Brooks Terry 02 - Czarny jednorożec
Szczegóły |
Tytuł |
Brooks Terry 02 - Czarny jednorożec |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Brooks Terry 02 - Czarny jednorożec PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Brooks Terry 02 - Czarny jednorożec PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Brooks Terry 02 - Czarny jednorożec - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Terry Brooks
CZARNY JEDNOROŻEC
(The Black Unicorn)
Przełożył Maciej Karpiński
Strona 2
Dla Amandy, która potrafi dostrzec ukryte przede mną jednorożce...
Strona 3
– Skąd wiesz, że ona jest jednorożcem? – spytała Dolly. – I dlaczego lękasz się jej dotknięcia?
Spostrzegłam to. Bałeś się jej.
– Wątpię, czy chce mi się mówić aż tak wiele – odrzekł z głęboką niechęcią kot. – Na twoim
miejscu nie traciłbym czasu na głupoty. A co do twego pierwszego pytania, to powiadam ci, że
żaden kot – nawet najmniejszy – nie da się zwieść niczyjej powierzchowności.
W przeciwieństwie do ludzi, którzy wprost za tym przepadają. Co do twego drugiego pytania... –
Tu nagle się zawahał i oddał się z zapałem kociej toalecie. Nie odezwał się ani słowem, póki nie
zdołał napuszyć języczkiem całego swego futerka, a później znowu go wygładzić. Jednak nawet
wtedy nie raczył spojrzeć na Molly, lecz oglądał swe pazurki.
– Gdyby mnie dotknęła – rzekł wreszcie bardzo cicho – przestałbym należeć do siebie i na
zawsze zostałbym jej własnością.
Peter S. Beagle,
The last Unicorn
PROLOG
Czarny jednorożec wyłonił się z porannych mgieł tak, jak gdyby się z nich narodził.
Wpatrywał się w królestwo Landover.
Na wschodnim horyzoncie błysnęły pierwsze promienie jutrzenki – intruza obserwującego ze
swego ukrycia odlot jaskółek nocy. Wraz z pojawieniem się jednorożca cisza wydała się jeszcze
głębsza, jakby to drobne wydarzenie w małym zakątku doliny w jakiś sposób rozniosło się po
niej całej. Wszędzie sen ustępował miejsca jawie, mara-rzeczywistości. Chwila ta była tak
wyczuwalna, jak gdyby zamarł w niej czas.
Jednorożec stał na skraju północnej obręczy doliny, wysoko w górach Melchor, blisko granic
zaczarowanego świata. Królestwo Landover rozciągało się przed nim jak na dłoni: zalesione
stoki, nagie skały wyrastające z łagodniejszych zboczy gór i pastwisk, jeziora i rzeki, lasy
i zarośla. Barwy migotały nikłymi plamkami w niknących ciemnościach tam, gdzie promienie
światła zdołały rozwiać poranne mgły. Zamki, miasta i wioski były ledwie dostrzegalnymi,
nieregularnymi kształtami – stworzeniami, które pogrążone we śnie, oddychały dymem
żarzących się jeszcze ognisk.
Ogień jego wypełnionych łzami zielonych oczu przemiatał dolinę od jednego do drugiego jej
końca i lśnił iskrami nowo rodzącego się życia. To już tak długo!
Strumień rwał w dół i gromadził swe wody w skalnym zbiorniku o parę metrów od miejsca,
w którym stał jednorożec. Na brzegu tłoczyła się niewielka grupka leśnych zwierząt – królik,
borsuk, kilka wiewiórek i polnych myszy, opos z młodym, samotna ropucha – przyglądających
się w nabożnym skupieniu owemu cudownemu zjawisku, które się tu oto przed nimi
zmaterializowało.
Strona 4
Świt przełamał się gwałtownie w całej dolinie, rozpoczynając nowy dzień. Czarny
jednorożec poczuł promienie słońca na pysku i wzniósł głowę w geście pozdrowienia. Jednak
niewidzialne łańcuchy stale trzymały go w swych okowach, a chłód ich krępującej obecności
rozwiał błyskawicznie chwilowe poczucie ciepła.
Jednorożec zadrżał. Był nieśmiertelny i nie mogło go zabić żadne śmiertelne stworzenie.
A jednak jego życie można było skraść. Czas był sprzymierzeńcem wroga, który go uwięził. Czas
znów ruszył naprzód.
Czarny jednorożec niczym błysk pomknął przez las w poszukiwaniu wolności.
Strona 5
SNY...
