Brzechwa Jan - Samotność

Szczegóły
Tytuł Brzechwa Jan - Samotność
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Brzechwa Jan - Samotność PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Brzechwa Jan - Samotność PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Brzechwa Jan - Samotność - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jan Brzechwa Samotnosc Stare lipy szeleszczą liśćmi przy lada powiewie. Nie słychać nic - tylko ten szelest. Przebłyski słońca w upalny sierpniowy dzień sączą się poprzez korony drzew i wesoło migocą na ścieżkach. Paruje mdły zapach powiędłych kwiatów. Spokój, cisza i obojętność przemawiają z nagrobków beznamiętnym językiem imion i dat. Nie jest tu ani smutno, ani żałośnie. Ludzie umierają, a już po miesiącu nikt o nich nie pamięta. Może matka... Może niepocieszony mąż... Ale i on znajduje sobie wkrótce nową towarzyszkę życia. Dlatego też obojętnie idziemy dalej, odczytując na płytach, na pordzewiałych blachach, na żelaznych krzyżach imiona i nazwiska zmarłych. Przy grobie w pobliżu muru siedzi na składanym stołeczku łysy, wąsaty mężczyzna w kolejarskim mundurze i czyta gazetę. Na czarnej blasze białymi literami wypisane jest imię i nazwisko: "Wiktoria Walczak... żyła lat 59". Kolejarz przesuwa ręką po łysinie opędzając się od much. Na łokciach jego mocno wyświeconego munduru widnieją łaty. Wąsy zrudziałymi wiechciami opadają na górną wargę. Zagarnia je dolnymi zębami i maceruje w ustach. Takie ma już przyzwyczajenie. Po chwili przy sąsiednim grobie zjawia się tęga jejmość w czarnym kapeluszu, obszernej granatowej sukni i w czarnych mitenkach. - Dzień dobry, panie Walczak - mówi rozsiadając się obfitym ciałem na wąskiej ławeczce. - Daj pan na chwilę tę gazetę... Ledwo się wepchałam do tramwaju, taki tłok... Składa gazetę w czworo i wachluje nią czerwoną, spoconą twarz. - Myślałem, że już pani nie przyjdzie - powiada kolejarz wygładzając palcami wąsy. - Co też pan, panie Walczak. Jak mógłabym nie przyjść do mego Franka... Zawsze co mąż, to mąż, choć i nieboszczyk. Mówiąc to omiata szmatką kurz z żelaznego krzyża. Robi to pieczołowicie, a nawet z pewnym odcieniem czułości. Po chwili znowu rozsiada się na ławeczce i wyciąga z torebki przybory do szycia. - Daj no pan tę swoją kurtkę.., Przyniosłam dziś igłę z nitką... Nie może pan tak bez guzika paradować. - Co znowu, pani Heleno... Z jakiej racji? - Dawaj pan... Z racji czy bez, guzik mogę panu przyszyć. Starszy człowiek bez opieki. Żal patrzeć... Pan Walczak ociągając się zdejznuje kurtkę. Wdowa po nieboszczyku Franku wyjmuje z torebki parę guzików, dobiera najodpowiedniejszy, po czym zabiera się do szycia. - Zacna z pani osoba, pani Heleno - mówi kolejarz. - Nieboszczyk mąż miał z pani pociechę. - E, tam... Czy taki się pozna? Mój pierwszy mąż to był anioł, nie człowiek. Jak Boga kocham. A Franek, choć to niby i kierownik urzędu pocztowego, owszem, nie można powiedzieć, ale charakter miał jakiś taki niekulturalny. Ani do kina nie poszedł, ani radia nie posłuchał. Jedno tylko, co wiedział - to drzewka sadzić, a podlewać, a opryskiwać. Poza swoim ogródkiem świata nie widział. Ale na przykład w domu - nic go nie obchodziło. Miałam ja palmę. Powiadam