Brzechwa Jan - 3.Tryumf Pana Kleksa
Szczegóły |
Tytuł |
Brzechwa Jan - 3.Tryumf Pana Kleksa |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Brzechwa Jan - 3.Tryumf Pana Kleksa PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Brzechwa Jan - 3.Tryumf Pana Kleksa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Brzechwa Jan - 3.Tryumf Pana Kleksa - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
JAN BRZECHWA
TRYUMF PANA KLEKSA
Strona 3
PTASIA HISTORIA
Akademię pana Kleksa ukończyło w tym roku trzech Aleksandrów, dwóch
Anastazych, czterech Albinów, dwóch Agenorów, trzech Aleksych, jeden Apolinary i ja.
Razem było nas siedemnastu.
Wręczając nam dyplomy, pan Kleks na każdym z nich kładł swój podpis, ozdobiony
wszelkimi możliwymi zakrętasami i zawijasami, jakie tylko zdołała wymyślić kaligrafia na
przestrzeni wieków.
Po wspólnym uroczystym obiedzie odśpiewaliśmy chórem hymn Akademii, po czym
pan Kleks, stoją swoim zwyczajem na jednej nodze, wygłosił do nas pożegnalne
przemówienie. Wryło się ono w moją pamięć na całe życie.
- Moi drodzy - powiedział pan Kleks - po latach ogromnych wysiłków napełniłem
wasze puste głowy mądrością, o której w innych uczelniach nikomu nawet się nie śni. Wiecie,
że wynalazłem własną metodę wlewania oleju do głowy. Dzięki temu wam, którzy
przybyliście do mojej Akademii jako kapuściane głowy, zdołałem zaszczepić wiele rzadkich
umiejętności i z nieuków uczyniłem młodych uczonych. Wzmocniłem też waszą pamięć przy
pomocy soku malinowego i nalewki na piegach. Mam więc nadzieję, że potraficie przekazać
zdobytą wiedzę następnym pokoleniom i rozsławić moją Akademię na cały świat. Każdy z
was pójdzie odtąd własną drogą, a ja... Ja muszę udać się do krainy, która na mojej mapie
figuruje jako Alamakota. O ile pamiętacie, utknęli tam przed laty bajdoccy żeglarze.
Obowiązek nakazuje mi ich odszukać. Żegnam was, moi drodzy! Pa-ram-pam-pam! Pa-ram-
pam-pam!
Po tych słowach pan Kleks wydął policzki i na połach surduta uniósł się w powietrze,
jak to czynił zwykle, gdy zamierzał wyruszyć w podróż. Przez chwilę krążył jeszcze ponad
naszymi głowami, po czym wymknął się przez okno, wzbił w górę i odpłynął w kierunku
Strona 4
południowo-wschodnim. Jego rozwiana broda pozostawiała za sobą jasną smugę, a okulary
posyłały nam pożegnalne migotliwe „zajączki”. Długo jeszcze widzieliśmy w oddali ulatującą
postać ukochanego profesora, która z minuty na minutę stawała się coraz mniejsza, aż w
końcu znikła nam z oczu.
Pożegnałem kolegów, spakowałem zeszyty, galowe lampasy do spodni oraz kilka
drobnych sekretów, które wygrałem od pana Kleksa w „trzy wiewiórki”, i radośnie
pomknąłem do domu na ulicę Korsarza Palemona.
Mieszkanie rodziców zastałem jednak zamknięte.
Stary dozorca Weronik dostał na mój widok długotrwałej czkawki. Niegdyś nazywał
się po prostu Franciszek, ale kilka lat temu przyjął imię po swojej zmarłej żonie Weronice.
Tak bardzo ją kochał, iż pragnął w ten sposób utrwalić jej pamięć wśród lokatorów.
Czekałem jakiś czas, aż minie mu atak czkawki, w końcu zniecierpliwiony uderzyłem go
kilkakrotnie w plecy tobołkiem z książkami. Weronik parsknął, wykonał parę przysiadów i
oświadczył tajemniczo:
- Pan Niezgódka, czyli pański ojciec, na wiosnę tego roku zmienił się w szpaka i
wyfrunął z domu. Nawet nie zatrzepotał na pożegnanie. Wyfrunął i tyleśmy go widzieli. A
pani starsza włożyła kapelusz z kwiatkami, wzięła pod pachę elektroluks i poszła do lasu
robić porządki. Wszystko to stało się z powodu paczki, którą przyniósł listonosz. Bo jak tylko
listonosz wsiadł na rower i odjechał, pan Niezgódka zaraz wyfrunął.