– Miałem sen dzisiejszej nocy – oznajmił swym przyjaciołom Ben Holiday tamtego ranka
przy śniadaniu.
Równie obojętnie przyjęliby zapewne dzisiejszą prognozę pogody. Mag Questor Thews
zdawał się go nie słuchać. Jego sowia, pociągła twarz wyrażała zamyślenie, a spojrzenie
kierowało się ku niewidocznemu punktowi, zawieszonemu jakieś pięć metrów ponad stołem.
Koboldy Bunion i Parsnip ledwie uniosły wzrok znad talerzy. Skryba Abernathy zdobył się na
spojrzenie z uprzejmym zaciekawieniem, choć dla tego psa o włochatym pysku, którego wzrok
wyrażał z natury uprzejmą ciekawość, nie było to szczególnie trudne.
Jedynie sylfida imieniem Willow, która właśnie weszła do jadalni, okazała rzeczywiste
zainteresowanie. Niepokojąco gwałtownie zmienił się wyraz jej twarzy.
– Śniłem o domu – ciągnął Ben, zdecydowany, by jednak powiedzieć, co miał do
powiedzenia. – Śniłem o moim starym świecie.
– Wybacz. – Questor spoglądał teraz wprost na niego, wyglądając tak, jakby powrócił
właśnie z jakiejś planety. – Wybacz, czy dobrze słyszałem, mówiłeś coś o...?
– Co śniłeś o starym świecie, panie? – niecierpliwie przerwał Abernathy, którego uprzejme
zaciekawienie przerodziło się w lekką dezaprobatę. Spojrzał na Bena znacząco sponad oprawek
okularów. Zawsze spoglądał na niego w ten sposób, gdy Ben mówił o starym świecie.
Ben brnął dalej.
– Śniłem o Milesie Bennetcie. Pamiętacie go chyba z moich opowiadań? To ten mój dawny
prawniczy partner. Tak... śniłem o nim. Śniło mi się, że popadł w tarapaty. To nie był tylko sen.
Początek albo zakończenie było prawdziwe. To tak, jak gdybym przeszedł przez tę historię do
połowy. Miles był w swym biurze i porządkował papiery. Co rusz dzwonił telefon, dostarczano
jakieś wiadomości, w tle pojawiali się ludzie, których nie mogłem rozpoznać. Widziałem, że
Miles tracił już głowę. Wyglądał potwornie. Ciągle pytał o mnie. Stale się zastanawiał, dlaczego
mnie tu nie ma i gdzie się podziewam. Wołałem do niego, lecz mnie nie słyszał. Potem obraz
zaczął się zniekształcać, zaciemniać. Miles stale mnie wzywał i pytał o mnie. Potem coś nas
rozdzieliło. Wtedy się obudziłem. Spojrzał szybko na twarze wokół siebie. Wszyscy słuchali.
– Ale to nie wszystko – dodał pospiesznie. – Za całą tą serią obrazów kryło się uczucie
czającej się katastrofy. Jego moc była przerażająca. Było takie... realne.
– Niektóre sny właśnie takie są, panie – zauważył Abernathy, wzruszając ramionami.
Poprawił okulary i sztywno złożył przednie łapy na odzianej w szaty piersi. Był dystyngowanym
psem. – Czytałem, że sny często są manifestacją naszych podświadomych lęków.
– Ale nie ten – Ben nie ustępował. – To było coś więcej, niż nasze zwykłe, codzienne sny. To
było jak zwiastun zbliżającego się nieszczęścia.
Abernathy zaczął węszyć.
Strona 6
– Przypuszczam, że teraz chcesz mi powiedzieć, iż pod wpływem tego wstrząsającego, lecz
nie wyjaśnionego racjonalnie snu, czujesz się zmuszony, by powrócić do swego starego świata? –
Skryba nie czynił już żadnych wysiłków, by ukryć obawę, że właśnie spełniają się jego najgorsze
przeczucia.
Ben zawahał się. To przecież już ponad rok minął od czasu, gdy wkroczył w mgły
czarodziejskiego królestwa Landover, gdzieś w głębi lasów gór Blue Ridge, dwadzieścia mil na
południowy zachód od Waynesboro w Wirginii. Odpowiadając na ogłoszenie w katalogu domu
towarowego, zapłacił za ten przywilej milion dolarów. Uczynił to powodowany raczej desperacją
niż wyrachowaniem. Przybył do Landover jako król, lecz mieszkańcy nie zaakceptowali łatwo
jego władzy. Jego pretensje do tronu podważano i atakowano go ze wszystkich stron. Stworzenia,
których istnienie uważał niegdyś za niemożliwe, wtedy niemal go zniszczyły. Magia – siła
rządząca tym dziwnie skonstruowanym światem – była obosiecznym mieczem, którym Ben
musiał się nauczyć władać, by przetrwać. Od momentu, gdy zdecydował się wkroczyć we mgły,
rzeczywistość stała się dla niego czymś zupełnie innym niż przedtem. Życie, które wiódł jako
prawnik sądowy w Chicago, wydawało się tak odległe od tego, co działo się z nim teraz. Nie
zapomniał jednak o nim do końca i od czasu do czasu myślał o powrocie.
Jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem skryby. Nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Mówiłem tylko, że się martwię o Milesa – wydusił w końcu.
W jadalni panowała cisza. Koboldy przestały jeść, a ich małpie twarze zastygły
w przerażającym grymasie półuśmiechu, który stwarzał widok ich niemałych zębów. Abernathy
siedział sztywno na swoim miejscu. Willow pobladła; wydawało się, że chce coś powiedzieć.
Lecz pierwszy przemówił Questor Thews.
– Jedną chwilę, panie – doradził po namyśle, kładąc na ustach kościsty palec.
Wstał od stołu, odprawił sługi, które stały ukryte po obydwu stronach sali, i zamknął za nimi
drzwi. Sześcioro przyjaciół pozostało samych w przestronnej komnacie jadalnej. Questor
najwyraźniej nie był jeszcze zadowolony. Wielkie, zwieńczone łukiem wejście w dalszym końcu
pomieszczenia prowadziło do foyer łączącego jadalnię z pozostałą częścią zamku. Questor
podkradł się cicho w tamtym kierunku i uważnie się rozejrzał.
Ben ze zdziwieniem śledził go wzrokiem, zastanawiając się, co go skłania do takiej
ostrożności. Jasne, że nie było tu teraz tak jak dawniej, kiedy to tylko ich szóstka zamieszkiwała
Sterling Silver. Teraz żyli tu liczni domownicy różnego wieku i rangi, żołnierze i strażnicy,
posłowie i wysłannicy, kurierzy i całe mrowie innych osób, składających się na dwór Bena, co
chwila wpadających jeden na drugiego i wdzierających się w jego prywatne życie w najmniej
odpowiednich chwilach. Tym razem rozmowa o jego powrocie do starego świata nie miała
charakteru takiego jak kiedyś, gdy dyskusje o tym toczyli otwarcie wszyscy i wszędzie. Tym
razem dla ludu Landover był on już rodowitym mieszkańcem tej krainy.
Uśmiechnął się smutno. Cóż, nie ma przecież nic złego w ostrożności.
Był człowiekiem o przeciętnej powierzchowności, średniego wzrostu i wagi, proporcjonalnie
Strona 7
zbudowanym. Jego ruchy były szybkie i precyzyjne; w młodości uprawiał boks i wiele zachował
z ówczesnych umiejętności. Jego twarz pociemniała od słońca i wiatru. Miał wydatne kości
policzkowe, czoło z niewielkimi zakolami i orli nos. Jego wiek zaczynały już zdradzać drobne
zmarszczki w kącikach oczu; same oczy pozostawały błyszczące błękitne i chłodne.
Wzniósł spojrzenie ku sklepieniu. Promienie porannego słońca dostawały się do wnętrza
przez wysokie, szklane okna, odbijając się od polerowanego kamienia i drewna. Ciepło zamku
przenikało go na wskroś. Czuł, że budowla porusza się niespokojnie. Zamek zawsze nasłuchiwał.
Ben wiedział, że zamek słyszał również jego opowieść o śnie i zareagował na nią z pewnym
niezadowoleniem. Zamek był matką, która martwiła się o swe porywcze, nieostrożne dziecko.
Był matką, która próbowała chronić je za własnymi murami. Nie lubił, gdy Ben mówił
o odejściu.
Ben spojrzał ukradkiem na przyjaciół: Questora Thewsa – niezbyt wprawnie posługującego
się czarami maga, przypominającego odzianego w pstrokate szaty stracha na wróble o nie
skoordynowanych ruchach; Abernathy’ego – dworskiego skrybę, którego czary Questora
zmieniły w wheaten teriera o miękkiej sierści i który takim pozostał, gdyż nie można było
znaleźć zaklęcia przywracającego go (psa w ludzkim odzieniu) do dawnej postaci; Willow –
piękną sylfidę, w połowie drzewo, w połowie kobietę, stworzenie z baśniowego świata,
władające własnym rodzajem magii; Buniona i Parsnipa (posłańca i kucharza) – odziane
w krótkie spodenki koboldy o wyglądzie wielkouchych małp. Kiedyś wydawały mu się takie
obce. Ale już rok później czuł się w ich obecności dobrze i bezpiecznie.
