Capek Karel - Krakatit

Szczegóły
Tytuł Capek Karel - Krakatit
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Capek Karel - Krakatit PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Capek Karel - Krakatit PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Capek Karel - Krakatit - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KAREL CAPEK KRAKATIT Z JĘZYKA CZESKIEGO PRZEŁOŻYŁA EMILIA W«WICTA TYTUŁ ORYGINAŁU "KRAKATIT" OSTRZEŻENIE Karela Čapka przedstawiać w Polsce nie trzeba. Jego twórczość jest u nas obecna od lat pięćdziesięciu i zawsze cieszyła się dużym uznaniem, stąd też często wystawiano jego dramaty, tłumaczono książki i komentowano utwory*. Warto powracać do mądrych i świetnie napisanych powieści, opowiadań i szkiców Čapka, które oddają wiernie klimat epoki, w jakiej powstały, lecz także stały się nieraz zdumiewająco trafnym przewidywaniem przyszłości, już teraz potwierdzonej przez wydarzenia dziejowe i odkrycia naukowe. Poza tym niewiele straciły na uroku nowości, zachwycając dodatkowo mistrzowskim stylem. Powieść Krakatit (1924) bardzo szybko zwróciła uwagę naszych wydawców, bowiem już w 1926 roku ukazała się w tłumaczeniu Władysława Mergela i to w ramach warszawskiej Biblioteki Dzieł Wyborowych. Nowy, bardzo dobry przekład powieści, dokonany przez Emilię Witwicką, ukazał się nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego w 1960 roku. Krakatit staje się powieścią klasyczną w swoim gatunku i jej wznawianie, biorąc pod uwagę walory ideowe i artystyczne, jest celowe. Dość trudno zadowalająco zdefiniować rodzaj powieści jaki reprezentuje Krakatit, ponieważ utwór łączy różne odmiany powieściowe. Niewątpliwie należy do powieści fantastyczno-naukowych, lecz także ma cechy powieści kryminalnej, przygodowej i sensacyjnego dreszczowca. Sekretem talentu Ćapka pozostaje umiejętne korzystanie z tych różnorodnych propozycji narracyjnych, zespolenie ich w organiczną całość, atrakcyjną dla czytelnika. Trzeba tu dodać, że pisarz czeski miał wielki dar uszlachetniania i nobilitacji gatunków literackich, uchodzących w jego czasach, a nawet dzisiaj, za mniej wartościowe w porównaniu na przykład z powieścią społeczną, historyczną, czy psychologiczną. Takie powieści Ćapka, jak Fabryka absolutu, Krakatit i Inwazja jaszczurów, mogą zadowolić wybredny smak znawców literatury oraz masowych odbiorców. To chyba wielka pochwała. W powieści Krakatit ważne miejsce zajmuje odpowiedzialność człowieka za własne dzieło. Osoba inżyniera Prokopa jest modelowana na wzór wielkiego uczonego i odkrywcy Alfreda Bernharda Nobla. Bohater powieściowy posiadł umiejętność wyzwalania z materii energii o olbrzymiej sile, którą nazwał krakatitem. Na akcję utworu składają się zabiegi różnych potęg, by posiąść sekret produkcji tajemniczej energii. Rywalizują między sobą liczne koncerny zbrojeniowe, chcąc podporządkować sobie Prokopa i jego odkrycie. Čapek ukazał mechanizm działania kierowniczych ośrodków gospodarki kapitalistycznej, a zarazem ośrodków władzy. Przedstawił ponury obraz drapieżnej konkurencji i bezwzględności w dążeniu do opanowania świata. Bo w tych zabiegach o krakatit nikt nie myślał o wykorzystaniu go dla dobra całej ludzkości, lecz chodziło o pognębienie przeciwnika, o rozszerzenie swojej przestrzeni życiowej. Wydaje się, że mamy prawo użyć tu złowieszczego określenia Lebensraum, ponieważ Čapek ze szczególnym naciskiem wskazywał w powieści na militaryzm niemiecki jako wielkie niebezpieczeństwo dla świata. Szacunek i podziw budzi to wczesne ostrzeżenie, jak również zdolność przewidywania faktów naukowych i politycznych - w tym wypadku łączących się z ujarzmieniem energii atomowej i walką o monopol tej przerażającej broni. Powieściowy uczony i wynalazca nie powtórzył błędu Nobla, nie ujawnił nikomu wzorów produkcji krakatitu. Stało się tak dzięki temu, że inżynier Prokop nie zatracił instynktu życiowego, nie odizolował się od świata, nie oddał wyłącznie "czystej" nauce, bez zwracania uwagi, jakie zastosowanie znajdą jego odkrycia. Zwycięstwo odniosła podstawa etyczna. Zakończenie powieści jest znamienne dla humanizmu Čapka. Pisarz czeski był rzecznikiem "małych ludzi", zwyczajnych, którzy chcą żyć spokojnie, uczciwą pracą budować swoją egzystencję i właściwie poprzestawać na małym. Taki ideał szczęścia był mu szczególnie sympatyczny. Gdy więc Prokop w zawierusze intryg i przemocy traci dokumentację swego krakatitu i nie jest w stanie odtworzyć spalonych formuł, wówczas spotyka na swej drodze staruszka, uosobienie doświadczenia i mądrości, który pociesza go po stracie, wskazując na możliwość pożytecznej pracy, chociaż na mniejszą skalę. Čapek sugeruje, że wielką wartość ma przede wszystkim mrówcza praca codzienna. Ten swój pogląd uzasadnił szerzej po latach w powieści Pierwsza brygada (1937), zajmując się problemem bohaterstwa. Zrelatywizował w niej obiegowe pojęcie bohaterstwa, wielkim uznaniem natomiast obdarzył pracę bezimiennych górników. Szkoda, że Pierwsza brygada dotąd nie doczekała się przekładu na język polski. Na tle literatury czeskiej, a nawet i światowej początku lat dwudziestych, takie powieści Čapka jak Fabryka absolutu i Krakatit były nowością. Pamiętajmy, że właśnie dożywał swoich dni modernizm ze swoją symboliką, głębiami, nastrojowością, problemami "ponadczasowymi" i histerycznym psychologizmem w rodzaju Stanisława Przybyszewskiego. Čapek zerwał z pretensjonalnym estetyzmem swoich poprzedników. Obrał za swój gatunek typ powieści dziennikarskiej, zaspokajający potrzebę nowoczesności. Doszedł u niego do głosu futurystyczny kult techniki oraz ekspresjonistyczny rozmach i intensywność wyrazu. Skierował uwagę czytelników ku nauce i futurologii - nietkniętej niemal sferze wyobraźni ludzkiej. Miejsce przewrażliwionych, nieszczęśliwych kochanków zajęli nowi bohaterowie: inżynierzy, uczeni, ludzie pracy. Naturalnie, to wtargnięcie nauki i wizji