Card Orson Scott - Ameryka
Szczegóły |
Tytuł |
Card Orson Scott - Ameryka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Card Orson Scott - Ameryka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Card Orson Scott - Ameryka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Card Orson Scott - Ameryka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Orson Scott Card
Ameryka
Sam Monson i Anamari Boagente spotkali siê dwa razy w ¿yciu; dwa razy
w odstêpie czterdziestu lat. Pierwsze spotkanie trwa³o kilka tygodni i
mia³o miejsce w g³êbi amazoñskiej d¿ungli, w wiosce Agualinda. Drugie,
zaledwie godzinne, odby³o siê przy ruinach zapory wodnej Glen Canyon, na
granicy kraju Navaho i stanu Deseret.
Kiedy spotkali siê po raz pierwszy, Sam by³ chudym nastolatkiem z
Utah, Anamari za brazylijsk± Indiank± - wci±¿ pann±, w rednim wieku.
Kiedy spotkali siê po raz drugi, on by³ gubernatorem Deseret, ostatniego
europejskiego stanu w Ameryce, a ona - jak uwa¿ali niektórzy - matk±
Boga. Nikt oprócz mnie nie domyli³ siê wtedy, ¿e spotkali siê ju¿
wczeniej. Ja by³em tego pewien i nêka³em Sama, a¿ opowiedzia³ mi
wszystko. Teraz Sam nie ¿yje, a i ona ju¿ dawno odesz³a i jestem
jedynym, który zna prawdê. Przed d³ugi czas myla³em; ¿e zabiorê tê
historiê do grobu, ale teraz widzê, ¿e nie mogê tego zrobiæ. Widzê, ¿e
nie bêdê móg³ umrzeæ, dopóki tego nie opiszê. Wszystko, czego mia³em
dokonaæ, zrobi³em ju¿ dawno temu, wiêc dlaczego jeszcze ¿yjê? Wydaje mi
siê, ¿e to ziemia trzyma mnie przy ¿yciu, ¿ebym móg³ przekazaæ opowieæ
o jej zwyciêstwie, tak jak utrzymuje ¿ycie w w a s , ¿ebycie mogli jej
wys³uchaæ. Bogowie tacy s±. Nie wystarcza im to, ¿e rz±dz± wszystkim.
Chc± jeszcze byæ s³awni.
Agualinda, Amazonia
Pasa¿erowie nic jej nie obchodzili. Anamari interesowa³y tylko
helikoptery przylatuj±ce z dostawami lekarstw. Ten przywióz³ spory
pakiet benaxidenu; Anamari ledwie zauwa¿y³a chudego, niezgrabnego
ch³opca siedz±cego przy skrzyniach i patrz±cego spode ³ba. Jeszcze jeden
Yanqui, który nie chce tkwiæ w d¿ungli. Nic nowego. Do tej pory
Norteamericanos stali siê dla Anamari prawie niewidzialni. Przybywali i
znikali.
To z brazylijskimi urzêdnikami musia³a siê u¿eraæ, z ma³ymi
biurokratami znosz±cymi z trudem lata prawdziwego zes³ania w Manaus, co
wy³adowywali swoj± frustracjê tyranizuj±c bezradnych Indian. Nie,
przykro mi, nie mamy ju¿ penicyliny, nie mamy ju¿ strzykawek, co
zrobilicie ze szczepionk± przeciw AIDS, któr± dalimy wam trzy lata
temu? Mylicie, ¿e my plujemy pieniêdzmi? Niech przyjd± do miasta, jeli
chc± wyzdrowieæ. W Sao Paulo de Olivenca jest szpital, wylij ich tam,
nie mamy zamiaru budowaæ drugiego szpitala w tej g³uszy, nie dla wioski
stu brudnych Baniwasów, a ty nie jeste lekark±, jeste tylko star±,
pomarszczon± Indiank±, nie masz ¿adnego wykszta³cenia medycznego, nie
mamy dla ciebie lekarstw. Czuli siê tacy wa¿ni, kiedy decydowali, czy
indiañskie dziecko bêdzie ¿y³o, czy umrze. I najczêciej wydawali wyrok
mierci odmawiaj±c dostawy lekarstw. Czuli siê wszechmocni jak Bóg.
Anamari wiedzia³a, ¿e nie ma sensu protestowaæ czy siê k³óciæ -
biurokrata tym pewniej znów zabije w przysz³oci. Jednak czasem, kiedy
potrzeba by³a nagl±ca, a lekarstwo pospolite, Anamari sz³a do geologów
Yanqui i pyta³a, czy maj± to lub tamto. Czasem mieli. Zna³a Yanquis na
tyle, ¿e wiedzia³a, i¿ podziel± siê, jeli bêd± mieli nadmiar, lecz
jeli nie, to nie kiwn± palcem, by to zdobyæ. Nie byli tyranami jak
brazylijscy urzêdnicy. Po prostu ni cholery ich to nie obchodzi³o. Byli
tu, by robiæ pieni±dze.
To w³anie widzia³a Anamari patrz±c na ponurego, jasnow³osego ch³opca
w helikopterze - kolejny Norteamericano, taki sam jak wszyscy
Norteamericanos, tylko m³odszy.
Mia³a wiêc benaxiden i natychmiast zaczê³a rozg³aszaæ, aby wszyscy
Baniwasi przyszli na zastrzyk. Tê chorobê zasiano w czasie wojny miêdzy
Gujan± a Wenezuel±, dwa lata wczeniej; jak zwykle ofiary w wiêkszoci
nie by³y obywatelami ¿adnego z tych krajów, tylko zwyk³ymi Indianami z
d¿ungli, którzy pewnego ranka budzili siê z zesztywnia³ymi kolanami,
sztywniej±cymi coraz bardziej, a¿ nie byli w stanie wykonaæ ¿adnego
ruchu. Benaxiden pomaga³, ale trzeba go by³o braæ co kilka miesiêcy,
inaczej koñczyny znów sztywnia³y. Jak zwykle biurokraci opó¼niali
dostawê i tuzin Baniwasów z wioski le¿a³o z³o¿onych chorob±. Jak zwykle
jednego czy dwóch Indian nie da siê ju¿ wyleczyæ; do koñca ¿ycia bêd±
mieli zesztywnia³y staw albo dwa. Jak zwykle Anamari nie mówi³a wiele
robi±c zastrzyki, a Baniwasi mówili do niej jeszcze mniej.
Dopiero nastêpnego dnia Anamari znalaz³a czas, by zauwa¿yæ m³odego
Yanqui krêc±cego siê po wiosce. Mia³ na sobie pomiête bia³e ubranie, ju¿
nieco ubrudzone zieleni± i br±zem têtni±cej ¿yciem, amazoñskiej d¿ungli.
Nie zdradza³ zainteresowania czymkolwiek, jednak godzinê pó¼niej,
obchodz±c chaty i sprawdzaj±c rezultaty wczorajszej kuracji
benaxidenowej Anamari uwiadomi³a sobie, ¿e j± ledzi.
Odwróci³a siê w progu wybudowanej przez rz±d szopy i spojrza³a na
ch³opca.
- O que e? - zapyta³a. Czego chcesz?
Ku jej zdziwieniu, odpowiedzia³ ³aman± portugalszczyzn±. Wiêkszoæ
Yanquis nigdy nie trudzi³a siê nauk± tego jêzyka, oczekuj±c, ¿e ona i
wszyscy inni bêd± mówiæ po angielsku.
- Posso ajudar? - spyta³. Mogê pomóc?
- Nao - powiedzia³a. - Mas pode olhar. - Mo¿esz patrzeæ. Spojrza³ na
ni± z zak³opotaniem.
Powtórzy³a to wolniej, wymawiaj±c wyra¼nie. - Pode olhar.
- Eu? - Ja?
- Voce, sim. Ja mówiê po angielsku.
- Nie chcê mówiæ po angielsku.
- Tanto faz - powiedzia³a. To bez znaczenia.
Wszed³ za ni± do chaty. By³a tam ma³a dziewczynka, le¿±ca nago we
w³asnym kale. Dozna³a parali¿u w wyniku zapalenia opon mózgowych, które
przesz³a przed laty, kiedy by³a niemowlêciem, i Anamari s±dzi³a, ¿e ona
bêdzie jedn± z tych, dla których benaxiden przyby³ zbyt pó¼no. Zazwyczaj
tak w³anie by³o - s³absi cierpieli najbardziej. Jednak nie, jej
koñczyny znów siê zgina³y i dziewczynka umiechnê³a siê do nich tym
przygnêbiaj±co szczêliwym umiechem, który czasem czyni³ ofiary
parali¿u tak piêknymi.
