Capek Karel - Humoreski

Szczegóły
Tytuł Capek Karel - Humoreski
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Capek Karel - Humoreski PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Capek Karel - Humoreski PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Capek Karel - Humoreski - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KAREL CAPEK HUMORESKI TŁUMACZYŁA Z JĘZYKA CZESKIEGO MARIA ERHARDTOWA POETA Był to zwyczajny, policyjny przypadek: o czwartej godzinie rano na ulicy Żitnej samochód przejechał pijaną staruchę, po czym, dodawszy gazu, umknął. A teraz młody aplikant policyjny, dr Mejzlik, miał przeprowadzić dochodzenie, jakie to było auto. Taki młody aplikant bierze każdą sprawę bardzo na serio. — Hm — powiedział dr Mejzlik do policjanta nr 141 — a więc powiadacie, żeście widzieli z odległości trzystu kroków szybko jadące auto, a na ziemi ludzkie ciało. Coście najpierw zrobili? — Najpierw pobiegłem do tej przejechanej — oświadczył policjant — żeby jej udzielić pierwszej pomocy. — Najpierw należało obejrzeć samochód — mruknął dr Mejzlik — a dopiero potem troszczyć się o tę babę. Ale bardzo możliwe — dodał drapiąc się ołówkiem w głowę — że ja postąpiłbym tak samo. A więc numeru auta nie widzieliście; no dobrze, ale w ogóle, jaki to był wóz…? — Mam wrażenie — odrzekł niezdecydowanie policjant numer 141 — że był ciemny. Może granatowy, a może czerwony. Nie widziałem dobrze przez dym z rury wydechowej. — Mój ty Boże — westchnął dr Mejzlik — jakże więc mogę ustalić, co to był za samochód? Czy mam latać po wszystkich szoferach i pytać, czy przypadkiem który z nich nie przejechał starej baby? Sami powiedzcie! I co tu robić? Policjant wzruszył ramionami z bezradną subordynacją. — Panie szefie — rzekł — zgłosił się do mnie jeden świadek, ale on też nic nie wie. Czeka obok. — Przyprowadźcie go! — mruknął dr Mejzlik zniechęcony i na próżno usiłował wyłowić coś z bardzo skąpego protokołu. — Nazwisko? Miejsce zamieszkania? — powiedział machinalnie, nawet nie spojrzawszy na świadka. — Kralik Jan, student wydziału mechaniki — wyraźnie i zdecydowanie odparł świadek. — A więc był pan przy tym, gdy dziś rano o czwartej godzinie nieznany samochód przejechał Bożenę Machaczkową? — Tak, i muszę przyznać, że szofer był winien. Panie komisarzu, ulica była zupełnie pusta; gdyby szofer na skrzyżowaniu zwolnił… — Jak daleko pan stał? — przerwał mu dr Mejzlik. — Mniej więcej dziesięć kroków. Odprowadzałem mojego przyjaciela z… kawiarni i gdyśmy byli na ulicy Żitnej… — Kto jest tym pańskim przyjacielem? — znowu mu przerwał dr Mejzlik. — Nie ma go w protokole. — Jarosław Nerad, poeta — odparł świadek z. pewną dumą. — Ale wątpię, czy mógłby panu coś powiedzieć. — Dlaczego? — zamruczał dr Mejzlik czepiając się tej ostatniej deski ratunku. — No, bo on… jest takim dziwnym poetą. Gdy się stało to nieszczęście, wybuchnął płaczem i uciekł do domu, jak małe dziecko. A więc, gdyśmy szli ulicą Zitną, z tyłu nadjechało z szaloną szybkością auto… — Jaki miało numer? — Nie wiem, panie komisarzu. Nie zauważyłem tego. Obserwowałem tę wariacką jazdę i właśnie sobie pomyślałem, że… — A jaki to był wóz? — przerwał dr Mejzlik. — Silnik czterotaktowy — odparł fachowo świadek. — Niestety, nie znam się na markach samochodów. — A jaki miał kolor? Kto w nim siedział? Był otwarty czy zamknięty? — Tego nie wiem — rzekł świadek nieco speszony. — Mam wrażenie, że to było czarne auto, ale dokładnie nic nie zauważyłem, bo gdy stało się to nieszczęście, powiedziałem Neradowi: „Patrzaj, ten łotr przejechał człowieka i nawet się nie zatrzymał…” — Hm — mruknął dr Mejzlik niezadowolony — jest to wprawdzie zupełnie na miejscu i słuszna reakcja moralna, ale ja bym wolał, żeby pan zauważył numer samochodu. Coś okropnego, jacy ludzie są mało spostrzegawczy! Wie pan, że szofer jest winien, słusznie pan takich ludzi nazywa łotrami, ale żeby na numer spojrzeć… Sądzić potrafi każdy, ale porządnie, rzeczowo zaobserwować fakty… Dziękuję panu, panie Kralik, nie chcę pana dłużej zatrzymywać. Po godzinie policjant numer 141 zadzwonił do mieszkania poety Jarosława Nerada. Tak, pan poeta jest w domu, ale śpi. Poeta wytrzeszczył przez drzwi małe, zdumione oczki; nie mógł sobie uprzytomnić, co zbroił. Wreszcie jednak pojął, dlaczego ma iść na policję. — Czy to konieczne? — pytał nieufnie. — Bo ja już doprawdy nic nie pamiętam; byłem w nocy trochę… — …zalany — podpowiedział policjant pobłażliwie. — Panie, ja już poznałem niejednego poetę! No, niech się pan ubiera, zaczekam. Po czym poeta i policjant zaczęli rozmawiać o nocnych lokalach, o życiu w ogóle, o niezwykłych zjawiskach na niebie i wielu innych rzeczach; tylko polityką nie interesowali się wcale. I tak gawędząc przyjaźnie i pouczająco, dotarli na policję. — Pan jest Nerad Jarosław, poeta? — rzekł dr Mejzlik. — Czy był pan przy tym, jak nieznane auto przejechało Bożenę Machaczkową? — Tak — szepnął poeta. — Mógłby mi pan opisać to auto? Czy było otwarte, czy zamknięte, jakiego koloru? Kto w nim siedział, jaki miało numer? Poeta myślał przez chwilę z wysiłkiem. — Tego nie wiem — odparł wreszcie — nie zauważyłem tego. — Nie przypomina pan sobie żadnego szczegółu? — nalegał Mejzlik. — Ależ skąd! — szczerze się przyznał poeta — ja w ogóle nie zwracam uwagi na szczegóły! — Na co pan wobec tego zwraca uwagę! — wybuchnął z ironią dr Mejzlik. — No… tak, na cały ten nastrój — powiedział poeta niewyraźnie. — Wie pan, na tę pustą ulicę… taką długą… świt… i jak tam ta kobieta została na bruku… Nagle zerwał się. — Przecież ja o tym coś napisałem po powrocie do domu! Pogrzebał po kieszeniach i —wyciągnął masę kopert, rachunków i innych