyskusja o tym, co autor
naprawdę miał na myśli. Studenci podzielili się na dwie równe
liczebnie grupy: jedna z nich uważała, że liczy się jedynie
zdanie artysty na temat jego dzieła, druga zaś była zdania, że
każdy ma prawo do swobodnej interpretacji, pod warunkiem, że
jest ona sensowna i opiera się na konkretnych przesłankach. Nie
opowiedziałem się po żadnej ze stron, ale pilnie śledziłem
dyskusję aż do chwili, kiedy jedna z dziewcząt chwyciła za rogi
zdecydowanie zbyt potężnego byka, mówiąc:
- Weźmy na przykład Boga, oczywiście zakładając, że Bóg w
ogóle istnieje. Co On miał na myśli, tworząc świat? Można
uznać, że wszystkie religie pełnią rolę krytyków literackich,
ponieważ każda z nich jest przekonana o słuszności swojej
interpretacji. Czy jednak tak jest naprawdę? A może tylko Bóg
zna odpowiedź na wszystkie pytania?
- Może, tyle tylko, że ten "autor" nie żyje albo milczy i
nigdy nam nie powie, o co mu rzeczywiście chodziło - parsknęła
inna. - Wychodzi więc na to, że sami musimy poszukać
wyjaśnienia, zgadza się?
Teologia mądrali. Małe ludziki wydymające pogardliwie
wargi nad cudami. Nic nie powiedziałem, ale trochę się
rozzłościłem słysząc, jak dwudziestopięciolatki z klapkami
na oczach wymądrzają się na równie oczywiste co ważne
tematy.
Wciąż jeszcze mając myśli zajęte dyskusją zerkałem na
listę zakupów i zdejmowałem kolejne opakowania z półek, kiedy
nagle podniosłem wzrok i w odległości sześciu metrów ujrzałem
Beenie Rushforth. Chciałem od razu podejść do niej, ale
powstrzymałem się, widząc, jak bardzo jest pochłonięta tym, co
właśnie teraz robi.
Wyjęła ciasteczko z otwartej torebki i podniosła je do
ust. W sumie nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że na jej twarzy
malował się wyraz najwyższej rozkoszy. Ugryzła mały kęs,
zamknęła oczy, a ja niemal usłyszałem jęk zachwytu. Przełknęła,
otworzyła oczy, spojrzała na ciasteczko tak, jakby właśnie
powiedziało jej coś bardzo miłego, ugryzła ponownie i tak w
kółko. Albo były to najlepsze ciasteczka na świecie, albo
chodziło o coś zupełnie innego. Kiedy tak stałem i gapiłem się
na nią, nagle uświadomiłem sobie ze zdumieniem, że wcale nie
jestem lepszy od moich studentów. Nie byłem w stanie wyobrazić
sobie, że ktoś może po prostu rozkoszować się jakąś chwilą
życia. Od razu zakładałem, że osoba okazująca tak wielkie
zadowolenie musi być trochę dziwna albo wręcz postrzelona.
Dlaczego dobre rzeczy budzą w nas tak wiele podejrzeń?
- Cześć, Beenie.
Uśmiechnęła się, ale poznała mnie dopiero po kilku
sekundach.
- Witaj, Scott! Jak się masz?
- Świetnie. To chyba jakieś znakomite ciasteczka.
Wyglądasz na bardzo zadowoloną.
- Owszem, są dobre, ale nie uśmiecham się do nich, tylko
do moich wspomnień z dzieciństwa. Nie powodziło nam się zbyt
dobrze, a ja zazwyczaj przez cały dzień byłam głodna. Nawet
zaraz po posiłku. W miasteczku mieliśmy kilka sklepów, a
ponieważ robienie zakupów należało do moich obowiązków, za
każdym razem chodziłam do innego, gdyż miałam w zanadrzu pewną
sztuczkę. Ładowałam do wózka wszystko, co miałam kupić, po czym
brałam z półki torebkę z ciasteczkami - obojętnie z jakimi, bo
wszystkie ogromnie mi smakowały - i zaszywałam się w ciemny kąt,
który można znaleźć prawie w każdym sklepie. A więc, brałam
ciasteczka, uciekałam do kąta, a tam bardzo powoli i ostrożnie
otwierałam torebkę wzdłuż sklejenia. Można to zrobić, jeśli
bardzo się uważa, a ja byłam w tym prawdziwym ekspertem! Po
otwarciu torebki wyjmowałam z niej dwa ciasteczka - zawsze
tylko dwa! - i pakowałam je do ust. Potem, przeżuwając tak,
żeby nikt tego nie zauważył, jakby nigdy nic odstawiałam
torebkę na półkę, ale z tyłu, żeby nie znaleziono jej zbyt
szybko. Nigdy nie zostałam przyłapana i byłam z tego bardzo
dumna.
- Ale teraz, kiedy już możesz sobie pozwolić na kupienie
całej torebki, przyjemność nie jest chyba aż tak wielka?