No tak. Mimo wszystko mia³a trochê szczêcia, benaxiden przyby³ dla
niej na czas. Anamari zdjê³a pokrywkê glinianego dzbana na wodê
stoj±cego na jedynym stole w pomieszczeniu i umoczy³a w nim jedn± ze
swych czystych szmat. Wytar³a ni± dziewczynkê, po czym podnios³a jej
w±t³e, wycieñczone cia³o i wyci±gnê³a spod niej brudne przecierad³o.
Pod wp³ywem nag³ego impulsu poda³a przecierad³o ch³opcu.
- Leva fora - powiedzia³a. A kiedy nie zrozumia³, powtórzy³a: -
Wynie je na zewn±trz.
Wzi±³ je bez wahania, co j± zdziwi³o. - Chcesz, ¿ebym je upra³?
- Mo¿esz je strz±sn±æ z grubsza - powiedzia³a. - Tam w ogrodzie na
ty³ach. Upiorê je pó¼niej.
Kiedy ju¿ wychodzi³a, wróci³ nios±c zwiniête przecierad³o. - Ju¿
skoñczy³am - powiedzia³a. - Zatrzymamy siê ko³o mojego domu, ¿eby je
namoczyæ. Teraz ja je poniosê.
Nie odda³ jej zawini±tka.
- Ja wezmê - rzek³. - Nie dasz jej czystego przecierad³a? - S± tylko
cztery na ca³± wioskê - odpar³a. - Dwa z nich na moim ³ó¿ku. Jej nie
przeszkadza to, ¿e le¿y na macie. Tylko ja w wiosce troszczê siê o
pociel. Tylko ja równie¿ troszczê siê o tê dziewczynkê.
- Ona ciê lubi - powiedzia³.
- Umiecha siê tak do wszystkich.
- Zatem mo¿e lubi wszystkich.
Anamari mruknê³a co pod nosem i ruszy³a w kierunku swojego domu.
By³y to dwa rz±dowe baraki stoj±ce obok siebie. Jeden pe³ni³ rolê
kliniki, drugi mieszkania. Na zapleczu mia³a dwie metalowe balie. Poda³a
jedn± z nich m³odemu Yanqui, wskaza³a na zbiornik z deszczówk± i kaza³a
mu nape³niæ baliê. Nape³ni³. To doprowadzi³o j± do sza³u.
- Czego ty chcesz! - wrzasnê³a.
- Niczego - rzek³.
- Czemu wci±¿ siê tu krêcisz !
- Myla³em, ¿e ci pomagam - jego g³os by³ pe³en ura¿onej dumy.
- Nie potrzebujê twojej pomocy.
Zapomnia³a, ¿e mia³a zostawiæ przecierad³o do namoczenia. Zaczê³a
nim trzeæ o tarê.
- A wiêc czemu prosi³a, ¿ebym...
Nie odpowiedzia³a mu, a on nie dokoñczy³ pytania. Po d³u¿szej chwili
rzek³:
- Próbowa³a siê mnie pozbyæ, prawda?
- Czego tu chcesz? - powiedzia³a. - Czy ma³o mam na g³owie, ¿ebym
musia³a jeszcze opiekowaæ siê jakim ch³opcem?
W jego oczach pojawi³ siê b³ysk gniewu, ale nie odpowiedzia³ jej,
dopóki nie przesz³a mu z³oæ.
- Jeli siê zmêczy³a, mogê trochê potrzeæ.
Chwyci³a go za rêkê i przygl±da³a jej siê przez chwilê.
- Miêkkie rêce - powiedzia³a. - Rêce damy. Podrapa³by sobie knykcie
o tarê i zakrwawi³ ca³e przecierad³o.
Zmieszany, w³o¿y³ rêce do kieszeni. Nad g³ow± przelecia³a mu
olniewaj±co zielona i czerwona papuga; odwróci³ siê i spojrza³ na ptaka
ze zdziwieniem. Papuga siad³a na zbiorniku z deszczówk±. - W Stanach
kosztowa³aby z tysi±c dolarów - rzek³.
Oczywicie ma³y Yanqui wszystko przelicza na pieni±dze.
- Tu s± darmo - powiedzia³a. - Jedz± je Baniwasi. I nosz± ich pióra.
Spojrza³ wokó³ na inne chaty, na nêdzne ogródki.
- Ludzie tu s± bardzo biedni - powiedzia³. - ¯ycie w d¿ungli musi byæ
ciê¿kie.
- Tak mylisz? - warknê³a. - D¿ungla jest bardzo dobra dla tych
ludzi. Dostarcza im mnóstwo jedzenia, przez ca³y rok. Indianie z
Amazonii nie wiedzieli, co to bieda, dopóki nie przyszli Europejczycy i
nie kazali im kupowaæ spodni, na które nie by³o ich staæ, budowaæ domów,
których nie mogli utrzymaæ, i zak³adaæ ogródków. Zak³adaæ ogródki !
Poród tego wspania³ego Edenu. ¯ycie w d¿ungli by³o dobre. To
Europejczycy uczynili ich biednymi.
- Europejczycy? - spyta³ ch³opiec.
- Brazylijczycy. Oni wszyscy s± Europejczykami. Nawet ci czarni stali
siê Europejczykami. Brazylia jest po prostu jeszcze jednym krajem
Europy, w którym mówi siê po europejsku. Tak jak i wy, Norteamericanos.
Wy te¿ jestecie Europejczykami.
- Urodzi³em siê w Ameryce - powiedzia³. - Tak samo jak moi rodzice i
dziadkowie, i pradziadkowie.
- Jednak twoi bis-bis-avós, oni przybyli ³odzi±. - To by³o dawno temu
- rzek³.
- Dawno temu ! - zamia³a siê. - Ja jestem czystej krwi Indiank±.
Nale¿ê do tej ziemi od dziesiêciu tysiêcy pokoleñ. Ty jeste tu obcy.
Obcy w czwartym pokoleniu.
- Ale jestem obcym, który nie boi siê dotkn±æ brudnego przecierad³a
- rzek³. Umiecha³ siê wyzywaj±co.
W³anie wtedy zaczê³a go lubiæ.
- Ile masz lat? - spyta³a.
- Piêtnacie - powiedzia³.
- Twój ojciec jest geologiem?
- Nie. Kieruje zespo³em wiertaczy. Zamierzaj± wywierciæ tu próbny
szyb. Jednak on nie s±dzi, ¿e co tu znajd±.
- Znajd± mnóstwo ropy - powiedzia³.
- Sk±d wiesz?
- Poniewa¿ mi siê to ni³o - powiedzia³a. - Buldo¿ery cinaj±ce
drzewa, robi±ce lotnisko, i samoloty przylatuj±ce i odlatuj±ce. Nigdy by
tego nie zrobili, gdyby nie znale¼li ropy. Mnóstwo ropy.
Czeka³a, a¿ zacznie miaæ siê z tego, ¿e sny mog± siê ziszczaæ. Nie
zacz±³. Po prostu patrzy³ na ni±.
Tak wiêc to ona przerwa³a milczenie.
- Przyszed³e do wioski, by zabiæ czas, gdy twój ojciec pracuje i nie
ma go, prawda?
- Nie - rzek³. - Przyszed³em, poniewa¿ jeszcze nie zacz±³ pracy.
Helikoptery dopiero jutro zaczn± zwoziæ sprzêt.
- Wolisz trzymaæ siê z dala od ojca? Spojrza³ w bok.
- Wola³bym widzieæ go w piekle.
- To jest piek³o - powiedzia³a i ch³opiec rozemia³ siê. Czemu tu z
nim przylecia³e ?
- Poniewa¿ mam dopiero piêtnacie lat, a tego lata on sprawuje nade
mn± nadzór.
- Nadzór - powiedzia³a. - Jak nad przestêpc±.
- To on jest przestêpc± - rzek³ ze z³oci±.
- A jego przestêpstwo?
Zwleka³ chwilê, jakby zastanawiaj±c siê, czy odpowiedzieæ. Kiedy siê
odezwa³, mówi³ cicho i patrzy³ w bok. Wstydzi³ siê. Wstydzi³ siê
przestêpstwa, które pope³ni³ jego ojciec.
- Cudzo³óstwo - powiedzia³.
S³owo zawis³o w powietrzu. Ch³opiec odwróci³ siê i znów popatrzy³ jej
w oczy. Zaczerwieni³ siê lekko.
Europejczycy maj± tak± przezroczyst± skórê, pomyla³a. Widaæ przez
ni± wszystkie ich uczucia. Domyla³a siê historii kryj±cej siê za tym
s³owem; ukochana matka zdradzona, a teraz on musi spêdziæ lato ze zdrajc±.
- Czy to z b r o d n i a ?
Wzruszy³ ramionami.
- Mo¿e dla katolików nie.
- Jeste protestantem?
Potrz±sn±³ g³ow±.
- Mormonem. A w³aciwie heretykiem. Rozemia³a siê.
- Ty jeste heretykiem, a twój ojciec cudzo³o¿nikiem.
