Brykalski David - Przegranych nikt nie lubi
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Brykalski David - Przegranych nikt nie lubi |
Rozszerzenie: |
Brykalski David - Przegranych nikt nie lubi PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Brykalski David - Przegranych nikt nie lubi pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Brykalski David - Przegranych nikt nie lubi Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Brykalski David - Przegranych nikt nie lubi Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Dawid Brykalski
Przegranych nikt nie lubi
Być może wszyscy jesteśmy tylko krótkim mgnieniem
w umyśle Kosmicznego Taksówkarza.
P.K. Dick "Unfinished Tales"
Wszystkie postacie, jakie występują w tym opowiadaniu są prawdziwe. Zmieniłem
wyłącznie imiona, żeby nie było na mnie. Opowiadanie to zatem dedykuję właśnie
tym osobom. Ale fakty i wydarzenia pozostały niezmienne. Żeby było zabawniej.
Przedmowa autora do "Reszta to wyłącznie science-fiction"
((((((
Po nader licznych przygodach życiowych i nie tylko, po frachtowcu Bukwa, po
porwaniu w drodze do Muminlandu, przeżywszy wyprawę na Słońce oraz współpracę z
gazetą "Kosmos bez granic" postanowiłem odpocząć. Ponieważ leżenie na plaży
znudziło mi się po czterech dniach, już w następnym tygodniu poszedłem do
pośredniaka. Grzeczny automat sprawdził moje dane i zaproponował mi pracę w
korporacji taksówkarskiej. Zgodziłem się, gdyż to było dokładnie to, czego
potrzebowałem. Stabilna posada, kontakty z interesującymi ludźmi, coś nowego,
czego dotychczas nie robiłem. Ale zarazem nie nazbyt angażujące.
Odebrałem wielce szykowny uniform z logo firmy, po czym udałem się na stosowne
kursy. Z powodzeniem zdałem egzaminy z teorii, a potem z praktyki. Na wszelki
wypadek przyswoiłem sobie jeszcze zasady negocjacji, postępowania z trudnymi
klientami, kurs asertywności oraz pierwszy stopień dyplomacji, gdyby trafił mi
się ktoś spoza Układu.
Po tym wszystkim otrzymałem pozwolenia na odbiór mej Yellow Cab model 66^3, gdyż
pewne tradycje nigdy nie giną. Wszystko może brzmi przerażająco biurokratycznie,
ale tak naprawdę całość załatwiają dwa-trzy automaty i jedna unikarta.
Kiedy nacieszyłem się nowiutką maszyną, zafonowałem do przyjaciół ze sklepu
TaDaM & Nie Tylko. Umówiliśmy się późnym wieczorem. Na Krwawego Teda, Matta i
Rogera23 mogłem liczyć prawie zawsze. Żartując i wspominając stare nieodmiennie
dobre czasy podładowałem pokładowy komp muzyczką z najlepszych lat rocka i nie
tylko. Zgodnie ze wskazywaniem szyldu firmy. Generalnie chłopaki sprzedawali
legalny towar - Utopie W Puszkach. "Pijesz i jesteś w dowolnie wybranym niebie",
jak twierdzi reklama utopców. Ale dopiero pod ladą trzymali prawdziwe skarby. O
tak, to trzeba szczerze im przyznać. Prawdziwe, od lat zakazane klejnoty. Stare
płyty CD, nawet winyle - konik Roger23 - też się trafiały, komiksy, książki,
notebooki, czasopisma, prezerwatywy, by poczuć dreszczyk emocji, telefony
komórkowe, podręczniki do religii, militaria. Te ostatnie kolekcjonował Matt.
Krwawy Ted stawiał na konkrety. Raz mieli prawdziwą maszynę do pisania! Równe z
nich chłopaki. I choć to wszystko było zakazane, to sami inspektorzy się u nich
zapatrywali, udając, że tego nie robią.
Do potężnego zestawu wybornej muzy dołączyłem trochę lektur, w razie jakby
kursów zabrakło. Lubiłem książki, ich zapach, wytarte nieraz litery, czyjeś
zapiski na marginesach... To miało swój urok, czego nie można powiedzieć o
wszechogarniającej nanoelektronice.
Oczywiście klienci bywają bardzo różni. Ale już po pierwszych dniach
zorientowałem się, że często traktują taksówki jak... Zaraz, zaraz taki stary
przedmiot z księdzem w środku i się tam mówiło różne takie, to rozgrzeszenie
dawali... Konfekcjonał chyba.
Nawet jak na początku kursu pasażerowie byli źli, to i tak potem lody pękały i
ludziska wyrzucały z siebie, co im tam na serduchu zalegało. Czego to ja się
nasłuchałem!
Trzy jednak z opowieści spośród wielu innych zapadły mi szczególnie w pamięć.
Tym bardziej, że pojawiła się w nich jedna i ta sama postać. Również i sami
podróżni spotykali się wzajemnie nie wiedząc o sobie zbyt wiele. Lecieli w to
samo miejsce. Przytoczę nasze rozmowy słowo w słowo, bo tak się złożyło, że
zamontowałem sobie małą pluskiewkę. Kupioną w DaCie, a jakże. Ale o tym lepiej
moim pasażerom nie mówcie.
((((((
To całe Alchemy i zakichane HolyGate to osobna historia. Począwszy od wieku, w
którym nastały Jedyne Słuszne Rządy, czyli Demokratyczna Hegemonia, ludzkość
ruszyła w Kosmos. Prawie jak z motyką na Słońce. Zawsze byliśmy dobrzy w
działaniach spontanicznych. Ruszaliśmy już na takie podboje wcześniej, a
regularne loty na Księżyc czy turystyczne na inne planety funkcjonują od dawna.
Tym razem jednak chodziło o zdobycie Kosmosu głębokiego, na wzór filmów SF z
końca wieku XX.
Tragiczną historię tegoż podboju nad podboje znają wszyscy ze szkoły albo z
memodysków, nie ma więc potrzeby nikogo nią zamęczać. Natomiast Alchemy... Kryło
w sobie autentyczną tajemnicę.
W 2245 wydarzyło się to, na co czekało wiele pokoleń i cała obecna ludzkość.
Kontakt z Obcymi, czyli homo dowiaduje się, że nie tylko ono jest sapiens.
Spotkanie nie wyglądało ani zabawnie, ani dramatycznie. Obcy dysponowali
technologią przerastającą nas więcej niż wielokrotnie. Według Synergów na ironię
zakrawał fakt, że ludzkość wciąż jeszcze boryka się z kryzysem tożsamości.
Ponieważ byli uprzejmi, na czas spotkania przybrali kształty zbliżone do
człowieczych. Przyznali, że są tylko zwiadem, i niebawem polecą zwiedzać dalej.
Mieli też swoją wyjątkową dewizę. Brzmiała ona niczym hasło jakieś kampanii
reklamowej nowej nanozupy: "Ostrożnie czyń drugiemu, co tobie miłe". Synergowie
- nie wiem czy wspomniałem, że tak ich nazwaliśmy - ostrożnie coś nam miłego
uczynili. Sami najbardziej lubili niespodzianki i prezenty. Przy pomocy swojej
nieziemskiej wiedzy podarowali naszej planecie kolejnego satelitę. Tym razem
sztucznego. Rozmiarami dorównywał Charonowi, lecz zagadki, jakie krył w sobie
nie dawało się porównać z niczym. Co ważniejsze Synergowie nie naruszyli układu
Słońce-Ziemia-Księżyc. Samo Alchemy wyposażyli w sztuczną grawitację, ekosystem,
arcynowoczesny system podtrzymywania życia oraz niespotykaną nigdzie indziej
infrastrukturę.