Wiedziałem, że Weronik jest dziwak i że po śmierci żony zdziwaczał jeszcze bardziej,
toteż nie wdawałem się z nim w dalsze rozmowy, lecz wziąłem klucz i wszedłem do
mieszkania. Zastałem w nim straszliwy nieład. Wszędzie pełno było damskich kapeluszy,
wstążek i sztucznych kwiatów. W kuchni piętrzyły się nie zmyte naczynia, a w jadalni z
żyrandola zwisały wianki suszonych grzybów, przeważnie muchomorów. Pod nogami
Strona 5
chrzęściły rozsypane ziarna, używane do karmienia kanarków. W gabinecie ojca na biurku, na
szafach, na etażerkach poustawiane były rozmaite wypchane ptaki. Ptasie pióra walały się po
podłodze, a kolorowy puch unosił się w powietrzu.
Zauważyłem już w dzieciństwie, że ojciec miał w twarzy coś ptasiego. Teraz mogłem
stwierdzić, że głowy wypachanych ptaków dziwnie przypominają mi twarz ojca. Kiedy zaś
wziąłem się do sprzątania i całą tą ptasią kolekcję wyniosłem na balkon, zielona papuga, którą
nieostrożnie przydepnąłem, wydała skrzeczący dźwięk, do złudzenia przypominający głos
mego kochanego ojca.
Uwijałem się do późnego wieczora, żeby mieszkanie jako tako doprowadzić do
porządku. Następnie wszystkie pokoje pozamykałem na klucz, zachowując dla siebie jedynie
gabinet. Przemeblowałem go, wyniosłem zbędne sprzęty, a także wszystkie książki, jako że
ojciec zbierał wyłącznie oprawy, usuwając z nich przy pomocy brzytwy zadrukowane
stronice. Za to wszystkie tytuły wyciśnięte na grzbietach umiał na pamięć. Treść książek
wymyślał i pisał sobie sam, według własnego upodobania, a po skończonej pracy stosy
zapisanych kartek wrzucał do pieca. Kiedy zaś później zachodziła potrzeba, pisał książkę na
nowo, za każdym razem inaczej.
Na szafie postawiłem wypchanego sokoła i włożyłem mu na dziób okulary, żeby mi
przypominał mego ukochanego ojca. Nakręciłem też wszystkie zegary i każdy nastawiłem na
inną godzinę. Po prostu nie chciałem przeszkadzać sobie w pracy obserwowaniem czasu.
Wreszcie na drzwiach przytwierdziłem tabliczkę, na której widniał napis:
ADAM NIEZGÓDKA
Absolwent Akademii Ambrożego Kleksa
Doktor Filologii Zwierzęcej
Tak, tak, moi drodzy! Był to pracowity dzień, pełen przeżyć i niespodzianek.
Strona 6
Gdy jeden z zegarów wskazywał północ i wypachana kukułka, naśladując głos mego
ojca, zakukała dwanaście razy, położyłem się spać. Ojciec w latach mego dzieciństwa zawsze
wieczorem otulał mnie kołdrą i kukał na dobranoc. Tej nocy śnił mi się Weronik fruwający na
uskrzydlonym elektroluksie, ale do snu tego nie przywiązywałem większej wagi.
Nazajutrz, nie tracąc czasu, zabrałem się do moich zajęć. Od kilku lat prowadziłem
studia nad żabim językiem i miałem na ukończeniu słownik porównawczy żabich gwar w
jeziorach i w stawach. Nadto na zamówienie Instytutu Spraw Zmyślonych podjąłem się
opracowania odmiennych zasad wymowy psiego „hau” i kociego „miau” w dwudziestu
sześciu językach i narzeczach Dalekiego Wschodu. Nie będę również taił, że od dawna już
głowiłem się nad transkrypcją bzykania komarów na chór i orkiestrę dętą, gdyż bardzo
kocham muzykę, zwłaszcza różne pa-ram-pam-pam oraz pi-lim-pim-pim znane mi z
Akademii pana Kleksa.
W chwili gdy byłem pogrążony w rozmyślaniach, rozległ się dzwonek u drzwi
wejściowych. Pobiegłem do przedpokoju w nadziei, że to może rodzice. Tymczasem na progu
ukazał się listonosz, a za nim Weronik. Musiał być bardzo przejęty, gdyż znowu miał atak
czkawki.
Listonosz urzędowym ruchem podał mi paczkę i powiedział tylko jedno słowo:
- Pokwitować.
Pokwitowałem. A ponieważ nie miałem drobnych, ofiarowałem mu wypchanego
drozda.
Listonosz na chwilę się ożywił i rzekł:
- A nie ma pan przypadkiem szpaka?
I nie czekając na odpowiedź, zbiegł beztrosko po schodach. Ale Weronik został. Minął
mu już atak czkawki, więc idąc za mną do gabinetu, mówił tajemniczym szpetem:
Strona 7
- Taką samą paczkę dostał pan starszy. I zaraz potem wyfrunął. Widziałem to własne
oczy! Trzeba uważać. Radzę zamknąć balkon, bo i panu może się to przytrafić. Ostrożność
przede wszystkim. Pan Chryzantemski upuścił pewnego razu z balkonu trzeciego piętra złotą
rybkę. Wszyscy okropnie się przejęli, musiałem sprowadzić weterynarza. Weterynarz ją
odratował, owszem, ale biedaczka stracił kolor. Nie jest już złotą rybką, za przeproszeniem.