przyszłego świata do literatury łączy się ze zdobyczami nauk ścisłych w XX wieku oraz niebywałym rozwojem cywilizacji technicznej. Wielkie odkrycia Alberta Einsteina, Ernesta Rutherforda i Marii Curie-Skłodowskiej zaczęły rozpalać wyobraźnię artystów. Przyroda, tematyka wiejska, zagadnienia osobiste - eksploatowane przez pisarzy od wieków - ustąpiły nowym problemom. Čapek był uważnym obserwatorem, usiłował przeniknąć, ku czemu zmierza świat i co mu może zgotować nowa cywilizacja techniczna. Fascynowały go wynalazki i gwałtowna inwazja maszyn, ale budziły zarazem lęk, gdy znajdą się one w dyspozycji ludzi pozbawionych skrupułów, gdy rozwojowi technicznemu nie będzie towarzyszyć kultura humanistyczna i wrażliwość etyczna. Dlatego też jego dramat o robotach pt. R.U.R. i powieść Krakatit należy traktować jako wyraz zaniepokojenia o losy świata. Krakatit dość wyraźnie wskazuje na mistrzów Karela Čapka. Nie chodzi tu rzecz jasna o wykazywanie jakichś wpływów, lecz o zwrócenie uwagi na pokrewieństwo stylu, smaku artystycznego i gatunków literackich. Čapek lubił pisarzy angielskich i wiele cech ich pisarstwa przyswoił literaturze czeskiej. Jego zwięzłe, błyskotliwe dialogi iskrzące się paradoksami przypominają George'a Bernarda Shawa, fantastyka znajdowała podniety w twórczości Herberta George'a Wellsa, forma powieści kryminalnej wiele zawdzięcza lekturom Edgara Wallace'a i Conana Doyle'a; pogodny moralizm bez nudnego kaznodziejstwa jest wspólny z Gilbertem Keithem Chesterthonem. Zachwycał Čapka angielski rodzaj humoru, którym i on zabłysnął w szeregu swych utworów. Warto przytoczyć charakterystykę Wellsa, jaką dał autor Krakatitu, bowiem z powodzeniem możemy ją odnieść do samego Čapka, w każdym razie dowiadujemy się z niej, jakie wartości cenił sobie pisarz czeski: "Jest wyjątkowy wśród pisarzy i myślicieli współczesnych dlatego, że jest tak niezwykle uniwersalny; jako pisarz łączy utopijną fikcję i fantastyczność z dokumentalnym realizmem i niezmierną erudycją książkową; jako myśliciel i interpretator zjawisk opanował z godną podziwu gruntownością i oryginalnością dzieje świata, nauki przyrodnicze, ekonomię i politykę. Ani nauka, ani filozofia nie poważy się obecnie na tak Arystotelesowską syntezę całej współczesnej wiedzy i rekonesans w przyszłość, jak pisarz Wells; moglibyśmy powiedzieć, że w sensie Komenskiego jest najbardziej wszechstronnym umysłem naszych dni. Ale prócz tego Wells nie jest duchem, który chce tylko poznać i zharmonizować wiedzę ludzką; służy mu dna jedynie za punkt wyjścia do postępowej przebudowy ludzkich praw i zadań. Ten najgłębszy znawca jest równocześnie jednym z najgorliwszych reformatorów ducha ludzkiego - nie stał się dogmatycznym wodzem i prorokiem, lecz poetyckim drogowskazem w przyszłość. Nie nakazuje nam, co mamy robić, lecz tylko wskazuje, dokąd możemy zmierzać, jeśli wykorzystamy rozumnie wszystko, czego nas uczy historia i świat materialny"*. Jakże wiele tu myśli przewodnich z twórczości samego Čapka! Autor Krakatitu wyeksponował te cechy pisarstwa Wellsa, które go łączą z pisarzem angielskim. Bardzo trafny podtytuł dała Halina Janaszek-Ivaničkova swej monografii: Karol Čapek, czyli dramat humanisty (Warszawa 1962). Rzeczywiście, zarówno Krakatit, jak i szereg innych utworów Čapka, zajmuje się zagrożeniem ideałów demokratycznych i filozoficznych autora. Pisarz zmagał się z relatywizmem, który opanował jego umysł. Do końca życia nie udało mu się przezwyciężyć całkowicie relatywizmu poznawczego, natomiast w zakresie podstawowych wartości moralnych odrzucił relatywizm już w Krakaticie: to, co nie służy dobru ogólnemu, jest złe, trzeba walczyć z egoizmem jednostek i zorganizowanych grup. Również późniejszy dramat Matka (1938) potwierdza, że Čapek uznawał istnienie wartości niepodważalnych - w pamiętnym roku układu monachijskiego zaliczył do nich obronę bytu narodowego. W każdym razie o czternaście lat wcześniejsza powieść Krakatit niedwuznacznie określała pisarza jako pacyfistę i obrońcę prawa ludu do spokojnej egzystencji. Dzisiaj z goryczą możemy stwierdzić, że łatwiej bez porównania było zażegnać katastrofę, która zarysowała się w planie powieściowym, niż katastrofę rzeczywistą, bowiem baśń z dreszczem przerażenia snuł człowiek szlachetny. W niecały rok po śmierci Čapka rozgorzała wielka wojna światowa, zakończona użyciem "krakatitu" - bomby atomowej. Krakatit, ta wielowarstwowa powieść współczesna, może być uznana także za baśń szczególnego rodzaju, tak ją przede wszystkim zinterpretowała Halina Janaszek-Ivaničkova. Jako baśń przekazuje prawdę nie starzejącą się: skarbu trzeba strzec, by się nie dostał w ręce niepowołane. A skarbem w różnych czasach bywają różne wartości, różne sprawy. Na myśl o baśni oprócz idei przewodniej naprowadza w Krakaticie również sztafaż wielu wydarzeń. Nie brak tu księżniczki tatarskiej, dziwnego pałacu, a nawet samo piekło otwiera swoje podwoje. Charakter ludzi, jak w każdej bajce, jest tu wystawiony na próbę - i bohater nie sprawia nam zawodu. Zastanawiający jest w Krakaticie alegoryczny pałac, narzucający myśl o zamku Franza Kafki (Zamek, 1926). Genialni prażanie niezależnie od siebie wprowadzili do literatury tajemniczy "zamek", mózg władzy i centrum przemocy. Krakatit zaowocował artystycznie w okresie okupacji niemieckiej w Czechach. Mam tu na myśli twórczość Jana Drdy. Jego powieści nawiązują do struktury baśniowej, ale właśnie typu čapkowskiego - fantastyki przemieszanej z przenikliwym realizmem, z wykorzystaniem współczesnej wiedzy o człowieku, zwłaszcza psychoanalizy. Zarówno więc Čapek, jak i Drda, rehabilitowali ulubione formy narracyjne ludowego odbiorcy: baśń i romans rycerski*. Ale jak już zaznaczyliśmy wcześniej, Krakatit jednoczy różne formy powieściowe i w naszej polskiej tradycji literackiej, nie posiadającej wyraźnie zaznaczonej, jak w Czechach, linii rozwojowej, którą uosabia Jan