Główną jednak atrakcją Alchemy było coś, co ludzie sami nazwali HolyGate. Brama,
przejście, most, portal? Mimo wysiłków nie odkryto czym jest. Wiadomo tylko, że
nie boli. Obcy wytłumaczyli, że zrozumie tylko ten, kto przejdzie na drugą
stronę. Od tej pory co dzień znajdowali się ludzie, którzy przekraczali uroczo,
bo na błękitno, opalizującą ścianę niewiadomoczego, umówmy się zatem, że
energii. Nikt nigdy nie powrócił. Ale ludzi wszak jest dużo, a ubytki dotyczyły
może bardziej jakości niż ilości. Choć zdarzały się i całe natchnione wycieczki.
HolyGate zaopiekował się Zakon rekrutujący się z wolontariuszy wszystkich
wyznań. Było to tyleż zbędne, co ludzkie.
Satelita stał się rychło kolejnym, pełnym atrakcji miejscem rozrywkowo-
rekreacyjnym. Niektórzy chcieli się zabawić przed przejściem, inni przyjechali
towarzyszyć znajomym w ostatniej wyprawie.
Lubiłem kursy na Alchemy. Ludzie, którzy tam lecieli, warci byli poznania.
Ceniłem loty na HolyGate, były to z reguły bardzo spokojne kursy. A poza tym
czwarta strefa, czyli wyższe stawki.
((((((
Pan nie wzbudza we mnie zaufania
Pan z łatwością wyzwala we mnie całkowitą szczerość.
"Friends will be Friends" Powieść z końca XX wieku
W tym jedynym wypadku, mówię szczerze, moja relacja może nieco odbiegać od
oryginału, gdyż coś się stało z nagraniem i strasznie trzeszczy. Może jakieś
zaburzenia magnetyczne? Kosmos, cholera, jeden wie.
Część zatem odtwarzam z pamięci, ale już własnej. Starałem się oddać tę historię
jak najwierniej. Za wszelkie uchybienia odpowiadam wyłącznie ja i pokornie za
nie przepraszam. Cóż, jestem przecież tylko zwykłym taksówkarzem.
Czekałem sobie jako ostatni na postoju przy 56th Avenue, czytając "Opowieści
Kantebryjskie" jak Pan Bóg przykazał. Wtedy wsiadł człowiek, którego długo nie
zapomnę. Miałem już kilkadziesiąt kursów za sobą, ale ten mężczyzna od razu
wydał mi się wyjątkowy.
- Satelita Alchemy, proszę. Mam stały rabat w firmie.
- Oczywiście, Szanowny Panie - odpowiedziałem grzecznie jak mnie uczono i
przyjrzałem się uważnie pasażerowi. Starszy jegomość, ubrany w staromodną
marynarkę. Miał bardzo żywą twarz, błysk nadmiernej inteligencji w oku i choć
przerzedzoną, to jednak zadbaną siwiejącą brodę. I nawet, gdy siedział, wydawał
się kipieć energią. Nie wznieśliśmy się nawet na okołoplanetarną, gdy odezwał
się ze szczerym uśmiechem:
- Najbardziej to chciałbym posłuchać Laurie Anderson.
Proszę, jaki bystry i obyty. W dodatku znawca. Postanowiłem nie być gorszy.
- A której płyty?
Domyśliłem się, że on zna wszystkie tytuły i on wiedział, że ja to wiem. Więc
powiedział przekonująco udając zdziwienie:
- Jest taki utwór, w którym tekst opowiada, że człowiek idzie przez życie.
Potyka się. Pada. Nieraz boleśnie rani. Potem wstaje i znów rusza. I znowu
upada. Tak w kółko, przez całe życie.
Nie musiał kończyć, już wiedziałem.
- Czy ten utwór ma dla pana jakieś szczególne znaczenie?
Z głośników zaczęły się sączyć dźwięki "Walking & Falling".
Potrzebowałam cię
I szukałam cię
Nie mogłam jednak znaleźć
Tak mi cię brakowało
Szukałam cały dzień
Nie mogłam Cię odnaleźć
Nie mogłam Cię odnaleźć
Wciąż idziesz nieświadom
Że zarazem upadasz
- Taaaak, jakżeby inaczej. To najlepszy opis mego życia, jaki znam.
Z każdym krokiem
Upadasz nieco dalej
I podźwigasz się
I znowu, i znowu
Upadasz
Oto cały ty
W tej samej chwili
Idąc upadasz
Patrzył przez okno na oddalającą się Ziemię i nagle powiedział:
- Wie pan, jaką sentencję miał nad łóżkiem Marek Aureliusz?
- Przyznam szczerze, że nawet nie wiem, kim był ten gość.
- Cesarz. Cesarz Rzymu. Jakby pan miał ochotę i możliwość pobawić się na
WirtGrach, ale tych z ulepszonym modułem czasoprzestrzeni, to polecam zagrać w
jeden z moich scenariuszy, na przykład "Gladiator Maxiums zostaje Cesarzem".
Oprócz niepowtarzalności rozgrywki, pozna pan jakby nie było osobiście Marka
Aureliusza. Dość mądry z niego człowiek, nawet biorąc pod uwagę, że był władcą.
- Chętnie zagram, może nawet i na Alchemy, ale co z tą sentencją?
- "Nie marudź". Tak brzmiał jego pierwszy i najważniejszy drogowskaz w życiu.
Zamilkłem, bo wziąłem to za grzecznie ukrytą sugestię skierowaną we mnie.
Zacząłem rozmyślać, jaką muzyczkę włączyć.
- Proszę tego nie brać dosłownie. I jakby pan mógł włączyć jakąś przekrojowa
płytę The Beatles.
O rany to chyba będzie bardzo sentymentalna podróż, pomyślałem, kiedy
zabrzmiały pierwsze akordy "Yesterday". Proste mądrości, prostych słów. Pięknie
prosta melodia.
- Widzi pan, przez całe życie...
No tak tego można się było spodziewać.
-...Teraz to dostrzegłem - nigdy nie marudziłem. Szkoda czasu i energii. Lepiej
zrobić coś dobrego dla ludzi. Lecz kiedy jednak obejrzę się wstecz, może za
sprawą widoku oddalającej się Ziemi, której nigdy wcześniej nie opuściłem...
Sądzę, że moje życie nie dość, że było jak w piosence Anderson, to chyba można
by z niego zrobić niezły scenariusz... Słabość wieku, potrzeba wyznania.
Miałem wrażenie, że oczekuje jakiejś zachęty. Może się i myliłem, powiedziałem
jednak:
- Proszę mi opowiedzieć tyle, ile uzna pan za stosowne. Jestem pewien, że mogę
się dużo nauczyć. A poza tym strasznie lubię stare filmy.
Spojrzał życzliwie i podjął opowieść.
- Miałem pecha urodzić się w na terenach dawnej Polski, czyli nigdzie. Pamięta
pan? Ten biedny kraj wciąż miał pecha i nie mógł wyjść na prostą. Jego
mieszkańcy pecha mieli stale.