śmieci. — Nie, to nie to… to też nie… zaraz, zaraz, to chyba to — mruczał, pogrążony w odcyfrowywaniu papierków. — Niech pan pokaże — rzekł dr Mejzlik pobłażliwie. — Nie, to nic takiego — bronił się poeta. — Ale jeżeli pan chce, ja to panu przeczytam. I wybałuszywszy w natchnieniu oczy, śpiewnie przeciągając samogłoski, recytował: „marsz ciemnych domów raz dwa stać świt na mandolinie gra czemu się płonisz dziewczyno pojedziem studwudziestokonnym autem na koniec świata albo do Singapur zatrzymać zatrzymać auto pędzi leży już miłość nasza w pyle dziewczę złamany kwiat łabędzia szyja pierś bęben i czynele czemuż tak płaczę” — To już koniec — oświadczył Jarosław Nerad. — Dobrze — rzekł dr Mejzlik — ale co to ma znaczyć? — Ależ jak to, to właśnie ten wypadek z autem! — zdziwił się poeta. — Czy to nie jest zrozumiałe? — Mam wrażenie, że nie — orzekł dr Mejzlik krytycznie. — Przyznam się, że z pańskiego wiersza nie dowiedziałem się absolutnie nic na temat tego, że dnia 15 lipca o czwartej godzinie rano na ulicy Żitnej auto numer taki to a taki przejechało pijaną żebraczkę, Bożenę Machaczkową; pogotowie przewiozło ranną do miejskiego szpitala, gdzie walczy ze śmiercią. O tych faktach pański wiersz, o ile zrozumiałem, nie mówi ani słowa. — To jest tylko naga rzeczywistość, panie komisarzu — odrzekł poeta pocierając koniuszek nosa. — Ale wiersz jest wewnętrzną, duchową rzeczywistością. Wiersz to luźne, nierealistyczne wizje, które rzeczywistość wywołuje w podświadomości poety, wie pan? Takie wzrokowe i słuchowe asocjacje. Czytelnik musi im się poddać — oświadczył Jarosław Nerad karcąco. — Wtedy dopiero zrozumie. — Ależ, proszę pana! — wybuchnął dr Mejzlik. — Albo zaraz, proszę mi pożyczyć na chwilę to pańskie „opus”. Dziękuję. Więc tu jest, hm… „marsz ciemnych domów raz dwa stać”. No więc, proszę, niech mi pan z łaski swej wytłumaczy… — To jest przecież Żitna ulica — powiedział poeta spokojnie. — Takie dwa rzędy domów, wie pan? — A dlaczego nie jest to, na przykład, aleja Narodowa? — spytał dr Mejzlik sceptycznie. — Bo nie jest taka prosta! — brzmiała przekonywająca odpowiedź. — No, a dalej: „świt na mandolinie gra” — przypuśćmy; „czemu się płonisz dziewczyno” — na miłość boską, skąd się tu wzięła ta dziewczyna? — Zorza — lakonicznie odparł poeta. — Aha, przepraszam. „Pojedziem studwudziestokonnym autem na koniec świata…” — no? — Wtedy prawdopodobnie nadjechało to auto. — I miało sto dwadzieścia koni? — Tego nie wiem; to tylko znaczy, że jechało bardzo szybko. Jak gdyby chciało pędzić na koniec świata. — Ach tak! „albo do Singapur”… Na miłość boską, dlaczego właśnie do Singapur? Poeta wzruszył ramionami. — Tego to już nie wiem. Może dlatego, że tam są Malajczycy. — Jakiż związek może mieć to auto z Malajczykami? Hę? Poeta zakłopotany wiercił się na krześle — Możliwe, że to auto było brązowe, nie sądzi pan? — rzekł zadumany. — Musiało tam być coś brązowego. Bo inaczej — dlaczegoby tam było „do Singapur?” — No, widzi pan — rzekł dr Mejzlik — ten samochód był czerwony, granatowy i czarny. Co z tego mam wybrać? — Niech pan wybierze brązowy — radził poeta. — To taki przyjemny kolor. — „Leży już miłość nasza w pyle dziewczę złamany kwiat” — czytał dalej dr Mejzlik. — Ten złamany kwiat to ta pijana żebraczka? — Przecież nie będę pisać o pijanej żebraczce! — oburzył się dotknięty poeta. — Chodzi po prostu o kobietę, rozumie pan?! — Aha. A co to jest: „łabędzia szyja pierś bęben i czynele”. To są te luźne asocjacje? — Niech pan pokaże — rzekł poeta speszony ł pochylił się nad papierem. — Łabędzia szyja, pierś i czynele — co by to mogło być? — Właśnie pana o to pytam — burknął dr Mejzlik z wyraźnym szyderstwem. — Zaraz, zaraz — zastanawiał się poeta — coś tam musiało być, co mi przypomniało… zaraz… czy nie wydaje się panu niekiedy, że dwójka jest podobna do łabędziej szyi? Niech pan spojrzy — i napisał ołówkiem 2. — Aha — mruknął z nagle obudzonym zainteresowaniem dr Mejzlik. — A co ta pierś? — No, przecież to wyraźnie 3, dwa półkola, nie? — dziwił się poeta. — Ma pan tam jeszcze bęben i czynele — spytał, już w najwyższym napięciu, urzędnik. — Bęben i czynele — zastanawiał się poeta Nerad — bęben i czynele… to by mogło być 5? Niech pan spojrzy — i napisał pięć. — Ten brzuszek to bęben, a na górze czynele… — Zaraz, chwileczkę — rzekł dr Mejzlik i napisał na papierze 235. — Jest pan pewien, że to auto miało numer 235? — Mówię panu, że żadnego numeru nie zauważyłem — oświadczył Jarosław Nerad stanowczo. — Ale coś takiego musiało tam być… Skądby się to tu wzięło? — dziwił się zgłębiając sens wierszyka. — Ale wie pan, że to miejsce jest najlepsze z całego wiersza. Po dwóch dniach dr Mejzlik odwiedził poetę. Poeta tym razem nie spał, miał u siebie jakieś dziewczę i na próżno oglądał się za wolnym krzesłem, żeby je podsunąć komisarzowi. — Nie, nie, dziękuję, już idę — odezwał się dr Mejzlik. — Chciałem panu tylko powiedzieć, że to był rzeczywiście samochód numer 235. — Jaki samochód? — zdziwił się poeta. — Łabędzia szyja pierś bęben i czynele — jednym tchem wyrecytował dr Mejzlik. — A Singapur też! — Aha, już wiem — odparł poeta. — No, więc widzi pan, to jest ta wewnętrzna rzeczywistość. Chce pan, przeczytani panu kilka innych wierszy? Teraz już je pan zrozumie. — Kiedy indziej — zerwał się szybko komisarz. — Wtedy, gdy będziemy mieli jakiś nowy wypadek! SKRADZIONY KAKTUS — Posłuchajcie, co mi się w tym roku w lecie zdarzyło — zaczął pan Kubat. — Byłem na letnisku; wiadomo, jak to wygląda: nie ma wody, nie ma lasu, nie ma ryb i w ogóle brak wszystkiego, ale za to jest tam stowarzyszenie upiększania miasta z nader aktywnym prezesem, przemysł artystyczny i