Potrząsnął głową. Żył w świecie smoków i czarownic, gnomów, trolli i innych dziwacznych
stworzeń, w świecie żyjących zamków i baśniowej magii. Żył w fantastycznym królestwie,
którego sam był władcą. Był tym, o kim dawniej mógł tylko śnie. Stary świat odchodził gdzieś
w dal, dawne życie przeminęło. Dziwne więc, że tak często zdarzało mu się o tej przeszłości
rozmyślać – o Milesie Bennetcie, o Chicago, o praktyce prawniczej, o zobowiązaniach, których
nie dopełnił. Wątki z gobelinu snu ubiegłej nocy plotły się w jego pamięci, nie dając mu chwili
wytchnienia. Widać nie tak łatwo zapomnieć o tym wszystkim, co się wydarzyło w czasie tak
wielu lat życia w tamtym świecie.
Questor Thews chrząknął.
– I ja miałem sen tej nocy, panie – rzekł czarownik, wróciwszy ze swego krótkiego
rekonesansu. Ben obrzucił go szybkim spojrzeniem. Tyczkowata, odziana w długą szatę postać,
pochyliła się na krzesłem o wysokim oparciu. Zielone oczy czarownika były jasne i odległe.
Kościste palce dotknęły bokobrodów, a głos zabrzmiał oszczędnym szeptem. – Śniłem
o zaginionych księgach magii!
Ben zrozumiał teraz jego ostrożność. Niewielu mieszkańców Landover wiedziało o tych
księgach. Należały one do przyrodniego brata Questora, byłego nadwornego czarownika
Landover, człowieka, którego Ben poznał w starym świecie jako Meeksa. To Meeks,
w przymierzu z niezadowolonym spadkobiercą tronu, sprzedał Benowi tytuł królewski za milion
Strona 8
dolarów, będąc pewnym, że Ben padnie ofiarą jednego z licznych spisków, a po jego odejściu
tron ponownie można będzie wystawić na sprzedaż. Meeks zamierzał Questora uczynić swym
sprzymierzeńcem, a wiedza zawarta w ukrytych księgach magii miała być dla niego przynętą.
Jednak to Questor i Ben zostali sprzymierzeńcami, wspólnie unikając wszystkich pułapek, które
Meeks na nich zastawiał, i w końcu pozbywając się go stąd na dobre.
Spojrzenia Bena i Questora znów się skrzyżowały. Tak, Meeks odszedł, lecz księgi magii
wciąż pozostają ukryte gdzieś w dolinie...
– Panie, czy słyszałeś, co powiedziałem? – Oczy Questora błyszczały podnieceniem. –
Brakujące księgi, zaklęcia zbierane żmudnie przez pokolenia czarowników Landover od
początków stworzenia! Myślę, że wiem, gdzie są! Widziałem je w moim śnie! – Jego oczy
zamigotały, a głos przerodził się w szept. – Są ukryte w katakumbach ruin twierdzy Mirwouk,
wysoko w górach Melchor! W moim śnie szedłem za pochodnią, której nie dzierżyła żadna dłoń,
szedłem za nią przez ciemności, przez tunele i schody, do drzwi naznaczonymi runami
i magicznymi symbolami. Drzwi otwarły się. Podłogę tworzyły kamienne bloki, a jeden z nich
nosił specjalny znak. Dotknąłem go... Tam były ukryte księgi! Pamiętam to... jakby rzeczywiście
się wydarzyło!
Teraz Ben przybrał powątpiewający wyraz twarzy. Chciał coś odpowiedzieć, lecz nagle
przerwał, nie wiedząc, co rzec. Za sobą czuł niespokojne ruchy Willow.
– Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, czy mówić wam o moim śnie – przyznał pospiesznie
czarownik. – Może winienem poczekać z tym, aż się przekonam, czy sen był prawdziwy. Lecz
kiedy ty powiedziałeś o swoim, ja... – zawahał się – mój, jak twój, panie, był nie tyle snem, ile
przepowiednią. Był przedziwnie intensywny, przytłaczał swą wyrazistością. Nie przerażał, jak
twój. Był... radosny!
Na Aberntathym nie zrobiło to większego wrażenia.