Moja matka była piękną młodą kobietą. Przynajmniej taką ją pamiętam. O oczach
łani, figurze syreny i włosach koloru kasztanów. Tak też pachniała. Ojciec był
prezesem banku, więc powodziło nam się nie najgorzej. Pech chciał, że po
schwytaniu Ben Ladena, który to załatwił część USA, Kanadę i pół Europy Arabowie
uznali, że dość. Wojna, jaką rozpętali była najstraszliwszą i najkrwawszą w
dziejach.
Ale obok milionów zabitych taką czy inną bronią rozgrywały się i małe dramaty.
Ludzie, którzy przeszli przez to piekło nie byli anonimowi, choć wobec skali
mordów było to bez znaczenia. I moim zdaniem to jest prawdziwy i wystarczający
powód, żeby nie powracać do przeszłości.
- Czyli zgadza się pan z obecną polityką Rządu? - spytałem, a co innego
pomyślałem. Czy mógł być aż tak stary? Jeśli tak, to świetnie się trzymał i
musiał korzystać z jakiejś kuracji.
- O koszmarach, jakie sami sobie zgotowaliśmy lepiej zapomnieć... Podstawowy
problem z ludźmi jest taki, że o wiele za często patrzą wstecz. To ich gubi, bo
chcą znajdować tam tylko przyjemne wspomnienia. Przywiązują się do nich, a
czasem, jeśli wspomina się stratę to koniec. I dlatego zawsze wydaje się im, że
kiedyś było lepiej niż jest teraz.
A potrzeba chwili jest zupełnie odmienna.
W taksówce zapadła wielce znacząca cisza. Nie licząc The Beatles.
- Kiedy połączone dywizje Pakistanu i Palestyny już miały wkraczać do Warszawy
mój ojciec uznał, że to najlepszy moment, by nas zostawić. Wsiadł do jednego z
ostatnich samolotów, jak się później okazało z nastoletnią kochanką, by udać się
na względnie bezpieczne Wyspy Japońskie. Moja matka, nie dość, że piękna,
okazała się jeszcze nad podziw inteligenta i dzielna. Postanowiła również uciec
ze mną, wtedy jeszcze pięcioletnim szczylem, do Hiszpanii. Jak podejrzewam jej
plan zakładał, że potem złapiemy statek do którejś z Ameryk. Dobrze nam szło do
Frankfurtu, gdzie dorwało nas arabskie komando walczące od tygodni ze
szwadronami Neue SS. Nie złapaliby nas, ale nie mieliśmy sił uciekać. Nie jadłem
nic od chyba czterech dni i lepiej niech pan nie pyta, od ilu dni nie jadła moja
mama.
- Ale, jeśli pan pozwoli zapytam, czego chce pan słuchać jak skończy się The
Beatles.
- Niech gra dalej The Beatles.
I dodał po chwili:
- Byleby było "Help". To jest jeden z najprawdziwszych tekstów nie tylko
staroświeckich Beatlesów. Ale prawda w nim zawarta dociera do nas wraz z
wiekiem. A szkoda. Prawdziwa szkoda...
Jakimś cudem udało się przekupić żołnierzy, żeby nas puścili. Dali nam też
chleb i konserwy. Byłem za mały, żeby zrozumieć, że jęki, jakie słyszałem zza
ściany baraku to była moja gwałcona przez cały oddział matka.
Ruszyliśmy przez góry, z nadzieją, że dotrzemy do Szwajcarii. Po tygodniu
wyczerpującego marszu, mylenia pogoni i krycia się pośród radioaktywnych ruin
dostrzegliśmy, dosłownie jak w bajce, samotne światełko pośród lasu. To powinien
być szwajcarski posterunek. Łamaną angielszczyzną dogadaliśmy się, z radości
opowiadając wszystko o sobie i trasie naszej podróży. Dali nam ciepły posiłek i
poczęstowali chyba spiritusem. Raczej mi nie smakowało. Kiedy zamierzaliśmy iść
spać, dowódca kazał założyć nam kajdanki, a wszyscy się śmiali i patrzyli
łakomie na moją matkę.
Posterunek należał do sprzymierzonych z Arabami najemników. Był postawiony przed
granicą szwajcarską, specjalnie, by wyłapywać takich jak my.
- Przepraszam, że wtrącę, czy czytał pan powieść "Hannibal"?
- Zaskoczę pana, widziałem też film. Niestety, jest uboższy od powieści.
Dlaczego pan pyta?
- W książce Lecter jako dziecko miał podobne przejścia - tam żołnierze zjedli
jego siostrę. Wydarzenie owo miało wyjaśnić, dlaczego stał się taki, a nie inny.
Pan mi natomiast wygląda na przyzwoitego człowieka...
- Proszę się nie obawiać, a po The Beatles śmiało zmienić płytę na Pink Floyd i
pozwolić mi kontynuować.
Proszę, jaki stanowczy, dowódczy, ale zarazem uprzejmy i grzeczny. Ponownie więc
zamilkłem, bo ciekaw byłem dalszego ciągu.
- Powinni odesłać nas do obozu jenieckiego. Stamtąd była jedna droga ucieczki.
Lepiej wcześniej niż później - śmierć. Oczywiście to wiem teraz, jak ma się pięć
lat, nie jest się świadomym takich spraw. Pamiętam jednak ten szczególny ohydny
strach... Kiedy posnęli pijackim snem, matka obudziła mnie i skrępowani, bez
okrycia uciekliśmy w noc...
Dopiero po chwili znów nieśpiesznie zaczął mówić.
- Dotarliśmy do Genewy. Niestety zanim znaleźliśmy schronienie, moja matka
zmarła. Na ulicy, tam gdzie był jej codzienny żebraczy posterunek...
Tu zapadło głębokie milczenie, a ja je uszanowałem.
W wieku lat sześciu dołączyłem do ulicznej bandy. Wolałbym zapomnieć, przez co
przeszedłem. Była to twarda szkoła życia dla takiego dziecka, w dodatku
niewyrośniętego i zagłodzonego. Zanim jednak zdziczałem do szczętu, prosto z
ulicy złowiła mnie, wpierw na codzienne posiłki, potem na noc. Jedną, drugą,
kolejne... Ciepłe łóżko, śniadania, łazienka... Normalne dzieciństwo... Starsza
kobieta, której jak mi później powiedziała przypominałem zmarłego synka.
Zamieszkałem u niej na poddaszu, a po pewnym czasie jej mąż, surowy i
nieprzystępny mężczyzna, zgodził się na adopcję.
Tym ludziom zawdzięczam bardzo wiele, żeby nie powiedzieć wprost - drugie życie,
albo życie w ogóle. Dbali o mnie, wysłali do szkół, i zarazem dyscyplinowali. Z
czasem, całkiem niepostrzeżenie pokochałem ich prawie jak własnych rodziców.
Chociaż nawet zaangażowanie i miłość, jaką mnie otoczyli okazały się za słabe,
by wymazać z pamięci szlak, który przeszedłem razem z matką.
Ojcu do dziś nie wybaczyłem tego, co wtedy zrobił...
Po skończeniu elitarnych studiów - na wydziale filmografii, bo dość wcześnie
zafascynowało mnie film i kino - postanowiłem zwiedzić świat, który wtedy już
otrząsnął się trochę i pozbierał ze zgliszczy. Dziś w głębi ducha przyznaję, że
chciałem odnaleźć ojca. Ot, pogłębiony utajony kompleks Edypa.
Pojechałem do Stanów, zjeździłem całą Europę, potem był czas, by zobaczyć to, co
pozostało z Azji. Skok do Afryki i Australii okazał się łatwiejszy niż sądziłem.
