Carroll Jonathan - Alarm
Szczegóły |
Tytuł |
Carroll Jonathan - Alarm |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Carroll Jonathan - Alarm PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Carroll Jonathan - Alarm PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Carroll Jonathan - Alarm - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jonathan Carroll
Alarm
v I żyli długo i szczęśliwie. Do cholery, przecież tak
właśnie miało być! Spotkali się, rozmawiali ze sobą,
pokochali się, on poprosił, żeby wyszła za niego za mąż, a
ona zgodziła się... dokładnie tak, jak to się miało
zdarzyć.
Ale choć mamy nadzieję, że istnieją jakieś reguły, w
rzeczywistości wcale ich nie ma. Gorzej, bo staramy się
postępować zgodnie z tym, co nie istnieje i kończymy jak
on: siedząc w pustym mieszkaniu, zastanawiając się, gdzie
ona może być, co robi w tej właśnie chwili, pewni, że jest
to wspaniałe i seksy, po prostu nieporównywalne z
czymkolwiek, co robiła wspólnie z nim.
Widział tego drugiego mężczyznę. O to właśnie chodzi.
W publicznym miejscu trzymała za rękę faceta z
brodą a la van Dyck i w dodatku wytatuowanego! Wyglądał na
rowerzystę albo kierowcę ciężarówki, z tych, co noszą
czapki z otworkami dla wentylacji.
A przecież zawsze nienawidziła tatuaży! Przynajmniej
tak mówiła. Pamiętał nawet, jak się wyraziła: "Tatuaż jest
jak trąd". No a teraz szła za rękę z panem trędowatym,
podczas gdy jej mąż siedział w pustym pokoju gapiąc się w
podłogę.
Na dodatek tęsknił za wszystkim, co się z nią wiązało,
nawet za tymi rzeczami, których szczerze nienawidził. Jej
długimi czarnymi włosami przyczepionymi do białej emalii
umywalki na kształt dziwnie wykaligrafowanych wzorów.
Porozrzucanymi nieporządnie kosmetykami zajmującymi trzy
czwarte szafki. Uporem. I tym słodziutkim głosem, kiedy
przemawiała do kota. Każdej z tych rzeczy.
Próbował wszystkiego, żeby o niej zapomnieć: Bali,
drogiej wódki, randek z agencji towarzyskiej, historii
Hioba. Problem jednak w tym, że nie chciał o niej
zapomnieć. Nie chciał przestać myśleć o jej uśmiechu, o
jej długich palcach, o tym, jak pogwizdywała krzątając się
w kuchni. Jeszcze z nią nie skończył.
A dzisiaj była ich rocznica. Cztery lata małżeńskiego
szczęścia. Zabrałby ją na kolację i prawił komplementy.
Kupiłby jej prezent - coś ekstrawaganckiego jak na ich
możliwości, bo ostatecznie miłość jest ważniejsza niż stan
konta bankowego. Może nawet wziąłby ją w jakąś podróż.
Położyłby dwa bilety na ich małym stole i powiedział:
"Jutro będziemy w Londynie".
Kiedy tak siedział i myślał o tym, wydawało mu się, że
mieszkanie rośnie i rośnie wokół niego i wreszcie czuł
się jak pośrodku wielkiej stacji kolejowej. W drodze
donikąd!
Westchnął, podniósł się i postanowił pójść się napić.
Usiądzie sobie w barze i poogląda mecz w telewizji.
Cokolwiek, byle tylko oderwać myśli od niej. Może jego
umysł pracujący na pełnych obrotach ustali, co do cholery
ma zrobić z resztą życia.
Na dworze było bardzo zimno i samochód nie chciał
zapalić. Trrr... trrr... trrr... gasł raz po razie.
Uchwycił mocno kierownicę poprzez wspaniałe skórzane
rękawiczki, które podarowała mu na ostatnie urodziny. "No
dalej, skurczybyku, nie rób mi tego! Nie dzisiaj". Trrr...
trrr... znowu nic.