O, nie!
Słuchałem tej paplaniny z roztargnieniem, a równocześnie rozwijałem paczkę. Była
okręcona kilka razy w papier i za każdym razem osobno przewiązana sznurkiem. Przecinałem
sznurki, zdzierałem papier, aż wreszcie pozostało mi w rękach małe drewniane pudełeczko.
Weronik przylgnął twarzą do mego ramienia. Z ciekawości zaniemówił i w milczeniu
chuchał na mnie piwem.
Ostrożnie otworzyłem pudełeczko. Wewnątrz leżał guzik. Duży czarny guzik.
Natychmiast odżyła mi w pamięci opowieść szpaka Mateusza o guziku od cudownej czapki
bogdychanów. Pamiętacie chyba tę osobliwą historię przemiany księcia w szpaka, historię,
która przed dziesięciu laty obiegła cały świat. A więc wszystko stało się teraz jasne i
rozumiałe, zwłaszcza gdy odczytałem włożoną do pudełeczka kartkę. Wypisane były na niej
słowa następujące: „Zwracam tę błahostkę, którą znalazłem w basenie fontanny. Alojzy B”.
No tak! Oczywiście! Ojciec niebacznie przekręcił podesłany mu podstępnie guzik i
zamienił się w szpaka. A potem wyfrunął i niechcący upuścił guzik do fontanny. Dlatego nie
mógł już odzyskać swej normalnej postaci. Matka zaś poszła do lasu na poszukiwanie ojca i
zabrała z sobą elektroluks, żeby bronić go przed drapieżnikami. Pamiętała, że nasz kot
Hieronim na widok elektroluksu z przerażenia prychał i uciekał na dach.
Kochana matka! Zawsze była kobietą dzielną i nieustraszoną. Podczas burzy, na
przykład, nad głową ojca trzymała na kształt piorunochronu szpilkę od kapelusza. A kiedy
Strona 8
było ślisko, sypała przed nim kaszę jaglaną, żeby się nie przewrócił. Zresztą do niczego
innego kasza ta się nie nadaje, gdyż nikt z nas w domu jej nie jada. Także i tym razem matka
poszła za ojcem uzbrojona w elektroluks. Wprawdzie w lesie na ogół trudno znaleźć źródło
prądu do elektroluksu, ale znając matkę wiedziałem, że raczej sama zamieni się w
akumulator, niż miałaby opuścić ojca w niebezpieczeństwie.
- Taki sam guzik dostał pan starszy w poprzedniej paczce - powiedział Weronik. - A
ten to jest pewno do pary. Trzeba uważać. W guziku może być trucizna albo dynamit.
Mówiąc te słowa, Weronik nawet nie przypuszczał, jak bliski był prawdy. Gdy
bowiem raz jeszcze spojrzałem na kartkę i zobaczyłem podpis „Alojzy B”, od razu rozjaśniło
mi się w głowie. Oczywiście, Alojzy B. - to Alojzy Bąbel, nadzwyczajny twór pana Kleksa,
sztuczny, zmechanizowany człowiek, który wymknął się spod władzy swego konstruktora i
stał się nieobliczalny. A teraz mści się na mnie i na mojej rodzinie za to, że go kilkakrotnie
zdemaskowałem. Alojzy Bąbel posiadał bowiem zdumiewającą zdolność podszywania się
pod innych ludzi i tylko ja jeden umiałem go z miejsca rozpoznać.
Podobnie i teraz zjawił się jako fałszywy listonosz. Naprzód przyniósł guzik od czapki
bogdychanów memu ojcu i ściągnął na niego fatalną przemianę w ptaka, a obecnie podsunął
guzik mnie, aby ze mną stało się to samo. Wybiegłem na balkon i rzeczywiście w oddali, na
końcu ulicy, dostrzegłem Alojzego zmykającego na rowerze, który, o ile zdołałem rozpoznać,
przerobiony był z okularów mego ojca.
- Panie Weroniku - zawołałem z rozpaczą - musimy zacząć działać! Ojciec ma taką
krótką pamięć, że nawet kiedy był jeszcze sobą, zapominał często, gdzie mieszka, i matka
musiała wysyłać po niego kota Hieronima. A teraz, odkąd obudziły się w nim ptasie
instynkty, nie wróci już z całą pewnością.
- Może by znowu wysłać Hieronima po pana starszego? - powiedział niepewnie
Strona 9
Weronik.
- Co za pomysł! - obruszyłem się na starego dozorcę. - Kota wysyłać po ptaka? Nie
panie Weroniku! Musimy sami udać się na poszukiwania.