Drda, łatwiej jest umieścić utwór Čapka wśród powieści fantastyczno-naukowych. Wielbiciele Jerzego Żuławskiego, Stefana Grabińskiego i Stanisława Lema uznają zapewne Krakatit jako ciekawe dopełnienie naszej, niezbyt bogatej ilościowo, prozy futurologicznej i fantastycznej, a zarazem tak mocno osadzonej w sprawach tego świata. Zdzisław Niedziela I Pod wieczór owego dżdżystego dnia mgła zgęstniała. Masz wrażenie, jakbyś przedzierał się przez jakąś wilgotną masę, która nieodwracalnie zamyka się za tobą. Chciałbyś już być vf domu. W domu, w kręgu swojej lampy, w pudełku czterech ścian. Nigdy jeszcze nie czułeś się tak samotny. Prokop toruje sobie drogę bulwarem. Jest mu zimno, a czoło zwilżone ma potem z osłabienia, miałby ochotę usiąść na tej mokrej ławeczce, ale boi się policjantów. Wydaje mu się, że się zatacza; rzeczywiście, koło Staromiejskich Młynów ktoś wyminął go łukiem jak pijanego. Teraz więc wytęża wszystkie siły, żeby iść prosto. O, właśnie nadchodzi jakiś człowiek, ma kapelusz zsunięty na oczy i podniesiony kołnierz płaszcza. Prokop zaciska zęby, marszczy czoło, napina wszystkie mięśnie, żeby przejść normalnie. Ale właśnie w chwili kiedy przechodzień jest o krok, robi mu się ciemno w oczach i cały świat zaczyna nagle wirować; naraz widzi z bliska, tuż, tuż, parę przenikliwych oczu, które wbijają się w niego, uderza o czyjeś ramię, bąka coś w rodzaju "przepraszam" i oddala się z przesadną, rozpaczliwą godnością. Po paru krokach zatrzymuje się i ogląda. Ten człowiek stoi i uparcie patrzy za nim. Prokop zbiera siły i rusza nieco szybciej. Nie może się jednak powstrzymać i ogląda się znowu. Cóż to, ten człowiek wciąż jeszcze stoi i patrzy za nim, z ciekawości wysunął nawet głowę z kołnierza jak żółw. "Niech się gapi - myśli sobie Prokop - więcej się nie obejrzę." I idzie, jak potrafi najlepiej. Nagle słyszy za sobą kroki. Człowiek z podniesionym kołnierzem idzie za nim. Chyba biegnie. I Prokop zdjęty panicznym strachem rzuca się do ucieczki. Świat znowu zatoczył się razem z nim. Oddychając z trudem i szczękając zębami, oparł się o drzewo i zamknął oczy. Było mu niedobrze, bał się, że upadnie, że pęknie mu serce, a ustami tryśnie krew. Kiedy otworzył oczy, tuż przed sobą zobaczył człowieka z podniesionym kołnierzem. - Czy pan jest inżynier Prokop? - pytał nieznajomy, prawdopodobnie już któryś raz z rzędu. - Ja... ja tam nie byłem - usiłował wyprzeć się czegoś Prokop. - Gdzie? - spytał nieznajomy. - Tam - Prokop wskazał głową w kierunku Strahova. - Czego pan ode mnie chce? - Cóż to, nie poznajesz mnie? Jestem Tomesz. Tomesz z politechniki, nie pamiętasz? - Tomesz - powtórzył Prokop; nazwisko to było mu śmiertelnie obojętne. - Tak, Tomesz, naturalnie. A czego chcesz? Mężczyzna z podniesionym kołnierzem ujął Prokopa pod ramię. - Poczekaj, musisz usiąść, rozumiesz? - Tak - odparł Prokop i pozwolił podprowadzić się do ławki. - Bo widzi pan, ja... mnie jest niedobrze, wie pan? - Nagle wyciągnął z kieszeni rękę owiniętą jakimś brudnym gałganem. - Ranny, wie pan? Przeklęta historia! - A głowa nie boli? - Boli. - Słuchaj, Prokop, masz chyba gorączkę. Musisz iść do szpitala, rozumiesz? Kiepsko z tobą, to widać. Ale przynajmniej przypomnij sobie, że się znamy. Jestem Tomesz. Byliśmy razem na chemii. Człowieku, oprzytomnij! - Ja wiem, Tomesz - szepnął Prokop słabym głosem. - Ten łobuz. Co się z nim dzieje? - Nic - powiedział Tomesz. - Mówi z tobą. Musisz iść do łóżka, słyszysz? Gdzie mieszkasz? - Tam - szepnął z wysiłkiem Prokop i wskazał gdzieś ruchem głowy. - Na Hybszmonce. - Naraz spróbował się podnieść. - Ja tam nie pójdę! Nie chodźcie tam! Tam jest... tam jest... - Co? - Krakatit! - wyszeptał Prokop . - Co to jest? - Nic. Nie powiem. Nikomu nie wolno tam iść, bo... bo... - Bo co? - Fff - bum! - krzyknął Prokop i wyrzucił obie ręce w górę. - Co to ma być? - Krakatoe. Kra - ka- tau. Wulkan. Wu - wulkan, rozumie pan? Mnie to urwało palec. Ja nie wiem... - Prokop umilkł, a po chwili, wolno cedząc słowa, dodał: - Człowieku, to potworna rzecz. Tomesz patrzył uważnie, jakby na coś czekał. - A więc - odezwał się po chwili - ty ciągle jeszcze pracujesz nad materiałami wybuchowymi? - Ciągle. - Masz rezultaty? Prokop wydał dźwięk przypominający śmiech. - Chciałbyś wiedzieć, co? To nie takie proste, bracie. To nie takie proste - powtórzył, kiwając głową jak pijany. - Zrozum, to samo, zupełnie samo... - Co? - Kra - ka - tit. Krakatit. Krrrakatit! Samo! Ja zostawiłem tylko proszek na stole, rozumiesz? Resztę zgarnąłem do... do takiego słoika. Na stole został tylko pyłek... i... nagle... - Wybuchło. - Wybuchło. Taki tylko pyłek, odrobina, którą rozsypałem. Nawet nie było tego widać. Ta żarówka - o kilometr. To nie przez nią. A ja - na kanapie, jak kawał drewna. Zmęczony, rozumiesz? Za dużo pracy. I naraz: prask! Spadłem na ziemię. Wyrwało okna, a żarówki... nie ma. Detonacja jak przy wybuchu ładunku lydditowego. Potworny huk. Ja... myślałem z początku, że to pękł ten por - porcena - ponce - por-celano-wy, porcelanowy, porcelanowy, por... no, prędko, jak się to białe, wiesz, izolator, jak się to nazywa? Krzemian glinu. - Porcelana. - Słoik. Myślałem, że trzasnął ten słoik. Zapalam zapałkę, a on stoi cały. A ja... zdębiałem... aż mi zapałka sparzyła palce. A potem jak szalony, przez pole, po ciemku, na Brzevnov czy do Strzeszovic. I gdzieś wpadło mi do głowy to słowo: Kraka-toe, Krakatit. Kra - ka - tit. Nie, nie, to nie było tak. Kiedy to wybuchło, zleciałem na ziemię i krzyczę: Krakatit! Krakatit! Potem zapomniałem. Kto tu jest? Kto to? Kim pan jest? - Kolega, Tomesz. - Aha, Tomesz. Ten łajdak. Pożyczał notatki z wykładów. Nie zwrócił mi jednego zeszytu do chemii. Tomesz, jak mu było na imię? - Jerzy. - Tak, już wiem, Jurek. Ty jesteś Jurek, ja wiem. Jurek Tomesz. Gdzie masz ten zeszyt? Poczekaj, coś ci powiem. Jak tamto wybuchnie, będzie źle. To, bracie, rozwali całą