Jej miech nie spodoba³ mu siê.
- A ty jeste dziewic± - powiedzia³.
Wydawa³o siê, ¿e chcia³ j± w ten sposób zraniæ. Przesta³a trzeæ i
sta³a patrz±c na swoje rêce.
- Czy to tak¿e przestêpstwo? - mruknê³a.
- Tej nocy mia³em sen - powiedzia³. - We nie nosi³a imiona Anna
Maria, ale kiedy próbowa³em ciê tak nazywaæ, nie mog³em. Mog³em tylko
nazywaæ ciê inaczej.
- Jak? - zapyta³a.
- Jakie to ma znaczenie? To by³ tylko sen - zadrwi³. Wiedzia³, ¿e
wierzy³a w sny.
- ¦ni³am ci siê i w tym nie mia³am na imiê Anamari?
- To prawda, no nie ? Tak masz na imiê ?
Nie musia³ dodawaæ drugiej po³owy pytania: Jeste n a p r a w d ê
dziewic±, no nie ?
Wyjê³a przecierad³o z wody, wykrêci³a je i rzuci³a mu. Chwyci³ je;
brudna woda opryska³a mu twarz. Skrzywi³ siê. Wyla³a mydliny na ziemiê.
Obryzga³a mu b³otem ca³e spodnie. Nie cofn±³ siê. Pó¼niej zanios³a
wanienkê do zbiornika i zaczê³a j± nape³niaæ czyst± wod±.
- Muszê wyp³ukaæ - powiedzia³a.
- ¦ni³o ci siê lotnisko - rzek³. - A mnie ni³a siê ty. - Lepiej
bêdzie, jeli w snach bêdziesz pilnowa³ swojego nosa - powiedzia³a.
- Wcale o to nie prosi³em, wiesz - rzek³. - Jednak poszed³em tropem
snu do wioski i okaza³o siê, ¿e ty te¿ miewasz sny. - To wcale nie
znaczy, ¿e skoñczy siê to z twoim pinto miêdzy moimi nogami, wiêc mo¿esz
o tym zapomnieæ - powiedzia³a. Wygl±da³ na g³êboko zgorszonego.
- Rany, o czym ty mówisz ! To by³by nierz±d ! A ponadto jeste tak
stara, ¿e mog³aby byæ moj± matk±!
- Mam czterdzieci dwa lata - powiedzia³a. - Jeli to twój interes.
- Jeste wiêc s t a r s z a od mojej matki - powiedzia³. Nie móg³bym
po¿±daæ ciê seksualnie. Przepraszam, jeli sprawi³em takie wra¿enie.
Zachichota³a. - ¦mieszny z ciebie ch³opiec, Yanqui. Najpierw mówisz,
¿e jestem dziewic±...
- To by³o we nie - rzek³.
- A potem, ¿e jestem starsza od twojej matki i zbyt brzydka, by mnie
po¿±daæ seksualnie.
Zblad³ ze wstydu.
- Przepraszam, chcia³em tylko siê upewniæ, ¿e wiesz, ¿e nigdy bym nie...
- Chcesz mi powiedzieæ, ¿e jeste grzecznym ch³opcem.
- Tak - odrzek³.
Znów zachichota³a.
- Pewnie nawet nie bawisz siê ze sob± - powiedzia³a.
Poczerwienia³. Usi³owa³ znale¼æ jak± odpowied¼. Potem rzuci³ w ni±
mokrym przecierad³em i odszed³, wciek³y. ¦mia³a siê do rozpuku. Bardzo
jej siê spodoba³.
Nastêpnego ranka wróci³ i przez ca³y dzieñ pomaga³ jej w klinice.
Nazywa³ siê Sam Monson i by³ pierwszym Europejcrykiem, jakiego zna³a,
który mia³ prawdziwe sny. Myla³a, ¿e tylko Indianie mog± je mieæ.
Jakikolwiek bóg zsy³a³ te sny, najwidoczniej zsy³a³ je te¿ Samowi. Mo¿e
ten bóg zetkn±³ ich ze sob± w tej d¿ungli. Mo¿e ten bóg sprawi, ¿e
wiertacze natrafi± na ropê i ojciec Sama zostanie tu tak d³ugo, by uda³o
siê to, co bóg zamierza³ osi±gn±æ.
Rozz³oci³o j±, ¿e bóg wspomnia³, ¿e by³a dziewic±. To wy³±cznie jej
sprawa.
¯ycie w d¿ungli by³o lepsze, ni¿ Sam oczekiwa³. Tam, w Utah, kiedy po
raz pierwszy us³ysza³ od Mamy, ¿e musi pojechaæ ze starym draniem do
Amazonii, obawia³ siê najgorszego. Wyr±bywanie maczet± drogi w gêstej
d¿ungli, przeprawianie siê przez rzeki pe³ne piranii w stoczonych przez
korniki d³ubankach, wiecznie ciekaj±cy pot, moskity i gêste, ciê¿kie
powietrze. Okaza³o siê jednak, ¿e amerykañscy nafciarze mieszkaj± w doæ
porz±dnym obozie i maj± nawet pr±d z generatora. Nawet jeli pada³o
przez ca³y czas, a kiedy nie pada³o, by³o tak gor±co, ¿e marzy³e o
deszczu, nie by³o nieustannego niebezpieczeñstwa, jakiego siê obawia³
jad±c tu i wcale nie musia³ wyr±bywaæ sobie drogi przez d¿unglê. By³y tu
cie¿ki, czasem nawet drogi, a gêsta, ¿ywa zieleñ d¿ungli by³a
piêkniejsza, ni¿ sobie wyobra¿a³. Nie zdawa³ sobie sprawy, ¿e zachód
Ameryki jest w³aciwie pustyni±. Nawet Kalifornia, gdzie mieszka³ stary
drañ, kiedy nie w³óczy³ siê po wiecie wierc±c szyby, nawet te
poroniête lasami wzgórza i pagórki by³y szare w porównaniu z zieleni±
d¿ungli.
Indianie byli cichymi, spokojnymi lud¼mi, a nie ³owcami g³ów. Zamiast
unikaæ ich, jak to robili doroli Amerykanie, Sam stwierdzi³, ¿e mo¿e z
nimi przebywaæ, poznawaæ .ich, a nawet pomagaæ im pracuj±c z Anamari.
Stary drañ móg³ sobie ³aziæ i popijaæ swoje piwsko z innymi -
cudzo³óstwo i w dodatku piwsko, jakby nie wystarczy³ jeden godny pogardy
grzech cia³a - ale Sam naprawdê robi³ tu co po¿ytecznego. Gdyby Sam
móg³ co zrobiæ, by udowodniæ, ¿e jest przeciwieñstwem swojego ojca,
zrobi³by to; a poniewa¿ jego ojciec by³ s³abym, po¿±dliwym, przyziemnym
cz³owiekiem nie potrafi±cym siê opanowaæ, wiêc Sam musia³ byæ silnym,
uduchowionym intelektualist±, nie pozwalaj±cym, by rz±dzi³y nim
jakiekolwiek cielesne ¿±dze. Patrz±c, jak ojciec oddaje siê pijañstwu,
pamiêtaj±c o tym, ¿e nie by³ on w stanie wytrzymaæ nawet miesi±c z dala
od Mamy, by nie wzi±æ jakiej kurwy do ³ó¿ka, Sam by³ dumny ze swojej
samokontroli. To on panowa³ nad swoim cia³em, a nie ono nad nim.
By³ te¿ dumny, ¿e zda³ egzamin, jakiemu podda³a go Anamari tego
pierwszego dnia. Có¿ z tego, ¿e ludzkie ekskrementy dotknê³y jego cia³a?
Nie obawia³ siê ciep³ego smrodu cierpi±cych, nie ba³ siê niewinnego
brudu kalekiego dziecka. Czy¿ Jezus nie dotyka³ trêdowatych? Brud cia³a
nie budzi³ w nim niesmaku. Tylko brud duszy.
Dlatego w³anie sny o Anamari niepokoi³y go. W ci±gu dnia byli
przyjació³mi. Rozmawiali o wa¿nych sprawach; opowiada³a mu o Indianach z
Amazonii i swojej nauce w szkole pedagogicznej w Sao Paulo. S³ucha³a,
kiedy mówi³ o historii, religii, ewolucji wszystkich tych teoriach oraz
pomys³ach, które przychodzi³y mu do g³owy. Nawet Mama nigdy nie mia³a na
to czasu, wiecznie zajêta opiek± nad m³odszymi dzieæmi lub nie
koñcz±cymi siê pracami na rzecz kocio³a. Anamari zachowywa³a siê tak,
jakby to, co myli, mia³o jakie znaczenie.