Weronik uśmiechnął się z politowaniem i rzekł:
- Na świecie jest ptaków 175834449537. Na to, żeby odnaleźć wśród nich pana
starszego, trzeba byłoby szukać 17537 lat. Trochę za dużo. Odpada.
Po tych słowach Weronik wyszedł na balkon. W namyśleniu zaczął z wolna
obskubywać wypchane ptaki i rzucać pióra na wiatr.
Zastanawiałem się przez chwilę czy nie pójść w ślady ojca i nie zamienić się przy
pomocy guzika w ptaka, co ułatwiłoby mi poszukiwanie rodziców.
Zachodziła jednak obawa, że mogę przemienić się, dajmy na to, w indyka albo koguta,
które także należą do gatunku ptaków, ale nie umieją fruwać, jak należy. Z takiej przemiany
nie odniósłbym oczywiście żadnego pożytku. A co gorsza, nie miałem pewności, czy zdołam
później odzyskać swój obecny kształt. Natomiast pozostawanie przez resztę życia wśród kur i
indyczek, pomimo że studiowałem ich gwary, nie wydawało mi się karierą godną uczonego.
Po rozważeniu tych wątpliwości zamknąłem guzik w szufladzie biurka, klucz zaś
wyrzuciłem przez okno, żeby nie mieć pokusy i nie móc przypadkiem przez sen sięgnąć do
szuflady, gdyż jak wiadomo, w snach dzieją się nieraz różne dziwne rzeczy niezależnie od
naszej woli.
Przez ten czas Weronik zdążył już oskubać większość wypchanych ptaków i nad ulicą
unosiła się chmura kolorowych piórek. Ludzie powychodzili na balkony i spoglądali w niebo,
sądząc, że to pada pierzasty deszcz, a niektórzy wystawili wiadra żeby nałapać tej kolorowej
deszczówki do mycia głowy.
- Panie Weroniku! - zawołałem zniecierpliwiony. - Dosyć tej zabawy! Oskubał pan
Strona 10
wszystkie ulubione ptaki mego ojca, a na domiar złego narobił pan takiego deszczu z piór, że
nawet najmądrzejszy ptak musi stracić orientację. Nie tylko moi rodzice, ale nikt w mieście
nie potrafi już rozpoznać ulicy Korsarza Palemona.
Weronik zaczerwienił się i zagryzł wargę, żeby powstrzymać czkawkę. Jego łysą
głowę okalał puch siwych włosów. Gdyby zapuścił brodę, stałby się podobny do świętego
Mikołaja. Miał na sobie wytarty serdak, płócienne błękitne spodnie i stare żołnierskie
kamasze zasznurowane drutem telefonicznym.
- Panie Weroniku - ciągnąłem po chwili złamanym głosem - jest tylko jeden człowiek
na świecie, który mógłby pomóc. Tym człowiekiem jest profesor Ambroży Kleks.
- No to leć pan do niego! - zawołał stary dozorca i zatrzepotał rękami.
- Niestety! - odrzekłem z westchnieniem. - Pan Ambroży Kleks właśnie wczoraj
wyprawił się do Alamakoty. Muszę natychmiast wyruszyć w podróż. Muszę gonić pana
Kleksa. Szkoda, że Hieronim gdzieś się zapodział, bo mógłby mi towarzyszyć. Przykra to
rzecz podróżować samotnie.
- E tam! - zauważył Weronik. - Z kota pożytek niewielki. Lepszy byłby pies albo koń.
- Panie Weroniku - powiedziałem nieśmiało - a może by tak pan... Co?... Na stare lata
przydałoby się panu przewietrzyć. Mam trochę oszczędności, wystarczy na dwóch.
Weronikowi zaświeciły się oczy, ale po chwili zgasły.
- Jestem dozorcą z dziada pradziada - oświadczył z godnością. - Nie zostawię domu
bez opieki.
- A czy nie mógłby ktoś pana zastąpić?
- Mnie? Zastąpić? - obruszył się Weronik. - Ja, panie, pięćdziesiąt lat wytrwałem na
stanowisku. Znam każdą szparę w tym domu! Każdą mysz! Każdą stonogę! Mnie - zastąpić!
Coś podobnego! Zaraz... Zaraz... Chwileczkę... Gdyby pan Chryzantemski się zgodził, jemu
Strona 11
jednemu mógłbym zaufać. Tak! To jest myśl! Pan Chryzantemski!
Po tych słowach Weronik pokiwał do mnie porozumiewawczo kciukiem prawej ręki i
wybiegł z mieszkania.
Zrozumiałem, że poczciwy, szlachetny dozorca nie opuści mnie w nieszczęściu.
