Capella Anthony - Ulotny urok kawy

Szczegóły
Tytuł Capella Anthony - Ulotny urok kawy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Capella Anthony - Ulotny urok kawy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Capella Anthony - Ulotny urok kawy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Capella Anthony - Ulotny urok kawy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Anthony Capella Ulotny Urok Kawy Przełożyła Dorota Dziewońska Co wczoraj było kroplą śluzu, jutro już będzie mumią lub prochem. Marek Aureliusz Rozmyślania [1] Strona 3 CZĘŚĆ PIERWSZA Ogier i powóz Zapach kawy wciąż pozostaje w pewnym stopniu tajemnicą. Ted Lingle, The Coffee Cupper's Handbook Strona 4 JEDEN Któż to taki... ten młodzieniec z goździkiem w klapie i z laską w ręku, który zmierza w naszą stronę Regent Street? Można by sądzić, że jest zamożny, jego strój świadczy bowiem o znajomości najnowszych trendów mody, bylibyśmy jednak w błędzie; można by sądzić, iż jest estetą, gdyż zatrzymuje się przed domem towarowym Liberty, by podziwiać wystawę, a może tylko własne odbicie: opadające na ramiona loki wyróż- niające go spośród przechodniów. Można by sądzić, iż jest głodny, bo zbliżając się do Café Royal – tego kłę- bowiska najróżniejszych plotek i labiryntu sal w pobliżu Piccadilly – przyspiesza kroku, oraz że jest tam stałym bywalcem, o czym może świadczyć sposób, w jaki wita się z kelnerem i sięga po „Pall Mall Gazette” w drodze do stolika. Pewnie można by nawet założyć, że jest pi- sarzem, widząc, jak zatrzymuje się, żeby zanotować coś w kajecie oprawionym w cielęcą skórę. Chyba już pora na prezentację. Tak, przyznaję – znam tego ekscentrycznego kawalera, a wkrótce i wy go poznacie. Możliwe, że po godzinie czy dwóch w jego towarzystwie stwierdzicie, iż znacie go aż za dobrze. Wątpię w to, żeby się wam spodobał, ale to nieistotne, sam niezbyt go lubię. Jest... cóż, sami państwo zobaczą. Może jednak uda się wam przymknąć oko na przywary i pomyśleć o jego przyszłości. Tak jak kawa nie ujawnia prawdziwego aromatu, dopóki nie zostanie zerwana, a ziarno wyłuskane, upalone i zaparzone, tak ten kon- Strona 5 kretny jegomość pod warstwą swoich wad skrywa kilka zalet. Może trzeba uważnie patrzeć, by je dostrzec... Mimo jego słabości czuję do niego pewien rodzaj nie- odpartej sympatii. Jest rok 1896. Młodzieniec nazywa się Robert Wal- lis. Ma dwadzieścia dwa lata. Jest mną, młodszym mną, sprzed wielu lat. Strona 6 DWA W 1895 roku po oblaniu egzaminów zostałem wy- dalony z Oksfordu. Nie zdziwiło to nikogo oprócz mnie: niewiele pracowałem, a na swoich kompanów wybiera- łem młodzieńców słynących z lenistwa, próżniactwa, abnegacji. Uczyłem się bardzo mało – może uczciwiej byłoby powiedzieć, że uczyłem się zbyt wiele, lecz nie z książek. Były to czasy, kiedy studenci, rozbijając się po High Street, recytowali strofy Swinburne’a: Pomiędzy morzem a słońca zachodem/ jej pocałunków upiłem się miodem/ Z dnia noc się stała, a ze szczęścia smutki, a z długiej żądzy szał rozkoszy krótki. Jakąż, miłości, od ciebie nagrodę/ miał między morzem a słońca zacho- dem?,[2] a lokaje z przejęciem rozprawiali