Dla młodego, zdolnego i pracowitego człowieka świat stoi otworem. A świat okazał
się mimo wszystko piękny, zachwyciłem się nim i zachłysnąłem jak pierwszą
miłością.
Przyszedł czas, by wrócić do moich przybranych rodziców. W domu było jak zwykle
ciepło i uroczo. Kiedy w spokoju rozważałem czy tu zostać, poradziłem się też
obojga staruszków, coś mnie podkusiło. I jeśli to był diabeł, to niech będzie
przeklęty.
Od dłuższego czasu byłem skupiony na pilotażu, a program płyty "Dark Side of the
Moon" już jakiś czas temu się skończył. Zażartowałem:
- Czyli "Sympathy for the Devil" nie gramy?
- Wręcz przeciwnie, niech będzie Rolling Stones! - Ucieszył się mój pasażer i
specjalnie dla niego odpaliłem "Flashpoint".
- Wróciłem do Polski, ale znów niech pan lepiej nie pyta, w jakim celu. Do dziś,
mogę przysiąc, sam nie wiem. Kiedy zorientowałem się, że nic tu po mnie, że to
kraj zaniedbany przez ludzi i Boga, wybuchła kolejna wojna, w którą nie wiedzieć
czemu moi rodacy zaangażowali się z całą narodową zapalczywością. Natychmiast
uznano mnie za szpiega i strzeżono dzień i noc, bym nie wyjechał z kraju. Wojna
ciągnęła się latami - ale to już powinien pan znać z memodysków. A dla mnie
rozpoczął się okres wzlotów i upadków z naciskiem na to drugie. Najgorsza była
świadomość, że mogłem pozostać wszędzie, gdziekolwiek indziej, gdziekolwiek
zapragnąłem.
Kiedy wreszcie wszystko się skończyło i mogłem wreszcie opuścić ten kraj, byłem
tak rozbity i przegrany, że jedynym towarzyszem, jaki mi pozostał, był pies
Collie, którego przygarnąłem ze śmietnika, gdzie chorego zwierzaka wyrzucono.
Zrobił to ktoś litościwy, bo przecież mógł psa zjeść, ale pewnie, tak jak i mnie
zrobiło mu się żal starego zwierzęcia...
W głośnikach Jagger śpiewał, że nigdy nie możesz dosięgnąć tego, czego
najbardziej pragniesz, a ja zostałem nagle wyrwany z wywołanego zasłuchaniem
zamyślenia.
- Jestem pewien, że ma pan coś mocniejszego na pokładzie. Najlepiej, gdyby to
była stara dobra whisky.
- Z lodem czy bez? Z góry przepraszam, ja jestem w pracy, więc nie będę
towarzyszył...
Uśmiechnął się szeroko, a potem jeszcze szerzej. Mimo wieku szlachetność jakoś
odbijała się w jego twarzy i sylwetce. Było w tym jakieś piękno i magia.
- Miły panie, wiezie pan dziś nie byle kogo, a Jacka The Yanowsky i...
Z wrażenia mało nie staranowałem nadlatującego z przeciwka wahadłowca. Jack The
Yanowsky! Jeden z najsłynniejszych reżyserów MoonHollywood! U mnie w taksówce!!
Tak po prostu, prosi o piosenki Stonesów i whisky!!!
-...Po prostu nie wierzę, że pan o mnie nie słyszał. Filmy to hobby, whisky to
religia.
Przytaknąłem skwapliwie.
- Powiem panu inną mądrość z Marka: "Nie żyj tak jakbyś miał żyć lat dziesięć
tysięcy. Los wisi nad tobą. Dopóki żyjesz, dopóki można, bądź dobry". Ma pan
więc moralny obowiązek być wobec mnie, ha ha ha, dobrym. A ja wobec pana!
Włącz więc młody człowieku autopilota, kurs pozostaw bez zmian - na Alchemy.
Obróć fotel, tak byś siedział do mnie twarzą. A ja zamiast opowiadać ci o tym,
że choć Marek Aureliusz był dobrym cesarzem, to Rzymu nie uratował, bo to
poznasz na własnej skórze, jeśli odważysz się zagrać, poczęstuję cię historią
mego życia. Bo taki mam dziś kaprys, życzenie i prośbę. Będziesz jedyną osobą,
która pozna ten scenariusz od początku do końca. Być może to nawyk zawodowy,
żeby to właśnie ostatnia osoba, z jaką rozmawiam, stała się mym powiernikiem...
Czyż nie czarowny motyw?
Ponownie tylko skinąłem, bo starałem się skupić na wszystkim naraz, czyli
wykonywaniu jego poleceń.
- I dawaj wreszcie tę butelkę!
Zabrzmiało to bardziej sympatycznie niż rozkazująco. W pośpiechu uporałem się z
oprogramowaniem niezbędnym dla kursu i zasiadłem, by wysłuchać końca opowieści.
- Niebawem dotarła do mnie wieść o śmierci mego ojca. Jako człowiek majętny,
zapisał wszystko kolejnej kochance. Ponoć do końca swoich dni był przekonany, że
zginęliśmy razem z matką. Taka świadomość uwalniała go od wyrzutów sumienia.
- Okazało się, również dzięki moim wpływowym znajomym, że prawo jest po mojej
stronie. Procesy, adwokaci, adwokatki, kolejne procesy, prokuratorzy... Nawet z
wielką pomocą przyjaciół niewiele udało mi się wskórać. Prawo zawsze jest
przeciw uczciwości. A uczciwość oznacza biedę. Weź to sobie głęboko do serca.
Kiedy zdechł Collie postanowiłem właśnie zrobić ten krok, który w efekcie
zawiódł mnie w gościnę do twojej zadziwiającej mnie coraz bardziej taksówki.
- Coś mi tu jednak nie gra... Wojna Chińsko-Polska skoczyła się w...
- Słusznie. Już ci wyjaśniam.
Nie potrafiłem popełnić samobójstwa, zresztą nawet nigdy o tym nie myślałem.
Może i przypominam Hemingwaya z wyglądu. Cenię też sobie znakomitą cześć jego
dorobku, jednak jego sposób zakończenia... Jestem chyba zbyt przyzwyczajony, by
stawiać czoła wyzwaniom. Przejścia z dzieciństwa wzmocniły mnie i dały pewność,
że nawet z najgorszych sytuacji jest jakieś wyjście. Eutanazja, zatem też nie
wchodziła w grę. Za odzyskaną kwotę postanowiłem postąpić tak jak czarodziej z
mojego odzyskanego dzieciństwa.
- Chyba nie... Nie, to nie możliwe. - Wypiłem solidny haust whisky. - Dał się
pan, do stu tysięcy diabłów zamrozić jak Walt Disney?! Przepraszam za mój język,
jeśli jest pan człowiekiem religijnym.
Oczy zabłysły mu z rozbawienia i zadowolenia. Byłem przekonany, że ten stan
zawdzięcza nie tylko whisky.
- Brawo! Zgadłeś! Toś mi brat - aż klepnął się po udzie. - I nie mów mi dłużej
"pan". Jestem Jack!
Stuknęliśmy się szklankami. Tak oto wyjaśniła się zagadka "długowieczności"
Jacka. Było jednak jeszcze inne "ale".
Gdyby zobaczyli nas inspektorzy kontroli nad sentymentami! Lecimy głównym
szlakiem na Alchemy, słuchamy Deep Purple i Rainbow, rozmawiamy o przeszłości,
jakby była najważniejszą rzeczą we wszechświecie. Popijamy kolejne drinki.