panu, palma-ogrom, wychuchana, wypielęgnowana. Aż tu widzę, że mi palma z dnia na dzień marnieje. I co pan myśli? On się do tej palmy w nocy załatwiał. Jak Boga kocham! Choć to i nieboszczyk, ale prawdę muszę powiedzieć. - Rzeczywiście... - stwierdza pan Walczak i kiwa głową. - Rzeczywiście... No, a co z ogródkiem? - A co ma być? Wiadomo, łobuzy jabłka rozkradają, renklody poobrywali razem z gałęziami. Czy ja, samotna kobieta, poradzę sobie z nimi? A pan wie, jak to u nas na Targówku. Mam psa, ale to taki dziwny kundel, że na swoich szczeka, a do obcych się łasi. - Rzeczywiście - potwierdza pan Walczak. - Wdowie samej niełatwo. - Bierz pan tę swoją kurtkę... Panu nawet guzika nie ma kto przyszyć. Tak samo to jadanie po barach mlecznych. Tfu! Pożal się Boże. - E, czasami do gospody się pójdzie... Nie jest tak źle. - Co mi pan będzie opowiadał. Czy ja nie wiem, jak dziś karmią w gospodach? Ani to świeże, ani to okraszone. Mój pies tego by nie żarł. W samotności, panie Walczak, człowiek marnieje. Pan Walczak spogląda na panią Helenę i przypomina sobie, jak to na wiosnę przyszła po raz pierwszy na świeży grób swego nieboszczyka męża, jak żałośnie pochlipywała. Potem pomagał jej wbić paliki do ławeczki. Razem sadzili bratki. Z czasem coraz chętniej wyruszał w niedzielę na Bródno. Miał z kim przynajmniej pogadać. Podobała mu się żywotność i energia tej podwójnej wdowy. Domyślał się, że musi mieć dużo ponad pięćdziesiątkę, skoro jej Franek umarł w wieku lat sześćdziesięciu siedmiu. Porównywał ją ze swoją nieboszczką żoną. Były podobnej tuszy, podobnego usposobienia. Poruszony tą myślą zapalił "Sporta" i głęboko zaciągnął się dymem. - Dałby pan spokój z tymi papierosiskami, jak Boga kocham! Szkoda zdrowia i pieniędzy. Gdyby pan był moim mężem, nie pozwoliłabym panu palić. - Może bym i usłuchał - odpowiada pan Walczak melancholijnie. Zapadło milczenie. Główną aleją od strony bramy suną gromadki ludzi. Jedni przychodzą tu z potrzeby serca, inni z nawyku, jeszcze inni dla spędzenia upalnego dnia wśród zieleni, w cieniu drzew. Tak jak do parku. - Czas wracać - powiada pani Helena wstając i otrzepując suknię. Poszli razem, jak zwykle, do przystanku tramwajowego. - Przyjdź pan w następną niedzielę. - Przyjdę... Pewnie... Zamówiłem na działkach pelargonie... Wystarczy i dla pani. Upłynęły znów cztery tygodnie. Liście żółkły i złociły się wczesną jesienną pozłotą. Tu i ówdzie po brzegach głównej alei połyskiwały, niby świeżo pociągnięte lakierem, opadłe kasztany. Przy grobach ukochanych zmarłych siedzą jak zwykle pani Helena i stary kolejarz. Na pulchnych rękach wdowy lśnlą czarne skórkowe rękawiczki nieboszczki Walczakowej, podarunek pana Walczaka. - Ja jestem osoba praktyczna - kontynuuje pani Helena rozpoczętą ostatniej niedzieli rozmowę. - Pan ma przyzwoitą emeryturę. owszem, nie powiem, ja rentę po nieboszczyku mężu... Zawsze co jeden dom, to nie dwa. Męska ręka w ogródku też może się przydać. Pan, panie Walczak... - Feliks mi na imię - wtrąca przymilnie kolejarz. - Pan, panie Feliksie, tak samo wymaga opieki. Starszy człowiek, bądź co bądź... samotny... Ale jak z tą garderabą, nie wiadomo. Od niej trzeba by zacząć... - Chwileczkę, pani Heleno - mówi