o Paterze i Wildzie. W kolegiach panował nastrój romantycznego uniesienia – ponad wszystko ceniono piękno, młodość i indolencję, a młody Robert Wallis wręcz zachłystywał się tą niebezpieczną doktryną i odurzającą atmosferą. Popołudnia upływały mi na pisaniu wierszy, a pieniądze ojca odpływały na jedwabne kamizelki, drogie wina, pawie pióra, smukłe tomy poezji oprawne w żółty welin oraz inne przedmioty niezbędne artyście – wszystko to dostępne na kredyt u kupców z Turl. Ponieważ moje zasoby finansowe i talent poetycki były w istocie skromniejsze, niż skłonny byłem przyznać, ten stan rzeczy w nieuchronny sposób zmierzał do żałosnego końca. Jeszcze przed relegowaniem mnie z uczelni wy- czerpałem wszystkie środki i ojcowską cierpliwość Strona 7 i niebawem stanąłem przed koniecznością znalezienia źródła utrzymania, której (co przyznaję nie bez wstydu) do ostatniej chwili starałem się nie dostrzegać. Londyn w tym czasie był wielkim kotłującym się szambem, lecz mimo to, a może właśnie dlatego, bujnie rozkwitały w nim przepiękne lilie. Zdawało się, że sto- licę nagle zalała gwałtowna fala frywolności. Pogrążona w żałobie królowa wycofała się z życia publicznego. Pozbawiony jej uwagi książę rzucił się w wir uciech, a dokądkolwiek się udawał, my podążaliśmy jego śla- dem. Damy dworu przestawały z kurtyzanami, dandysi obracali się w półświatku, arystokraci spotykali się z estetami, handlowcy z członkami rodziny królewskiej. Czytywaliśmy „The Yellow Book”, naszym symbolem był zielony goździk, naszym stylem stało się coś, co zaczęto określać jako nuveau, a sposobem porozumie- wania się był aforyzm – im bardziej nonsensowny, tym lepiej, najlepiej gdy wtrącony do konwersacji z wyćwiczoną zblazowaną melancholią. Czciliśmy twory ludzkie ponad dzieła natury, to, co uduchowione, ponadto, co praktyczne, i upominaliśmy się o prawo do ekstrawaganckich słabości, w których, może z wyjątkiem Oscara Wilde’a, raczej nie mieliśmy ochoty się pławić. Być wówczas młodym w Londynie – czyż mogło być coś wspanialszego! A mnie większość tych uciech miała ominąć – a niech to! – przez jedną przy- padkową uwagę, którą uczyniłem w obecności czło- wieka o nazwisku Pinker. Strona 8 TRZY Tym, co przede wszystkim kształtuje smak, jest dobór ziaren. Lingle, The Coffee Cupper's Handbook Spożywałem właśnie śniadanie w Café Royal – ta- lerz ostryg i grubo pokrojonej szynki w zielonym sosie – gdy kelner przyniósł mi kawę. Nie podnosząc wzroku znad gazety, pociągnąłem łyk, zmarszczyłem czoło i powiedziałem: – A niech to, Marsden, ta kawa smakuje jak rdza! – Wszyscy klienci piją taką samą – rzekł kelner wyniośle. – Nikt, o ile mi wiadomo, nie narzekał. – Chcesz powiedzieć, że grymaszę? – A cóż innego? – Jak na kelnera, którego zadaniem jest usługiwanie, Marsden, nie brak ci niczego prócz usłużności. A jak na błazna... brak ci tylko poczucia humoru. – Dziękuję panu. – I tak, masz rację, grymaszę. Bo dobrze zaparzona kawa to początek spokojnego dnia. Jej zapach jest upojny, smak słodki, choć pozostawia po sobie tylko gorycz i żal. Pod tym względem nieodparcie przypomina rozkosze miłości. – Zadowolony z takiego