Częściowe czyszczenie zwojów gwarantowane, a do tego przynajmniej cztery lata
kopania kanałów na Marsie i jeszcze program resocjalizacyjny, by zapobiec
recydywie.
- Pobudka i powrót do normalnego życia nie były łatwe. Zresztą, jakie ono tam
znów "normalne".
- Fakt, nie jest lekko. Jak długo trwałeś w "trumnie"?
- Niecałe dwieście lat. Tyle czasu trzeba było, by wynaleźć metodę pozwalającą
na wybudzenie bez strat dla organizmu. To, co zastałem, było zupełnie inną
Ziemią, od tej, którą znałem. Zdumienie mną targa i trwoga...
Mimo moich wysiłków oraz pewnego niezwykłego spotkania... O nim za chwilę, ale
najpierw dolej proszę whisky i daj mi posłuchać piosenki "Streets of Dreams" z
płyty Turnera "Undercover". Nie ośmielisz się nie mieć - dodał ze śmiechem.
- Spotkałem mianowicie człowieka, który wsparł mnie, ale i niezmiernie zadziwił.
Ubrany był, z tego, co pamiętam, zawsze tak samo. Długi skórzany płaszcz,
wysokie buty, nieokreślonego koloru spodnie i wojskową koszulę khaki. Twarz...
Jego twarz była zagadką, nie umiem jej opisać, albo nie pamiętam. Jestem pewien,
że wzbudzała zaufanie. Miał w zwyczaju opowiadać dziwaczne historie. Do dziś
zastanawiam się, skąd wziął się martwy nurek w centrum spalonego lasu... Człek
ów twierdził, że spędził blisko trzy lata u Synergów. Stąd może jego dziwactwa.
Mówił mi na przykład, że kiedy przeprowadzał wywiad ze wszechświatem ten odparł
mu, że jest punktem. Opowiadał, że święci nosili na głowach ponadzmysłowy skaner
i stąd ich wyobrażenia z aureolą. Prosił też, bym pokazał mu jednym gestem
dłoni, jak wygląda moje życie... Uwierz lub nie, ale to tylko ułamki, jakie
wyniosłem ze spotkań z tym człekiem.
On też, nie wiem mędrzec czy szaleniec, nakłonił mnie, bym wbrew swoim
przekonaniom poszedł do Urzędu Propagowania Propagandy. Nie czekałem nawet dnia,
a z moim życiowym doświadczeniem przyjęli mnie do pracy. Po miesiącu dostałem
wolną rękę w przedsięwzięciach artystycznych. Mogłem też korzystać z potężnej
bazy - sprzętu, ludzi i wyposażenia. W zamian za odwalanie chałtury, mogłem
spełnić moje niespełnione dotąd marzenie o kręceniu filmów. Innymi słowy
rewelacyjna kariera, ale bez satysfakcji. Całkiem na zimno. Obojętność
pogłębiała się z każdym dniem.
- Po co tak tragizować? Znam większość twoich dokonań, lecz jeśli pozwolisz...
Ten ostatni "Byt kształtuje świadomość kształtuje byt" też już widziałem.
Wspaniały, choć przeintelektualizowany dla przeciętnego widza - dolałem do obu
szklanek whisky, dokładając uprzednio świeżego lodu. - Najbardziej lubię twoje
remake'i. Jako fan oryginałów, z podziwem patrzyłem na pieczołowitość, z jaką
odtwarzałeś to, co zostało poniekąd zabronione.
Pokiwał głową, napił się i rzekł:
- Dziękuję. Zawsze miałem szacunek do mistrzów kina. Swoją drogą wystarczy już
rocka... Masz może jakiś soundtrack? Po cóż pytam. Może być "Star Wars"... Albo
nie, lepiej "Dances with Wolves". A ja dokończę, przysięgam zostało niewiele...
- Zaraz, zaraz - odważyłem się palnąć. - Muszę ci coś powiedzieć. - I ty właśnie
zrozumiesz to doskonale. Z tego całego wsiadania, gadania, jeżdżenia i latania
na chrzanione HolyGate można by niezły scenariusz skroić. I to wcale nie dla
filmu obyczajowego czy science-fiction albo kolejnego durnego reportażu.
Byłem już trochę wstawiony, przyznaję. Na szczęście nie tylko ja.
- Nie rozumiem tylko, dlaczego CHRZANIONE HolyGate...
- Bo zbyt wartościowi ludzie tam lecą. A kto, jak kto, ale to z kolei ja wiem
najlepiej.
- Cóż... Na to nic nie poradzimy. - I dodał po namyśle - Sprawiedliwość jest
zaprzeczeniem sumienia...
Poznałeś już prawie całą historię starego człowieka. Możesz mi jeszcze nalać? Z
ostatnich dni zapamiętałem dwie sprawy, a raczej dwie osoby... Sytuacje, które z
jakichś niewyjaśnionych powodów zapadły mi w pamięć.
Ostatnio zrobiłem z ekipą pewien bardzo stary, romantyczny film. Traktuje o
smoku, miłości i rycerskich ideałach.
- Wiem! "Dragonheart". Widziałem obie wersje!
- Na premierę poszedłem incognito. Chciałem podejrzeć jak reagują zwykli ludzie
na to, co robię. Wszystko obyło się bez większych wzruszeń. Oprócz... Ona
zwróciła moją uwagę prawie od razu. Przyszła, chyba z mężem, trochę się
spóźnili. Podobała mi się jej mowa ciała, gdyż ciało to było wyjątkowo urocze. I
co się okazało. Po wirtfilmie ona płakała. Płakała tak bardzo, że zgubiła
nakrycie głowy. Na szczęście jej partner wrócił się i odnalazł czapeczkę.
Podsłuchałem też, bo siedziałem blisko, dlaczego tak płacze. "A co to za świat
bez smoków i Connery'ego?". Powiedziała do swojego partnera. Bo trzeba ci
wiedzieć, że w remake'u wykorzystaliśmy ponownie głos tego aktora.
- Ładna historia.
- Prawda? Przez chwilę chociaż poczułem się potrzebny. To miłe być docenionym i
mieć poczucie, że to, czemu się poświęcamy dostarcza komuś wzruszeń.
Moje zadumane milczenie potraktował jako przyzwolenie do dalszej opowieści. A ja
martwiłem się tylko, że nieuchronnie zbliżamy się do Alchemy.
- Drugi z ludzi, to pewien młody człowiek. Zdaje się, że chciał być pisarzem.
Mój Boże, wyobraź sobie w dzisiejszych czasach ktoś jeszcze chce być pisarzem.
- Coś niesamowitego.
- Nie wiem gdzie rodzą się tacy naiwniacy, ale pewnie nie ma ich zbyt wielu...
Byłbym może i zatrudnił go u mnie jako scenarzystę, ale że spotkaliśmy się w
"Czampions Szips" wszystko zaczęło się i skończyło na ostrym piciu. I równie
ostrej, choć twórczej wymianie poglądów. Zdaje się, że młodzieniec wpadł w jakiś
życiowy zakręt i nie bardzo umiał sam z niego wyjść. Nieważne, może mam tylko
wobec niego wyrzuty sumienia, że jednak go nie przyjąłem... Daleko jeszcze?
- Najgorsze jest właśnie to, że jesteśmy już prawie u celu...