urząd pocztowy, ze starą panią poczmistrzowa z nosem jak ogórek; jednym słowem, to samo, co wszędzie. A więc, po dwóch tygodniach oddawania się błogiemu i higienicznemu działaniu tej niczym nie zmąconej nudy, zacząłem miarkować, że miejscowe plotkarki i w ogóle opinia publiczna wzięła mnie na języki. A ponieważ listy dochodziły do mnie podejrzanie dobrze zaklejone, tak że niemal cała koperta na odwrocie błyszczała od gumy arabskiej, powiedziałem sobie: „Aha, ktoś się dobiera do mojej poczty; żeby diabli wzięli tę babę poczmistrzową!” Wiadomo, ci pocztowcy umieją otworzyć każdy list! „Zaczekaj no — pomyślałem i już siedziałem nad kartką papieru i kaligrafowałem: „Ty strachu na wróble, ty purchawko pocztowa, ty szantrapo, ty żmijo, ty foko, ty babo–jago itd… z poważaniem Jan Kubat”. Sami wiecie, nasz język jest bardzo bogaty, jednym tchem wygarnąłem na papier trzydzieści cztery epitety, którymi uczciwy i honorowy mężczyzna może obdarzyć każdą damę, nie stając się przy tym zbyt poufałym i natarczywym, po czym spokojnie zakleiłem kopertę, napisałem swój własny adres i pojechałem do najbliższego miasteczka wrzucić ją osobiście do skrzynki. Następnego dnia pobiegłem na pocztę i z najsłodszym uśmiechem wsunąłem głowę w okienko: „Pani poczmistrzowo — mówię — nie ma dla mnie przypadkiem jakiego listu?” „Ja pana zaskarżę, nikczemniku” — zasyczała pani poczmistrzowa z najjadowitszym spojrzeniem, jakie kiedykolwiek w swym życiu widziałem. „Ależ proszę pani, co się pani stało, czyżby panią spotkała jaka przykrość?” — powiedziałem współczująco, a potem na wszelki wypadek dałem nogę. — E, to jeszcze nic — zauważył krytycznie pan Holan, kierownik ogrodów Holbena. — Ten podstęp był bardzo prosty. Ja bym wam opowiedział, jaką pułapkę zastawiłem na złodzieja kaktusów! Wiecie, stary pan Holben to zwariowany „kaktusiarz”, a jego zbiór kaktusów, słowo honoru, wart jest ze trzysta tysięcy, nie licząc unikatów. Starszy pan ma jedną manię: chciałby cały ten zbiór udostępnić szerokiej publiczności. „Słuchaj no, Holan — mówi — to jest szlachetne zamiłowanie, trzeba je w ludziach rozwijać”. A ja sobie myślę, że jeśli taki mały „kaktusiarz” widzi na przykład chociażby takiego złotego Grusowa za tysiąc dwieście, to go tylko niepotrzebnie boli serce, że sam takiego nie ma. No, skoro taka wola starszego pana, mówi się trudno. Ale w zeszłym roku zauważyliśmy nagle, że nam giną kaktusy; i to nie te rzucające się w oczy, które każdy chciałby mieć, ale same rzadkie okazy; raz. to był Echinocactus Wislizenii, za drugim razem Graesnerii, potem jedna Wittia, import prosto z Costa Rica, potem jedna „species nova”, którą przysłał Frycz, potem jeden Melocactus Leopoldii, unikat, którego nikt w Europie nie widział od pół wieku, i wreszcie Pilocereus fimbriatus z San Domingo, pierwszy okaz, jaki się znalazł w Europie. Ten złodziej musiał być nie byle jakim znawcą! Trudno sobie wyobrazić, jak starszy pan szalał. „Proszę pana — mówię mu — niech pan zamknie swoje cieplarnie i będzie koniec ze złodziejami”. „Ale skąd — krzyczy starszy pan — takie szlachetne zamiłowania należy w ludziach rozwijać! Musi pan złapać tego łajdaka złodzieja! Wyrzucić dozorców, wynająć nowych, zaalarmować policję itd.” Ale to nie było takie proste; trudno przy każdym z trzydziestu sześciu tysięcy kaktusików postawić jednego anioła stróża. Wynająłem więc dwóch emerytowanych inspektorów policji, żeby pilnowali. I właśnie wtedy zginął nam ten Pilocereus fimbriatus i został po nim tylko dołek w piasku. Wtedy mnie już cholera wzięła i sam przyczaiłem się na tego złodzieja. A trzeba wam wiedzieć, że prawdziwi „kaktusiarze” to coś podobnego do sekty derwiszów; mam wrażenie, że im nawet zamiast wąsów rosną kolce, tacy są zwariowani na punkcie swojej namiętności. U nas są dwie takie sekty: Związek Hodowców Kaktusów i Stowarzyszenie Miłośników Kaktusów. Czym się od siebie różnią — nie wiem; myślę, że jedni wierzą, że kaktusy mają nieśmiertelną duszę, a drudzy składają im krwawe ofiary. W każdym razie te dwie sekty nienawidzą się wzajemnie i tępią się ogniem i mieczem na ziemi i w powietrzu. Poszedłem więc kolejno do prezesów tych dwóch sekt i z całym zaufaniem zapytałem każdego z nich, czy przypadkiem nie domyśla się, kto mógł ukraść kaktusy Holbena — może ktoś z tej drugiej sekty? Gdy wymieniłem cenne okazy, które nam zginęły, obaj oświadczyli z całą stanowczością, że nie mógł ich ukraść żaden z członków nieprzyjacielskiej sekty, dlatego że w niej są same patałachy, nie znające się na niczym cymbały, które nie mają zielonego pojęcia, co to jest taki Wislizen lub Graesner, nie mówiąc już o Pilocereusie fimbriatusie, a jeśli chodzi o ich własnych członków, ręczą za ich uczciwość i solidność; nie byliby oni zdolni nic ukraść — jedynie może jakiś niewielki kaktusik. Przy tym gdyby któryś z nich posiadł takiego Wislizena, na pewno pochwaliłby się nim przed wszystkimi, ale o tym oni, prezesi, nic nie wiedzą. Po czym obaj czcigodni panowie zapewnili mnie, że oprócz tych dwóch powszechnie uznanych czy też tolerowanych sekt są jeszcze nie stowarzyszeni kaktusiarze i oni są ze wszystkich najgorsi. To są ci właśnie, którzy przez swoją namiętność nie mogli wytrzymać W umiarkowanych sektach i którzy hołdują najrozmaitszym herezjom i gwałtom. Ci kaktusiarze są zdolni do wszystkiego. Kiedy więc u tych dwóch panów nic się nie dowiedziałem, wróciłem do domu i wdrapawszy się na ogromny jawor w naszym parku, oddałem się rozmyślaniom. Mówię wam, najlepiej się myśli na gałęziach drzewa; tam jest człowiek tak jakoś z niczym nie związany, gałęzie nim kołyszą i na wszystko patrzy z wyższego stanowiska. Filozofowie powinni żyć na