podsumowa- Strona 9 nia pociągnąłem kolejny łyk przyniesionej przez Mars- dena kawy, – Ale w tym wypadku – dorzuciłem – w smaku czuć tylko coś, co przypomina błoto. No, może ze słabym posmakiem zgniłych brzoskwiń. – Cała przyjemność po mojej stronie. – Nie wątpię. – Wróciłem do czytania gazety. Kelner wyraźnie się ociągał. – Czy będzie pan dzisiaj płacił za śniadanie? – spytał tonem zblazowanej melancholii. – Dopisz mi do rachunku, Marsden. Bądź tak dobry. *** Po chwili zauważyłem, że ktoś przysiadł się do mojego stolika. Spojrzałem ponad gazetą i zobaczyłem drobnego dżentelmena w prostym surducie, co wyróż- niało go wśród towarzystwa fircyków i ważnych osobi- stości bywających w lokalu. Oczekiwałem, że lada chwila przyłączą się do mnie moi przyjaciele, Morgan i Hunt, ale ponieważ było jeszcze wcześnie i kawiarnia dopiero się zapełniała, pomyślałem, że bez kłopotu przesiądziemy się do innego stolika. Tym dziwniejsze jednak wydawało mi się to, iż ów nieznajomy przysiadł się do mnie bez zaproszenia. – Samuel Pinker do usług – odezwał się maleńki mężczyzna, lekko skłaniając głowę. – Robert Wallis. Strona 10 – Mimowolnie usłyszałem pańską rozmowę z kelnerem. Czy można? – Bez jakiejkolwiek zachęty z mojej strony sięgnął po moją filiżankę, podsunął ją sobie pod nos i wciągnął woń z taką lubością, z jaką wąchałem tego ranka kwiat, który wybrałem do buto- nierki. Przyglądałem się mężczyźnie, sam nie wiedząc, czy napawa mnie lękiem, czy rozbawieniem. Oczywiście w Cafe Royal bywało wielu dziwacznych osobników, lecz ich ekscentryczność była na ogół bardziej afekto- wana, wyrażała się w bukiecikach fiołków, aksamitnych pludrach czy lasce z brylantem. Wąchanie cudzej kawy było, o ile mi wiadomo, rzeczą niesłychaną. Samuel Pinker zdawał się niezrażony. Z półprzymkniętymi oczyma jeszcze dwukrotnie z wielkim nabożeństwem zaciągnął się aromatem kawy. Następnie przyłożył filiżankę do ust i upił łyk. Zaraz potem wydobył z siebie dziwny syczący dźwięk, któ- remu towarzyszył szybki wężowaty ruch języka, jakby rozprowadzał płyn po jamie ustnej. – Niestety! – powiedział z żalem. – Zbyt długo pa- rzona, że już nie wspomnę, iż za długo palona. W zasadzie ma pan rację. Część partii sfuszerowano. Smak gnijących owoców jest słaby, ale wyczuwalny. Mogę spytać, czy jest pan w branży? – Jakiej branży? – No cóż, kawy oczywiście. Chyba parsknąłem śmiechem. Strona 11 – Wielkie nieba, nie! – W takim razie, czy wolno mi spytać – nie dawał za wygraną – z jaką branżą jest pan związany? – Z żadną. – Proszę mi wybaczyć... źle się wyraziłem, powi- nienem był powiedzieć „czym się pan trudni”. – Niczym szczególnym. Nie jestem ani lekarzem, ani prawnikiem, nie robię nic szczególnie użytecznego. – No to co pan robi? – zapytał niecierpliwie. – Z czego się pan utrzymuje? Prawda była taka, że w tamtym okresie nie zarabia- łem na swoje utrzymanie, jako że ojciec całkiem nie- dawno przekazał mi kolejną skromną sumkę na literackie osiągnięcia, zaznaczając przy tym stanowczo, że na więcej nie mam co liczyć. Absurdem się jednak zdawało spieranie o definicje. – Jestem poetą – przyznałem tonem zblazowanej