- Pragnąłbym więc, abyś był równie uczciwym człowiekiem i w takim razie proszę
cię o podrzucenie pod Million Dollar Hotel. Nie zamierzam od razu przejść Progu.
Może nawet odbędę parę videofonicznych rozmów, by pożegnać się ze znajomymi.
- Żaden problem, czyli nie ma sprawy.
I po tym stwierdzeniu obaj na kilka minut pogrążyliśmy się w rozmyślaniach.
Ciszę przerwał Jack.
- Bo widzisz, chodzi o to, że w człowieku ważnym elementem napędowym jest
nadzieja. Może nawet niezbędna, ale skryta jest tak głęboko. A może jest tak
oczywista, że o niej nie myślimy.
- Chcesz przez to powiedzieć, że jej sytuacja jest taka, jak ze zdrowiem. Cenimy
je, gdy go braknie. Tylko, że ze zdrowiem to w naszych czasach dajemy sobie
radę. Medykamentów na brak nadziei natomiast nie wymyślono. Budują nas sukcesy,
ale jeszcze bardziej porażki.
- Jakoś tak przeczuwałem, że bystry z ciebie człowiek.
- Wiesz co? Mało kto, kto TAM się wybiera, rozmawia o tym, czego oczekuje po
drugiej stronie. Raczej ludzie opowiadają... O życiu, troskach, o ludziach,
jakich spotkali. Może to głupie, ale ja, prosty w sumie taksiarz, chciałbym coś
dla nich czasem zrobić. Oni jednak jakby już niczego nie pragnęli. To smutne.
Może masz jakieś życzenie? Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć...
Zamyślił się, a na twarzy miał wypisaną życzliwość.
- Cholera, znów masz rację, choć nieźle się spisałeś, nie mogę w imię swojej
dumy czy czegoś tam innego zlekceważyć tej, zapewne głębokiej, potrzeby
ostatniego człowieka, z którym szczerze rozmawiam. Masz na pokładzie soundtrack
z oryginalnego "Gladiatora"?
- Mam!
- A tę drugą płytę?
- Też mam!
- Chciałbym zatem posłuchać "Now We're Free" w wersji z murzyńskim chórem.
Bardzo głośno i kilka razy.
Usta same mi rozwarły do szerokiego uśmiechu. Cholernik, wiedział, co dobre.
- Pańskie życzenie jest dla mnie rozkazem.
Po dobrym kwadransie stwierdziłem, nie licząc specjalnie na jakąś odpowiedź:
- Jesteś dzielnym człowiekiem.
- Nieprawda, przede wszystkim jestem zmęczony tym całym moim drugim życiem w
świecie, którego nie rozumiem. Jadam powietrze natchnione obietnicami.
- Jack, do diabła! Wcale nie jesteś tak stary, nawet na to nie wyglądasz!
- I nawet się tak nie czuję. Ta dzisiejsza nowomedecyna... Prawdziwe
dobrodziejstwo. Żartuję.
- W takim razie, po co lecisz?
- Dobre pytanie, powiem więcej bardzo dobre pytanie. I, muszę cię zasmucić, sam
nie znam odpowiedzi. Nie wiem, czy cnota to moja, czy klęska, lub może obie
naraz... Może zobaczyć z ojcem? Powiedzieć matce, że ją kocham? Zapytać, kim był
TAMTEN człowiek? Pobawić się z Collie? A może tylko zamienić parę słów z Laurie
Anderson? Przegranych, mój drogi, nikt nie lubi. A choćbym nie wiem jak udawał
na zewnątrz, tu - wskazał na serce - czuję się przegrany. Jak się okazuje i
dusza z czasem się starzeje... - Westchnął ciężko i przygnębiająco.
- Ostatnio pracowałem nad filmową adaptacją pewnego dramatu. Niestety, nie
skończę go z wiadomych ci przyczyn, lecz wysłuchaj cytatu. Trafnie mnie określa:
Dla chorej duszy najmniejsze przyczyny
Zdają się często prologiem ruiny /1/.
Po tych słowach wysiadł i tak po prostu sobie poszedł, zostawiwszy celowo
książkę na tylnym siedzeniu. Był człowiekiem, tego formatu, jakiego nigdy już
więcej nie spotkam.
Nie wiem, jak jest u was, ale w naszych czasach podarować komuś książkę to było
coś bardzo wyjątkowego. "Hamlet" okazał się wcale niezłym towarzyszem mojej
dalszej taksówkarsko-szpiegowskiej kariery.
((((((
Z nastaniem nowych rządów przyszły nowe prawa. Były też i absurdalne, ale władze
potrafiły się z ich bezsensowności wyłgać. Inaczej wszakże nie nadawałyby się,
by stać na czele.
Jedną z nowatorskich ustaw był całkowity zakaz używania, handlu i posiadania
przedmiotów pochodzących sprzed i z samego wieku XX. Swoją drogą dzięki temu
sklep TaDaM & Nie Tylko prosperował tak znakomicie. Idiotyczny edykt tłumaczono
w sposób pokrętny i niejasny, jak to w polityce. Kary jednak egzekwowano z całą
surowością.
Chodziło przede wszystkim o to, żeby w ludziach wytworzyć umiejętność myślenia
wyłącznie do przodu. Śmiało i perspektywicznie. Przyszłość, przyszłość i jeszcze
raz przyszłość. Całkiem sympatycznie byłoby wyzwolić człowieka jako gatunek, od
nostalgii i tym samym otworzyć umysły wyłącznie na nowe horyzonty. Kosmiczne
dosłownie i w przenośni. Droga do gwiazd otwarta, chociaż najlepiej żeby to była
od razu autostrada.
Ludzie w swej durnej masie przystali na to, bo byli zmęczeni i wyniszczeni tym,
co działo się przez ostatnie lata. W dodatku kompletnie nie rozumieli naukowego
bełkotożargonu. Pozostali tacy, którzy nie zamierzali rezygnować ze swej
przeszłości i pamięci przodków. Dla nich przygotowano specjalne programy
resocjalizacyjne. Starców pamiętających zamierzchłe czasy było coraz mniej, a że
równocześnie przywrócono przedlodowcowy zwyczaj chowania zmarłych wraz z całym
dobytkiem...
Jednocześnie przy takim zamęcie powstawały grupy oddające się praktykom, które
jeszcze do niedawna uchodziłyby za całkowite szaleństwo. Ludzie chcący być
zwierzętami lub roślinami, pożeracze radioaktywnego kryla, wyznawcy Jedi,
wyznawcy świętego Saddama, demoniczni Lucyferianie, ludzie, którzy mieli w sobie
więcej nanowszczepów niż swoich narządów... Neosocjologowie nie nadążali z
klasyfikacją.
Sentymentów jednak nie da się całkiem wyplenić i ludzie wciąż, tylko mniej
otwarcie słuchali starych płyt, poszukiwali papierowych książek. A bywało, że
zwykła ramka na zdjęcie cieszyła bardziej niż bilet wycieczkowy na Marsa. Swoją
drogą żadna atrakcja. Nuda, duchota i gadający bez ustanku przewodnik.
((((((
I tak od siebie się oddalamy
Jak liście dwa na wiatru fali
Łagodnym ruchem płyną w przestrzeń
Jeden ku słońcu, drugi ku otchłani
"Wiersze zakazane" z końca XX wieku
Czasem na postoju potrafi być upiornie nudno. Nudno do obrzydzenia i znudzenia.