drzewach, jak dzięcioły. No i na tym jaworze przyszedł mi do głowy pewien plan. Najpierw poszedłem do wszystkich znajomych ogrodników i powiadam: „Słuchajcie, chłopcy, nie gniją wam przypadkiem jakie kaktusy? Starszy pan Holben potrzebuje ich do jakichś tam swoich doświadczeń”. W ten sposób zdobyłem paręset takich zdechlaków i powtykałem je w nocy do zbioru Holbena. Dwa dni przeczekałem, a na trzeci dzień dałem takie ogłoszenie do wszystkich gazet: „Znane na całym świecie zbiory Holbena — zagrożone! Według najświeższych informacji większość niezwykłych cieplarni Holbena jest objęta nową i dotąd nie znaną chorobą, przeniesioną prawdopodobnie z Boliwii. Choroba atakuje przede wszystkim kaktusy; początkowo niczym się nie objawia, potem gniją korzenie, szyjki i miąższ. Ponieważ choroba nosi charakter epidemiczny i wywoływana jest przez nie znane dotychczas bakterie, cieplarnie Holbena zostają zamknięte na czas nieokreślony.” Mniej więcej po dziesięciu dniach — przez ten czas musieliśmy się ukrywać, żeby nas „kaktusiarze” nie zadręczyli samymi pytaniami — posłałem do gazet drugie ogłoszenie: „Czy uda się uratować zbiory Holbena? Dowiadujemy się, że profesor Mackenzie z Kew określił chorobę, która wybuchła w sławnych zbiorach Holbena, jako specjalną tropikalną pleśń (Malacorrhiza paraguaensis Wild) i zalecił spryskiwać zarażone okazy tynkturą Harward–Lotsena. Dotychczasowe próby zastosowania lekarstwa, przeprowadzane na wielką skalę w zbiorach Holbena, dały bardzo pomyślne rezultaty. Płyn Harward–Lotsena można nabyć i u nas, w takiej a takiej aptece.” Gdy ogłoszenie się ukazało, w aptece siedział już tajniak, a ja — w domu, przy telefonie. Po dwóch godzinach tajniak dzwoni: „Panie Holan, już go mam!” Za dziesięć minut trzymałem za kołnierz ot, takiego małego człowieczka i odpowiednio nim potrząsałem. — Ależ, panie — protestował — dlaczego pan mnie tak szarpie? Ja tylko chciałem kupić ten znany płyn Harward–Lotsena… — Dobrze, dobrze — powiadam — tylko że takiego płynu w ogóle nie ma, tak jak i żadnej nowej choroby. Ale pan nam kradł kaktusy w zbiorach Holbena, panie taki owaki! — Dzięki Bogu! — wybuchnął ten człowieczek. — Więc nie ma żadnej choroby? A ja nie spałem przez dziesięć nocy z samego strachu, że mogą się zarazić moje własne kaktusy! Wyniosłem go za kołnierz do auta i pojechałem z nim i z tajniakiem do jego mieszkania. Słuchajcie, czegoś podobnego w życiu nie widziałem! Ten człowiek miał jeden pokoik na poddaszu, może trzy na cztery metry, w kącie na podłodze koc, stolik i krzesło, a poza tym — wszędzie same kaktusy! Ale co za okazy i jak posegregowane, warto było widzieć! — No, które sztuki wam skradł? — powiada tajniak; a ja patrzę na tego łajdaka, jak się trzęsie i łzy przełyka. — Wie pan co — mówię do tajniaka — one nie mają takiej wartości, jak nam się zdawało. Niech pan powie w dyrekcji, że ten pan zabrał nam kilka sztuk na pięćdziesiąt koron i że sam z nim resztę załatwię. Gdy tajniak wyszedł, mówię: — No, przyjacielu, najpierw proszę mi zapakować to wszystko, co nam pan zabrał. — A on zaczął mrugać oczami pełnymi łez i szepnął: — Proszę pana, czy nie mógłbym tego odsiedzieć? — Jeszcze czego! — krzyczę na niego — najpierw musi pan oddać to, co pan nam ukradł! — Zaczął wybierać doniczkę po doniczce i odstawiać na bok, było ich około osiemdziesięciu — nie przypuszczałem nawet, że nam tyle zginęło, ale pewno wynosił je już od wielu lat. Na wszelki wypadek krzyknąłem znowu: — Co, i to ma być wszystko? Wtedy z oczu trysnęły mu łzy i wybrał jeszcze jeden biały De Laitii i jeden „corniger”, odstawił je na bok i zaszlochał: — Panie, przysięgam, że już więcej waszych nie mam! — To się jeszcze pokaże — piorunowałem. — Ale teraz niech pan mi powie, jak je pan od nas wynosił? — To było tak — mamrotał, a przy tym ze zdenerwowania grdyka latała mu do góry i na dół. — Ja… ja ubierałem się w tę suknię… — W jaką suknię? — krzyczę. Wtedy on się zarumienił ze wstydu i wyjąkał: — W damską suknię… — Na miłość boską, dlaczego właśnie w damską? — Bo, bo… — jąkał — takiej starej kobiety nikt nawet nie zauważy, a poza tym — dodał niemal triumfująco — wiadomo przecież, że nikt nie będzie o coś podobnego posądzał kobiety. Proszę pana, kobiety mają najrozmaitsze namiętności, ale nigdy niczego nie kolekcjonują! Widział pan kiedy kobietę, która by zbierała znaczki, owady albo inkunabuły, albo coś podobnego? Nigdy, panie! Kobiety nie mają tej systematyczności i… i… namiętności. Kobiety są okropnie trzeźwe. Wie pan… to jest ta największa różnica między nami a nimi, że tylko my kolekcjonujemy zbiory. Tak sobie myślę nieraz, że wszechświat jest tylko kolekcją gwiazd; jest jakiś Bóg rodzaju męskiego i zbiera sobie kolekcję światów: dlatego jest ich tak strasznie dużo. Cholera, żebym to ja miał takie możliwości i tyle miejsca, co On! Wie pan, że sobie wymyślam nowe kaktusy? A w nocy mi się one śnią; chociażby taki kaktus, który by miał złote włosy i kwiaty błękitne jak gencjana; nazwałem go Cephalocereus nympha aurea Racek — bo ja, trzeba panu wiedzieć, nazywam się Raczek — albo też Mamillaria colubrina Racek, albo Astrophytum caespitosum Racek. Panie drogi, ileż tu przecudownych możliwości. Gdyby pan wiedział… — Zaraz — przerwałem mu — a w czym pan te kaktusy wynosił? — Za dekoltem — odparł wstydliwie. — One tak rozkosznie kłują! No i wyobraźcie sobie, nie miałem już sumienia zabierać mu tych kaktusów. „Wie pan co — powiadam mu — zawiozę pana do starego pana Holbena, już on panu sam uszy poobrywa.” Co to się działo, gdy ci dwaj się z wąchali! Całą noc przesiedzieli w cieplarni, żeby obejrzeć dokładnie tych trzydzieści sześć tysięcy doniczek. „Słuchaj, Holan — powiedział do mnie starszy pan Holben — pierwszy raz widzę człowieka, który naprawdę potrafi ocenić kaktusy.” I nim upłynął miesiąc, starszy pan z płaczem i błogosławieństwem wyprawił pana Raczka do Meksyku, żeby zbierał kaktusy; obaj wierzyli święcie, że gdzieś tam rośnie Cephalocereus nympha aurea Racek. A po roku dostaliśmy dziwną wiadomość, że pan Raczek zginął piękną męczeńską śmiercią. Natknął się na jakiś święty indiański kaktus Czikuli, któremu, trzeba wam wiedzieć, oddaje się cześć religijną, i albo mu się nie pokłonił, albo też nawet go ukradł. Jednym słowem, mili Indianie związali pana Raczka, posadzili na Echinocactus visnaga Hooker, który jest wielki jak słoń i cały w długich, niczym bagnety, kolcach; i w rezultacie nasz rodak wyzionął ducha. Taki był koniec złodzieja kaktusów. OPOWIADANIE STAREGO KRYMINALISTY — To jeszcze nic — odezwał się pan Jandera, literat— Gonitwa za złodziejem to stara historia, ale ciekawsze jest, gdy złodziej szuka tego, kogo okradł. To się właśnie mnie zdarzyło. Napisałem kiedyś nowelę i dałem ją do druku, a gdy ją czytałem już wydrukowaną, ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie. Bracie, powiedziałem sobie, już gdzieś kiedyś coś podobnego czytałem. A niech to piorun trzaśnie, komu ja ten temat zwędziłem? Trzy dni chodziłem jak błędny i ani rusz nie mogłem sobie uprzytomnić, od kogo ja ten temat, jak to się mówi, wypożyczyłem. Wreszcie spotykam kolegę i mówię mu: — Słuchaj no, bracie, tak mi się coś wydaje, że ta moja ostatnia nowela jest ściągnięta. — Poznałem to od pierwszego rzutu oka — rzekł kolega. — Ukradłeś ją z Czechowa. Ulżyło mi, a gdy potem rozmawiałem z pewnym krytykiem, powiedziałem mu: — Wie pan? trudno w to nawet uwierzyć, ale człowiek czasem popełni plagiat i nawet o tym nie wie: na przykład moja ostatnia nowela… — Tak, wiem — odpowiada ów krytyk. — Ściągnął ją pan z Maupassanta. I tak obszedłem wszystkich moich przyjaciół. Słuchajcie, gdy człowiek raz wejdzie na pochyłą drogę przestępstwa, nie wie, jak się z niej wycofać; wyobraźcie sobie, okazało się, że tę jedną jedyną nowele ukradłem jeszcze z Gottfrieda Kellera, Dickensa, d’Annunzia, Tysiąca i jednej nocy, Charles Louis Philippa, Hamsuna, Storma, Hardy’ego, Andrejewa, Bandinellego, Roseggera, Reymonta i wielu innych. Z tego widać, jak człowiek grzęźnie w przestępstwo coraz głębiej. — To jeszcze nic — zaczął chrząkając pan Bobek, stary kryminalista. — Przypomina mi to jeden wypadek, kiedy schwytano mordercę, ale nie wiadomo było, jakie popełnił morderstwo. Nie, nie, to nie o mnie chodziło, ale mieszkałem przez pół roku w tym samym kryminale, gdzie przedtem siedział ten morderca. Było to w Palermo — wyjaśnił pan Bobek i dodał skromnie: — Znalazłem się tam tylko przez jakiś kuferek, który mi wlazł w ręce na statku kursującym z Neapolu. Historię owego mordercy opowiadał mi naczelny dozorca tego domu: trzeba wam wiedzieć, że go uczyłem grać w „francefus”, krzyżowego mariasza i „boże błogosławieństwo”, zwane także „gotysek”. To był bardzo pobożny człowiek, ten dozorca. A więc pewnego razu w nocy policjanci — we Włoszech chodzą zawsze we dwóch — ujrzeli na Via Butera, co to prowadzi do tej śmierdzącej przystani, pędzącego co sił człowieka. Więc go przyłapali i „porco dio”, on miał w ręku skrwawiony sztylet. Ma się rozumieć, wzięli go na policję i dawaj pytać, kogo zasztyletował. „Zamordowałem człowieka, ale nic więcej wam nie powiem; gdybym powiedział, unieszczęśliwiłbym jeszcze innych ludzi”. I rzeczywiście, nic więcej z niego nie wydobyli. Ma się rozumieć, zaczęli zaraz szukać jakiegoś trupa, ale nie znaleźli. Wobec tego nakazali zbadanie wszystkich „drogich nam zwłok”, ludzi zgłoszonych w owym czasie jako nieboszczyków, ale okazało się, że wszyscy zmarli po chrześcijańsku na malarię i podobne choroby. Wtedy na nowo zabrali się do tego młodzieńca. Zeznał, że się nazywa Marco Biago, pochodzi z Castrogiovani i jest czeladnikiem stolarskim; następnie zeznał, że dźgnął ze dwadzieścia razy sztyletem pewnego chrześcijanina i że go zabił; ale nie chciał powiedzieć, kto to był, żeby nie sprowadzić nieszczęścia na innych ludzi. I koniec. Poza tym wzywał dla siebie kary boskiej i walił głową o ziemię. „Takiego żalu — mówił dozorca — jak żyję, nie widziałem.” Ale wiecie, że policja nie wierzy człowiekowi tylko tak na słowo. Pomyśleli sobie, że ten Marco pewno nikogo nie zabił i tylko tak łże. I posłali sztylet do uniwersytetu, a tam profesorowie orzekli, że krew na tej stali jest ludzka i że ostrze musiało przebić serce. Nie mam pojęcia, jak to tak można poznać. Dobra, ale co teraz mieli robić: mordercę mieli, ale morderstwa ani śladu. A przecież nie można postawić człowieka przed sąd, nie wiedząc — za jakie przestępstwo. Musi być „corpus delicti”. A tymczasem Marco ciągle tylko się modlił i ryczał, i błagał, żeby go już postawili przed ten sąd, żeby odpokutował swój śmiertelny grzech. Dozorca mi opowiadał, że on, ten Marco, był taki dobry i piękny; jak żyje, nie mieli tam takiego dobrego mordercy. Czytać nie umiał, ale Biblię wciąż trzymał w ręku, chociażby do góry nogami, i płakał nad nią. Wtedy na niego nasłali takiego poczciwego księżula, żeby go umocnił na duchu i przy tym jakoś sprytnie wyspowiadał, co i jak było z tym morderstwem. Ten ksiądz, ilekroć wychodził z celi Marka, obcierał sobie oczy i mówił, że jeśli będzie trwał dalej w tym stanie duchowym, to na pewno osiągnie wielką łaskę, że jest to dusza łaknąca sprawiedliwości. Ale oprócz tych słów i łez księżula także z niego nic nie wyciągnął. Kiedy wreszcie zaczynało to wszystko głupio wyglądać, powiada prezydent policji: „Mordiano, kiedy ten Marco