Zawsze kiedy silnik nie chciał zapalić, mówiła: "Może
go zalałeś". Bo tylko to wiedziała na temat samochodów, że
jeśli zbytnio pompujesz pedałem gazu, zalewasz motor. Więc
za każdym razem gdy był jakiś kłopot, według niej musiało
to być zalanie. Stroił sobie żarty z tej jej wiedzy
samochodowej, aż wreszcie szczypała go w ramię, żeby
przestał. Raz zacięło się okno. Bardzo poważnie zapytał
ją, czy nie myśli, że się zalało...
Oparł głowę na kierownicy. Czuł się tak, jakby
przyłożył do czoła nie kawałek plastyku, ale lodu. Bez
cienia nadziei przekręcił jeszcze raz kluczyk i wtedy
nagle silnik zaskoczył. Dzięki Bogu!
W chwili gdy wyjeżdżał z parkingu, zobaczył
niesympatycznego sąsiada, nazywała go: "Niedobry pan
Musztarda".
Czy naprawdę ona będzie mu tak towarzyszyć przez cały
wieczór? "Może jest zalany", przezwiska, jakie nadawała
ludziom, jej głos, kiedy przejeżdżał koło miejsc, gdzie
zwykle robiła zakupy. Czy to wszystko będzie go
torturować?
Nie. Bar, który wybrał, był bardzo przytulny. Przez
kilka następnych godzin czuł się tak, jakby wylądował z
powrotem na Ziemi. Przysiadła się do niego duża blondyna
imieniem Cora, jej chłopak dbał, żeby nie zabrakło im
picia. Zaśmiewali się nawiązując nocną przyjaźń. Tak
właśnie powinno być. Mili dla siebie ludzie, opowiadający
historyjki i dowcipy tak śmieszne, że chichoczesz do bólu
brzucha. Cory nie tknąłby za nic w świecie, ale był jej
wdzięczny, bo trzy razy powtórzyła, że jest w jej typie.
Kiedy przycisnęło go, by pójść do toalety i właśnie miał
się podnieść, usłyszał za sobą głos: "Cześć, Cora". Coś
szelmowskiego w tonie, jakaś sugestia intymności
podpowiedziały mu, że ten ktoś musiał spędzić z Corą pewien
czas w łóżku. Odwrócił się i ku swemu przerażeniu ujrzał
pana Tatuowanego van Dycka.
- Cześć! Gdzie się podziewałeś? Co żeś ostatnio
nabroił? - powitała go najwyraźniej zachwycona Cora.
Nawet kiedy już zostali sobie przedstawieni,
Złodziej Żon nie patrzył na niego, tylko na dekolt Cory.
- Cześć, jak leci?
W jego głosie słychać było kompletny brak
zainteresowania tym, jak leci drugiemu mężczyźnie.
W porządku, to był właściwy moment! Odpowiednia
chwila, żeby stanąć przeciwko tej świni, przeciwko własnej
słabej naturze, przeciwko wszystkiemu, czym kiedykolwiek
był i czego nie zrobił. Wstań. Złap chujka za koszulę,
wyciągnij go na środek sali, przyłóż mu. Zrób coś!
Akurat. Nie było w nim nic z Dżyngis-chana, ani
jednego chromosomu. Ani Dżyngisa, ani Johna Wayne'a, ani
jaj, ani grandezzy, ani niczego. Niczego dobrego. Złego
zresztą też nie - sama bezbarwność i bezużyteczność.
Można to kupować na tony i nawozić tym pole. Był tylko
sobą, potrafiącym jedynie wstrzymywać oddech i z
zaczerwienionymi policzkami zaciskać pięści, siedząc obok
mężczyzny, który ukradł mu żonę.