Esencja koszmaru o zanudzeniu się na śmierć. Nic się nie dzieje, a mnie
specjalnie nie pociąga taksówkarska brać. Ciągle rozmawiają o tym samym, o czym
mężczyźni będą dyskutować do końca świata. O pieniądzach i kobietach, których
nigdy mieć nie będą. Zawsze wolałem poczytać i poniekąd trwać na posterunku, niż
uczestniczyć w tych dyskusjach o, w gruncie rzeczy, niczym. Lubiłem czytać, a
sklep kumpli, którzy normalnie handlowali Utopią W Puszkach zawsze mógł mi
dostarczyć zakazanego stuffu - książek. Strasznie po cichu, ale jednak, zawsze
też miałem włączoną jakąś ciekawą muzyczkę.
Nie pamiętam, co czytałem, ale wiem, co grało, kiedy podeszła do mnie ruda
małolata. Nielicho mnie wtedy wzięło na Queen i słuchałem w zasadzie całej
dyskografii. Może nie po kolei, ale zawsze. Mniejsza jednak o Fredka & Colegów.
Lala podeszła i ja wiem, że nie wyglądam jak Bruce Willis, ani moja bryka to,
jak już mówiłem, nie jak sprzęt z Piątego Elementu, czyli wiecie, żadną gwiazdą
się nie czuję. Chociaż w sumie niczego mi nie brakuje. Jakby dobrze poszukać to
i jakiś zeszmacony podkoszulek też się znajdzie. Ale żeby aż tak bezczelnym być?
Ta, kurna, dzisiejsza młodzież, w głowach się jej poprzewracało. Zresztą, jak
każdej innej.
- Proszę zawieźć mnie do MoClub - raptem kwadrans spacerkiem, lecz wiadomo
klient nasz pan, a jeszcze lepiej pani.
- Nie mam w ogóle kasy. Za kurs zrobię ci loda. Wolisz teraz, czy jak
dojedziemy? - Na oko miała 17 lat. Ale na oko, to niejeden chłop w szpitalu i
tak dalej. Przepraszam za mój język, jeśli przypadkiem jesteście osobami
religijnymi.
Wysiadłem, otworzyłem drzwi i powiedziałem tylko raz. Przysięgam, spokojnie:
- Wynocha! - Spojrzała jak zbita kotka, która za chwilę zadrapie cały świat na
śmierć.
- Powiedziałem, wynoś się z mojej taksówki!
I poszła sobie. A ja nikomu nic nie tłumacząc, ponownie zagłębiłem się w
lekturze i muzyce. Już sobie przypominam. Czytałem "Przeminęło z wiatrem",
chociaż pod rękę leżał też "Hamlet". Ale "Hamlet" od pewnego momentu leżał pod
ręką zawsze.
Nie minęło nawet tyle czasu ile trzeba, żeby May, Mercury, Deacon i Taylor
wykonali "Bohemian Rhapsody", a ja zauważyłem, że znów do mojej Yellow Cab
podchodzi jakaś kobieta. Ma się to powodzenie.
Podeszła do mnie i, lubię takie książkowe zwroty, rzekła w te słowa:
- Miły panie, potrzebuję i pragnę jeszcze dziś znaleźć się na Alchemy. Niestety
nie mam już w ogóle pieniędzy. Zabierze mnie pan?
Czas, jakby nieznacznie dla mnie przyśpieszył. Nie do końca zrozumiałem,
dlaczego zapytała. Przecież już wyskoczyłem z wozu, otwierałem dla niej drzwi. W
ręku trzymałem walizkę, by za chwilę umieścić ją w luku bagażowym.
- Tylko ostrożnie proszę, tam są rzeczy dla mnie bezcenne.
Czasem, ale to bardzo rzadko, spotykamy na swoich życiowych drogach osoby,
którym, czujemy to podskórnie, lepiej się nie przeciwstawiać.
Kiedy już odpalałem maszynę, ona powiedziała:
- Nie chciałabym, żeby pan, taki w gruncie rzeczy uprzejmy, pomyślał sobie nie
wiem co. Mam na imię Claire /2/, tyle musi panu wystarczyć i pragnęłabym byśmy w
trakcie lotu wspólnie wynegocjowali cenę za przelot...
- Ależ... Jestem sługą waszej czcigodności - zdołałem wydukać. Nowomowa, język
naszych czasów, jest bardziej dosadna: Wow, co za frau! Co znaczy: ta babka ma
klasę. Byłem gotów zawieźć ją całkiem gratis.
- Moi przyjaciele wywiążą się z każdego mojego zobowiązania. Jeśli tylko pozwoli
mi pan się z nimi skontaktować. W ostateczności napiszę list, który pan wręczy
komu trzeba.
- Zgadzam się na wszystko, ale i zapytać ośmielę... HolyGate, tak?
A jednak i ta niezłomna kobieta miała swoje czułe punkty. Zapadła cisza, która
przedłużała się i przedłużała. Zapytałem więc ponownie, ale tym razem tak
uprzejmie jak tylko potrafiłem:
- Lubi pani słuchać muzyki?
- Pewnie! Na pewno ma pan coś ciekawego. I pewnie chciałby pan wiedzieć,
dlaczego lecę, by przejść przez HolyGate. Ale w tej chwili musi panu wystarczyć
wyjaśnienie, że Alchemy zaczyna się tę samą literą, co kraina, której szukałam
całe życie. - Zachichotała cichutko. Całkiem nie jak żelazna dama, lecz
dwudziestoletnia, pewna swego wdzięku dziewczyna. Przeszedł mnie dziwny dreszcz,
a zarazem poczułem, że bardzo pragnąłem poznać ją w tym wieku.
Po chwili zastanowienia włączyłem Queen. "A Kind of Magic" z 1986 - wyborny
album, choć niepotrzebnie szybko się zestarzał. Przy okazji przyszło olśnienie.
- Avalon... - Szepnąłem. A ona spojrzała na mnie w taki sposób, że odruchowo
zacząłem się zastanawiać, czy aby wszystko w porządku.
- Brawo, nie dość, że puszczasz jedną z moich ulubionych płyt, to jeszcze trochę
czytasz. Brawo i gratuluję, jestem przekonana, że to będzie przyjemny kurs dla
nas obojga.
- Ja również mam taką nadzieję, miła pani. Swoją drogą, proszę mi wybaczyć tę
śmiałą uwagę; świetnie pani wygląda w tym stroju i w ogóle.
- Lepiej nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego. Jak każda kobieta i ja jestem zdolna
wyglądać jak zaspany anioł na mietle.
Powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem, ponieważ, co dostrzegłem z niejakim
zdumieniem, że strasznie mi zaczęło zależeć, by wypaść jak najlepiej.
- Zanim tu wsiadłam, spotkałam niezłego świra.
- Taaaa....? - Udałem zainteresowanie, unikając zderzenia w ulicznym korku.
- A jakże... To był dopiero dziwak. Poprosił mnie, bym przedstawiła swoje życie
jednym ruchem ręki.
- Jak łaskawa panie wybrnęła?
- Powiedziałam, że jeśli już coś określa moje życie to raczej piosenki.
- Proszę powiedzieć, jakie i za pozwoleniem ich posłuchamy. Tu i teraz.
- Jedną słyszałam jak wsiadałam... "Who Wants to Live Forever". Może dlatego
wsiadłam. A druga, o, tę może pan włączyć teraz - "Don't Give Up" Gabriela.
No i koniec, bo jak się włącza Gabriela, to nie można przestać. Zamiast jednak
słuchać w kółko jednej piosenki zasłuchaliśmy się w cały koncert.