Przyniosłem z komórki kufer i zabrałem się do pakowania. Kolejno układałem w kuferku:
nieprzemakalny kombinezon trochę bielizny, wysokogórskie buty, tropikalny hełm, płetwy do
nurkowania, harpun myśliwski, niezbędne narzędzia, a nadto globus, kompas, latarkę
elektryczną, cukier w kostkach i na koniec - wypchanego sokoła. „„„
W chwili gdy kończyłem pakowanie, ktoś zadzwonił do drzwi. Był to ten sam
listonosz, który rano przyniósł paczkę. Wręczył mi klucz ze słowami:
- To od biurka szanownego pana. Wypadł panu przez okno na ulicę...
Złapałem go za klapę marynarki i zawołałem:
- Alojzy, to ty! Poznaję cię! Teraz rozprawię się z tobą, nicponiu!
Zanim jednak zdążyłem dokończyć zdanie, Alojzy szarpnął się zostawiając w mojej
zaciśniętej dłoni odprutą klapę i błyskawicznie zjechał po poręczy schodów na dół.
- Ręka za krótka, panie Niezgódka! - krzyknął znikając w kolorowej zamieci piór.
Weronik słysząc wrzawę na schodach zjawił się natychmiast, ale nie był sam. Był w
towarzystwie pana Chryzantemskiego.
- Załatwione! - powiedział. - Jadę z panem!
Zauważyłem, że pan Chryzantemski miał już na sobie serdak Weronika, stanowiący
widocznie oznakę dozorcowskiej władzy.
- Ruszamy! - rzekłem zdławionym głosem. - Ale musimy na każdym kroku
wystrzegać się Alojzego Bąbla. Pan go jeszcze nie zna. Niech pan jednak zapamięta to imię:
Alojzy Bąbel!
Strona 12
- Alojzy Bąbel - powtórzył posłusznie Weronik.
Niebawem szliśmy w kierunku portu. Pan Chryzantemski postanowił nas.
odprowadzić i teraz pchał wózek, na którym znajdował się mój kuferek, plecak Weronika
oraz obie nasze teczki, jako że bez teczek ludzie przyzwoici nie podróżują.
W porcie oczekiwało mnóstwo rozmaitych statków, a ich kapitanowie głośnym
nawoływaniem zapraszali pasażerów:
- Panie! Panowie! Kto do Wschodniej Rododyndii? Kto do Wybrzeża Kabanosów?
Dzisiaj ostatni rejs do Północnej Kalafonii!
- Kto do Zachodnich Rajstopów? Proszę wsiadać!
- Za godzinę odjazd do Południowych Bryndz!
- Kto na wyspy Remanentów? Tylko u mnie tanio i bezpiecznie!
- Kto chce polować na krokodyle? Mam jeszcze jedną kajutę do Przylądka Kości
Szpikowej! Tanio i wygodnie! Dzieci płacą połowę!
Wybraliśmy statek, który płynął na południowy wschód, gdyż ten właśnie kierunek
obrał pan Kleks wyruszając do Alamakoty.
Statek nazywał się „Płetwa Rekina” i służył do przewożenia rozmaitych ładunków, ale
w trzech kajutach mógł pomieścić siedmiu pasażerów. Kapitan, stary wilk morski, nic nie
słyszał o Alamakocie. Zresztą nie mógł słyszeć, gdyż był głuchy jak pień.
Mieliśmy kajutę przytulną, chociaż ciasną. Weronik, wierny powołaniu wytrawnego
dozorcy, przystąpił natychmiast do pucowania wszystkich części metalowych oraz szyby
okrągłego okienka. Dwie pozostałe kajuty zajmował pewien hodowca róż, pan Lewkonik, z
pięcioma córkami. Wybrał się z nimi w podróż, gdyż każdą z nich postanowił wydać za mąż
za ogrodnika innego kraju. Pan Lewkonik był bardzo gruby i miał tak wielki brzuch, że gdy
siadał do stołu, nie mógł dosięgnąć talerza i dlatego nigdy nie najadał się do syta. Córki pana
Strona 13
Lewkonika nie odznaczały się urodą, ale ich ojciec twierdził, że ogrodnicy nie muszą szukać
u żon piękności, albowiem mają jej pod dostatkiem w kwiatach.
Całe dni spędzaliśmy na pokładzie, korzystając ze słońca i pogody. Morze było
spokojne, niebo bezchmurne. Marynarze grali w kości albo spali na swoich kojach, czuwał
tylko sternik. Natomiast kapitan, siedząc na zwoju lin, rozwiązywał krzyżówki i raz po raz
wołał do nas rozkazującym głosem:
- Rzeka na siedem liter! Hej tam... Wódz Indian, zaczyna się na „M”!... Miasto w Azji:
„o” w środku, „o” na końcu! Hej!... Używa się do latania, dziewięć liter wspak! Hej!