Nawet gdyby wyszedł od razu i tak przebywałby tam za
długo. Cały alkohol, który wlał w siebie tej nocy, gdzieś
wyparował i jego błogosławione efekty zniknęły, zanim
jeszcze wyszedł z budynku. Wsiądzie do samochodu i
pojedzie. To właśnie zamierzał zrobić. Jechać przed
siebie, by zabić ból i upokorzenie, mijając drogowskazy i
stacje benzynowe, jadąc donikąd. Tego właśnie potrzebował
w taką noc.
Miał swoją wielką szansę, ale wszystko, co potrafił, to
zaperzyć się. Więc teraz pojedzie. A jeśli będzie chciał
jechać przez całą noc, sam w samochodzie, który nie chce
zapalić i przypomina mu o żonie, niech tak będzie. Będzie
jechał całą noc i zobaczy przez szybę samochodową, jak
wstaje świt. A nowy dzień zawsze przynosi nową nadzieję.
Chociaż zrobiło się już wpół do drugiej, parking
przed barem był pełen. Zazdrościł wszystkim tym
szczęśliwym pijakom, siedzącym jeszcze w środku. Z goryczą
stwierdził, że zazdrości właściwie każdemu, kto nie jest
nim.
Zanim zdążył zanurzyć się w pełnię smutku wywołanego
tą myślą, usłyszał, jak z tyłu ktoś do niego podchodzi.
Zaczął się odwracać i wtedy poczuł uderzenie w tył głowy.
Upadł.
Nie miał żadnych snów. Przeszedł prosto od rejestracji
ostrego bólu do pełnej świadomości. "Gdzie u diabła ja
jestem?" Ale nie mógł wymówić tych słów, bo usta miał
zakneblowane, a ręce związane z tyłu.
Panowała kompletna ciemność, ale wiedział, że jest w
czymś, co się porusza. To był hałas, jaki robi samochód.
Był w samochodzie. Po kilku sekundach uświadomił sobie, że
leży w bagażniku. Po tym, jak ktoś go uderzył,
został związany i wpakowany do bagażnika!
Ogarnęła go panika. Zaczął się szarpać i usiłował
krzyczeć mimo taśmy, która zaklejała mu usta. Nigdy w
całym swoim życiu nie czuł się równie żywy. Nic nie
liczyło się nigdy tak bardzo jak to, by się teraz uwolnić
od taśmy, więzów i z bagażnika. Jeśli nie wydostanie się w
tej chwili, oszaleje. I wreszcie coś robił, nie leżał jak
owca wieziona na rzeź. Kopał i krzyczał ile sił.
Nic się nie stało. Rzucał się, a samochód jechał dalej
i choćby nie wiem czego próbował, nic nie mogło tego zmienić.
Szczęśliwie pierwsza fala paniki przeszła, przynajmniej na
jakiś czas.
Zastanawiał się, kto u licha, chciałby go porywać. Nie
miał niczego, nic nie wiedział, nie dysponował żadną
władzą. Jakież Czerwone Brygady, Ariańskie Braterstwo,
Lśniąca Droga i wszyscy mordercy wiedzieli, że w ogóle
istnieje? Czy powinien się poczuć pochlebiony?
Może to jacyś rozwścieczeni Arabowie, którym
wystarczyłby jakikolwiek Amerykanin. Albo sadyści. Zabiorą
go do lasu wraz z walizką pełną... no, rzeczy, a kiedy
jego ciało zostanie odnalezione, nawet ci, którzy na niego
trafią, odwrócą się chorzy z obrzydzenia. Znowu zaczął się
szarpać.
Na dobre lub złe, w chwilę po tym, jak dopadła go druga
fala strachu, samochód gwałtownie się zatrzymał. Trzasnęło
dwoje drzwi. Nikt się nie odezwał, za to usłyszał kroki.
Gdzieś bardzo blisko w zamku obrócił się kluczyk i klapa
nad nim skoczyła w górę. Oślepiło go światło.
- Wysiadaj!