Jednak w nocy, gdy ni³, by³o zupe³nie inaczej. We snach wci±¿
widzia³ j± nag± i s³ysza³ g³os nazywaj±cy j± "Virgem America". Co jej
dziewictwo mia³o wspólnego z Ameryk±, nie rozumia³ nawet prawdziwe sny
nie zawsze maj± sens - ale wiedzia³, ¿e kiedy ni³a mu siê naga, zawsze
wyci±ga³a doñ rêkê wywo³uj±c tak silne podniecenie, ¿e nieraz budzi³ siê
nabrzmia³y i pulsuj±cy z urojonej rozkoszy niczym biblijny Onan, syn
Judy, który wylewa³ swoje nasienie na ziemiê i zosta³ za to ra¿ony gromem.
Za ka¿dym razem, gdy siê to zdarza³o, Sam d³ugo nie móg³ zmru¿yæ oka,
dr¿±c z lêku. Nie dlatego, by myla³, ¿e Bóg mo¿e go za to raziæ gromem
- wiedzia³, ¿e skoro Bóg nie zes³a³ pioruna na ojca za jego cudzo³óstwo,
to i jemu nic nie grozi za sny erotyczne. Ba³ siê, bo w tych snach
okazywa³ siê tak samo lubie¿ny i z³y jak jego ojciec. Nie chcia³ czuæ
¿adnego seksualnego poci±gu do Anamari. By³a stara, chuda i ¿ylasta, i
Sam obawia³ siê jej, ale przede wszystkim nie chcia³ jej po¿±daæ,
poniewa¿ nie by³ taki jak ojciec i nigdy nie bêdzie mia³ stosunku z
kobiet±, która nie jest jego ¿on±.
A jednak kiedy wchodzi³ do wioski Agualinda, odczuwa³ chêæ, by znów
j± zobaczyæ, i kiedy j± znajdowa³ - wioska nie by³a du¿a i nie zabiera³o
mu to wiele czasu - nie móg³ wymazaæ z pamiêci tego, jak wygl±da³a w
jego snach, wyci±gaj±ca ramiona, tr±caj±ca go rozko³ysanymi piersiami,
ocieraj±ca siê o niego w±skimi biodrami - i zagryza³ wargi, by poczuæ
ból i zapomnieæ o po¿±daniu.
To dlatego, ¿e mieszka³ z ojcem; udziela³a mu siê lubie¿noæ starego
drania, to wszystko. Tak wiêc spêdza³ z ojcem jak najmniej czasu,
wracaj±c do domu tylko na noc.
Im ciê¿ej pracowa³ robi±c to, co poleci³a mu Anamari, tym ³atwiej
by³o mu zapomnieæ o nie, w którym klêcza³a na nim, dotyka³a go i
lizga³a siê po jego ciele. Okopuj zagony kukurydzy, a¿ z bólu zacznie
ciê ³upaæ w krzy¿u ! Obmyj ranê baniwaskiemu ³owcy i zmieñ banda¿e !
Wysterylizuj narzêdzia w alkoholu ! I przede wszystkim nie pozwól, nawet
przypadkiem, by jakakolwiek czêæ twego cia³a otar³a siê o ni±; odsuñ
siê, kiedy jest blisko, odwróæ siê tak, by nie czuæ jej ciep³ego
oddechu, gdy zagl±da ci przez ramiê, zacznij inteligentn± rozmowê, jeli
zapada cisza wype³niona jedynie bzykiem owadów oraz widokiem kropli potu
sp³ywaj±cej wolno z jej szyi na tors i znikaj±cej miêdzy piersiami, tym
gdzie tylko zawi±zuje swoj± koszulê, zamiast j± zapi±æ
Jak mog³a byæ dziewic±, skoro tak siê zachowywa³a w jego snach ?
- Jak mylisz, sk±d siê bior± nasze sny? - zapyta³a. Zaczerwieni³
siê, chocia¿ nie mog³a wiedzieæ, o czym myli. A mo¿e mog³a?
- Te sny - powiedzia³a. - Czemu mamy sny, które staj± siê prawd± -
jak s±dzisz? `'
By³o ju¿ prawie ciemno.
- Muszê iæ do domu - powiedzia³.
Trzyma³a go za rêkê. Kiedy to zrobi³a i po co?
- Mam przedziwny sen - powiedzia³a. - ¦ni mi siê olbrzymi w±i,
pokryty jasnozielonymi i czerwonymi piórami.
- Nie wszystkie sny staj± siê prawd± - rzek³.
- Mam nadziejê - odpar³a. - Poniewa¿ ten wychodzi z... Ja rodzê tego
wê¿a.
- Quetzal - powiedzia³.
- Co to znaczy?
- Opierzony bóg-w±¿ Azteków. A mo¿e Majów. W ka¿dym razie z Meksyku.
Muszê iæ do domu.
- Ale co to znaczy?
- Ju¿ prawie ciemno.
- Zostañ i porozmawiaj ze mn±! - za¿±da³a. - Jest miejsce, mo¿esz
zostaæ ca³± noc.
Jednak Sam musia³ wracaæ. Choæ nienawidzi³ towarzystwa ojca, obawia³
siê zostaæ tu na noc. Nawet jej zaproszenie go podnieci³o. Nie
wytrzyma³by ca³ej nocy pod jednym dachem. Sen by³by dla niego zbyt
silny. Tak wiêc zostawi³ j± i ruszy³ z powrotem cie¿k± przez d¿unglê.
Przez ca³± drogê nie móg³ przestaæ myleæ o Anamari. Czu³ po¿±danie
jeszcze silniejsze, ni¿ kiedy przy nim by³a - jakby wszystkie roliny
emanowa³y jej obraz.
W zapadaj±cym mroku licie z zielonych sta³y siê czarne. Gor±ca
ciemnoæ nie przera¿a³a go; zdawa³a siê zachêcaæ, by zszed³ ze cie¿ki w
cieñ, gdzie znajdzie wilgotn± ulgê, ch³odne uwolnienie od napiêcia.
Zosta³ na cie¿ce i przyspieszy³ kroku.
W koñcu dotar³ do osady nafciarzy. Generator by³ g³ony, ale owady
jeszcze g³oniejsze; cisnê³y siê wokó³ ogromnego krêgu wiat³a rzucaj±c
cienie w swym demonicznym tañcu. Sam i jego ojciec dzielili du¿y,
jednopokojowy dom na odleg³ym skraju obozu. Towarzystwo naftowe stawia³o
o wiele ³adniejsze baraki ni¿ rz±d brazylijski.
Kilku mê¿czyzn pozdrowi³o go z daleka. Pomacha³ rêk±, nawet
odpowiedzia³ raz czy dwa, ale pêdzi³ dalej. Podbrzusze mia³ tak gor±ce i
nabrzmia³e ¿±dz±, ¿e by³ pewien, i¿ tylko zmrok i szybki marsz nie
pozwalaj± tego dostrzec. Doprowadza³o go to do sza³u; im bardziej
próbowa³ siê opanowaæ, tym wyra¼niej widzia³ w mylach obraz Anamari w
stopniu granicz±cym z halucynacj±. Cia³o nie chcia³o go s³uchaæ. Niemal
biegiem wpad³ do domu.
Ojciec my³ talerz po obiedzie Spojrza³ znad swojej roboty, ale Sam
ju¿ go min±³.
- Odgrzejê ci obiad.
Sam ciê¿ko usiad³ na ³ó¿ko.
- Nie jestem g³odny.
- Dlaczego tak pó¼no? - spyta³ ojciec.
- Musielimy porozmawiaæ.
- Noc± w d¿ungli jest niebezpiecznie. Mylisz, ¿e jest bezpiecznie,
poniewa¿ za dnia nic z³ego ci siê nie przytrafi³o, ale jest niebezpiecznie.
- Pewnie, tato. Wiem.
Sam wla³ i odwróci³ siê, by zdj±æ spodnie. Do sza³u doprowadza³o go
to, ¿e wci±¿ by³ podniecony; nie chcia³, by ojciec to zauwa¿y³.
Jednak stary drañ z nieomylnym instynktem wcibskich rodziców musia³
wyczuæ, ¿e Sam co ukrywa. Kiedy syn by³ zupe³nie go³y, ojciec obszed³
go i s p o j r z a ³ , zupe³nie jakby nigdy nie s³ysza³ o szacunku dla
czyjej skromnoci. Sam mimowolnie zaczerwieni³ siê. Oczy ojca by³y ma³e
i przenikliwe. Mam nadziejê, ¿e ja nigdy tak nie wygl±dam, pomyla³ Sam.
Mam nadziejê, ¿e moja twarz nie przybiera takiego brzydkiego,
podejrzliwego wyrazu. Wola³bym umrzeæ ni¿ tak wygl±daæ.
- No, za³ó¿ pi¿amê - powiedzia³ ojciec. - Nie chcê-na to patrzeæ do
koñca wiata.