Pragę. Sprzątnie, zdmuchnie, fiut! Jak wyleci ten porcelanowy słoik, rozumiesz? - Jaki słoik? - Ty jesteś Jurek Tomesz, ja wiem. Idź na Karlin. Na Karlin albo na Vysoczany i patrz, jak to wyleci. Leć, leć, prędko! - Po co? - Zrobiłem tego cetnar. Cetnar Krakatitu. Nie, chyba... piętnaście deka. Tam na górze w tym słoiku. Bracie, jak to wybuchnie... Ale nie, poczekaj, to idiotyzm - bełkotał Prokop łapiąc się za głowę. - No? - Dlaczego... dlaczego nie wybuchło to w tym słoiku? Kiedy ten proszek... sam... zupełnie sam... Poczekaj, na stole jest cyn... cynkowa blacha... blacha. Od czego to na stole wybuchło? Za-czekaj, nic nie mów - wycedził Prokop i słaniając się wstał. - Co ci jest? - Krakatit - mruknął Prokop, zatoczył się całym ciałem i nieprzytomny runął na ziemię. II Pierwszą rzeczą, jaka dotarła do świadomości Prokopa, było uczucie, że wszystko wraz z nim trzęsie się w jakimś piekielnym turkocie i że ktoś trzyma go mocno wpół. Okropnie bał się otworzyć oczy, zdawało mu się, że wszystko się na niego zwali. Ale kiedy hałas nie ustawał, odemknął powieki i zobaczył przed sobą mętny kwadrat, po którym sunęły mgliste świetlne kule i smugi. Nie umiał sobie tego wytłumaczyć, patrzał nieprzytomnie na przepływające i przeskakujące widma, biernie godząc się na wszystko, co się z nim stanie. Wreszcie zrozumiał, że ten uporczywy turkot to koła wozu i że to przesuwają się latarnie we mgle. Znużony wytężoną obserwacją, znowu zamknął oczy i pozwolił unosić się dalej. - Teraz się położysz - odezwał się cichy głos nad jego głową. - Połkniesz aspirynę i będzie ci lepiej. Rano przyprowadzę doktora, dobrze? - Kto to? - spytał ospale Prokop. - Tomesz. Położysz się u mnie. Masz gorączkę. Gdzie cię boli? - Wszędzie. W głowie mi się kręci. Wiesz, o tak. - Leż cicho. Zrobię ci herbatę i wyśpisz się. To ze zdenerwowania. Taka nerwowa gorączka, rozumiesz? Do rana ci przejdzie. Prokop zmarszczył czoło usiłując z trudem coś sobie przypomnieć. - Ja wiem - rzekł po chwili, zatroskany. - Słuchaj, ktoś powinien ten słoik wrzucić do wody. Żeby nie wybuchł. - Nie kłopocz się niczym. Leż cicho. - Ale ja mógłbym chyba siedzieć. Nie ciężko ci? - Nie, leż spokojnie. - A ty masz mój zeszyt z chemii - przypomniał sobie nagle Prokop. - Tak, dostaniesz go. A teraz spokój, słyszysz? - Jaką ja mam ciężką głowę! Tymczasem dorożka turkotała ulicą Jeczną pod górę. Tomesz cichutko gwizdał jakąś melodię i wyglądał oknem. Oddech Prokopa był świszczący i przerywany postękiwaniem. Mgła zwilżyła chodniki, a jej chłodny śluz przenikał aż pod płaszcz. Było pusto i późno. - Zaraz będziemy na miejscu - odezwał się głośno Tomesz. Dorożka z nową siłą rozturkotała się na placu i skręciła w prawo. - Słuchaj, Prokop, możesz zrobić parę kroków? Pomogę ci. Z wysiłkiem wlókł Tomesz swego gościa na drugie piętro. Prokop wydawał się sobie dziwnie lekki, pozbawiony ciężaru i pozwolił wnieść się niemal po schodach na górę; ale Tomesz sapał ciężko i ocierał pot. - Widzisz, jestem jak piórko - dziwił się Prokop. - Tak, rzeczywiście - mruczał zziajany Tomesz, otwierając drzwi swego mieszkania. Kiedy go Tomesz rozbierał, Prokop czuł się jak małe dziecko. - Moja mamusia... - zaczął coś opowiadać. - Kiedy mamusia... to już było dawno, tatuś siedział przy stole, a mamusia zanosiła mnie do łóżka, wiesz? Po chwili leżał już w łóżku, przykryty aż po brodę, szczękał zębami i przyglądał się, jak Tomesz się krząta koło pieca i szybko rozpala ogień. Zbierało mu się na płacz ze wzruszenia, żalu i słabości i wciąż nie przestawał paplać. Uspokoił się dopiero, kiedy dostał zimny okład na głowę. Teraz w milczeniu rozglądał się po pokoju. Pachniało tu tytoniem i kobietą. - Ale z ciebie drań, Tomesz - rzekł z powagą. - Ciągle dziewczynki, co? Tomesz obrócił się do niego. - No to co? - Nic. A co ty właściwie robisz? Tomesz machnął ręką. - Bieda, bracie. Pieniędzy nie ma. - Hulasz? Tomesz potrząsnął tylko głową . - A wiesz, szkoda ciebie - zaczął Prokop zafrasowany. - Mógłbyś... Popatrz, ja pracuję już dwanaście lat. - I co z tego masz? - rzucił Tomesz nieuprzejmie. - No, coś tam od czasu do czasu. W tym roku sprzedałem dekstrynę wybuchową. - Za ile? - Za dziesięć tysięcy. Widzisz, to właściwie nic nie jest. Głupstwo. Taka pukawka dla kopalń. Ale gdybym zechciał... - Lepiej ci już? - Cudownie mi jest. Powiadam ci, wynalazłem metody, że... Taki na przykład azotan ceru, cóż to za piekielna bestia! A chlor, chlor, czterochlorek azotu zapala się od światła. Zapalasz żarówkę, i prask! Ale to jeszcze nic. Popatrz - oświadczył nagle, wyciągając spod kołdry chudą, okropnie pokaleczoną rękę. - Kiedy biorę coś do ręki, czuję, jak tam brzęczą atomy. Zupełnie jak w mrowisku. Każda materia brzęczy inaczej, rozumiesz? - Nie. - To jest siła. Siła zawarta w materii. Materia jest strasznie silna. Ja... Ja dotykam i czuję, jak się to tam porusza, takie mrowie. Trzyma się to kupy z wielkim trudem. Kiedy wewnątrz to wszystko rozpłaczesz, rozpadnie się, bum! Wszystko eksploduje. Każda myśl to taki wybuch w mózgu. Kiedy podajesz mi rękę, czuję, jak coś w tobie eksploduje. Ja mam już, bracie, taki dotyk. I słuch. Wszystko szumi jak przesypujący się proszek. Same takie maleńkie wybuchy. Powiadam ci, huczy mi w głowie. Ratatata, jak karabin maszynowy. - Tak - powiedział Tomesz. - A teraz połknij tę aspirynę. - Tak. - Wy... wybuchowa aspiryna. Nadchlorowany kwas acetylosalicylowy. To jeszcze nic. Ja, bracie, wynalazłem egzotermiczne materiały wybuchowe. Każda substancja to właściwie materiał wybuchowy. Woda... woda jest materiałem wybuchowym. Pierze, pierze w pierzynie to też materiał wybuchowy. Widzisz, to ma tymczasem tylko znaczenie teoretyczne. Ale ja wynalazłem wybuchy atomowe. Ja... ja przeprowadziłem eksplozję alfa. Rozpad na cząsteczki dwudodatnie. To nie żadna termochemia. Destrukcja. Chemia destrukcyjna, bracie. Słuchaj, Tomesz, to jest wielka rzecz z czysto naukowego punktu