melancholii. – Słynnym? Wielkim? – zapytał Pinker z ożywieniem. – Niestety, nie. Kapryśna sława nie raczyła mi okazać swych łask. – To dobrze – mruknął ku memu zdziwieniu. – Ale umie pan pisać? – zapytał po chwili – Dość sprawnie posługuje się pan piórem? – Jako literat uważam się za mistrza wszystkiego prócz języka... Strona 12 – Porzuć pan te bon moty! – krzyknął Pinker. – Chodzi mi o to, czy umie pan opisywać? Oczywiście umie pan. Opisał pan tę kawę. – Czyżby? – Użył pan określenia: „o smaku rdzy”. Tak, ma naprawdę smak rdzy. Nigdy bym tego tak nie ujął. To by mi nie przyszło do głowy, a właśnie to słowo to... to... – Le mot juste? – W samej rzeczy. – Pinker spojrzał na mnie w taki sposób, że przypominał mi mojego profesora z Oksfordu: w tym spojrzeniu było zwątpienie i żelazna determinacja. – Ale dosyć gadania. Odkryję przed panem karty. – Słucham z uwagą – odparłem zaciekawiony – choć sądzę, że raczej nie skorzystam z pańskich usług. Z zapałem zapisywał coś na odwrocie swojej wizy- tówki. Była to, jak zauważyłem, piękna wizytówka, wykonana z grubego papieru czerpanego. – Źle mnie pan zrozumiał. To ja potrzebuję pańskich usług. – W charakterze sekretarza? Obawiam się, że... Pinker potrząsnął głową. – Nie, nie. Mam już trzech sekretarzy, wszyscy wspaniale wypełniają swoje obowiązki. Pan byłby, że się tak wyrażę, mało znaczącym dodatkiem do tego zespołu. – No to o co chodzi? – zapytałem nieco urażony. Nie miałem ochoty być niczyim sekretarzem, ale lubiłem Strona 13 myśleć, że nadawałbym się do tego zajęcia. – Potrzebuję – powiedział Pinker, patrząc mi w oczy – estety. Pisarza. Kiedy znajdę tego utalentowanego osobnika, założymy spółkę, która uczyni z nas obu nie- wiarygodnie majętnych ludzi. – Wręczył mi wizytówkę. – Proszę mnie odwiedzić jutro po południu. *** Mój przyjaciel George Hunt był zdania, że tajem- niczy pan Pinker ma zamiar założyć pismo literackie. Ponieważ Hunt od dawna marzył o czymś takim – głównie dlatego, że żadne z istniejących pism londyń- skich nie chciało drukować jego wierszy – uważał, że powinienem odpowiedzieć na propozycję przedsiębior- cy. – Nie wyglądał mi na literata – powiedziałem, ob- racając wizytówkę. Na odwrocie było napisane ołów- kiem: Proszę przyjąć w moim biurze. S.P. – Rozejrzyj się – zauważył Hunt, zataczając ręką krąg – to miejsce jest pełne tych, którzy kurczowo trzymają się rąbka peleryny Muzy. – Prawdą było, że w Café Royal bywało tyluż ciekawskich, co pisarzy i artystów. – Ale jemu szczególnie spodobało się to, że powie- działem o kawie, iż ma „smak rdzy” Trzeci z naszego grona, malarz Percival Morgan, który do tej pory nie brał udziału w rozmowie, nagle się Strona 14 roześmiał. – Chyba wiem. czego chce ten Pinker! – Czego? Stuknął palcem w ostatnią stronę gazety. – „Opatentowany ożywczy proszek – zaczął czytać na głos – przywraca siły witalne rekonwalescentom. Ciesz się musującą energią tej alpejskiej kuracji zawartą w każdej łyżeczce”. To oczywiste, ten jegomość chce, żebyś pisał dla niego reklamy. Musiałem przyznać, że to brzmi prawdopodobniej niż pismo literackie. Im dłużej się nad tym zastanawia- łem, tym bardziej wydawało się to