- Ten dziwny człowiek, miał coś w głosie... Coś takiego, co sprawia, że prawie
natychmiast się wierzy i ufa. Trochę jak Peter. W życiu spotkałam dwóch, może
trzech ludzi, którzy też to mieli... Otarli się o jakiś Absolut, albo Dobry Bóg
wie co... Coś nieosiągalnego dla przeciętnego umysłu... Żałuję, że nie umiem tej
cechy opisać, ale wiem, że taki głos bez trudu da się rozpoznać wśród tysiąca
innych. On był też trochę jak sfinks. Zadawał mi dużo zagadkowych pytań i
opowiadał dziwne historie, o świętych, o wszechświecie, o Synergach i o pewnym
nurku. Potrafił też sypać cytatami i zaskakiwać radami. Twierdził, że szuka
kogoś i jakby widział, że chcę dziś lecieć na Alchemy. Chyba dyskretnie dawał do
zrozumienia, że to zły... Nieważne.
- A dlaczego takim sentymentem darzy pani Queen?
- Proszę sobie darować to niezręczne "pani". Chyba się już przedstawiłam,
nieprawdaż? A Queen trzeba znać i lubić. Gdyż inaczej człowiek jest uboższy o
wiele wspaniałych wrażeń. W moim przypadku to jednak długa historia...
Po ostatnich słowach już nastawiłem się na coś ciekawego, lecz moja urocza
pasażerka jakby zapadła się w sobie i zamilkła.
Kiedy Peter zakończył, ponownie zagrało Queen wykonując z pasją kolejne utwory,
a żadne z nas nie odezwało się nawet słówkiem. W ten sposób przekroczyliśmy
barierę nieprzyjemnych burzowych chmur. I gdy wzlatywaliśmy w czyste już niebo,
Freddie zaczął śpiewać, a właściwie pytać - któż chciałby żyć wiecznie? Nie da
się ukryć, mocno trącące Hamletem pytanie. Ciekawe, jak ekspresyjnie Freddie
oddałby słynne "być albo nie być"? Hmmm... Da się sprawdzić, przecież WirtGry to
umożliwiają.
Moja pasażerka sprowokowana zapewne tekstem zaczęła najnormalniejszą opowieść,
jakie pokrzywdzeni ludzie opowiadają czasem taksówkarzom. W tym jednak wypadku
najnormalniejsza szybko przerodziła się w opowieść najniezwyklejszą.
- Kto wie, może i słuchając Queen, ale jestem świadoma, że mogła to być
jakakolwiek inna grupa, zaraziłam się... Muzyka ma z tym tylko tyle wspólnego,
że przywołuje miłe wspomnienia... Zaraziłem się najgorszym z raków. Rakiem
serca. Ta odmiana jest tak głęboka i złośliwa, że nie miałam żadnych, ale to
żadnych szans na wyleczenie. Bo to był rak zwany czarnym, na cześć agentów FBI,
którzy mężnie walczyli z tą właśnie nieuleczalną chorobą przez kilka serialowych
sezonów.
- Do dziś nie wiadomo, z jakich kosmicznych czeluści choróbsko zostało
przywleczone. - Powiedziałem zgodnie z prawdą.
- W moim przypadku rzecz się miała gorzej niż tragicznie. Choroba swymi
korzeniami sięgnęła chyba samej duszy, bo skutecznie odbierała wolę
wyzdrowienia. Problem z depresją jest taki, że jest równie kusząca, co
nieprzyjemna. Przynajmniej tak mi się wydawało. Znajomi z czasem mi powiedzieli,
że wyglądałam niczym chodzący udar mózgu połączony z zawałem serca.
A kiedy trawiona gorączką i Bóg wie jeszcze czym, zapadłam, po raz niewiadomo
który w jakiś taki nieprzytomny i nieprzyjemny sen bez zwidów, majaków i marzeń,
pojawiła się obok mnie moja mama. Przytomna część umysłu mówiła mi, że ona jest
kilka kilometrów od domu. Pocałowała mnie czule i powiedziała z uśmiechem: "Nie
martw się Kociu, niebawem wyzdrowiejesz".
Lubisz WirtKina i stare filmy? - Spytała nagle.
- Tak, nawet bardzo...
- W takim razie koniecznie obejrzyj "Szósty zmysł". Z łatwością zrozumiesz...
Łagodna i niewymuszona zgoda przysiadła z uśmiechem na moim sercu. Stosowny
cytat pojawił się w mojej głowie. Jak tak dalej pójdzie, kiedyś rozbiję ten
wehikuł.
- ...Obudziłam się przed powrotem matki i miałam dziwnie kojące poczucie
obcowałam z czymś spoza naszego świata. Ale nie kosmosu. Tylko czegoś, co zawsze
jest obok człowieka, lecz tylko niekiedy zdajemy sobie sprawę z istnienia tego
drugiego świata... Czy muszę dodawać, że przy takim wsparciu wyszłam z choroby
zwycięsko? Drugi, a w zasadzie pierwszy raz obcowania z hmmm... Umówmy się, że z
zaświatami. Tak będzie prościej. Więc przydarzyło mi się... Widzisz, czasem z
życia zapamiętuje się istotny szczegół. I raz jeszcze w trakcie rozwoju choroby,
nie do końca prawidłowo ją zdiagnozowano, byłam u przyjaciół pod miastem. Mają
bardzo ciekawie zaprojektowaną werandę. Słoneczne światło zataczając prawie
pełny krąg daje niepowtarzalne efekty. Tylko jeden mały zakątek zawsze jest
ciemny i trawa rośnie tam jakby mniej zielona. Któregoś dnia zostałam na dłuższą
chwile sama i coś mnie popchnęło, by przyjrzeć się temu fragmentowi z bliska.
Stojąc między światłem a cieniem, poczułam się jak na granicy dwóch światów. I
wiem, że to zabrzmi jak... A zresztą, co mnie obchodzi, jak to zabrzmi, skoro to
prawda?! Ja wiedziałam, czułam i byłam pewna, że nie znalazłam się tam przez
przypadek. Musiałam rzeczywiście stanąć na granicy realności. Jeśli ktoś choć
raz tego doświadczył, to wie, jakie to uczucie. Obok mnie dostrzegłam wszystkich
bliskich, którzy odeszli. Ale wszyscy, ku mojemu początkowemu przerażeniu,
przechodzili obok, nie obdarzywszy mnie nawet przelotnym spojrzeniem. Strach po
chwili ustąpił świadomości, że oni mnie po prostu nie chcą jeszcze u siebie
widzieć. Pod wpływem dziwnych wrażeń pojawiły się dziwne myśli... Żyć na granicy
światła i cienia... Światło nie nęci, a mroku się nie boję... Tutaj trawy stoją
nieruchomo...
Z tego dziwnego stanu wyrwało mnie zaproszenie, na podwieczorek. Szłam do stołu
gospodarzy z uśmiechem i pewnością, że co, jak co, ale żadne wstrętne choróbsko
mnie nie przemoże...
Wręcz wiecznotrwały album "A Kind of Magic" prawie dobiegł końca, więc
dyskretnie zaprogramowałem, by płynnie przeszedł w "Miracle", które też nie było
złe.
- Ponieważ porażki nie leżą w mojej naturze, mam to zapewne po dziadku, który
był jednym z pierwszych kolonizatorów Marsa, a ja jako mała dziewczynka wprost
go uwielbiałam, oczywiste było,