Sam za³o¿y³ szorty, w których spa³.
- Co wy tam robicie? - spyta³ ojciec.
- Nic - odpar³ Sam.
- Musicie przecie¿ c o robiæ przez ca³y dzieñ.
- Mówi³em ci, pomagam jej. Ona prowadzi klinikê, a tak¿e uprawia
ogródek. Nie ma pr±du, wiêc wszystko wymaga wiele pracy.
- W swoim czasie te¿ sporo pracowa³em, Sam, ale nigdy nie wraca³em do
domu w t a k i m stanie.
- Nie, zawsze pozbywa³e siê tego po drodze z jak± kurw±. Stary drañ
zamachn±³ siê i trzasn±³ Sama w twarz. Ból i zaskoczenie wycisnê³y
Samowi ³zy z oczu, zanim zd±¿y³ powstrzymaæ siê od p³aczu.
- Nigdy w ¿yciu nie spa³em z kurw± - powiedzia³ stary drañ.
- Spa³e tylko z jedn± kobiet±, która ni± nie by³a - rzek³ Sam.
Ojciec znowu go spoliczkowa³, ale tym razem Sam by³ przygotowany i
zniós³ policzek ze stoickim spokojem, niemal bez mrugniêcia.
- Mia³em jeden romans - rzek³ ojciec.
- Raz zosta³e przy³apany - powiedzia³ Sam. - By³y tuziny kobiet.
Ojciec rozemia³ siê drwi±co.
- A co, wynajêlicie detektywa? By³a tylko ta jedna.
Jednak Sam wiedzia³ lepiej. Latami ni³y mu siê te kobiety. ¦miej±ce
siê, lubie¿ne kobiety. Dopiero kiedy skoñczy³ dwanacie lat, dowiedzia³
siê wystarczaj±co du¿o o seksie, by wiedzieæ, co to oznacza. Do tamtej
pory wiedzia³ ju¿ od dawna, ¿e ka¿dy sen, który ni³ mu siê wiêcej ni¿
raz, by³ prawd±. Tak wiêc gdy przyni³ mu siê ojciec z jedn± z tych
miej±cych siê kobiet, obudzi³ siê zachowuj±c sen w pamiêci. Przemyla³
go od pocz±tku do koñca, przypominaj±c sobie wszystkie mo¿liwe
szczegó³y. Nazwê motelu. Numer pokoju. By³a pó³noc, ale ojciec przebywa³
w Kalifornii, wiêc by³o tam godzinê wczeniej. Sam wsta³ z ³ó¿ka, cicho
poszed³ do kuchni i wykrêci³ numer informacji. By³ taki motel. Zapisa³
numer. Nagle wyros³a przed nim mama, pytaj±c, co robi.
- To jest numer telefonu do Seaview Motor Inn - powiedzia³. - Zadzwoñ
tam, popro o po³±czenie z pokojem dwadziecia jeden dwanacie i zapytaj
o tatê.
Matka spojrza³a na niego dziwnie, jakby mia³a zamiar krzykn±æ lub siê
rozp³akaæ, uderzyæ go czy zwymiotowaæ.
- Twój ojciec zatrzyma³ siê w Hiltonie - powiedzia³a. Ale on tylko
odwzajemni³ jej spojrzenie i rzek³:
- Obojêtnie kto podniesie s³uchawkê, zapytaj o tatê.
Tak zrobi³a. Odezwa³a siê jaka kobieta i mama zapyta³a o tatê po
nazwisku, i on tam by³.
- Zastanawiam siê, czy nas na to staæ, by p³aciæ za dwa pokoje
hotelowe na tê sam± noc - powiedzia³a zimno mama. - A mo¿e sk³adacie siê
po po³owie z t± twoj± przyjació³k±?
Pó¼niej od³o¿y³a s³uchawkê i wybuchnê³a p³aczem.
P³aka³a ca³± noc, pakuj±c wszystko, co nale¿a³o do starego drania.
Zanim tato wróci³ dwa dni pó¼niej, wszystkie jego rzeczy by³y w
przechowalni. Mama dzia³a³a szybko, kiedy co postanowi³a. Tato zosta³
rozwiedziony i ekskomunikowany w ci±gu tygodnia, chocia¿ oficjalnie dwa
miesi±ce pó¼niej.
Matka nigdy nie pyta³a Sama, sk±d wiedzia³, gdzie tato by³ tamtej
nocy. Nigdy nawet nie napomknê³a, ¿e chcia³aby wiedzieæ. Tato te¿ nigdy
nie zapyta³, sk±d mama zna³a ten numer. Zdumiewaj±cy brak ciekawoci,
myla³ czasem Sam. Mo¿e uznali to za zrz±dzenie losu. Przez jaki czas
by³a to tajemnica, pó¼niej przesta³o byæ tajemnic± i niewa¿ne, jak siê
to sta³o. Jedno Sam wiedzia³ na pewno; ta kobieta w Seaview Motor Inn
nie bi³a pierwsz±, a Seaview nie by³ pierwszym motelem. Tato by³
cudzo³o¿nikiem od lat i mieszne z jego strony, ¿e k³ama³ nawet teraz.
Jednak nie by³o sensu k³óciæ siê z nim, szczególnie kiedy by³ w
nastroju do policzkowania.
- Nie podoba mi siê to, ¿e spêdzasz tyle czasu ze starsz± kobiet± -
powiedzia³ ojciec.
- Ona jest jedynym lekarzem, jakiego maj± ci ludzie. Potrzebuje mojej
pomocy i zamierzam nadal jej pomagaæ - rzek³ Sam. - Nie mów do mnie tym
tonem, ch³optasiu.
- Nic o tym nie wiesz, wiêc pilnuj swojego nosa. Nastêpny policzek.
- Bêdziesz mia³ tego doæ prêdzej ni¿ ja, Sammy.
- Uwielbiam, jak mnie policzkujesz, tato. To potwierdza moj± wy¿szoæ
moraln±.
Nastêpny policzek, tym razem tak silny, ¿e Sam zachwia³ siê pod
ciosem i poczu³ smak krwi w ustach.
- Jak mocno nastêpnym razem, tato? - powiedzia³. - Mo¿e zwalisz mnie
z nóg? Skopiesz trochê? Poka¿esz, kto tu jest szefem ?
- Prosi³e siê o bicie, odk±d tu przyjechalimy.
- Prosi³em, ¿eby mnie zostawiæ w spokoju.
- Znam kobiety, Sam. Nie powiniene siê zadawaæ z kobiet± starsz± od
siebie.
- Pomagam jej obmywaæ ma³± dziewczynkê, która wypró¿nia siê w ³ó¿ku,
ojcze. Wylewam wiaderka z wymiocinami. Piorê rzeczy i uszczelniam
ciekn±ce dachy, a kiedy to robiê - rozmawiamy. Po prostu rozmawiamy. Nie
s±dzê, ¿eby mia³ w tym wzglêdzie jakie dowiadczenie, tato. Ty pewnie
nigdy nie rozmawia³e z kobietami, które zna³e; przynajmniej nie po
tym, jak uzgodni³e cenê.
To mia³ .byæ najpotê¿niejszy ze wszystkich policzków, wystarczaj±co
silny, by go obaliæ, zostawiæ siniec na twarzy i podbite oko. Jednak
stary powstrzyma³ siê. Nie uderzy³ go. Sta³ tylko dysz±c ciê¿ko, z
poczerwienia³± twarz± i wiñskimi oczkami zwê¿onymi w szparki.
- Nie jeste taki czysty, jak mylisz - wyszepta³ w koñcu stary drañ.
- Te¿ czujesz to po¿±danie, za które mn± gardzisz. - Nie gardzê tob± za
p o ¿ ± d a n i e - rzek³ Sam. - Ludzie z ekipy gadaj± o tobie i tej
indiañskiej suce, Sammy.
Mo¿e ci siê to nie podobaæ, ale jestem twoim ojcem i muszê ciê
ostrzec. Te Indianki s± ³atwe i zara¿± ciê chorob±.
- Ludzie z ekipy - powiedzia³ Sam. - Co oni wiedz± o Indiankach? To
same eunuchy i onanici.
- Mam nadziejê, ¿e kiedy us³ysz±, co o nich mówisz, Sam. I mam
nadziejê, ¿e nie bêdzie mnie przy tym, ¿eby ich powstrzymaæ.
- Nigdy nie zetkn±³bym siê z takimi lud¼mi, tato, gdyby s±d nie
orzek³ wspólnego nadzoru. I rozwodu bez orzekania winy. Ale kawa³.
Te s³owa bardziej ni¿ cokolwiek innego uk³u³y starego drania. Zrani³y
go na tyle, ¿e siê zamkn±³. Wyszed³ z domu i wróci³ dopiero wtedy, kiedy
Sam ju¿ od dawna spa³.