- Powiem ci coś, Scott. Pięć tygodni temu lekarz
powiedział mi, że jestem chora. Od tej pory wszystko zaczęło mi
smakować jak nigdy przedtem.
Powiedziała to zupełnie zwyczajnie, bez użalania się nad
sobą.
- Beenie, ogromnie mi przykro... Czy możemy coś dla ciebie
zrobić? Może jakaś kuracja, albo...
- Już za późno. Od dawna czułam się paskudnie i
powtarzałam sobie, że powinnam pójść na badania, ale sam wiesz,
jak to jest: jesteś zbyt leniwy albo w głębi duszy boisz się i
nie chcesz poznać prawdy... W każdym razie, boisz się tym
bardziej, im gorzej się czujesz. Idziesz na badanie dopiero
wtedy, kiedy ból staje się nie do wytrzymania, a wtedy masz już
pewność, że doczekałeś się poważnych kłopotów... - Zacisnęła
usta i potrząsnęła głową. - Pamiętasz słowo "niemożebność"?
Jesteś nauczycielem angielskiego. Dlaczego już nikt nie używa
tego słowa?
Tak czy inaczej, postanowiłam brać leki, które mi
przepisali, i chodzić na zabiegi, ale tylko tak długo, jak
długo nie będzie mi to przeszkadzać w normalnym życiu. Widzisz
te ciasteczka? Zjadłam aż trzy, a teraz odstawię torebkę na
półkę i nie zapłacę za nie, zupełnie jak w dawnych czasach.
Czym skorupka za młodu nasiąknie... Ale teraz nie są już tak
dobre jak kiedyś.
- Napiłabyś się ze mną kawy?
- Nie, muszę wziąć się za sprzątanie domu. To jedyna
rzecz, jaką naprawdę lubię robić. Idziesz do czyjegoś domu,
pracujesz ciężko przez cały dzień, a potem oddajesz go
właścicielom, żeby mieszkali w nim przez następny tydzień.
- Z nikogo nie byliśmy tak zadowoleni jak z ciebie.
- Dziękuję, Scott. Miło mi, że to powiedziałeś.
Roberta była wstrząśnięta, kiedy opowiedziałem jej o
spotkaniu. Zadawała te same pytania i siedziała z takim samym
wyrazem twarzy jak ja podczas powrotnej drogi ze sklepu. Mój
ojciec nazywał taki stan "dotknięciem brzytwy" - kiedy
dowiadujesz się, że ktoś, kogo znasz, umarł albo jest ciężko
chory, w pierwszym odruchu cofasz się, jakbyś dotknął ostrza
brzytwy.
- Możemy coś dla niej zrobić?
- Owszem, pozwolić jej sprzątać nasz dom. Powiedziała mi,
że to właśnie lubi robić najbardziej.
- Chce zostawić po sobie porządek?...
- Chyba tak. Mówiła o tym zupełnie normalnie. "Jestem
chora i już za późno na cokolwiek." Nie wiem dlaczego, ale
zaraz potem przyszła mi na myśl jej historia o martwym króliku.
Miałem już wejść do sali, kiedy nagle usłyszałem jej głos.
- Scott?
Odwróciłem się i ujrzałem Beenie z nieśmiałym uśmiechem na
ustach, ściskającą w dłoniach małą, lśniąco czerwoną torebkę.
- Beenie! Masz tu jakieś zajęcia?
- Nie, ale chciałam zapytać, czy nie mogłabym chodzić na
twoje. Zadzwoniłam do was dziś rano, ale ciebie już nie było, a
Roberta powiedziała mi, żebym przyszła prosto tutaj. Pomyślałam
sobie: czemu nie? Najwyżej się nie zgodzi.
- Dlaczego miałbym się nie zgodzić? Właśnie omawiamy
opowiadania Nathaniela Hawthorne'a. Znasz je?
- Nie, ale to nic nie szkodzi. Po prostu usiądę sobie i
będę się przysłuchiwać. Temat nie jest ważny.
- W takim razie zapraszam panią do środka.
Kiedy weszliśmy razem do sali, studenci spojrzeli z
zaciekawieniem na Beenie. Przedstawiłem ją jako dr Rushforth i
powiedziałem, że będzie obserwować przebieg dzisiejszego
seminarium. Do tej pory nigdy nie przyprowadzałem nikogo na
zajęcia, więc dzieciaki były podwójnie zaintrygowane.
Tego dnia po raz pierwszy zobaczyłem ją w czymś innym niż
w dresie. Miała na sobie brązową spódniczkę, utrzymaną w
zbliżonej tonacji wełnianą kamizelkę oraz białą bluzkę z dużym
kołnierzykiem. Nie wiem dlaczego, ale w tym stroju wydawała się
jakby mniejsza. W dresie stanowiła siwowłosy ładunek energii,
teraz zaś wyglądała tak, jakby na siłę starała się upodobnić do
gromady ponurych nudziarzy.