możliwe. Pinker za- pytał mnie przecież wprost, czy umiem opisywać – dziwne pytanie jak na właściciela pisma, ale całkiem logiczne dla kogoś, kto myśli o reklamie. Z pewnością ma nowy gatunek kawy, który chce wypromować. „Śniadaniowa mieszanka Pinkera. Bogactwo smaku dla zdrowej cery” lub podobne frazesy. Poczułem się za- wiedziony. Przez moment miałem nadzieję... że może to coś ciekawszego. – Reklama – powiedział Morgan. – Uwielbiam re- klamę. To jedyna forma współczesnej sztuki, która zajmuje się, co prawda nie bezpośrednio, rzeczywisto- ścią. Spojrzeliśmy po sobie wyczekująco. Jednakże jakoś nie miałem już ochoty na wygłaszanie bon motów. *** Strona 15 Następnego popołudnia siedziałem przy biurku, pracując nad tłumaczeniem Baudelaire'a. Miałem pod ręką puchar z żółtego szkła weneckiego wypełniony białym winem reńskim, pisałem srebrnym ołówkiem na blado-fioletowym papierze nasączonym olejkiem ber- gamotki i wypalałem masę papierosów z tureckim tyto- niem – wszystko odbywało się zgodnie z ustalonym ry- tuałem, a mimo to było niezwykle uciążliwym zajęciem. Baudelaire jest oczywiście wielkim poetą, tak przejmu- jąco perwersyjnym, lecz bywa mglisty, niejasny, co znacznie utrudnia pracę tłumacza, i gdyby nie trzy funty obiecane mi przez wydawcę, zarzuciłbym to już kilka godzin wcześniej. Mieszkałem wówczas w St. John’s Wood w pobliżu Regent’s Park i w ten wiosenny sło- neczny dzień słyszałem okrzyki lodziarzy przechadza- jących się w obie strony przy bramie parku. Te dobie- gające z zewnątrz dźwięki nie pozwalały mi się skupić. Z jakiejś przyczyny jedynym słowem, które przycho- dziło mi do głowy jako rym do „urody” było „lody”. – Muszę odpocząć – powiedziałem na głos, odkła- dając ołówek. Wizytówka Pinkera leżała na biurku. Podniosłem ją i obejrzałem po raz kolejny. Samuel PINKER, importer i dystrybutor kawy. Adres: Narrow Street, Limehouse. Myśl o wyjściu z mieszkania choćby na godzinę czy dwie przypominała o sobie niczym pies szarpiący smy- czą. Po przeciwnej stronie biurka leżała sterta rachun- Strona 16 ków. Oczywiście poeta powinien mieć długi. Cóż to za poeta bez długów! Jednakże przez moment poczułem zniechęcenie na myśl, że kiedyś muszę je spłacić. Pod- niosłem pierwszy z góry – kwit od dostawcy wina. Wino reńskie nie tylko barwą, ale i ceną dorównywało złotu. Gdybym tak zgodził się pisać reklamy dla pana Pinkera... Nie miałem pojęcia, ile można zarobić na tworzeniu ta- kich nonsensownych sloganów. Ale samo to – rozumo- wałem – że Pinker trafił do Café Royal w poszukiwaniu literata, świadczy, że jest w tej dziedzinie nowicjuszem jak ja. Załóżmy, że namówiłbym go, żeby zamiast okre- ślonej kwoty zapewniał mi utrzymanie, rodzaj pensji? Powiedzmy – wybrałem rozsądną sumę i uznawszy ją za niewystarczającą, pomnożyłem przez cztery – czter- dzieści funtów rocznie? A gdyby jeszcze ten dostawca kawy miał znajomych, którzy potrzebowaliby podob- nych usług, no... to niebawem miałbym czterysta funtów rocznie z samego pisania zdań typu: „Ciesz się musującą energią alpejskiej kuracji zawartą w każdej łyżeczce”. Zostałoby mi jeszcze wiele czasu na Baudelaire’a. Co prawda Muza mogłaby