Spa³ i ni³.
Anamari wiedzia³a, o czym myli Sam, i ku w³asnemu zdziwieniu
stwierdzi³a, ¿e jej to w dziwny sposób pochlebia. Nigdy nie zazna³a
wstydliwych, ch³opiêcych uczuæ. Jako nastolatka by³a jedyn± Indiank± w
szko³ach Sao Paulo. Indian spotyka³o siê tak rzadko w zeuropeizowanych
czêciach Brazylii, ¿e mog³a siê wydawaæ egzotycznym okazem, ale w
tamtych czasach by³a jeszcze tak wystraszona. Sterylne miasto, ze swymi
ra¿±cymi wiat³ami i bezmiarem betonu, wcale nie przypomina³o miêkkiej
zieleni ³±k i lasów Xingu Park. Jej szczep, Kuikuru, by³ o wiele
bardziej zeuropeizowany ni¿ Indianie z d¿ungli - od dziecka widywa³a
samochody i mówi³a po portugalsku, zanim posz³a do szko³y. Jednak miasto
wywo³a³o w niej têsknotê za wsi±, bruk rani³ jej nogi, a te pilne,
rywalizuj±ce ze sob± dzieci budzi³y w niej lêk. A co najgorsze, w
miecie skoñczy³y siê prawdziwe sny. Bez nich niemal nie wiedzia³a, kim
jest. I gdyby jaki ch³opiec po¿±da³ jej wtedy, nie wiedzia³aby o tym.
Zniechêci³aby go niewiadomie. A pó¼niej nie by³o czasu na takie rzeczy.
A¿ do teraz.
- Zesz³ej nocy ni³ mi siê wielki ptak lec±cy na zachód, ku morzu.
Tyle ¿e jego prawe skrzyd³o by³o dwa razy wiêksze ni¿ lewe. Mia³ wielkie
krwawi±ce rany na brzegach skrzyde³, a prawe by³o bardziej chore; gni³o
w powietrzu i gubi³o pióra.
- Bardzo ³adny sen - rzek³ Sam, po czym przet³umaczy³ dla wprawy: -
Que sonho lindo.
- Tak, ale co to znaczy?
- I co siê sta³o potem?
- Lecia³am na tym ptaku. By³am bardzo ma³a i w rêkach trzyma³am
ma³ego wê¿a...
- Pierzastego wê¿a.
- Tak. I wypuci³am go, a on poszed³ i zjad³ wszystko, co zepsute, i
ptak by³ czysty. I to wszystko. Masz pêcherzyk w tej strzykawce. Chodzi
o to, by wstrzykn±æ lekarstwo, nie powietrze. Co oznacza ten sen ?
- A co, mylisz, ¿e jestem Józefem? Albo Danielem?
- A jak z Samem?
- Prawdê mówi±c, twój sen jest ³atwy. Bu³ka z mas³em.
- Bu³ka z mas³em. Taki ³atwy. Tak siê mówi. Nie samym chlebem
cz³owiek ¿yje. Przychodz± mi do g³owy jakie piekarniane powiedzonka.
Pewnie jestem g³odny.
- Mów o nie, albo wbijê ci ig³ê w oko.
- Oto, co lubiê u was, Indian. Zawsze mylicie o torturach. Opar³a
siê o niego stop± i zepchnê³a go ze sto³ka na ubit± glinê pod³ogi.
Chrz±szcz umkn±³ pospiesznie. Sam podniós³ do oczu strzykawkê, któr±
trzyma³ w rêku; by³a ca³a. Wsta³ i od³o¿y³ j±.
- Ptak - powiedzia³ - to Pó³nocna i Po³udniowa Ameryka. Podobna do
skrzyde³ lec±cych na zachód. Tyle ¿e prawe skrzyd³o jest wiêksze.
Du¿ym palcem nogi narysowa³ na pod³odze przybli¿ony kontur.
- To chyba ten kszta³t - powiedzia³a.
- To mo¿e byæ to. - Teraz zepsute miejsca; poka¿ mi, gdzie by³y.
Palcem nogi pomaza³a po mapie tu i tam.
- To oczywiste - rzek³ Sam. - Tak - powiedzia³a. - Jeli siê pomyli
o tym jako o mapie. Zepsute miejsca to ziemia zeuropeizowana. A jedyne
zdrowe miejsca to te, gdzie jeszcze ¿yj± Indianie.
- Indianie lub pó³-Indianie - powiedzia³ Sam. - Wszystkie twoje sny
s± o tym samym, Anamari. O usuniêciu Europejczyków z Ameryki Pó³nocnej i
Po³udniowej. Musimy spojrzeæ prawdzie w oczy. Jeste indiañsk±
szowinistk±. Rodzisz azteckiego boga wskrzeszenia, po czym posy³asz go,
by zniszczy³ Europejczyków.
- Ale dlaczego mi siê to ni?
- Poniewa¿ nienawidzisz Europejczyków.
- Nie - powiedzia³a. - To nieprawda.
- Z pewnoci±.
- Ciebie nie nienawidzê.
- Poniewa¿ mnie znasz. Ju¿ nie jestem dla ciebie Europejczykiem,
jestem osob±. Najwidoczniej nie powinna pozwalaæ sobie na takie
znajomoci, jeli chcesz ocaliæ swoj± bigoteriê.
- ¯artujesz sobie ze mnie, Sam.
Potrz±sn±³ g³ow±.
- Nie. To s± prawdziwe sny, Anamari. Mówi± o twoim przeznaczeniu.
Zachichota³a.
- Jeli urodzê pierzastego wê¿a, bêdê wiedzia³a, ¿e sen by³ prawdziwy.
- On wypêdzi Europejczyków z Ameryki.
- Nie - powiedzia³a. - Nie dbam o to, co mówi± sny. Nic z tego. Poza
tym co ze snem o kwitn±cej rolinie?
- Rolinka w ogrodzie, prawie zwiêd³a; podlewasz j±, a ona ronie i
ronie, i staje siê coraz piêkniejsza...
- I jeszcze co - powiedzia³a. - Na samym koñcu snu wszystkie inne
roliny w ogrodzie te¿ siê zmieniaj±... Byæ jak ta kwitn±ca rolina.
Wyci±gnê³a rêkê i po³o¿y³a mu d³oñ na ramieniu.
- Opowiedz mi ten sen.
Jego ramiê zesztywnia³o, zamar³o pod jej dotkniêciem.
- Czarne jest piêkne - rzek³.
- A có¿ to znaczy?
- W Ameryce. Chcia³em powiedzieæ w USA. Przez bardzo d³ugi czas
czarni, dawni niewolnicy, wstydzili siê tego, ¿e s± czarni. Im by³a
bielsza, tym wy¿sz± mia³a pozycjê - tym wiêksze powa¿anie. Dopiero po
swojej rewolucji w latach szeædziesi±tych...
- Przecie¿ nie pamiêtasz lat szeædziesi±tych, ch³optasiu.
- Do licha, ledwie pamiêtam siedemdziesi±te; ale czytam ksi±¿ki.
Jedn± z wielkich zmian, i to prze³omow±, by³ ten slogan. Czarne jest
piêkne. Im czarniejszy, tym lepszy. Powtarzali to bez koñca. B±d¼ dumny
ze swego koloru skóry, nie wstyd¼ siê go. I w ci±gu kilku lat wywrócili
ca³y system wartociowania do góry nogami.
Pokiwa³a g³ow±.
- Rolina zakwit³a.
- Tak. W ca³ej Ameryce £aciñskiej pozycja Indian jest bardzo niska.
Jeli chcesz, by Boliwijczyk pchn±³ ciê no¿em, nazwij go Indianinem. Kto
tylko mo¿e, udaje, ¿e jest czystej krwi Hiszpanem. Czystej krwi Indianie
s± mordowani pod byle pretekstem. Tylko w Meksyku jest trochê inaczej.
- To co czytasz w moich snach, Sam, to nie lada praca. Jestem samotn±
Indiank± w rednim wieku, mieszkaj±c± w d¿ungli. Mam powiedzieæ
wszystkim Indianom Ameryki, by byli dumni? Podczas gdy s± najbiedniejsi
z biednych i najbardziej pogardzani z pogardzanych?
- Kiedy nadasz im imiê, stworzysz ich. Benjamin Franklin uczyni³ to
nadaj±c nazwê "Amerykanów" ludziom z angielskich kolonii. Nie byli
nowojorczykami czy wirgiñczykami, byli Amerykanami. To samo z wami. Nie
Latynoamerykanie przeciw Norteamericanos. Indianie i Europejczycy. Somos
todos indios. Wszyscy jestemy Indianami. Mylisz, ¿e to nadawa³oby siê
na slogan?
- Ja. Rewolucjonistka.
- Nós somos os americanos. Vai fora, Europa! America p'ra americanos!