Przez cały czas trwania zajęć obserwowałem ją kątem oka. Z
jej twarzy ani na chwilę nie zniknął uśmiech z rodzaju tych,
jakie przywołujemy, kiedy ktoś mówi do nas w niezrozumiałym
języku, a my nie chcemy sprawić mu przykrości. Zastanawiałem
się, po co tu właściwie przyszła.
Kiedy zajęcia dobiegły końca, Beenie pozostała na miejscu.
Podszedłem do niej.
- Oni chyba cię lubią, prawda? Twoi studenci.
- Bardzo się z tego cieszę, choć czasem wolę, żeby tak nie
było. Staraliby się wtedy ze mną współzawodniczyć, co
zmuszałoby ich do bardziej wytężonej pracy. Dlaczego tu
przyszłaś, Beenie?
- Żeby zobaczyć cię w akcji. Żeby przekonać się, jak
wyglądasz poza domem. Widuję cię tylko jedzącego lunch albo
rozmawiającego z Robertą. Jesteś dobrym nauczycielem, Scott -
widać to po sposobie, w jaki podchodzisz do pracy. Niewiele
wiem o Nathanielu Hawthorne, ale udało ci się mnie nim
zainteresować. A przy okazji dowiedziałam się, co to znaczy
"żałosny sofizmat".
Poklepała mnie po ramieniu i podniosła się z krzesła.
Nagle zamarła w pół ruchu i skrzywiła się. Coś musiało ją
bardzo zaboleć. Zauważyła, że nie umknęło to mojej uwagi.
- To mój stały gość - powiedziała z uśmiechem. - Nieźle
pan sobie radzi, profesorze Silver. Naprawdę nieźle. Do
zobaczenia pojutrze.
Roberta poszła na aerobic, a ja siedziałem w gabinecie,
pracując nad artykułem. Dokładnie w połowie wspaniałej myśli
rozległo się donośne pukanie do drzwi.
- Tak?
- Scott, znalazłam coś ciekawego. Możesz przyjść i rzucić
okiem?
Lubiłem Beenie i podziwiałem jej odwagę, ale naprawdę
nie musiała przeszkadzać mi w pracy, aby dowiedzieć się, czy
potrzebuję jeszcze starą rakietę tenisową. Nastroszyłem się
groźnie i podszedłem do drzwi.
- O co chodzi, Beenie?
Trzymała przed sobą kartonowe pudełko koloru owsianki. Na
wierzchu znajdował się napis wykonany wielkimi, drukowanymi
literami: KRÓL JUTRA. Nie widziałem tego pudełka od dwudziestu
lat, ale nie musiałem go otwierać, aby dowiedzieć się, co jest
w środku.
Zaraz po ukończeniu studiów, kiedy wziąłem się za pisanie
doktoratu, uczyłem także przedmiotu noszącego nazwę podstawy
kompozycji literackiej. Temat interesował mnie, a ponieważ
byłem młodym, pełnym energii idealistą, to myślę, że dobrze
dawałem sobie z nim radę.
Wśród studentów miałem młodą, poważną kobietę
nazwiskiem Annette Taugwalder. Była inteligentna i
utalentowana, i ponad wszystko na świecie pragnęła zostać
pisarką. Żyła literaturą do tego stopnia, że często
dwukrotnie czytała zadane lektury. Lubiłem ją, ale trochę
niepokoiła mnie jej żarliwość. Ja także pasjonowałem się
książkami, lecz wydawało mi się, że ona nie tyle czyta je,
co wręcz pożera. Oprócz tego charakteryzowała ją pewna
arogancja. Annette dawała wyraźnie wszystkim do zrozumienia,
że nie uważa ich za równych sobie, więc lepiej, by zostawili
ją w spokoju.
Mniej więcej w połowie semestru podeszła do mnie po
zajęciach i zapytała, czy zechciałbym przeczytać maszynopis jej
powieści. Zgodziłem się, ale uprzedziłem ją uczciwie, że będę
całkowicie szczery, nawet jeśli mi się nie spodoba. Odparła, że
wie o tym, i że właśnie dlatego zwróciła się z tą prośbą do
mnie, a nie do jakiegoś innego wykładowcy.
Niestety, powieść okazała się do niczego. Kolejny
Bildungsroman autorstwa dwudziestolatki - znalazłoby się kilka
dobrych fragmentów, ale ogólnie były to stare, dobrze znane
rzeczy udające nowe. Mimo to poświęciłem niemal cały weekend na
uważną lekturę i nawet poczyniłem sporo notatek, aby Annette
wiedziała, że podszedłem poważnie do sprawy.
W poniedziałek po wykładzie usiedliśmy razem i
powiedziałem jej, najbardziej delikatnie i dyplomatycznie, jak
tylko potrafiłem, czego dotyczą moje zastrzeżenia wobec
książki. Było tam parę mocnych rzeczy, które jednak wymagały
wyostrzenia, lepszej charakterystyki postaci i pełniejszej
perspektywy. Zapytała mnie, czy uważam, że powieść nadaje się
do druku, a ja odparłem, że nie, że moim zdaniem powinna zostać
napisana jeszcze raz, od