widzenia. Mam w domu tablice... Żebym ja miał aparaty, Chryste Panie! Ale ja mam tylko oczy i ręce. Poczekaj, ja ci to napiszę. - Nie chce ci się spać? - Chce. Jestem... dziś... zmęczony. A coś ty robił przez ten cały czas? - Ano nic. Ot, życie. - Życie to materiał wybuchowy, wiesz? Trzask, prask, człowiek się rodzi i rozpada, bum! A nam się zdaje, że to trwa ileś tam lat. Wiesz? Czekaj, coś poplątałem, prawda? - Wszystko w porządku, Prokop. Możliwe, że jutro zrobię bum! Jeżeli nie będę miał pieniędzy. Ale to nieważne, staruszku. Spij! - Pożyczę ci, chcesz? - Daj spokój. Nie miałbyś tyle. Może jeszcze mój ojciec... - Tomesz machnął ręką. - No widzisz, ty masz jeszcze tatusia - odezwał się po chwili Prokop z nagłym rozczuleniem. - Ano tak. Lekarz w Tynicy. - Tomesz wstał, zaczął spacerować po pokoju. - Bieda, bracie, bieda. Przycisnęło mnie, że hej. Ale nie martw się o mnie. Już ja coś wykombinuję. Spij. Prokop umilkł. Przez przymknięte powieki widział, jak Tomesz siada przy stole i grzebie w jakichś papierach. Sprawiało mu rozkosz przysłuchiwanie się szelestowi papieru i cichemu trzaskaniu ognia w piecu. Człowiek pochylony nad stołem oparł głowę na dłoniach i jak gdyby przestał oddychać A Prokopowi wydało się, że leży i widzi swego starszego brata, swego brata Józefa: Uczy się, jutro będzie zdawał egzamin z elektrotechniki. I Prokop zapadł w gorączkowy sen. III Śniło mu się, że słyszy stukot jak gdyby niezliczonej ilości kół. "To jakaś fabryka" - pomyślał i pobiegł schodami na górę. Nagle ni stąd, ni zowąd ocknął się przed ogromnymi drzwiami, na których zobaczył szklaną tabliczkę z napisem: "Pliniusz." Ucieszył się niezmiernie i wszedł do środka. "Jest tu pan Pliniusz?" - zapytał jakąś panienkę pochyloną nad maszyną do pisania. "Zaraz przyjdzie" - odparła panienka i w tej samej chwili podszedł do niego wysoki, ogolony mężczyzna w żakiecie i w wielkich okrągłych okularach. "Czego pan sobie życzy?" - zapytał. Prokop z ciekawością spoglądał na jego niezwykle wyrazistą twarz. Była to gęba Brytyjczyka, o wypukłym, pobrużdżonym czole, z brodawką wielkości grosza na skroni i brodą jak u aktora filmowego. "Pan... pan jest Pliniusz?" "Proszę" - rzekł wysoki mężczyzna i krótkim gestem wskazał mu drogę do swego gabinetu. "Bardzo mi... jestem ogromnie zaszczycony" - bąkał Prokop siadając. "Czego pan sobie życzy?" - przerwał mu tamten. "Rozbiłem materię" - oznajmił Prokop. Pliniusz nie zareagował. Bawił się tylko stalowym kluczykiem i mrużył ciężkie powieki za szkłami okularów. "Bo to jest tak - zaczął Prokop skwapliwie. - W-wszystko się rozpada, prawda? Materia jest krucha. Ale ja zrobię tak, że się naraz rozpadnie, bum! Wybuch, rozumie pan? Rozpad na proszek. Na molekuły. Na atomy. Ale ja rozbiłem i atomy." "Szkoda" - powiedział Pliniusz krytycznie. "Dlaczego? Czego szkoda?" "Szkoda coś rozbijać. I atomu szkoda. No, więc co dalej?" "Ja rozbiję atom. Ja wiem, że już Rutherford... ale to była tyłka taka dziecinna zabawa z promieniowaniem, rozumie pan. To nic nie jest. To trzeba en masse. Jeśli pan chce, rozsadzę panu tonę bizmutu. Rozwali cały świat, ale to wszystko jedno! Chce pan?" "Dlaczego miałby pan to zrobić?" "To... to interesujące pod względem naukowym - zmieszał się Prokop. - Zaraz, jak by to panu... To jest... no, bardzo interesujące." Złapał się za głowę. "Oho, zaraz mi pęknie głowa, to będzie pod względem naukowym... bardzo interesujące, co? Aha, aha - dorzucił z ulgą - ja to panu zaraz wytłumaczę. Dynamit... dynamit rozrywa materię na kawałki, na bryły, ale trójoxyozonid benzenu rozsadza je na proszek; zrobi tylko małe dziurki, ale rozerwie materię na... na submikroskopijny pył, rozumie pan? To sprawa szybkości detonacji. Materia nie ma czasu się cofnąć, nie może się już nawet rozerwać, rozerwać, rozumie pan? A ja... ja stopniowo zwiększałem szybkość detonacji. Ozonid argonu. Chloroargonooxyozonid. Czteroargonek. I wciąż dalej. Wreszcie już nawet powietrze nie może się cofnąć, jest sztywne jak płyta stalowa. Rozrywa się na molekuły. I wciąż dalej. I naraz... w pewnym momencie szybkość wybuchu zaczyna gwałtownie wzrastać. Rośnie do kwadratu. Patrzę jak głupi. Skąd się to bierze? Gdzie, gdzie znalazła się ta energia? - nalegał Prokop trzęsąc się jak w febrze. - Niech pan powie!" "No, pewnie w atomie'" - zauważył Pliniusz. "Aha! - zawołał Prokop triumfalnie i otarł pot z czoła. - W tym cały dowcip. Po prostu w atomie To... to wpycha atomy do wewnątrz. Zrywa płaszcz cząsteczek beta, i jądro musi się rozpaść. To jest eksplozja alfa. Wie pan, kto ja jestem, proszę pana? Jestem pierwszym człowiekiem, który przekroczył współczynnik ściśliwości. Wynalazłem wybuch atomowy. Ja... ja wydzieliłem z bizmutu tantal. Niech pan słucha, wie pan, ile energii jest w jednym gramie rtęci? Czterysta siedemdziesiąt dwa miliony kilogramometrów. Materia jest niesamowicie silna. Materia to regiment drepczący w miejscu: raz, dwa, raz, dwa. Ale wystarczy wydać właściwy rozkaz, a regiment runie do ataku, en avant! To właśnie wybuch, rozumie pan? Hura!" Prokop przestraszył się własnego krzyku. W głowie huczało mu tak, że przestał cokolwiek pojmować. "Przepraszam" - powiedział, by ukryć zmieszanie, i trzęsącą się ręką zaczął szukać swego pudełka z cygarami. "Pali pan?" "Nie." "Już starożytni Rzymianie palili" - zapewnił go Prokop i otworzył pudełko. Były w nim same ciężkie naboje. "Niech pan zapali - zachęcał. - To jest leciutki Nobel Extra." Sam odgryzł czubek naboju tetrylowego i poszukał zapałek. "To nic - powiedział. - A zna pan szkło eksplodujące? Szkoda. Wie pan, mogę panu zrobić papier eksplodujący. Napisze pan list, ktoś wrzuci go do ognia, i łubudu, cały dom się zawali. Chce pan?" "Po co?" - zapytał Pliniusz podnosząc wzrok. "Tak sobie. Siła musi mieć ujście. Coś panu powiem. Gdyby pan chodził po suficie, co by panu z tego przyszło? Ja przede wszystkim gwiżdżę na teorię