- Nie może, jest związany.
- No taaa.
Oba głosy należały do Amerykanów. I były znajome.
Po jakiejś chwili ktoś go przekręcił na kolana, a
potem złapawszy go pod ramiona, wyciągnął z samochodu.
Ponieważ świecono mu cały czas prosto w twarz, nie mógł
zobaczyć, kto to.
Położyli go na ziemi. Czuł się jak sparaliżowany
oczekiwaniem, co zaraz nastąpi. Ktoś kopnął go w bok.
Mocne kopnięcie, ale nie mordercze.
- Przestań.
- Dlaczego? Widziałeś, jak on uderzył?
Znowu te znajome głosy. Bardziej niż bólem i strachem
jego umysł zajęty był szukaniem odpowiedzi na pytanie, skąd
zna te głosy.
Światło zgasło. Zamrugał starając się odzyskać
zdolność widzenia. Najpierw zobaczył dwie, potem trzy pary
nóg. Jedne były w trampkach. Takich samych, jak te, które
nosił jako nastolatek, wysokich, w czarno-białe paski.
- Zdejmij taśmę. Pozwól mu mówić. Teraz już nie ma
znaczenia, czy go usłyszą.
Ktoś zaśmiał się złośliwie.
Trampki zbliżyły się i czyjaś dłoń jednym brutalnym
pociągnięciem zerwała taśmę z jego ust.
Mężczyzna krzyknął, ale nie z bólu, tylko dlatego, że
tym, który mu zerwał taśmę, był on sam.
W wieku lat siedemnastu. On jako siedemnastolatek, w
trampkach, w wymęczonych dżinsach, na których matka
naszyła mnóstwo łat i w krzyczącej koszulce polo, którą
dostał na ostatnie urodziny od swojej dziewczyny.
- Niespodzianka, dupku. Witaj w domu.
Siedemnastolatek podniósł się i oparł dłonie na
wąskich biodrach.
Od tamtego czasu nabrał sporo wagi. Pamiętał, jak
kiedyś kupował spodnie nr 32 zarówno w pasie jak i na
długość. To były czasy.
- Spójrz na mnie - odezwał się głębszy głos i nagle
zrozumiał, że i ten należy do niego. Zawsze jesteśmy
zdziwieni słysząc samych siebie z taśmy magnetofonowej. W
ciągu trzydziestu sekund usłyszał siebie dwa razy - z
przeszłości i teraźniejszości.
Przestraszony podniósł wzrok i zobaczył siebie
wgapionego w siebie. To ja, zrozumiał natychmiast. I ten
szkaradny czerwony sweter. Jego żona upierała się, że
świetnie w nim wygląda.
- Czy wiesz, kim jesteśmy?
Mimo że był oszołomiony, pytanie wydało mu się
bezdennie głupie. Ale nie chciał się narażać, więc tylko
skinął głową. Ten drugi odpowiedział mu podobnym
skinieniem.
- To dobrze, ponieważ ja nie wiedziałem. Zabrało mi
sporo czasu, zanim to zrozumiałem.
- Ja skumałem od razu - oznajmił z dumą
siedemnastolatek.
- Zamknij się, dobra? Jeśli jesteś taki sprytny, to
jak tutaj trafiłeś?
Podniósł wzrok na swoje dwie wcześniejsze wersje
spoglądające na siebie ze wściekłością. Ich wzajemna
nienawiść była oczywista.
- A ty, kurwa, na co tak się gapisz? - warknął
siedemnastolatek.
Ale leżący na ziemi mężczyzna wiedział, że to blef.
Pamiętał, jak mając siedemnaście lat bardzo starał się
udawać twardziela. Trzymał z grupą łobuziaków
najeżonych niczym kaktusy i niebezpiecznych jak ręczne
granaty. Wcale nie odznaczał się odwagą, ale był sprytny i
potrafił oszukać innych, by uwierzyli, że jest jednym z
nich, a to wystarczyło.