I inne has³a.
- Musia³abym prze³o¿yæ je na hiszpañski.
- Indios moram na India. Americanos moram na America. America nossa!
Nie, jeszcze lepiej: Nossa America! Nuestra America! Daje siê prze³o¿yæ.
Nasza Ameryka.
- ¦wietnie uk³adasz has³a.
Zadr¿a³, gdy przesunê³a palcem po jego ramieniu i w dó³, na wra¿liw±
skórê piersi. Zrobi³a kó³ko palcem wokó³ jego sutki, która skurczy³a siê
i stwardnia³a, jakby z zimna.
- Czemu milczysz? - powiedzia³a k³ad±c mu d³oñ na brzuchu, tu¿ nad
szortami, nieco poni¿ej pêpka. - Nigdy nie mówisz mi o swoich snach.
Jednak ja wiem, co ci siê ni. Zaczerwieni³ siê.
- Widzisz? Twoja skóra mówi mi to, nawet jeli wargi milcz±. Mia³am
te sny przez ca³e moje ¿ycie i martwi³am siê, ca³y czas, ale teraz,
mówisz mi, co one oznaczaj±, bia³oskóry przepowiadaczu snów; mówisz mi,
¿e muszê iæ miêdzy Indian i uczyniæ ich dumnymi, uczyniæ ich silnymi,
tak by ka¿dy, kto ma choæ kroplê indiañskiej krwi w ¿y³ach, nazywa³ siê
Indianinem, a Europejczycy bêd± k³amali i przyznawali siê do tubylczych
przodków, a¿ ca³a Ameryka stanie siê indiañska. Mówisz mi, ¿e dam ¿ycie
nowemu Quetzalcoatlowi, a on zjednoczy i uzdrowi ziemiê z jej choroby.
Jednak nigdy nie mówisz mi jednego: kto bêdzie ojcem mego pierzastego wê¿a?
Wsta³ gwa³townie i odszed³ sztywno wyprostowany. Stan±³ w drzwiach,
odwrócony do niej plecami, ¿eby nie dostrzeg³a, jak gotowe by³o jego
cia³o. Jednak i tak wiedzia³a.
- Mam piêtnacie lat - rzek³ w koñcu.
- A ja jestem bardzo stara. Ziemia jest starsza. Ma dwadziecia
milionów lat. Co j± obchodzi te æwieræ wieku ró¿nicy miêdzy nami?
- Nigdy nie powinienem tu przyje¿d¿aæ.
- Nie mia³e wyboru - powiedzia³a. - Mój lud zawsze zna³ boga tej
ziemi. Niegdy wszyskto tu by³o w doskona³ej równowadze. Wszyscy ludzie
kochali ziemiê i dbali o ni±. Jak rajski ogród.
A ziemia ¿ywi³a ich. Dostarcza³a im kukurydzy i bananów. Brali tylko
tyle, ile im by³o potrzeba, i nie zabijali zwierz±t dla sportu ani ludzi
z nienawici. Ale pó¼niej Inkowie odwrócili siê od ziemi i oddawali
czeæ z³otu oraz jasnoz³otemu s³oñcu. Aztekowie oblali ziemiê krwi±
swych ludzkich ofiar. Pueblosi wyciêli puszcze Utah i Arizony zmieniaj±c
je w pustynie czerwonych ska³. Irokezi torturowali swych wrogów i
wype³niali puszcze krzykami ich bólu. Odkrylimy tytoñ, kokê, peyotl i
kawê i zapomnielimy o snach, jakie ziemia zsy³a³a nam w nocy. I wtedy
ziemia odwróci³a siê od nas. Ziemia wezwa³a Kolumba i naopowiada³a mu
k³amstw, i uwiod³a go, tak ¿e nie mia³ ¿adnych szans, prawda? Nie mia³
¿adnego wyboru. Ziemia sprowadzi³a Europejczyków, by nas ukaraæ.
Choroby, niewolnictwo i wojny zabi³y wiêkszoæ z nas, a reszta wola³a
udawaæ, ¿e jestemy Europejczykami, ni¿ znosiæ karê. Ziemia by³a
zazdrosnym kochankiem i przez chwilê nienawidzi³a nas.
- Niez³a z ciebie katoliczka - rzek³ Sam. - Ja nie wierzê w twoich
indiañskich bogów.
- Powiesz Deus lub Cristo zamiast "ziemia", lecz historia wcale siê
nie zmieni - powiedzia³a. - Jednak teraz Europejczycy s± znacznie gorsi,
ni¿ my kiedykolwiek bylimy. Ziemia cierpi od tysiêcy ró¿nych trucizn, a
wy grozicie zabiciem wszelkiego ¿ycia waszymi narzêdziami wojny. My,
Indianie, zostalimy ju¿ dostatecznie ukarani i nadchodzi czas, abymy
znów mieli ziemiê. Ziemia wybra³a Kolumba dok³adnie piêæ wieków temu.
Teraz ty i ja nimy nasze sny, tak jak ni³ on.
- To dobra opowieæ - rzek³ Sam, wci±¿ stoj±c w drzwiach. Brzmia³o to
bardzo podobnie do tego, co wed³ug przepowiedni dawnych proroków
spisanych w Ksiêdze Mormonów mia³o siê staæ z Ameryk±; podobnie, ale
niebezpiecznie odmiennie. Tak jakby dla Europejczyków nie by³o ju¿
¿adnej nadziei. Jakby stracili swoj± szansê i nie mieli doznaæ
odkupienia. Nie bêd± mogli przekazaæ nastêpnej generacji. Kto inny
bêdzie dziedzicem. Wpad³ w przygnêbienie uwiadamiaj±c sobie, co bia³y
cz³owiek straci³, co odrzuci³, podepta³ i zniszczy³.
- Ale co mam pocz±æ z moj± opowieci±? - spyta³a. S³ysza³, jak
podchodzi bli¿ej i staje za jego plecami. Niemal czu³ jej oddech na
swoim ramieniu. - Jak mogê sprawiæ, by sta³a siê prawd±?
Sama. A przynajmniej beze mnie.
- Opowiedz j± Indianom. Mo¿esz przekraczaæ te granice w tysi±cach
ró¿nych miejsc, mówisz po portugalsku, hiszpañsku, arawasku i karaibsku,
i niew±tpliwie bêdziesz umia³a opowiedzieæ j± w dialekcie keczua, kr±¿±c
tam i z powrotem miêdzy Brazyli±, Kolumbi±, Boliwi±, Peru i Wenezuel±,
które le¿± tak blisko siebie, a¿ ka¿dy Indianin dowie siê o tobie i
nazwie ciê imieniem, jakie otrzyma³a w moim nie.
- Powiedz mi moje imiê.
- Virgem America. Widzisz? Ziemia czy bóg, czy ktokolwiek to jest,
chce, ¿eby by³a dziewic±.
Zachichota³a.
- Nossa senhora - powiedzia³a. - Nie rozumiesz? Jestem now± Matk±
Dziewic±. T o chce, ¿ebym by³a matk±: przenios± na mnie wszystkie stare
legendy o Matce Boskiej, bêd± mnie nazywali dziewic± niezale¿nie od
tego, jaka bêdzie prawda. Jak bêd± mnie nienawidzieæ ksiê¿a. Jak bêd±
próbowali zabiæ mojego syna. Jednak on prze¿yje i stanie siê
Quetzalcoatlem, i zwróci Amerykê prawdziwym Amerykanom. Oto, co
oznaczaj± moje sny. Moje i twoje.
- Nie ja - rzek³. - Nie dla ¿adnego snu i ¿adnego boga. Odwróci³ siê
i spojrza³ jej w oczy. Przyciska³ piêæ do podbrzusza, jakby chcia³
zmia¿d¿yæ rodz±cy siê tam bunt.
- Moje cia³o nie rz±dzi mn± - powiedzia³. - Nie s³ucham nikogo prócz
siebie.
- To naprawdê paskudnie - odpowiedzia³a pogodnie. Wszystko dlatego,
¿e nienawidzisz swojego ojca. Zapomnij o nienawici i zamiast tego
kochaj mnie.
Z twarz± wykrzywion± grymasem udrêki odwróci³ siê i umkn±³.
Myla³ nawet o tym, ¿eby siê wykastrowaæ, takie ow³adnê³o nim
szaleñstwo. S³ysza³ buldo¿ery wycinaj±ce w d¿ungli pas startowy, jêk
padaj±cych pni, krzyki ptaków i przep³oszonych zwierz±t. Ten strach
udrêczonej ziemi rozwcieczy³ go jeszcze bardziej, gdy bieg³ miêdzy
grubymi murami zieleni. Szyb wysysa³ ropê spod poszycia niczym krew z
¿y³y. Grunt by³ wyblak³y i trz±s³ siê pod jego stopami. Kiedy dotar³ do
domu, z ulg± oderwa³ stopy od ziemi i po³o¿y³ siê na materacu, obejmuj±c
poduszkê, dysz±c czy te¿ szlochaj±c g³ono z wysi³ku.