pośpiesznie kolejarz i z postrzępionego portfela wyjmuje zapisany arkusik papieru. - Proszę, niech pani naocznie sprawdzi. Szkoda, żeby się to wszystko marnowało. Pani Helena odczytuje półgłosem: - "Suknia czarna, jedwabna, guziki rogowe... Kostium granatowy z eksportowej setki... Spódnica szara flanelowa... Bluzka różowa z nylonu... Bluzka biała, wyszywana. Trzy swetry wełniane w dobrym stanie... Futro ze źrebaków, łokcie trochę wytarte... Serdak zakopiański podbity barankiem... Płaszcz gabardynowy... Trzy pary trzewików..." Na jakim obcasie? Pan tu nie zaznaczył, panie Feliksie. Ja lubię obcasy średnie, żeby nie były ani za wysokie, ani za niskie. - Obcas, pani Heleno, akuratnie taki, jak pani nosi. - Ano cóż, nieboszczka była nieźle zaopatrzona... I bielizna jest... i chusteczki do nosa - dodała wdowa, przeglądając raz jeszcze spis pana Walczaka. - Ale z drugiej strony... Jeżeli to wszystko nie będzie na mnie pasowało, to już gorsza sprawa. Co prawda, podług grobu sądząc, wzrost nawet by się zgadzał. Trzeba jednak przymierzyć. Bez przymiarki nie da rady. - Na Białostocką niedaleko - rzekł pan Walczak wycierając dłonią łysinę. - Ja tam po moim nieboszczyku Franku nie mam nic. Muszę pana z góry uprzedzić. Wszystko, co zostało, wyniosłam na bazar. Sam pan wie, jak dziś trudno związać koniec z końcem. A to komorne, a to gaz, a to światło... Jest trochę bielizny pościelowej, nawet monogram się zgadza: on był Franek, a pan Feliks. Ta sama litera... No i jeszcze jedno. Jeśli garderoba będzie pasowała i w ogóle, to ślub musi być kościelny... Nie żebym była taka religijna, ale jak już, to już... Czytałam w "Expressie" o jednym takim, co miał osiemdziesiąt lat, a jeszcze zachciało mu się zmiany. Mąż u mnie musi być na całe życie, aż do śmierci, tak jak mój nieboszczyk Franek, świeć, Panie, nad jego duszą. - Amen - szepnął pan Walczak i jął w milczeniu zagryzać zrudziałe wąsy. - Więc jak będzie z tą przymiarką? - zapytała pani Helena, patrząc w przestrzeń. - A choćby i zaraz - rzekł ożywiając się kolejarz. Gdy prowadził panią Helenę pod rękę do przystanku tramwajowego, wyczuwał pod palcami jej pulchne przedramię i z przyjemnością wchłaniał zapach toaletowego mydła, przypominający mu zapach młodości. Nie słuchał już dalszych rozważań wdowy na temat przyszłego małżeństwa, tak dalece absorbowała go niepokojąca myśl, że wyjdą na jaw jego drobne kłamstewka. Granatowy kostium nie był z eksportowej setki, a spódnica na samym przodzie miała dużą plamę, której nie dało się wywabić. Gdy stanęli przed obdrapaną kamienicą na Białostockiej, pan Walczak rzekł uroczyście: - To tu... Znów upłynęło kilka tygodni. Z drzew poopadały liście. I oto Zaduszki. Dorocznym zwyczajem ludzie ciągną na cmentarz. Niosą kwiaty, zapalają świeczki na grobach. Dzień jest chłodny i słotny. Państwo Walczakowie porządkują groby swoich zmarłych. Pani Helena jest w futrze ze źrebaków. Ona mówi: "mój nieboszczyk Franek", i czule wyciera szmatką żelazny krzyż. On mówi: "moja nieboszczka żona", kładzie na grobie wianuszek z jedliny, a potem dodaje z westchnieniem: - Swieć, Panie, nad jej duszą. Na cmentarzu nie jest ani smutno, ani żałabnie. Na cmentarzu panuje spokój, cisza i obojętność.