Zawsze był sprytny, ale teraz siedząc na ziemi, w
tej niewyobrażalnej sytuacji, uświadomił sobie coś po raz
pierwszy - jesteś sprytny i wydaje ci się, że to
wystarczy, ale tak nie jest. Do czego doprowadziły go
wszystkie te świetne plany, kłamstwa i udawania, pośród
których żył przez lata? Opuściła go żona, praca, którą
wykonywał okazała się znacznie mniej interesująca, niż się
zapowiadała, mieszkanie miało pozór tymczasowości.
Pewna kobieta, z którą kiedyś pracował, powiedziała:
"Spieprzyłam życie do poziomu absolutnej średniej". Kiedy
pierwszy raz to usłyszał, uznał powiedzenie za zabawne.
Teraz zrozumiał, że było też prawdziwe. Użył całego swego
sprytu, by jego życie również stało się średnie i takie
już miało pozostać. Na zawsze.
- Alleluja! Nasz chłopczyk ujrzał światło -
wykrzyknął siedemnastolatek.
A starszy mężczyzna pochylił się, by pomóc mu
stanąć na nogi. Głośno zaskrzypiały stawy w kolanach.
- Witaj w klubie.
Teraz już mógł widzieć normalnie, a to, co zobaczył
wokół siebie, przejęło go dreszczem.
Było ich tak wielu, ubrani w tenisówki i
podkoszulki, w garnitury, w bermudy i sandały. Włosy
obcięte na wiele różnych sposobów, twarze od bardzo
chudych do wręcz pucołowatych.
Ale wszyscy byli nim.
Oniemiały wpatrywał się w te różne odmiany samego
siebie. To było jak oglądanie albumu. Oto on w wieku
siedmiu, dwunastu, siedemnastu, dziewiętnastu lat. Z
długimi paznokciami z czasu, kiedy poważnie myślał, że
będzie zawodowo grał na gitarze. Ze świeżą raną, po tym
jak spadł z roweru, ile wtedy miał? Jedenaście? Wszyscy
oni stali na wąskiej polnej drodze o drugiej nad ranem,
wszystkie jego wersje, spoglądające na niego lub
rozmawiające cicho między sobą. Nie słyszał tego, co
mówili, ale wiedział, że rozmawiają o nim. Ich twarze
wyrażały całą gamę uczuć, od rozbawienia po obrzydzenie.
Zbierając resztę sił, jaka mu pozostała,
wyszeptał, mając nadzieję, że ktoś mu odpowie.
- Co to jest? Dlaczego się tutaj znalazłem?
- Ponieważ jesteś skończony. Twój czas się
wyczerpał. A teraz się tego dowiedziałeś -
siedemnastolatek parsknął śmiechem. - Ponieważ jesteś
teraz taki sam jak my. Zużyty i wyrzucony niby niedopałek.
Starszy mężczyzna położył opiekuńczo dłoń na jego
ramieniu.
- Prawda. Wszyscy jesteśmy jedną osobą, ale ta
osoba dorasta albo starzeje się, czy jak chcesz to nazwać.
Każdy z nas był jakimś etapem, a kiedy ten się skończył...
Siedemnastolatek odsunął go na bok i stanął nos w
nos ze skonfundowanym mężczyzną.
- Ja ci to wytłumaczę. Życie jest czymś na kształt
paczki papierosów, można powiedzieć. To proste. W paczce
masz dwadzieścia sztuk, zgadza się? Wypalasz jednego,
zostaje dziewiętnaście. Co robisz z niedopałkiem? Rzucasz
go na ziemię i zapominasz o nim, ponieważ się wypalił.
Tyle tylko, że my się nie wypalamy. Ale nikt o tym nie wie
póki nie trafia tutaj. Tak jak ty teraz. To wielki sekret
życia.