– Może po prostu zjadłeś coś nieodpowiedniego i stąd ten sen – zasugerował niezbyt
nieuprzejmie.
Questor wydawał się go nie słyszeć.
– Czy zdajecie sobie sprawę z tego, co to by znaczyło, gdyby te księgi znalazły się w moim
posiadaniu? – zapytał zapalczywie, a jego twarz przybrała jastrzębi wyraz. – Czy macie w ogóle
pojęcie, jak potężną magią bym wówczas władał?
– Według mnie posiadłeś jej już dosyć! – przerwał Abernathy. – Przypominam ci, że to za
przyczyną twego opanowania (czy raczej jego braku) czarów stałem się przed laty tym, kim
jestem teraz. Trudno sobie wyobrazić, jakich jeszcze szkód mógłbyś dokonać, jeśli twe moce by
wzrosły!
– Szkód?! Zastanów się lepiej, ile dobrego mógłbym uczynić! – Questor pochylił się nad
nim. – A gdybym znalazł sposób, by cię przywrócić do dawnej postaci?
Abernathy zamilkł. Sceptycyzm to jedno, ale głupi sceptyzm to zupełnie co innego. Wszak
niczego nie pragnął bardziej, niż stać się znowu człowiekiem.
Strona 9
– Questorze, czy jesteś tego pewien? – zapytał w końcu Ben.
– Tak jak i ty, wielki panie – odrzekł mag. Zawahał się. – Dziwne swoją drogą, że dwa takie
sny pojawiły się tej samej nocy...
– Trzy – dodała niespodziewanie Willow.
Zwrócili się ku niej – Questor wpół swego zdania, Ben stale usiłując zrozumieć znaczenie
jego odkrycia, milczący Abernathy i koboldy. Czy powiedziała, że...?
– Trzy – powtórzyła. – Ja też miałam sen – dziwny i poruszający. A chyba nawet bardziej
żywy niż wasze.
Ben znowu ujrzał ten niepokojący wyraz twarzy, teraz jeszcze bardziej wyrazisty, mocny.
Był przedtem zbyt zamyślony, by przyjrzeć mu się dokładniej. Willow nie przesadzała. Coś
rzeczywiście nią wstrząsnęło. W jej oczach dostrzegł graniczący z lękiem smutek.
– O czym był twój sen? – zapytał.
Nie od razu zaczęła mówić. Wydawała się stopniowo go sobie przypominać.
– Podróżowałam przez krainy, które jednocześnie były znajome i obce. Byłam w Landover,
a zarazem gdzieś indziej. Czegoś szukałam. Byli tam moi współplemieńcy, przyćmione cienie,
szepcące coś do mnie w pośpiechu. Trzeba było się spieszyć, ale nie wiedziałam dlaczego. Po
prostu szłam, szukałam. – Przerwała – Potem światła dnia ustąpiły ciemnościom, a promienie
księżyca wplątały się w gałęzie drzew, które tworzyły wokół mnie mur. Byłam sama. Byłam tak
przerażona, że nie mogłam nawet wołać o pomoc, choć czułam, że muszę. Wokół unosił się jakiś
rodzaj mgły. Cienie tłoczyły się coraz bliżej wokół mnie. Bałam się, że mnie zaduszą. –
Chwyciła dłoń Bena. – Potrzebowałam ciebie. Tak bardzo cię potrzebowałam, że nie mogłam
wprost pomyśleć, że nie mam cię przy sobie. Głos we mnie szeptał, że jeśli nie dokończę szybko
swej podróży, utracę ciebie. Na zawsze.
Coś w jej głosie przejęło Bena do szpiku kości.
– Wtedy nagle pojawiło się przede mną jakieś stworzenie, widmo wyłaniające się
z przedporannych mgieł. – Zielone oczy sylfidy zamigotały. – To był jednorożec! Tak czarny, że
wydawał się pochłaniać światło księżyca tak, jak gąbka chłonie wodę. Ale nie chodzi tylko o to,
że był to jednorożec. Nie był biały, tak jak jednorożce w dawnych czasach. Był czarny jak smoła.
Wyminął moją ścieżkę, stąpając kopytami po ziemi, ze spuszczonym łbem. Jego gibkie ciało
zdawało się tańczyć i zmieniać kształty. Przypominał raczej demona niż jednorożca, raczej diabła
niż dobrego ducha. Podobnie jak niektóre olbrzymie byki, wyglądał na zaślepionego furią.