wartościowości. Słyszy pan, jaki tam hałas na dworze? To trawa rośnie: same wybuchy. Każde nasionko to nabój, który wybucha. Puf! jak raca. A ci głupcy myśleli, że nie istnieje żadna tautometria. Ja im pokażę taką merotropię, że zbaranieją. Tylko doświadczenie laboratoryjne, proszę pana." Prokop z przerażeniem uświadomił sobie, że bredzi bez sensu, chciał to jakoś zatuszować i mówił coraz prędzej, plotąc trzy po trzy. Pliniusz z powagą kiwał głową, kołysał się nawet całym ciałem, coraz niżej i niżej, jakby się kłaniał. Prokop bełkotał jakieś poplątane formuły i nie mógł przestać, jednocześnie wytrzeszczonymi oczyma wpatrywał się w Pliniusza, który się kiwał coraz szybciej, jak maszyna. Podłoga zaczęła się pod nim unosić i kołysać. "Niech pan wreszcie przestanie!" - wrzasnął Prokop przerażony i obudził się. Zamiast Pliniusza zobaczył Tomesza, który nie odwracając się od stołu burczał: - Nie krzycz, proszę cię. - Ja nie krzyczę - powiedział Prokop i zamknął oczy. W głowie pulsowało mu szybko i boleśnie. Zdawało mu się że leci co najmniej z prędkością światła; czuł ucisk w sercu, ale tłumaczył sobie, że to tylko spłaszczenie Fitzgeralda-Lorentza. "Muszę być płaski jak naleśnik" - myślał. Nagle zjeżyły się na wprost niego ogromne szklane graniastosłupy; nie, to tylko bezkresne, gładko oszlifowane płaszczyzny przecinające i przenikające się wzajemnie pod kątem ostrym, niczym modele krystalograficzne. Jakaś siła pędzi go z potworną szybkością na wprost jednej z tych brył. - Uwaga! - krzyknął sam do siebie, bo wiedział, że w tysiącznym ułamku sekundy musi się rozbić, ale już błyskawicznie odleciał z powrotem, i to wprost na ostrze ogromnej iglicy. Odbił się jak promień i rzuciło go na gładką szklaną ścianę, ześlizguje się wzdłuż niej, wpada ze świstem w kąt ostry, miota się jak szalony między jego ścianami, coś go odrzuca nie wiadomo w jakim kierunku, odepchnięty uderza brodą o jakąś krawędź, ale w następnej chwili uniesiony nieznaną siłą leci już w górę. Teraz roztrzaska sobie głowę o płaszczyznę nieskończoności Euklidesa, ale już na łeb na szyję spada w dół, w dół, w ciemność. Gwałtowne uderzenie, bolesny wstrząs w całym ciele. Podnosi się jednak znowu i rzuca do ucieczki. Gna labiryntem korytarza, za sobą słyszy tupot nóg prześladowców. Korytarz zwęża się, zamyka, jego ściany zwierają się straszliwie, nieodwracalnie. Wstrzymuje więc oddech, robi się cienki jak szydło i ucieka popędzany strachem. Żeby tylko przebiec, zanim go te ściany zaduszą, rozgniotą. Zamknęły się za nim z kamiennym łoskotem, a on leci w przepaść wzdłuż lewej ściany. Straszliwe uderzenie, traci przytomność. Kiedy ją odzyskuje, otacza go ciemność. Po omacku dotyka śliskich, kamiennych ścian i woła o pomoc, ale z jego ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Jak tu ciemno! Dzwoni zębami ze strachu i idzie, potykając się, po dnie przepaści. Namacał boczny korytarz i rzuca się weń. Właściwie to są schody, a w górze, gdzieś nieskończenie daleko, przebłyskuje maleńki otwór, jak w kopalni. Biegnie więc w górę po niezliczonych i strasznie stromych stopniach, ale na górze jest tylko maleńka blaszana platforma, która pobrzękuje i chwieje się nad zawrotną głębią, a w dół spiralą wiją się niezliczone schodki z żelaznych płytek. Wtem tuż za plecami usłyszał ciężki oddech prześladowców. Nieprzytomny z trwogi rzuca się i stacza po schodach w dół, a za nim huczy i dzwoni żelazem zastęp nieprzyjaciół. I nagle kręcone schody urywają się gwałtownie nad próżnią. Prokop zawył, rozpostarł ramiona i wciąż jeszcze wirując zaczął spadać w przepaść. Zakręciło mu się w głowie, przestał cokolwiek widzieć i słyszeć; ledwie powłócząc nogami biegł nie wiedząc dokąd, poganiany ślepym instynktem mówiącym mu, że musi gdzieś dobiec, nim będzie za późno. Coraz prędzej i prędzej uciekał nie kończącym się sklepionym korytarzem, od czasu do czasu mijając semafor, na którym za każdym razem wyskakiwały kolejno cyfry: 17, 18, 19. Nagle pojął, że biega w kółko i że te liczby podają ilość jego okrążeń: 40, 41. Ogarnął go okropny strach, że przybędzie za późno, że już się stąd nie wydostanie, pędził z furią, tak że semafor migał tylko jak słupy telegraficzne za oknem pośpiesznego pociągu; prędzej, prędzej! Teraz semafor już nie miga, ale stoi w miejscu i z błyskawiczną szybkością odlicza tysiące, dziesiątki tysięcy okrążeń. I nigdzie wyjścia z tego korytarza; wydaje się on prosty i lśniący jak tunel hamburski, a przecież zatacza koło. Prokop szlocha ze zgrozy. "To jest Einsteinowski wszechświat, a ja muszę dojść, nim będzie za późno." Wtem rozległ się potworny krzyk i Prokop struchlał. To głos ojca - ktoś go morduje. Zaczął więc biec jeszcze prędzej, semafor zniknął, zrobiło się ciemno. Prokop, macając po ścianach, natrafił na zamknięte drzwi. To za nimi słychać ten rozpaczliwy lament i łoskot przewracających mebli. Wyjąc z przerażenia Prokop wpija się paznokciami w drzwi, szarpie je i drapie. Wyszarpał je drzazga po drzazdze i znalazł za nimi znajome schody, którymi codziennie wracał do domu, kiedy był mały. A tam na górze dusi się ojciec, ktoś ściska go za gardło i włóczy po ziemi. Z krzykiem rzuca się Prokop na górę, poznaje korytarz, widzi konewki, matczyną spiżarkę i uchylone drzwi do kuchni. Za drzwiami ojciec charczę i błaga, by go nie zabijać. Ktoś tłucze jego głową o podłogę. Prokop chce biec ojcu na ratunek, ale jakaś ślepa, szaleńcza siła zmusza go, by biegał w kółko, coraz prędzej, prędzej, i chichotał piskliwie wtedy, kiedy tam zamierają zdławione jęki ojca. I nie mogąc wyrwać się z opętanego, błędnego koła, pędząc coraz szybciej, Prokop ryczał furiackim śmiechem przerażenia. Obudził się gwałtownie, zlany potem, ze szczękającymi zębami. U wezgłowia łóżka stał Tomesz i kładł mu świeży, chłodny kompres na rozpalone czoło. - To dobrze, to dobrze - mruknął Prokop. - Nie będę już spał. Leżał cicho i spoglądał na Tómesza