Żadna jednak z naszych odpowiedzi nie docierała do kapitana, gdyż jak wspominałem,
był on kompletnie głuchy. Dlatego też po pewnym czasie zorganizowaliśmy pocztę
łańcuszkową. Przekazywaliśmy kartki z rąk do rąk i przesyłaliśmy kapitanowi odpowiedzi na
piśmie.
Pan Lewkonik zakasał rękawy, włożył na głowę niebieski melonik, który miał go
chronić od słońca, i zabrał się do sadzenia róż na pokładzie. Pomimo że był bardzo groby,
poraszał się z lekkością balonika. Ułożyłem nawet o nim piosenkę, a śpiewaliśmy ją wszyscy
chórem:
Nasz pan Lewkonik
Włożył melonik
I wyhodował róże,
Nasz pan Lewkonik
Tak jak balonik
Unosi się ku górze.
Kto ma wazonik,
Dostanie róży kwiat,
Strona 14
A pan Lewkonik
W daleki ruszy świat.
I rzeczywiście już po paru dniach w skrzyniach ustawionych wzdłuż burty rozkwitły
różne odmiany róż. Córki pana Lewkonika podlewały je stale specjalnym przyspieszającym
płynem, dzięki czemu rozwijały się niezwykle szybko.
Róże zwabiły na pokład mnóstwo przelotnych ptaków. Ponieważ znam kilkadziesiąt
ptasich gwar i narzeczy, mogłem prowadzić z nimi rozmowy w nadziei zdobycia jakichś
wiadomości o moim ojcu. Pewien gołąb pocztowy obiecał mi rozgłosić odpowiedni apel do
wszystkich ptaków. Na próżno jednak czekałem na upragnioną wiadomość.
Pod wieczór trzeciego dnia przybiegł do mnie zdyszany Weronik wołając z daleka:
- Jest! Jest! Panie Adasiu, jest pan Niezgódka!
Z biciem serca pomknąłem we wskazanym kierunku. Na dziobie statku istotnie
siedział szpak. Gadający szpak. Od razu jednak zorientowałem się, że nie jest to mój ojciec.
Szpak mówił bowiem po francusku, a ojciec żywił zawsze niechęć do języków obcych. Cóż,
Weronik miał rację. Wśród miliardów ptaków trudno trafić na właściwego.
W końcu jednak udało mi się od pewnego kolibra uzyskać bezcenną wiadomość.
Okazało się bowiem, że był on już poprzednio w Alamakocie i może nam wskazać drogę do
tego kraju. Wtajemniczyłem przeto pana Lewkonika w moje kłopoty oraz wyjawiłem cel
podróży. Po naradzie postanowiliśmy wspólnymi siłami nakłonić kapitana, aby zboczył z
wytkniętego kursu i zawinął do Alamakoty. Panu Lewkonikowi opisałem Alamakotańczyków
w nader zachęcających barwach i zapewniłem go, że jest to naród zakochany w kwiatach.
Powiedziałem też mimochodem:
- Alamakotańscy ogrodnicy mają tylko jedną słabość: żenią się najchętniej z
cudzoziemkami.
Strona 15
Ta uwaga podziałała na pana Lewkonika jak prąd elektryczny. Podskoczył
kilkakrotnie do góry, nacisnął brodawkę na nosie jak guzik dzwonka i z lekkością balonika
potoczył się do kapitana.
Wspomniałem już, że pan Lewkonik miał pięć niezbyt ładnych córek. Aczkolwiek był
hodowcą róż, tylko najstarsza córka miała na imię Róża. Cztery pozostałe nosiły imiona:
Dalia, Hortensja, Rezeda i Piwonia. Polubiłem te dziewczęta, a nawet wkrótce
przyzwyczaiłem się do ich brzydoty. Powiem więcej: z dnia na dzień podobały mi się coraz
bardziej. Zwłaszcza Rezeda.
Ale myśli moje zajęte były głównie losem biednych rodziców. Nie schodziłem z
pokładu, żeby nie stracić kontaktu z kolibrem, który obiecał służyć nam za przewodnika.
Chcąc pozyskać jego względy, śpiewałem mu piosenki drozdów, rudzików, kosów i sikorek,
a pewnego razu zaświergotałem jak strzyżyk-wole oczko. Dopiero wtedy koliber nabrał do
mnie takiego zaufania, że gotów był uwierzyć, iż jestem ptakiem.
Gdy tak sobie ćwierkałem, na pokładzie ukazał się Weronik. Zalatywało od niego
sidolem i amoniakiem, gdyż z zamiłowania do porządku polerował okrętowe poręcze oraz
wszystkie części metalowe. Zbliżył się do mnie i powiedział tajemniczo:
- Załatwione. Pan Lewkonik urobił kapitana. Płyniemy do Alamakoty.
W tej samej chwili rozległ się tubalny głos kapitana:
- Wszyscy na stanowiska! Kurs na południowy wschód!
Spojrzałem na dziobek kolibra i podałem kapitanowi dokładny kierunek.