- My wszyscy... - chłopak, na którego twarzy
malował się gniew, zatoczył ręką wielki łuk, obejmując
zebranych - tworzymy jedną paczkę. Jedno życie.
Jednego człowieka. Ale dowiadujemy się o tym dopiero
wtedy, gdy zostaliśmy zużyci i odrzuceni. Kiedy jest już
za późno.
- Czy ja nie żyję? To znaczy, czy on nie żyje?
- Oczywiście, że nie. Nie bądź takim egoistą. On
po prostu wyciągnął z paczki kolejnego papierosa.
Zarówno chłopak, jak i cała reszta, byli zachwyceni
tym porównaniem. Gruchnęli śmiechem.
Nie miał się do kogo zwrócić poza mężczyzną, który
wcześniej łagodnie dotknął jego ramienia. Jednak i on tylko
smutno pokiwał głową, potwierdzając, że wersja chłopca jest
prawdziwa.
Spojrzał na tłum, na siebie samego przez wszystkie
minione lata i zrozumiał, że to prawda. Nie było innego
wytłumaczenia.
- Co stanie się ze mną, to znaczy, chodzi mi, z
nim?
Z cienia doszedł go rozdrażniony głos:
- Kto to wie? Od nas oczekuje się tylko, byśmy
siedzieli i czekali, aż dołączy do nas. Stabilizacja.
Stabilizacja! Wszechmocny Boże, kiedy ostatni raz
użył tego głupiego słowa? W latach siedemdziesiątych? Być
ustabilizowanym. Ustabilizowana miłość.
Na pomoc!
Pierwsza noc reszty jego życia przeszła nie
najgorzej. Chłopak w harcerskim mundurku, on, rozpalił
ogień, inny przyniósł hot dogi i bułki w pudłach.
Siedemnastolatek użył swego noża, żeby je otworzyć.
Mężczyźni obsiedli ogień i jedząc rozmawiali. Niektórzy
drzemali, głównie ci młodsi. Któryś próbował zaintonować
jakąś starą pieśń, ale inny kazał mu się zamknąć
twierdząc, że nie wszyscy ją znają. Świetną stroną tej
nocy było, że przypominała najwspanialsze klasowe
spotkanie po latach. Mężczyźni znali jego życie w
najdrobniejszych szczegółach, więc przez kilka godzin
zadawał im niezliczone pytania, ponieważ sam zapomniał tak
wiele. Przypominało to odnajdywanie skarbów, które stracił
po drodze.
Umieli odpowiedzieć na każde z jego pytań. Po
jakimś czasie spędzonym razem miał w zebranym towarzystwie
swoich faworytów. Ale to było oczywiste. Kto lubi samego
siebie przez cały czas? Zawsze bał się śmierci, ale jeśli
tak miał wyglądać koniec, nie było to takie złe.
Zaprowiantowanie zagwarantowane, a wspominki w męskim
towarzystwie...
Nie! To było okropne, przerażające! Jak czekanie na
Godota, tyle tylko, że nie było żadnego Godota ani boga,
na którego można by czekać, jedynie inne wersje jego
samego, a jaką dawkę własnej osoby daje się wytrzymać.
I wtedy wyskoczyli z ostatnią niespodzianką. Kiedy
pierwsze promienie słońca przebiły się przez gęsty las,
powiedzieli mu, żeby wsiadł do samochodu. Był tak
wykończony, wypluty, że zrobiłby wszystko, co by mu
kazali.
Do miasta wzięli go nie ci sami, którzy go stamtąd
przywieźli. Siedemnastolatek już kilka godzin wcześniej
zniknął w lesie, a starszy mężczyzna siedział z uśpionym
dzieckiem na kolanach.
W milczeniu jechali w stronę znajomego miasta.
Siedząc obok kierowcy patrzył tępo na to, co do ostatniej
nocy było jego światem. Minęli budynek, w którym mieszkał,
a potem miejsce pracy, to gdzie grał w kręgle, kościół, w
którym brał ślub.