chce koniecznie wisieć, dajmy mu to morderstwo, które w trzy dni po jego zamknięciu popełnione zostało w Arenelle, gdzie znaleziono zabitą babę. Przecież to kompromitacja! Tu mamy mordercę bez morderstwa i bez trupa, a tam mamy znowu takie piękne, niewątpliwe morderstwo bez sprawcy. Złóżcie to jakoś do kupy; kiedy Marco chce być koniecznie skazany, to mu będzie wszystko jedno za co, a my mu się odwdzięczymy, jeśli się przyzna do tej baby.” Zaproponowali to Markowi i obiecali mu, że za to na pewno dostanie stryczek i będzie miał wreszcie spokój. Marco namyślał się przez chwilę, a potem oświadczył: „Nie, skoro już raz zgubiłem swą duszę morderstwem, nie chcę jej jeszcze obciążać takim śmiertelnym grzechem, jak kłamstwo, oszustwo i krzywoprzysięstwo. Taki to był, panowie, sprawiedliwy człowiek. No, ale teraz to już tego mieli dosyć, teraz w tym kryminale myśleli tylko, jak się tego zatraconego Marka pozbyć. „Wiecie co — powiedzieli dozorcy — zróbcie jakoś tak, żeby mógł uciec; na sąd go posłać nie możemy, byłaby to tylko kompromitacja, a puścić go na wolność, kiedy się przyznaje do morderstwa, też jakoś nie wypada. Zróbcie jakoś tak, żeby ten ,,dio cano maledetto” ulotnił się nieznacznie.” A więc, posłuchajcie tylko, panowie: od tego dnia posyłali Marka bez eskorty po pieprz i po nici; jego cela była przez cały dzień otwarta, a ten głupi Marco po całych dniach latał po kościołach i po wszystkich świętych, ale wieczorem gonił z wywieszonym ozorem, żeby mu o ósmej nie zamknęli przed nosem bramy kryminału. Raz umyślnie zamknęli wcześniej, a on narobił takiego hałasu waląc w bramę, że musieli otworzyć i wpuścić go do celi. Pewnego wieczoru powiada dozorca do Marka: „Ty porca Madonna, dziś tu śpisz po raz ostatni; kiedy nie chcesz się przyznać, kogo zabiłeś, to my cię, bandyto jeden, stąd przepędzimy. Idź do diabła, niech on cię ukarze”. Tej nocy Marco powiesił się na oknie swej celi. Słuchajcie, ten poczciwy księżulo twierdził wprawdzie, że jeśli ktoś popełni samobójstwo z wyrzutów sumienia, może być, mimo tego ciężkiego grzechu, zbawiony, ponieważ umarł w stanie czynnego żalu. Ale widocznie ten ksiądz nie był tego zupełnie pewien albo też jest to dotychczas nie rozstrzygnięta kwestia, dość, że Marco od tej chwili w owej celi straszył. A było to tak: gdy kogoś w jego celi zamknęli, to w tym człowieku budziło się sumienie i zaczynał żałować swych grzechów, odprawiał pokutę i zupełnie się nawracał. Ma się rozumieć, nie każdy w tym samym czasie: gdy chodziło o przewinienie, trwało to noc, o przestępstwo — dwa lub trzy dni, a o zbrodnię — czasem i trzy tygodnie, zanim się więzień nawrócił. Najdłużej trzymali się kasiarze, defraudanci i w ogóle ci, co robią duże pieniądze; mówię wam, że duże pieniądze szczególnie człowieka zatwardzają czy też jakoś zatykają sumienie. Najskuteczniej działał zawsze dzień rocznicy śmierci Marka. Wreszcie zrobili tam w tym więzieniu z celi Marka coś jakby celę poprawy. Zamykali tam więźniów, żeby żałowali swych win i nawrócili się. Wiadomo, że byli wśród nich tacy, którzy mieli w policji protekcję, bo przecież niektórych łajdaków sami policjanci potrzebują, toteż nie każdego tam zamykali i niejednego zostawiali nie nawróconego. Mam wrażenie, że ci najwięksi łotrzy nawet łapówki płacili, byle tylko ich do tej cudownej celi nie wsadzano. No cóż, już i w cudach nie ma uczciwości. — Tak mi to wszystko opowiadał dozorca w Palermo, a koledzy, którzy tam byli, potwierdzali. Siedział tam właśnie jeden angielski marynarz — za bójki i awantury; ten Briggs poszedł prosto z celi na Formozę, jako misjonarz, i jak potem słyszałem, zmarł tam śmiercią męczeńską. A więc, jak już wspomniałem, tego głównego dozorcę uczyłem grać w karty, w takie pobożniejsze gry. Okropnie się złościł, kiedy przegrywał. Ale kiedy pewnego razu ani trochę mu karta nie szła, wściekł się i zamknął mnie do tej Markowej celi. „Per bacco — krzyczał — ja cię nauczę.” No, a ja położyłem się i zasnąłem. Rano wzywa mnie ten dozorca i pyta: „No, jak tam, nawróciłeś się?” „O niczym nie wiem, signore commandante — powiadam — spałem jak suseł”. „No, to marsz z powrotem!” — krzyknął. Ale co tu długo gadać! Trzy tygodnie spędziłem w tej celi i ciągle nic, żadna skrucha mnie nie ogarnęła. Aż ten dozorca zaczął nade mną głową kręcić i powiada: „Wy, Czesi, musicie być okropnymi bezbożnikami albo kacerzami, że to na was zupełnie nie działa!” A potem mi strasznie nawymyślał. Od tej pory cela Marka przestała wywierać swój zbawienny wpływ. Kogokolwiek by tam nie wsadzili, nie nawracał się, nie poprawiał ani za grzechy nie żałował. Jednym słowem, cuda się skończyły. Trudno sobie wyobrazić, co to za heca z tego wynikła; popędzili mnie na dyrekcję, że im to tam popsułem, i Bóg wie co. A ja tylko wzruszałem ramionami, czy to moja wina, no nie? Dali mi jednak trzy dni ciemnicy, podobno za to, że im tę celę zepsułem. REKORD — Panie sędzio — oznajmił policjant Hejda sędziemu grodzkiemu Tuczkowi — mam tu jeszcze jeden przypadek ciężkiego obrażenia na ciele. Cholera, jaki upał! — Rozepnijcie się trochę, przyjacielu — radził pan sędzia. Pan Hejda postawił karabin w kącie, rzucił czapkę na ziemię, odpiął rzemień i rozpiął mundur. — Uf! — sapnął. — A niech go diabli! Panie sędzio, jeszcze nie miałem takiego przypadku. Niech pan tylko spojrzy! Przy tych słowach dźwignął coś ciężkiego, zawiązanego w niebieską chustkę, coś, co pierwej położył przy drzwiach; rozwiązał rogi i wyjął kamień wielkości ludzkiej głowy. — Niech pan tylko spojrzy — powtórzył z naciskiem. — Co to ma być? — zapytał pan sędzia stukając w kamień ołówkiem. — Przecież to zwykły brukowiec, nieprawdaż? — Tak, i to