- Pełna szybkość! - wrzasnął kapitan. - Przeciąć zwrotnik Raka! Ster w lewo! -
„Płetwa Rekina” zwinnie pomknęła naprzód, prując fale i roztrącając delfiny. Koliber
odlatywał co pewien czas na rekonesans, po czym wracał na swoje miejsce, aby cienkim,
ostrym dziobkiem jak igłą kompasu wskazywać drogę. Podzwrotnikowe słońce prażyło
Strona 16
niemiłosiernie.
Po pięciu dniach w oddali ukazały się zamglone zarysy lądu.
Zbliżaliśmy się do Alamakoty.
Strona 17
ALAMAKOTA
Dziwi was pewno, że w poprzednim Klekse pan Kleks pojawił się tylko przez krótką
chwilę, na samym początku, a potem cały czas był nieobecny. Zdziwienie wasze jest całkiem
uzasadnione, gdyż pan Kleks, jako główny bohater tej książki, powinien być, prawdę mówiąc,
stale na miejscu. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że uczony udał się do Alamakoty, która
leży bardzo daleko, musieliśmy więc odbyć długą podróż po to, żeby nawiązać z nim kontakt.
Szliśmy z portu całą gromadą i spotkaliśmy pana. Kleksa zupełnie przypadkowo,
kiedy zjeżdżał na hulajnodze z Rezerwatu Zepsutych Zegarków. Niebawem wrócę do tego
momentu, a na razie chciałbym opowiedzieć wam o Alamakocie.
Jest to jeden z tych ciepłych krajów, dokąd na okres chłodów odlatują niektóre nasze
ptaki. Pomyślałem więc od razu, że kiedy u nas nastąpi zima, to kto wie, czy mój ojciec nie
przyleci do Alamakoty.
Alamakotańczycy należą do pięknej rasy, kolor skóry mają jasnokawowy, włosy
ciemne, a od innych ludzi różnią się tylko tym, że posiadają trzecią nogę. Poruszają się z
szybkością antylop, a przy tym w biegu jedna noga zawsze może odpoczywać. Bez trudu
więc rozpoznawaliśmy Bajdotów, którzy wprawdzie opaleni byli na brąz, jednak nie potrafili
wyhodować sobie trzeciej nogi. Za to dzieci, które mieli z Alamakotankami, zamiast trzeciej
nogi posiadały trzecią rękę i tym różniły się od dzieci tubylców.
Z pewnością pamiętacie, że przed laty dzielną załogę bajdockiego statku „Apolinary
Mrk” porwały na tratwie zdradliwe fale i uniosły do Alamakoty gdzie kapitan Kwaterno, po
obwołaniu go królem, panował jako Kwaternoster I.
Od tego czasu Bajdoci tak się rozmnożyli, że wszędzie spotykało się dziewczęta i
chłopców o trzech rękach. Nastąpiło też pomieszanie języków alamakotańskiego z bajdockim
i powstał nowy - alambajski, podobny do naszego. Różnica polega na tym, że po alambajsku
Strona 18
zamiast „u” mówi się „or”, a zamiast „o” mówi się „ur”.
Tak więc „ucho” po alambajsku brzmi „orchur”, a „noga” - „nurga”. Wyraz „kolega”
wymawia się jako „kurlega”, „but' jako „bort”, a „kogut” jako „kurgort'.
Dla mnie, który znałem języki i narzecza zwierzęce o wiele trudniejsze, mówić po
alambajsku to była po prostu mucha, czyli morcha.
Alamakotę budowano spiralnie, a więc główna ulica wiła się w kształcie ślimaka od
portu aż do centrum miasta, gdzie Bajdoci, po objęciu panowania nad tubylcami, wznieśli
pomnik ku czci Wielkiego Bajarza Apolinarego Mruka. Nazywał się on po alambajsku
Apurlinary Mrork. Zresztą Alamakotańczycy przyjęli Bajdotów od razu bardzo serdecznie,
chętnie uznali wyższość ich bajek nad własnymi, ofiarowali im swoje córki za żony i żyli z
nimi w największej zgodzie pod berłem Kwaternostra I, który okazał się władcą mądrym, a
przy tym nadzwyczaj łagodnym.
Wróćmy jednak do pana Kleksa. Spotkanie nasze odbyło się w sposób bardzo
osobliwy. Pan Kleks na mój widok nie zdradził najmniejszego zdziwienia, lecz zapytał po
prostu:
- Jadłeś już obiad?
- Panie profesorze - odrzekłem - przecież dopiero wylądowaliśmy w Alamakocie.
- Jak to? - obruszył się pan Kleks. - Przed godziną grałeś ze mną w „trzy wiewiórki” i
wygrałeś samogrający guzik...
- Ja? -zawołałem zdumiony. - Panie profesorze, to jakieś nieporozumienie!