siedzącego przy lampie. "Jurek Tomesz - rozmyślał - i zaraz, kto jeszcze? Potem Duras, Honza Buchta, Sudik, Sudik Sudik i jeszcze kto? Sudik, Trlica, Trlica, Peszek, Jovanovicz, Madr, Holoubek, ten w okularach - to jest nasza grupa na chemii. O Boże, a ten tam, kto to jest? Aha, to Vedral, poległ w szesnastym roku, za nim siedzi Holoubek, Pacovsky, Trlica, Szeba, cały nasz rok." Naraz usłyszał: "Pan Prokop będzie zdawał kolokwium." Okropnie się przestraszył. Na katedrze siedzi profesor Wald i jak zwykle, wychudłą dłonią skubie brodę. "Proszę mi powiedzieć - mówi profesor Wald - co pan wie o materiałach wybuchowych?" Materiały wybuchowe - zaczyna Prokop nerwowo - ich zdolność wybuchu polega na tym, że, że, że wytwarza się nagle duża objętość gazu, który, który powstaje z o wiele mniejszej objętości masy wybuchowej... Nie, to niedobrze." "Jak to?" - pyta surowo profesor Wald. "Ja, ja wynalazłem wybuchy alfa... Wybuch mianowicie następuje na skutek rozpadu atomu. Cząstki atomu rozlatują się... rozlatują..." "Nonsens - przerywa mu profesor. - Nie ma żadnych atomów." "Są, są, są - upiera się stanowczo Prokop. - Ja, ja tego dowiodę." "Obalona teoria - sarka profesor. - Nie ma żadnych atomów, są tylko gumetale. Wie pan, co to jest gumetal?" Prokop spocił się ze strachu. Nigdy w życiu nie słyszał tego słowa. Gumetal? "Nie wiem" - wykrztusił z wysiłkiem. "Więc widzi pan - rzekł oschle profesor Wald. - I ośmiela się pan stawać do kolokwium! Co pan wie o Krakaticie?" Prokop się zdumiał. "Krakatit - wyszeptał - to... to zupełnie nowy rodzaj materiału wybuchowego, który... który dotychczas..." "Od czego się zapala? Od czego? Od czego eksploduje?" Od fal Herza" - rzucił Prokop z ulgą. "Skąd pan wie?" "Stąd, że wybuchł mi nie wiadomo dlaczego... bo nie było żadnego innego impulsu. I dlatego że..." "No?" "- jego syntezę udało mi się przeprowadzić przy... przy drganiach o wysokiej częstotliwości. Nie zostało to dotąd wyjaśnione, ale ja sądzę, że... że to były jakieś fale elektromagnetyczne." "Tak. Wiem o tym. A teraz niech pan napisze na tablicy wzór Krakatitu." Prokop wziął kawałek kredy i nabazgrał swój wzór. "Proszę to odczytać." Prokop głośno wyrecytował formułę chemiczną. Nagle profesor Wald wstał i jakimś zupełnie innym głosem zapytał: "Jak? Jak to jest?" Prokop powtórzył wzór. "Czteroargonek? - wypytywał skwapliwie profesor. - Pb - ile?" "Dwa." "Jak się to robi? - pytał głos dziwnie jakoś blisko. - Metoda? Jak się to robi? Jak? Jak się robi Krakatit?" Prokop otworzył oczy. Nad nim pochylał się Tomesz z ołówkiem i notesem w ręce i wstrzymując oddech wpatrywał się w jego wargi. - Co? - zamruczał Prokop niespokojnie. - Czego chcesz? Jak... jak co się robi? - Coś ci się śniło - rzekł Tomesz i ukrył notes za plecami. - Spij, bracie, śpij. IV "Coś teraz wypaplałem" - uświadomił sobie Prokop w jakimś jaśniejszym przebłysku świadomości, było mu to jednak najzupełniej obojętne, chciało mu się tylko spać, spać, spać. Widział jakiś turecki dywan, którego wzór bez końca przesuwał się, migał i zmieniał. Niewiadomo dlaczego, jakoś go to zirytowało i we śnie zapragnął znowu zobaczyć Pliniusza. Usiłował wywołać jego obraz, ale zamiast niego ujrzał przed sobą ohydną wykrzywioną twarz, która zgrzytała żółtymi, spróchniałymi zębami, aż się kruszyły, i wypluwała je po kawałku. Chciał tę zmorę odpędzić, przyszło mu na myśl słowo "rybak" i oto ukazał mu się nad szarą wodą rybak z siecią pełną ryb. Powiedział sobie: "rusztowanie", i zobaczył prawdziwe rusztowanie aż do najmniejszego wiązania. Długo bawił się wymyślaniem różnych słów i śledzeniem obrazów, jakie wywoływały. Ale po pewnym czasie w żaden już sposób nie mógł sobie przypomnieć ani jednego słowa. Wytężał mózg w męczącym wysiłku, by znaleźć chociaż jedno jedyne słowo czy przedmiot, ale na próżno. I wtedy oblał go zimny pot grozy wywołanej bezsilnością. "Muszę posuwać się metodycznie, po kolei - postanowił. - Zacznę znów od początku, inaczej jestem zgubiony." Na szczęście przypomniał sobie słowo "rybak", ale ukazał mu się gliniany, pusty galon po nafcie; było to straszne. Powiedział sobie: "krzesło", i z przedziwną dokładnością ujrzał wysmarowany dziegciem płot z zardzewiałymi okuciami, a obok odrobinę zakurzonej trawy. "To szaleństwo - pomyślał z przeraźliwą jasnością - to, proszę panów, typowe pomieszanie zmysłów, hyperofabula ugongi dugongi Darwin." Naraz, nie wiedzieć dlaczego, ten fachowy termin wydał mu się ogromnie komiczny i wybuchnął głośnym, niemal histerycznym śmiechem, który go obudził. Był zlany potem. Kołdra leżała odrzucona. Rozgorączkowanymi oczyma spoglądał na Tomesza, który szybko chodził po pokoju, i wrzucał jakieś rzeczy do walizki, nie poznawał go jednak. - Niech pan posłucha, niech pan posłucha - zaczął. - To okropnie zabawne, niech pan słucha, chwileczkę, musi pan, niech pan posłucha... - Chciał powtórzyć ten niezwykły fachowy termin, uważał, że to świetny dowcip, i sam już z góry zaczął się śmiać. Ale w żaden żywy sposób nie mógł sobie przypomnieć, jak to właściwie było, rozzłościł się więc i umilkł. Tomesz włożył płaszcz i wcisnął czapkę na głowę. Ale kiedy sięgał już po walizkę, zawahał się i przysiadł na brzegu łóżka. - Słuchaj, stary - rzekł z troską w głosie. - Muszę teraz wyjechać. Do ojca, do Tynicy. Jeśli mi nie da pieniędzy, nie wrócę już, rozumiesz? Ale nie przejmuj się tym. Rano przyjdzie tu dozorczyni i przyprowadzi ci doktora, słyszysz? - Która godzina? - spytał Prokop bez zainteresowania. - Czwarta. Pięć po czwartej. Chyba niczego ci tu nie brak? Prokop zamknął oczy, zdecydowany nie interesować się już absolutnie niczym. Tomesz przykrył go troskliwie i zapanowała cisza. Nagle szeroko otworzył oczy. Zobaczył w górze obcy sufit z nieznanym ornamentem wokoło. Wyciągnął rękę do swego nocnego stolika i trafił na próżnię. Przestraszony odwrócił się i zamiast swego szerokiego stołu laboratoryjnego ujrzał obcy