Spa³ mocz±c poduszkê popo³udniowym potem i we nie us³ysza³ g³os
ziemi, niczym szept ko³ysanki. Nie wybra³am ciê, mówi³a ziemia. Nie mogê
mówiæ do wszystkich, tylko do tych, którzy mnie s³ysz±, a poniewa¿ w
twojej naturze le¿y s³uchaæ i s³yszeæ, przemówi³a do ciebie i
przywiod³am ciê tu, by mnie ocali³, ocali³, ocali³. Czy znasz pustyniê,
w jak± chc± mnie przemieniæ? Spowita w gor±cy py³ czy okowy lodu, w obu
wypadkach bêdê martwa. Moim jedynym celem jest wydalanie ¿ycia z trzewi
mych gleb i czucie st±paj±cych po mnie stóp, i s³uchanie ptasich piewów
i cichej muzyki zwierz±t: warcz±cych, rycz±cych, piszcz±cych,
jakimkolwiek pos³uguj± siê g³osem. O to w³anie was proszê, o taniec
¿ycia, tylko raz, by powsta³ cz³owiek, którego matka nauczy byæ
Quetzalcoatlem i który ocali mnie, ocali, ocali.
S³ysza³ ten szept i ni³ sen. W tym nie wsta³ i poszed³ z powrotem
do Agualindy, nie cie¿k±, lecz przez gêst± d¿unglê. Szed³ d³u¿sz±
drog±, ale za to licie muska³y jego twarz, paj±ki wspina³y siê nañ,
jaszczurki drzewne pl±ta³y mu siê we w³osach, ma³py obrzuca³y go gnojem,
szczypa³y i trajkota³y mu do ucha, wê¿e opl±tywa³y mu nogi; brn±³ przez
strumienie, a ryby pieci³y jego nagie kostki i przez ca³± drogê
wszystko piewa³o mu pieñ, jak± celebranci mogliby piewaæ na
zalubinach króla. W jaki sposób, jak to bywa we snach, zgubi³ ubranie
nie zdejmuj±c go, tak ¿e wy³oni³ siê z d¿ungli nagi, i przeszed³ przez
Agualindê, gdy s³oñce zachodzi³o, a wszyscy Baniwasi zerkali nañ zza
progów swych chat wydaj±c k³api±ce d¼wiêki.
Obudzi³ siê w ciemnoci. S³ysza³ oddech ojca. Najwidoczniej przespa³
ca³e popo³udnie. Co za sen, co za sen. By³ wyczerpany. Ruszy³ siê,
zamierzaj±c wstaæ i skorzystaæ z toalety. Dopiero wtedy uwiadomi³
sobie, ¿e nie jest w ³ó¿ku sam i ¿e to nie jego ³ó¿ko. Poruszy³a siê i
przytuli³a do niego, a on krzykn±³ ze strachu i z³oci.
To j± zbudzi³o.
- O co chodzi? - spyta³a.
- To by³ sen - upiera³ siê. - Tylko sen. - Ach, tak - powiedzia³a -
tylko sen. Jednak tej nocy, Sam, obojgu nam ni³ siê ten sam sen.
Zachichota³a.
- Przez ca³± d³ug± noc.
We nie. To zdarzy³o siê we nie. I nie rozwia³o siê w pamiêci jak
zwyk³e sny, pamiêta³ wyra¼nie, jak wtapia³ siê w ni± raz po raz, jej
palce ciskaj±ce go, jej oddech na jego policzku, szepcz±cy to samo raz
za razem: "Aceito, aceito-te, aceito". Nie "kocham", nie, skoro
przywiod³a go tu ziemia, nie kocha³a go, tylko przyjê³a brzemiê, które w
niej z³o¿y³. Do dzisiejszego wieczora by³a dziewic± i on te¿. Teraz by³a
jeszcze czystsza ni¿ przedtem, Virgem America, ale jego czystoæ by³a
nieodwo³alnie, nieodwracalnie stracona, zmarnowana, wlana w tê star±
kobietê, która nawiedza³a go we snach.
- Nienawidzê ciê - powiedzia³. - Za to, co mi ukrad³a. Wsta³
rozgl±daj±c siê za swoim ubraniem, zawstydzony tym, ¿e na niego patrzy³a.
- Nikt nie mo¿e ciê za to winiæ - rzek³a. - Ziemia nas zalubi³a i
po³±czy³a ze sob±. Nie ma w tym grzechu.
- Taa - powiedzia³.
- Jeden raz. Teraz jestem pe³na. Teraz mogê zacz±æ.
- A ja jestem skoñczony.
- Nie chcia³am ciê ograbiæ - powiedzia³a. - Nie wiedzia³am, ¿e ni³e.
- Myla³em, ¿e niê - rzek³ - ale bardzo mi siê podoba³ ten sen.
¦ni³em, ¿e spó³kujê i by³em z tego zadowolony.
W³o¿y³ w te s³owa ca³± gorycz przepe³niaj±c± mu serce.
- Gdzie s± moje rzeczy?
- Przyszed³e bez nich - powiedzia³a. - To by³ dla mnie znak, ¿e mnie
pragniesz.
Na zewn±trz wieci³ ksiê¿yc. Jeszcze nie wita³o.
- Zrobi³em, co chcia³a - powiedzia³. - Czy teraz mogê iæ do domu ?
- Rób co chcesz - odpar³a. - Ja tego nie zaplanowa³am.
- Wiem. Nie mówi³em do ciebie.
I mówi±c o domu nie mia³ na myli budy, w której chrapa³ ojciec i
mierdzia³o piwskiem.
- Kiedy mnie obudzi³e, ni³am - powiedzia³a.
- Nie chcê tego s³uchaæ.
- Teraz mam go w sobie - powiedzia³a. - Tego ch³opca. ¦licznego
ch³opca. Jednak mylê, ¿e ty nigdy go nie zobaczysz.
- Powiesz mu? Powiesz, kim jestem?
Zachichota³a.
- Powiedzieæ Quetzalcoatlowi, ¿e jego ojciec jest Europejczykiem?
Cz³owiekiem, który siê czerwieni? Cz³owiekiem, który dostaje oparzeñ od
s³oñca? Nie, nie powiem mu. Chyba, ¿e pewnego dnia stanie siê okrutny i
zechce karaæ Europejczyków jeszcze po tym, jak zostan± pokonani. Wtedy
powiem mu, ¿e pierwszym Europejczykiem, jakiego musi ukaraæ, jest on
sam. Tu, z³ó¿ swój podpis. Z³ó¿ swój podpis na tym papierze, a tak¿e
odcisk palca i napisz datê.
- Nie wiem, jaki jest dzisiaj dzieñ.
- Dwunasty pa¼dziernika - powiedzia³a.
- Mamy sierpieñ.
- Napisz dwunasty pa¼dziernika - powiedzia³a. - Teraz ja zajmê siê
tworzeniem legendy.
- Dwudziesty czwarty sierpnia - mrucza³, ale napisa³ datê, któr± mu
poda³a.
- Helikopter przylatuje dzi rano - rzek³a.
- ¯egnaj - powiedzia³.
Ruszy³ do drzwi.
Jej rêce chwyci³y go, ujê³y za ramiona, poci±gnê³y do ty³u. Objê³a
go, tym razem nie we nie; ch³odne cia³a przytulone do siebie na progu
domu. ¯±dza opuci³a go, a mo¿e by³ po prostu zmêczony; jej cia³o nie
mia³o ju¿ nad nim w³adzy.
- Naprawdê ciê kocha³am - wymrucza³a. - To nie tylko bóg po³±czy³ nas
ze sob±.
Nagle poczu³ siê bardzo m³ody, jeszcze m³odszy, ni¿ by³; wyrwa³ siê
jej i szybko przeszed³ przez upion± wioskê. Nie próbowa³ wracaæ t± sam±
drog±, któr± przyby³; zosta³ na owietlonej blaskiem ksiê¿yca cie¿ce i
niebawem znalaz³ siê przy chacie ojca. Stary drañ obudzi³ siê, gdy Sam
wchodzi³.
- Wiedzia³em, ¿e tak bêdzie - rzek³ ojciec. Sam odszuka³ sw± bieliznê
i w³o¿y³ j±.
- Jeszcze siê taki nie urodzi³, który utrzyma³by rozporek zapiêty,
kiedy baba go chce - zamia³ siê ojciec. W jego miechu by³ jad i
triumf. - Nie jeste lepszy ode mnie, ch³opcze.
Sam podszed³ do ojca siedz±cego na ³ó¿ku i wyobrazi³ sobie, ¿e uderza
go w twarz. Raz, dwa,