Ruszył w moim kierunku. Zaczął biec. Skądś wiedziałam, że nie mogę pozwolić mu się dotknąć,
że jeśliby dotknął mnie, byłabym zgubiona. Biegłam szybko, lecz jednorożec był tuż za mną.
Chciał mnie mieć. Zamierzał mnie posiąść.
Jej oddech stawał się coraz szybszy, a wiotkim ciałem miotały emocje. W komnacie
panowała śmiertelna cisza.
– Wtedy poczułam, że w dłoni trzymam uzdę uprzedzoną ze złota, z prawdziwych złotych
nici, jakich elfy używały w dawnych czasach do tkania. Nie wiedziałam, w jaki sposób uprząż
Strona 10
znalazła się w moich dłoniach. Wiedziałam tylko, że nie mogę jej utracić. Wiedziałam, że to
jedyna rzecz, która może okiełznać czarnego jednorożca. – Zacieśniła uchwyt. – Biegłam,
szukając Bena. Czułam, że to właśnie jemu muszę powierzyć uprząż i że jeśli nie dotrę do niego
wystarczająco szybko, jednorożec schwyta mnie i...
Jej głos przycichł, a spojrzenie zatrzymało się na Benie. Na moment zapomniał o wszystkim,
co mu powiedziała, zagubiony w jej oczach, dotyku jej dłoni. Przez chwilę była tą
niewyobrażalnie piękną kobietą, którą spotkał niemal rok temu, gdy kąpała się naga w wodach
Irrylyn – syreną i bajecznym dzieckiem zarazem. Nigdy nie zapomniał tego, co wtedy ujrzał.
Każde spotkanie z nią przywodziło mu przed oczy tę wizję.
Trwała krucha cisza. Abernathy chrząknął.
– To chyba była jakaś szczególna noc snów – podsumował nieco prześmiewczo. – Chyba
wszystkim w tej komnacie prócz mnie coś się dzisiaj śniło. Bunion? Czy śniłeś o swych
przyjaciołach popadających w tarapaty, zaginionych księgach magii, albo czarnych
jednorożcach? A ty, Parsnip?
Koboldy syknęły i zgodnie potrząsnęły głowami. W ich ostrych spojrzeniach rysowała się
ostrożność, która nakazywała traktować sprawę snów poważniej, niż czynił to Abernathy.
– Jeszcze jedno – dodała Willow, ciągle wpatrzona w Bena. – Kiedy uciekałam przed tym, co
mnie goniło, przed diabłem czy czarnym jednorożcem, obudziłam się. Obudziłam się, a jednak
czułam, że sen się nie skończył. Czekałam ciągle na coś, co jeszcze miało się wydarzyć.
Ben wolno skinął głową, budząc się z zamyślenia.
– Czasami śnimy ten sam sen więcej niż raz...
– Nie, Ben! – szepnęła z naciskiem. Puściła jego rękę. – Ten sen podobny był do twojego.
Był raczej proroctwem niż snem. Ostrzegał mnie przed czymś, panie. Czarodziejskie stworzenia
są bliższe prawdzie snów niż jakiekolwiek inne. Ukazało mi się coś, o czym powinnam wiedzieć
– ale jeszcze nie ukazało mi się wszystko.
– W historii Landover znane są przypadki snów o czarnym jednorożcu – Questor Thews
włączył się niespodziewanie. – Pamiętam, że czytałem o nich raz czy dwa razy. Przydarzyły się
dawno temu, a doniesienia o nich są niejasne i niepotwierdzone. Mawiano, że czarny jednorożec
to czarci skrzek – rzecz zła do tego stopnia, że nawet samo spojrzenie na niego wiedzie ku
pewnej zgubie...
Zapomniane jadło stygło przed nimi na talerzach, a napoje w filiżankach. Jadalnia była cicha
i pusta, choć Ben wszędzie wyczuwał obecność szpiegujących uszu i oczu. Było to wrażenie
nieprzyjemne. Rzucił spojrzenie na zatroskaną twarz Questora, a potem jeszcze raz na Willow.
Być może zlekceważyłby zarówno jej sen, jak i opowieść Questora, gdyby nie jego własne
rojenie. W zasadzie do snów nie przywiązywał specjalnej wagi. Jednakże wizja Milesa Bennetta
w owym ciemnym pokoju, niemal oszalałego z powodu nieobecności Bena, wisiała nad nim jak
ciężka chmura. Był tak realny, jak całe jego życie na jawie. W opowieściach swych przyjaciół
odnalazł tę samą nutę przynaglenia, nacisku, która wzmacniała wrażenie, że snów tak żywych
Strona 11
i wyrazistych nie można po prostu zbyć, składając je na karb wczorajszej, zbyt ciężkiej kolacji
lub nadmiernie rozbudzonej podświadomości.