niezła sztuka — potwierdził pan Hejda. — A więc melduję, panie sędzio: Lysicki Wacław, robotnik cegielniany, lat dziewiętnaście, zamieszkały w cegielni — zapisał pan? — cisnął lub uderzył załączonym kamieniem, waga pięć kilogramów dziewięćset czterdzieści dziewięć gramów, Pudila Franciszka, gospodarza, Dolny Ujazd nr 14 — zapisał pan? — w lewe ramię, powodując złamanie stawu, frakturę ramienia i obojczyka, krwawiącą ranę w mięśniu ramienia, przerwanie ścięgna i torebki mięśniowej — zapisał pan? — Tak — odparł pan sędzia. — Ale co w tym nadzwyczajnego? — Zaraz, zaraz, panie sędzio, zobaczy pan — oświadczył z namaszczeniem pan Hejda. — Opowiem panu wszystko po kolei. A więc trzy dni temu przysłał po mnie ten Pudil. Pan go zna, panie sędzio. — Znam — odrzekł sędzia. — Mieliśmy go tu kiedyś za lichwę, a raz… hm… — Tak, to było za tego werbla. To ten sam Pudil. Wie pan, jego czereśniowy sad ciągnie się aż do samej rzeki; Sazawa tam skręca i dlatego jest szersza niż gdzie indziej. A więc Pudil wezwał mnie rano, że mu się coś stało. Zastałem go w łóżku, kwękającego i klnącego cały świat. Podobno wczoraj wieczorem wyszedł do sadu obejrzeć czereśnie i złapał na drzewie jakiegoś chłopaka, który sobie napychał kieszenie. Wie pan, ten Pudil to jest trochę raptus; odpiął rzemień, ściągnął chłopaka za nogę na ziemię i zaczął go ćwiczyć rzemieniem. Nagle ktoś na drugim brzegu zawołał: „Słuchajcie no, Pudil, dajcie spokój temu chłopakowi!” Pudil trochę niedowidzi, myślę, że to od picia; dojrzał tylko, że na drugim brzegu ktoś stoi i patrzy na niego. Dlatego tylko na wszelki wypadek powiedział: „A co ci do tego, draniu?” — i jeszcze mocniej łoił chłopaka. „Pudil! — ryczał ten człowiek z drugiego brzegu. — Puśćcie tego chłopaka!” Pudil sobie pomyślał: „Co ty mi możesz zrobić” — i tylko odkrzyknął: „Pocałuj mnie gdzieś, ty ofermo!” Ledwo to powiedział, już leżał na ziemi, z okropnym bólem w ramieniu, a ten człowiek na przeciwległym brzegu wołał: „Ja ci dam, ty łobuzie jeden!” — Niech pan sobie wyobrazi, panie sędzio, Pudila musieli zanieść do domu, sam nie mógł nawet wstać! A obok niego leżał ten kamień. Jeszcze w nocy pojechali po doktora; doktor chciał Pudila zabrać do szpitala, bo ma wszystkie kości zmiażdżone; podobno już tą ręką nie będzie mógł ruszać. Tylko że ten Pudil teraz w żniwa nie chciał jechać do szpitala. I z samego rana po mnie posłał, żebym tego drania przeklętego, który mu to zrobił, aresztował. No, dobra. Ale gdy mi pokazali ten kamień, zdębiałem. Jest to kamień z jakąś skazą, a więc jeszcze cięższy, niżby się wydawało. Niech pan spróbuje, panie sędzio; ja tylko tak na oko zgadywałem sześć kilo — brakuje tylko pięćdziesiąt jeden gramów. Mój ty Boże, takim kamieniem trzeba umieć rzucać! A potem poszedłem do tego sadu popatrzeć stamtąd na rzekę. Tam, gdzie upadł Pudil, trawa była wygnieciona; od tego miejsca było jeszcze ze dwa metry do wody, a rzeka, panie sędzio, rzeka na pierwszy rzut oka ma w tym miejscu na zakręcie ze czternaście metrów szerokości. Panie sędzio, zobaczywszy to, zacząłem krzyczeć z uciechy i skakać i powiadam: „Przynieście mi prędko osiemnaście metrów szpagatu!” Potem wbiłem kołek tam, gdzie upadł Pudil, przywiązałem do niego sznurek, rozebrałem się i z drugim końcem w zębach popłynąłem na drugi brzeg. I co pan powie, panie sędzio?… Ten sznurek wystarczył akurat do drugiego brzegu; a jeszcze jest kawał grobli i dopiero na górze ścieżka. Trzy razy przemierzyłem: od kołka do ścieżki jest równo dziewiętnaście metrów i dwadzieścia siedem centymetrów. — Ejże, Hejdo! — kręcił głową sędzia — to chyba niemożliwe! Dziewiętnaście metrów, to by był wyczyn! Słuchajcie no, a może ten człowiek stał w wodzie, na środku rzeki? — Mnie także to przyszło na myśl — odparł pan Hejda. — Ale, panie sędzio, w tym miejscu rzeka ma przy samym brzegu dwa metry głębokości, bo tam jest ten zakręt. A po tym kamieniu na grobli został jeszcze dołek. Oni tam ten drugi brzeg wyłożyli kamieniami, żeby go woda nie podmywała. Ten człowiek wyrwał kamień z grobli i mógł go rzucić tylko ze ścieżki, bo woda za głęboka, a na pochyłym brzegu grobli pośliznąłby się. To znaczy, że rzucił na całe dziewiętnaście i dwadzieścia siedem setnych metra. Wie pan, co to znaczy? — A może miał procę? — zaoponował niepewnie sędzia. Pan Hejda spojrzał na niego pobłażliwie. — Panie sędzio, czy pan nigdy nie rzucał kamieni procą? Niech pan spróbuje cisnąć procą taki sześciokilogramowy kamyk! Do tego potrzeba by katapulty! Panie sędzio, ja się z tym kamieniem męczyłem dwa dni. Próbowałem zrobić pętlę i rozkręcić go, wie pan, jak przy rzucie młotem. Mówię panu, wysuwa się z każdej pętli. To był wspaniały rzut kulą. A wie pan — wybuchnął — wie pan, co to jest? To jest rekord światowy! Tak! — Nie może być? — osłupiał pan sędzia. — Rekord światowy! — powtórzył policjant Hejda uroczyście. — Przepisowa waga kuli na zawodach wynosi siedem kilo, a tegoroczny rekord jest szesnaście metrów bez iluś tam centymetrów. Przez dziewiętnaście lat, panie sędzio, rekord wynosił piętnaście i pół metra; dopiero w tym roku jakiś Amerykanin — jakże mu tam — Kuck czy Hirschfeld — rzucił prawie szesnaście. Przy sześciokilogramowej kuli mogłoby to wynieść osiemnaście czy nawet dziewiętnaście metrów. A my tu mamy o dwadzieścia siedem setnych więcej! Panie sędzio, ten drab rzuciłby przepisową kulą dobrych szesnaście i ćwierć metra, i to bez treningu! Jezus Maria, szesnaście i ćwierć metra! Panie sędzio, ja jestem stary miotacz. A mech to piorun trzaśnie! Powiedziałem sobie, tego draba muszę znaleźć, on nam pobije rekord. Niech pan sobie tylko wyobrazi, panie sędzio, zdmuchnąć Ameryce sprzed nosa