stolik i lampkę. Tam, gdzie było okno, stoi szafa, w miejscu, gdzie powinna być umywalka, są jakieś drzwi. Wszystko to wywołało w nim zamęt. Nie mógł zrozumieć, co się z nim dzieje, gdzie się obudził, i walcząc z zawrotem głowy usiadł na łóżku. Powoli uświadomił sobie, że nie jest w domu, ale nie mógł sobie przypomnieć, jak się tu dostał. - Kto tam? - zapytał głośno na chybił trafił, z trudnością poruszając językiem. - Pić! - odezwał się po chwili - pić! Panowała męcząca cisza. Wstał z łóżka i zataczając się trochę ruszył na poszukiwanie wody. Na umywalce znalazł karafkę i chciwie przytknął ją do ust. Kiedy wracał do łóżka, ugięły się pod nim nogi i usiadł na krzesełku, nie mogąc iść dalej. Siedział chyba dosyć długo. W końcu zaczęła nim trząść febra, cały bowiem oblał się wodą z karafki. Zrobiło mu się żal samego siebie, że jest sam nie wie gdzie, że nawet do łóżka dojść nie może, że taki jest bezradny, bezsilny i opuszczony. I wybuchnął dziecięcym, rozpaczliwym płaczem. Kiedy się trochę wypłakał, przejaśniło mu się w głowie. Mógł nawet dojść do łóżka i położyć się szczękając zębami. Ledwie się rozgrzał, zapadł w ciężki sen bez widziadeł. Gdy się przebudził, roleta była podniesiona, za oknem stał pochmurny, szary dzień, w pokoju było trochę posprzątane. Nie potrafił zrozumieć, kto to zrobił, pamiętał jednak o wczorajszej eksplozji, o Tomeszu i jego wyjeździe. Bolała go potwornie głowa, czuł ciężar na piersiach i męczył go uporczywy kaszel. "Niedobrze - pomyślał - całkiem źle. Powinienem pójść do domu i położyć się." Wstał więc i zaczął się ubierać, odpoczywając co chwila. Miał uczucie, że jakiś ogromny ciężar ugniata mu piersi. Siadł więc, obojętny na wszystko, ciężko oddychając. Nagle krótko, delikatnie zadźwięczał dzwonek. Wstał z wysiłkiem i poszedł otworzyć. Na progu korytarza stała młoda dziewczyna. Twarz miała zasłoniętą woalką. - Czy tu mieszka... pan Tomesz? - spytała szybko, z niepokojem. - Proszę. - Prokop usunął się, by zrobić jej przejście. A kiedy z lekkim wahaniem tuż koło niego wchodziła do pokoju, owionął go płynący od niej delikatny zapach, tak cudowny, że westchnął z rozkoszą. Posadził ją koło okna i usiadł naprzeciwko, trzymając się w miarę możności prosto. Czuł, że ten wysiłek nadaje mu wyraz surowy i sztywny, co wprawiało w zakłopotanie i jego, i dziewczynę. Pod woalką zagryzła wargi i spuściła oczy. Cóż za cudownie gładkie policzki, jakie małe, jakie strasznie nerwowe ręce! Naraz podniosła oczy, a Prokop w zachwyceniu wstrzymał oddech. - Pana Tomesza nie ma w domu? - spytała dziewczyna. - Tomesz wyjechał - odparł Prokop niepewnie. - Dziś w nocy, proszę pani. - Dokąd? - Do Tynicy, do ojca. - A wróci? Prokop wzruszył ramionami. Dziewczyna spuściła głowę, a jej palce szarpały coś nerwowo. - A nie powiedział panu, po co, po co... - Powiedział. - I myśli pan, że... on to zrobi? - Co, proszę pani? - Że się zastrzeli. Prokop w jakimś przebłysku przypomniał sobie, że widział, jak Tomesz wkładał do walizki rewolwer. Usłyszał znowu, jak tamten cedzi przez zęby: "Możliwe, że jutro zrobię bum!" Nie chciał nic powiedzieć, ale wyglądał widocznie bardzo groźnie, bo dziewczyna zawołała: - O Boże, ależ to straszne! Niech pan powie, niechże pan powie... - Co? - Gdyby... gdyby ktoś mógł za nim pojechać. Gdyby mu tak ktoś powiedział, gdyby mu dał... Nie musiałby wtedy tego robić, rozumie pan? Gdyby ktoś do niego pojechał jeszcze dziś... Prokop patrzał na jej zrozpaczone ręce, które zaciskały się i splatały. - No więc ja pojadę, proszę pani - rzekł cicho. - Przypadkiem... mam w tamtych stronach pewną sprawę do załatwienia. Jeśli pani chce, ja... Dziewczyna podniosła głowę. - Naprawdę?! - zawołała radośnie. - Mógłby pan? - Widzi pani, jestem jego starym przyjacielem - wyjaśnił Prokop. - Jeśli chce mu pani coś przekazać czy posłać, ja chętnie... - Boże, jaki pan dobry! - westchnęła dziewczyna. Prokop z lekka się zarumienił. - To drobiazg, proszę pani - protestował. - Przypadkiem mam wolny czas... i tak chciałem gdzieś pojechać, i w ogóle... - Zakłopotany machnął ręką. - Nie ma o czym mówić. Zrobię wszystko, co pani zechce. Dziewczyna pokraśniała i szybko odwróciła wzrok. - Sama nie wiem, jak panu dziękować - rzekła zmieszana. Przykro mi, że pan... Ale to takie ważne... A zresztą pan jest jego przyjacielem. Niech pan nie sądzi, że to ja... Przemogła się i utkwiła w Prokopie jasne spojrzenie. - Muszę mu coś posłać. Od kogoś innego. Nie mogę panu powiedzieć. - Nie trzeba - szybko powiedział Prokop. - Oddam mu to, i sprawa załatwiona. Cieszę się, że mogę pani... że mogę mu... Zdaje się, że pada? - zapytał nieoczekiwanie, patrząc na jej zroszone futerko. - Pada. - To dobrze - stwierdził Prokop. Myślał przy tym, jak by to było przyjemnie oprzeć rozpalone czoło na tym chłodnym futerku. - Nie mam tego przy sobie - rzekła podnosząc się. - To będzie mała paczuszka. Gdyby pan mógł poczekać... Przyniosę ją panu za dwie godziny. Prokop ukłonił się sztywno, bał się, że straci równowagę. W drzwiach odwróciła się i utkwiła w nim wzrok. - Do widzenia. I już jej nie było. Prokop usiadł i zamknął oczy. Kropelki deszczu na futerku, gęsta, mokra woalka. Matowy głos, zapach, niespokojne ręce w obcisłych, maleńkich rękawiczkach, chłodny zapach, jasne onieśmielające spojrzenie spod ślicznych, wyraźnych brwi. Ręce złożone na kolanach, miękki szelest spódniczki i te maleńkie rączki w obcisłych rękawiczkach. Zapach, niski, załamujący się głos, gładkie, pobladłe policzki. .Prokop zagryzł drżące wargi. Smutna, zakłopotana i dzielna; Szarobłękitne oczy, oczy czyste i pełne światła. O Boże, Boże, jak ta woalka przywierała do jej warg! Prokop jęknął i otworzył oczy. "To dziewczyna Tomesza - pomyślał z głuchą wściekłością. - Wiedziała, gdzie wejść, nie jest tu pierwszy raz. Może tutaj... właśnie tutaj, w tym pokoju... - W niewysłowionej męce Prokop wbijał paznokcie w dłonie. - A ja, głupie