Nie odezwał się aż do chwili gdy zatrzymali się
przed domem, w którym jego żona mieszkała z wytatuowanym
van Dyckiem.
- Nie, naprawdę, ja nie chcę...
- Ciii. Po prostu patrz - powiedział jeden z nich.
Kilka minut później pod dom podjechała błękitna
toyota metalic i wysiadł z niej van Dyck. Najwyraźniej był
pijany, a uśmiech na jego twarzy jasno dawał do
zrozumienia, jakim okazał się niegrzecznym chłopcem tej
nocy. Czy spędził ją ze spotkaną w barze Corą? Jaka to
zresztą różnica?
Mimo wszystkich rewelacji ostatniej nocy mężczyzna
siedzący obok kierowcy rzucił się w przód krzycząc:
- Ty pieprzony skurwysynu.
I wtedy stało się coś dziwnego: van Dyck zatrzymał
się i położył dłoń na karku. A potem powoli odwrócił się w
ich stronę.
Kiedy mężczyzna zobaczył twarz van Dycka, chwycił
ciężko powietrze. Ponieważ to też był on, byli tą samą
osobą. Różniła ich jedynie broda, tatuaż i aura. Gdzieś po
drodze zmienił się, stał się człowiekiem poza prawem czy
jakimś dupkiem, a może kimś pośrednim. Jak to się stało?
Mężczyzna w samochodzie nie potrafił tego zrozumieć. Ale
dowód znajdował się o trzydzieści kroków od niego,
trzymając się dłonią za kark, z wyrazem niedowierzania w
pijanych oczach.
Mężczyzna w samochodzie zrozumiał nagle, że żona
wcale nie opuściła go. Po prostu kochała go nadal w tej
złej wersji. Czy ona zwariowała? Wszystko w tym facecie
krzyczało o kiepskim standardzie, kowbojskich butach,
tanim piwie i braku kontroli. Co gorsza, prawdopodobnie
właśnie spędził noc zdradzając jedyną kobietę, którą
kiedykolwiek kochał. Jak często się to zdarzało? Jak mógł
jej to robić?
Mężczyzna siedzący w samochodzie zacisnął pięści i
niewiele myśląc, zaczął wysiadać z samochodu. Kierowca
złapał go i przytrzymał.
- Nie możesz tego zrobić. To jest zakazane.
Przywieźliśmy cię tutaj, byś zobaczył, że ona wcale cię
nie zostawiła.
- Ale dlaczego nie wiedziałem tego wcześniej, w barze?
Dlaczego wtedy go nie rozpoznałem?
- Nie możesz, póki nie znajdziesz się wśród nas i
nie dowiesz się o wszystkim.
Czuł gniew, miał złamane serce, ale też był dziwnie
uspokojony. To była prawda, ona wcale go nie zostawiła.
Patrzył na tego szczęśliwego kundla po drugiej
stronie ulicy nienawidząc go bardziej niż kogokolwiek
kiedykolwiek na świecie. Nienawidził go, nawet jeśli to był
on sam.
A potem nagle coś zrozumiał i jego twarz
rozpogodziła się. Zwrócił się do kierowcy:
- Wcześniej czy później on także się zużyje, co? -
pokazał na van Dycka, który właśnie się odwrócił i szedł
w stronę domu.
Uśmiech kierowcy był pełen zrozumienia, pojawił się
na niej taki sprytny uśmieszek, który towarzyszył mu przez
całe życie.
- Zgadza się i jeśli będziesz chciał, to ty
przyjedziesz po skurwiela, kiedy nadejdzie jego czas.
- Już wkrótce! - krzyknął ten z tylnego siedzenia,
unosząc zaciśniętą pięść w znajomym salucie "Czarnych
Panter". Siedzący z przodu mężczyźni zawstydzeni umknęli
spojrzeniem.
Przełożyła Dorota Malinowska