poczuć się nieco zaniedbana przez to, że twórca prostytuuje swoje talenty w ten spo- sób, ale gdyby to utrzymywać w sekrecie, przynajmniej przed literatami może i Muza o niczym by się nie do- wiedziała. Decyzja zapadła. Chwyciłem wizytówkę Pinkera, narzuciłem wzorzystą pelerynę z indyjskimi motywami, którą kupiłem w Liberty przed tygodniem, i ruszyłem ku wyjściu. Strona 17 *** Przejdźmy się teraz ulicami Londynu od St. John’s do Limehouse. Nie brzmi to zachęcająco. Sformułuję więc swoje zaproszenie inaczej. Przejdźmy przez to największe, najbardziej zaludnione miasto świata w chwili, gdy jest ono u szczytu rozkwitu i popularności – wyruszmy w podróż, która dostarczy wrażeń wszyst- kim zmysłom. Przy Primrose Hill powietrze – co za za- pach! – jest dość rześkie, z ledwie wyczuwalną nutą siarki w spalinach pieców węglowych i kuchennych pa- lenisk, które nawet o tej porze roku palą się we wszyst- kich domach. Kiedy mijamy Marylebone, wkraczamy w świat prawdziwych doznań. Dwukołowe dorożki i dyliżanse wydzielają silną woń skóry i końskiego potu; ich koła głośno terkoczą na kocich łbach, rynsztoki pełne są wilgotnych końskich odchodów. W ruchu ulicznym biorą udział najróżniejsze pojazdy: wozy konne, dyli- żanse, powozy z zaprzęgiem i jednokonne, dwuosobowe i wieloosobowe, landa, bryczki, karoce zmierzające we wszystkich kierunkach. Na tych o kształcie ogromnych cylindrów złotymi literami wypisano nazwiska kape- luszników. Najbardziej niebezpieczni są woźnice omnibusów – obijają się od jednego krawężnika do dru- giego, zbliżają się do przechodniów, starając się zaprosić ich do środka za trzy pensy albo na dach za pensa mniej. Są też welocypedy i bicykle, stada gęsi pędzone na targ, mężczyźni przeciskający się przez tłum z tabliczkami Strona 18 reklamującymi parasole i inne różności oraz mleczarki, które po prostu chodzą ulicami z wiadrem i krową, cze- kając, aż ktoś je zatrzyma, by kupić mleko. Domokrążcy paradują z tacami pełnymi wypieków, kwiaciarki wci- skają przechodniom w dłonie łubin i aksamitki, a nad tym wszystkim unosi się woń fajek i dymu z papierosów. Mężczyzna sprzedający makrele pieczone na ulicznym ruszcie wymachuje nadzianą na widelec rybą i podsuwa przechodniom pod nos. – Pierwszorzędne ryby! – krzyczy. – Po dwa pensy! Natychmiast, jakby w odpowiedzi, wokół rozlega się chór innych nawoływań. – Kasztany! Gorące... po pensie... Szesnaście pen- sów! – wykrzykują uliczni sprzedawcy. – Pasternak! – obwieszcza rolnik z wozu zaprzę- gniętego w osła. Koła ścierne do ostrzenia noży skrzypią i sypią iskry, ocierając się o ostrza. Naciągacze z rozłożonymi rękami oferują pudełka zapałek po pensie. A na obrze- żach tego tłumu cały czas bez ustanku przesuwają się upiorne postaci najbiedniejszych: bosonogich, wynędz- niałych, bezdomnych, bez pensa przy duszy, czekających na okazję, która może się nie powtórzyć. Jeśli udamy się podziemną koleją od Baker Street do stacji Waterloo, na wąskich peronach osnuje nas gorąca, wilgotna czarna para lokomotyw. Jeśli pójdziemy którąś z eleganckich nowych alei miasta, jak Northumberland Avenue, która przecina slumsy w centrum Londynu, Strona 