rekord! — No, a co z tym Pudilem? — wtrącił sędzia. — Do diabła z Pudilem! — krzyknął pan Hejda. — Panie sędzio, wszcząłem poszukiwania za nieznanym sprawcą światowego rekordu. To jest przecież sprawa państwowej wagi, no nie? A więc najpierw zapewniłem mu bezkarność za tego Pudila. — No, no! — zaprotestował pan sędzia. — Zaraz, chwileczkę! Zapewniłem mu bezkarność, o ile rzeczywiście przerzuci sześciokilogramowy kamień przez Sazawę. Okolicznym wójtom wytłumaczyłem, jaki to wspaniały wyczyn i że pisano by o nim na całym świecie. I dodałem, że ten człowiek zarobiłby na tym kupę pieniędzy. Jezus Maria, panie sędzio! Teraz cała młodzież okoliczna porzuciła żniwa i biega na groblę, żeby ciskać kamienie na drugą stronę. Ta grobla jest już całkiem rozebrana; teraz rozbijają każdy większy kamień i rozbijają kamienne ogrodzenia, żeby mieli czym rzucać. A chłopaki, łobuzy jedne, ciskają kamienie po całej wsi. Ile już kur natłukli!… A ja stoję, na grobli i pilnuję; ma się rozumieć, że nikt nie rzuci dalej jak na środek rzeki — panie sędzio, myślę, że teraz koryto Sazawy będzie w tym miejscu o połowę płytsze. I wreszcie wczoraj wieczorem przyprowadzili do mnie chłopaka, że to podobno ten, co tym kamieniem potłukł Pudila. Zaraz go pan sobie obejrzy, tego łajdaka, czeka za drzwiami. „Słuchaj no, Lysicki — powiadam mu — a więc ty cisnąłeś ten kamień w Pudila?” „Tak, on mi nawymyślał, zeźliło mnie, a innego kamienia nie miałem pod ręką.” „No, to masz — powiadam — inny podobny kamień i spróbuj cisnąć go na brzeg Pudila. Ale pamiętaj, jeśli nie dorzucisz, to ci gnaty poprzetrącam!” To on wziął ten kamień — łapska ma jak łopaty, stanął na grobli i mierzy; patrzę, a tu techniki żadnej, stylu żadnego: nie pomagał sobie ani nogami, ani tułowiem, i bęc! cisnął kamień do wody, jakieś czternaście metrów. .Wie pan, to dość dużo, ale… Dobra więc, zacząłem mu pokazywać: „Ty idioto — powiadam — musisz tak stanąć, prawym ramieniem do tyłu, a kiedy rzucisz, to jednocześnie musisz pchnąć całym ramieniem, rozumiesz?” „Hm” — on na to, skrzywił się jak półtora nieszczęścia i bęc! cisnął kamień na dziesięć metrów. Wie pan, że to już mnie doprowadziło do szału. „Ty łajdaku — krzyczę — i ty powiadasz, żeś trafił Pudila? Łżesz!” „Panie wachmajster — powiada — Bóg świadkiem, że go trafiłem. Niech tam tylko Pudil stanie, już ja go znowu dostanę, tego psa wściekłego.” Panie sędzio, poleciałem do tego Pudila i proszę: „Panie Pudil, słuchajcie, tu chodzi o światowy rekord, błagani was, chodźcie znowu na ten brzeg i wymyślajcie, żeby ten ceglarz mógł w was znowu cisnąć kamieniem!” I niech pan sobie wyobrazi, nie chciał. „Nie, nie — powiada — za nic.” Ci ludzie nie mają zrozumienia dla wyższych celów. No, to poszedłem znowu do tego Wacka, niby tego ceglarza. „Ty oszuście! — krzyczę na niego — to nieprawda, żeś pobił Pudila! On mówi, że to był ktoś inny!” „To kłamstwo — mówi Lysicki — to ja zrobiłem”. W takim razie dowiedź, że potrafisz dorzucić tak daleko.” A ten Wacek tylko się w łeb drapie i śmieje się: „Panie wachmajster — powiada — tak na próżno to ja nie umiem, ale tego Pudila trafię zawsze. Na niego to ja jestem cięty.” „Wacek — mówię mu po dobroci — jeżeli dorzucisz, puszczę cię; jeżeli nie dorzucisz, pójdziesz do mamra za ciężkie obrażenie ciała; za to, że z tego Pudila zrobiłeś kalekę, dostaniesz co najmniej pół roku.” „Co robić, w zimie odsiedzę” — odparł Wacek. Wobec tego aresztowałem go w imieniu prawa. Teraz czeka na korytarzu. Panie sędzio, gdyby pan tak spróbował wyciągnąć z niego prawdę, czy on naprawdę ten kamień cisnął, czy też się tylko tak przechwala. Ja myślę, że się zlęknie i odwoła; ale potem mu trzeba wlepić, łobuzowi, przynajmniej miesiąc za wprowadzenie władzy w błąd albo za oszustwo. Przecież w sporcie kłamać nie wolno, za to powinna być porządna kara, panie sędzio. Ja go zaraz przyprowadzę, — A więc wy jesteście Wacław Lysicki — rzekł sędzia grodzki, srogo spoglądając na jasnowłosego delikwenta. — Przyznajecie się, żeście w zamiarze uczynienia krzywdy rzucili ten kamień we Franciszka Pudila i żeście spowodowali ciężkie obrażenie. Prawda to? — Proszę pana sędziego — zaczął winowajca — to było tak: on, niby ten Pudil, bił tego chłopaka, a ja wołałem przez rzekę, żeby dał spokój, no i on mi zaczął wymyślać… — Rzuciliście ten kamień czy nie? — ostro spytał sędzia. — Rzuciłem, proszę pana sędziego — odparł winowajca ze skruchą — ale on mi wymyślał, to wtedy ja złapałem ten kamień… — A, żeby was piorun! — wybuchnął sędzia. — Dlaczego kłamiecie? Nie wiecie, że za to jest wielka kara, za nabieranie władzy? My dobrze wiemy, żeście tego kamienia nie rzucili! — Rzuciłem, proszę łaski pana! — jąkał młody czeladnik cegielniany. — Ale on mi, niby ten Pudil, powiedział, żebym go pocałował gdzieś… Sędzia pytająco spojrzał na policjanta Hejdę, który bezradnie wzruszył ramionami. — Rozbierzcie się! — rozkazał sędzia gromkim głosem zdruzgotanemu winowajcy. — No, prędzej — i gacie też! No?! Młody olbrzym stanął jak go Pan Bóg stworzył i trząsł się; widocznie bał się, że go będą torturować, rozumiejąc, że należy to do procedury, i — Spójrzcie no, Hejdo, na ten deltoideus — zwrócił się sędzia Tuczek do policianta. — A ten biceps — jak wam się zdaje? — No cóż, niezły — mruknął Hejda z miną znawcy. — Ale mięśnie brzucha nie są dość wyrobione. Panie sędzio, do pchnięcia kulą są potrzebne mięśnie brzuszne, wie pan, do skrętu tułowia. Gdybym ja panu pokazał mięśnie na moim brzuchu! — Ależ, Hejdo — mruczał sędzia — przecież to jest wspaniały brzuch, patrzcie na te węzły! Cholera, a ta klatka piersiowa! — dodał kłując palcem w złotawy puch piersi Wacka. — Ale nogi słabe. Wieś