- Pan profesor na pewno żartuje - wtrącił Weronik.
Pan Kleks stanął znacząco na jednej nodze, a córki pana Lewkonika otoczyły go
kołem i spoglądały z zaciekawieniem na ruchy jego brody.
- Zaraz... zaraz... - wymamrotał pan Kleks. -Czyżby to był twój sobowtór? No tak,
Strona 19
zaczynam coś niecoś miarkować...
- Alojzy Bąbel! - zawołałem przerażony.
- Tak, Adasiu, Alojzy Bąbel... Już od kilku dni podszywa się pod ciebie, a ja go nie
rozpoznałem. Cóż to za szelma!
Pan Lewkonik, którego wtajemniczyłem we wszystkie moje sprawy, zbliżył się do
pana Kleksa i gdy obaj zderzyli się brzuchami, powiedział:
- Damy sobie z nim radę. Mam zagraniczny płyn owadobójczy. Środek niezawodny.
- Alojzy Bąbel to nie owad, panie łaskawy! Nie owad! Mógłby pan o tym wiedzieć,
panie... panie...
- Anemon Lewkonik - pośpieszył przedstawić się hodowca róż. - A oto moje córki:
Róża, Dalia, Hortensja, Rezeda i Piwonia. Wszystkie panny na wydaniu.
- Ciekawe... - rzekł z figlarnym uśmiechem pan Kleks. - Istny ogród botaniczny.
- Pan profesor nie pamięta, ale widywaliśmy się już nieraz - wtrącił nieśmiało pan
Lewkonik.
- Ja? Nie pamiętam? - obruszył się wielki uczony. - Może widywał mnie pan w snach.
A ludzie rozsądni nie wierzą w sny. Nie mówmy o tym więcej.
Tu wmieszał się stary dozorca:
- Panie profesorze ja również chciałbym złożyć panu moje uszanowanie. Nazywam się
Weronik Czyścioch, ulica Korsarza Palemona 7, wejście z bramy, dyplomowany dozorca z
dziada pradziada.
- Fiu-fiu! - gwizdnął pan Kleks. - Takich ludzi będzie mi potrzeba. Oby tylko siły
panu dopisywały.
- Czcigodny profesorze, mam dopiero siedemdziesiąt lat - rzekł Weronik - W zesztym
roku w skoku o tyczce zająłem pierwsze miejsce przed Kiełboniem, Fojdrą i Okiełźniukiem.
Strona 20
Mógłbym jeszcze, za przeproszeniem, stanąć do biegu maratońskiego.
Z tymi słowy chwycił pana Kleksa wpół i trzykrotnie podrzucił go do góry.
- Hip-hip-hura! Hip-hip-hura! - zawołała zgodnym chórem rodzina Lewkoników.
Po tej wymianie wzajemnych grzeczności postanowiliśmy udać się do pałacu, aby
przedstawić się królowi Kwaternostrowi I.
Na ulicach był wielki ruch, gdyż właśnie obchodzono uroczyście rocznicę lądowania
Bajdotów i dziewczęta znosiły zewsząd naręcza kwiatów pod pomnik Apolinarego Mruka.
Udaliśmy się wraz z tłumem w kierunku placu Przyjaźni Alamakotańsko-Bajdockiej, który
nazwano w skrócie placem A-B.
Pan Kleks kroczył wielce zakłopotany, tarmosząc w zamyśleniu brodę.
Nagle przystanął, owinął wąs dokoła palca i zawołał z tryumfem:
- Eureka! Mam! W Alamakocie przebywa trzynastu Bajdotów, wliczając w to króla
Kwaternostra. Nas jest tu trzech. Dochodzą jeszcze córki pana Lewkonika. Razem
dwadzieścia dwie osoby z gatunku dwunożnych. Trzeba sporządzić dokładny wykaz. Kto
znajdzie się poza tą liczbą, kto nie będzie figurował w spisie, a okaże się dwunożnym, tego
zdemaskujemy jako Alojzego Bąbla. Poznamy go po nogach. Oto mój plan, proszę państwa.
Słowa pana Kleksa wzbudziły ogólny podziw, a Weronik raz jeszcze podrzucił go do
góry. W tym momencie znaleźliśmy się właśnie przy pałacowej bramie.
O, tak! Pan Kleks był naprawdę genialny.
Mieliśmy właśnie wejść do pałacu i warta sprezentowała broń, gdy nagle nadleciał
mój znajomy koliberek i usiadł mi na ramieniu. Wyznał mi, że bardzo się do mnie przywiązał
i że będzie mi odtąd towarzyszył aż do pierwszych jesiennych deszczów. Koliber
porozumiewał się ze mną w narzeczu tri-tri, używanym przez ptaki południowoafrykańskie,
toteż dla uproszczenia przezwałem go Tri-Tri, co nawet pan Kleks uznał za bardzo trafne.