19 znajdziemy się pośród ludzkich nieczystości, albowiem każdą piękną aleję otaczają domy czynszowe, a każdy taki dom to miejsce, w którym gnieżdżą się setki rodzin stłoczonych jedna obok drugiej w oparach potu, ginu, wyziewów z ust i ciał. Dzień jest jednak piękny – pój- dziemy więc pieszo. Na bocznych uliczkach Covent Garden śledzi nas wiele par oczu, jakby szukały okazji do wyrwania nam chusteczki czy rękawiczek, lecz od- zywają się tylko nastoletnie nierządnice w krzykliwych strojach – mruczą lubieżne pozdrowienia z nadzieją, że wzbudzą natychmiastową iskrę żądzy. Nie ma jednak na to czasu. Nie ma czasu na nic, jest już bowiem późno. Może lepiej wziąć taksówkę; o, jest jedna. Tocząc się po Drury Lane, czujemy w nozdrzach słabą, nie bardzo przyjemną woń, która unosi się nad uliczkami niczym trujące wyziewy. To zapach rzeki. Owszem, dzięki kanalizacji Bazalgette’a z Tamizy nie wydobywa się już ohydny smród gnijących odpadów, który zmuszał parlamentarzystów do skrapiania zasłon siarczanem wapnia, ale z kanałów mogą korzystać tylko ci, których nowoczesne łazienki są połączone z tym systemem, a przecież w domach czynszowych wciąż normą pozostają wielkie cuchnące szamba. Ich smro- dliwe wyziewy przeciekają do podziemnych strumieni londyńskich. Na tym terenie skupiają się warsztaty i wytwórnie, które wybrały tę lokalizację ze względu na bliskość nabrzeża. Z browarów wydobywa się woń wa- rzenia – nawet całkiem przyjemna, podobnie jak zapach egzotycznych roślin z destylarni ginu, dalej jednak po- jawia się fetor gotowanych końskich kości dobiegający Strona 20 z fabryki kleju, odór gotowanego tłuszczu z wytwórni mydła, rybich wnętrzności z Billingsgate, gnijących psich resztek z garbarni. Nic dziwnego, że co wrażliwsi noszą wpięte w klapę wonne bukieciki albo brosze z solami z eukaliptusa. Zbliżając się do portu, przechodzimy obok wielkich magazynów, wysokich i rzucających cień niczym skalne klify. Z pierwszego dolatuje intensywny, ciężki zapach liści tytoniu, z następnego słodkawy aromat melasy, a z kolejnego mdlące opary opium. Tu buty kleją się do śladów po pękniętej beczce rumu, tam drogę zagradza przechodząca grupa żołnierzy w czerwonych płaszczach. Wokół rozbrzmiewa gwar wielu języków, którymi po- sługują się przybysze z całego świata – płowowłosi Niemcy, Chińczycy z czarnymi związanymi z tyłu wło- sami, Murzyni z jaskrawymi chusteczkami na szyjach. Rzeźnik w niebieskim fartuchu niesie tacę z mięsem, za nim idzie bosman w słomkowym kapeluszu, trzymając w wyciągniętej dłoni bambusową klatkę z zieloną pa- pugą. Jankesi śpiewają swawolne żeglarskie piosenki, bednarze z ogłuszającym hukiem toczą beczki po kocich łbach, kozy meczą wniebogłosy w klatkach wnoszonych na łodzie. A na rzece jak okiem sięgnąć widać maszty i kominy statków: slupów, szkunerów, bilanderów, wę- glowców, kiprów z herbatą, kutrów i barek, statków wycieczkowych, parowców z lśniącymi mahoniowymi pokładami i brudnych barek przewożących robotników – wszystkie przepychają się przez ten gąszcz bez żadnego ładu, a ich staraniom towarzyszą przeszywające gwizdy parowców, pokrzykiwania tragarzy wyładowujących