– Dlaczego śnimy takie sny? – zastanawiał się głośno.
– Ten kraj zbudowany jest ze snów, panie – odparł Questor Thews. – To świat, w którym sny
zaczarowanego i śmiertelnego świata łączą się i przenikają nawzajem. Rzeczywistość jednego
jest fantazją w drugim – wszędzie z wyjątkiem miejsca, gdzie teraz jesteśmy. Tylko tu się
spotykają. – Podniósł się w swych wielobarwnych, lśniących szatach. – I przedtem zdarzały się
przypadki takich snów, często nawet do pół tuzina jednocześnie. Królowie, magowie i możni
miewali takie sny przez cały czas istnienia Landover.
– Sny, które są proroctwami czy nawet ostrzeżeniami?
– Sny, które miały pobudzić do działania, panie. Ben wydął usta.
– Czy zamierzasz podjąć działania, które sugeruje ci twój sen? Czy wybierasz się na
poszukiwanie zaginionych ksiąg magii, jak nakazał ci twój sen?
Questor zawahał się, marszcząc brwi w zamyśleniu.
– I czy Willow będzie szukała złotej uprzęży ze swojego snu? Czy powinienem wrócić do
Chicago, żeby sprawdzić, co z Milesem Bennettem?
– Panie, proszę chwilę się wstrzymać! – Abernathy stał na wyprostowanych nogach,
spoglądając z wyraźnym zaniepokojeniem. – Mądrze byłoby nieco dokładniej rozważyć całą tę
sprawę. Czyż nie byłby to wielki błąd, byście wyruszali na poszukiwania czegoś... czegoś, co
mogłoby się okazać tylko złudą we śnie po zbyt ciężkim posiłku?! – Starł się wzrokiem z Benem.
– Musisz pamiętać, panie, że czarnoksiężnik Meeks jest nadal twoim najniebezpieczniejszym
wrogiem. Nie może cię dosięgnąć, póki przebywasz w Landover. Jestem jednak pewien, że żyje
on w oczekiwaniu na dzień, w którym będziesz na tyle głupi, by powrócić do swego starego
świata, w którym go uwięziłeś! Co będzie, jeśli odkryje, że wróciłeś, jeśli niebezpieczeństwem,
które zagraża twemu przyjacielowi, jest on sam?
– Tak, to możliwe – zgodził się Ben.
– To nawet bardzo prawdopodobne! – doszedłszy wreszcie do sedna sprawy, Abernathy
wcisnął okulary mocno na nos. Spoglądał teraz na Questora. – I ty powinieneś być na tyle
rozważny, by ocenić niebezpieczeństwa towarzyszące wejściu w posiadanie mocy zaginionych
ksiąg magii – mocy, która była narzędziem czarowników takich, jak Meeks! Już na długo przed
nami mówiło się, że zaginione księgi są zakute w stal demonów i przeznaczone do czynienia zła.
Skąd możesz wiedzieć, czy moc taka nie strawi cię tak, jak płomień spala suchą szmatę? Te czary
są niebezpieczne, Questorze Thews?
– Co do ciebie – zwrócił się szybko do Willow, ucinając próby protestów Questora – twój
sen przeraził mnie najbardziej. Legenda czarnego jednorożca to legenda zła. Nawet twój sen to
potwierdza. Questor Thews zapomniał dodać w swych wywodach o historii Landover, że
wszyscy ci, którzy twierdzili, iż ujrzeli to stworzenie, ginęli nagłą i wyjątkowo nieprzyjemną
śmiercią. Jeśli czarny jednorożec istnieje, to jest to prawdopodobnie demon, który błąka się tutaj,
Strona 12
opuściwszy Abaddon. Lepiej zostawić go w spokoju!
Zakończył mocnym kłapnięciem szczęk, wyrażającym siłę jego przekonania. Przyjaciele
wpatrywali się w niego.
– To tylko hipotezy – rzekł w końcu Ben, próbując uspokoić wzburzonego skrybę. –
Rozważamy tylko możliwe alternatywy...
Poczuł, że Willow znów mocniej ścisnęła jego ramię.
– Nie, Ben. Abernathy ma słuszność. My nie rozważamy już żadnej alternatywy.
Ben zamilkł. Wiedział, że miała rację. Nikt z całej trójki nie powiedział o tym głośno, lecz
wszyscy podjęli już decyzje. Wybierali się w swe samotne podróże, by dopiąć własnych celów.
Byli zdecydowani wystawić na próbę prawdę swych snów.
– Przynajmniej jedno z was jest szczere! – mruknął Abernathy. – Szczere w ujawnieniu
decyzji, choć nie w przyznaniu się do niebezpieczeństwa!
– Niebezpieczeństwa zawsze są... – zaczął Questor.
– Tak, tak, magu! – uciął Abernathy, koncentrując teraz uwagę na Benie. – Czy zapomniałeś,
panie, o już teraz realizowanych planach? – zapytał. – Co będzie z pracami, których dokończenie
wymaga twej obecności? Rada sędziów zbierze się w najbliższym tygodniu, by rozważyć
zaproponowany przez ciebie sposób przyjmowania skarg. Od czasu, gdy przejrzałeś plany,
wszystko gotowe jest do rozpoczęcia prac irygacyjnych i drogowych na wschodnich granicach
Greensward. Pobrane podatki wymagają natychmiastowego zaksięgowania. A za trzy dni
przybywają z oficjalną wizytą władcy Greensward! Nie możesz tak po prostu wyjechać!
Ben patrzył gdzieś w dal, przytakując odruchowo. Myślał o czymś całkiem innym. Kiedy
podjął decyzję, że wyruszy? Nie pamiętał, żeby się nad tym zastanawiał. Było to niemal tak, jak
gdyby ktoś tę decyzję podjął za niego. Potrząsnął głową. To przecież niemożliwe. Skierował
wzrok na Abernathy’ego.
– Nie martw się, wkrótce powrócę – obiecał.
– Skąd możesz wiedzieć?! – upierał się skryba. Ben przerwał i uśmiechnął się
niespodziewanie.
– Abernathy! Niektóre rzeczy są ważniejsze od innych. Sprawy Landover nie ucierpią na
tym, że przez kilka dni będę nieobecny. – Uniósł się i podszedł bliżej swych przyjaciół. – Nie
mogę tego od siebie odsunąć. Nie mogę udawać, że nie miałem tego snu i że się nie martwię
o Milesa. Prędzej czy później i tak musiałbym tam wyruszyć. Zbyt długo wiele niedokończonych
spraw pozostawiłem samym sobie.
– One z pewnością same potoczą się lepiej, niż sprawy królestwa, gdybyś nie wrócił, panie –
wyszeptał zaniepokojony skryba.
Uśmiech Bena poszerzył się.
– Obiecuję, że będę ostrożny. Dobro Landover i jego ludu cenię tak, jak ciebie.
– Myślę, że bez kłopotu poradziłbym sobie ze sprawami państwowymi w czasie twej
nieobecności, wielki panie – dodał Questor.
Strona 13
Abernathy westchnął ciężko.
– Czemuż mnie to wcale nie przekonuje...? Ben przerwał mu spokojnym gestem.
– Proszę, nie sprzeczajmy się. Potrzebujemy wzajemnego wsparcia. – Zwrócił się ku Willow.
– Czy ty również jesteś zdecydowana?
Willow odgarnęła swe sięgające talii włosy i obrzuciła go badawczym, niemal mrocznym
spojrzeniem.
– Wszak znasz już odpowiedź na to pytanie. Przytaknął.
– Sądzę, że znam. Gdzie zaczniesz?
– W Krainie Jezior. Są tam stworzenia, które mogą mi pomóc.
– A może poczekałabyś na mnie, aż wrócę, bym mógł iść razem z tobą?
Oczy w kolorze morskiej zieleni spoglądały nieruchomo.
– A czy ty byś zaczekał na mnie? W odpowiedzi lekko ścisnął jej dłoń.
– Nie, myślę, że nie. Jednak to ty jesteś pod moją opieką i nie chcę, żebyś szła sama. Prawdę
mówiąc, nie chcę byście ty i Questor szli sami. Jakaś ochrona może się okazać konieczna.
Bunion pójdzie z jednym z was, Parsnip z drugim. Nie, nie sprzeczajcie się ze mną – ciągnął
pospiesznie, widząc już słowa protestu rodzące się na ustach nimfy i maga – wasze podróże
mogą być niebezpieczne.
– Jak i twoja, panie – zauważył Questor. Ben zgodził się.
– Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Moja sytuacja jest jednak inna. Nie mogę nikogo z tego
świata zabrać na tamten, a przynajmniej nie bez wzbudzenia powszechnej podejrzliwości. To
właśnie w moim świecie czyhają największe niebezpieczeństwa. Na tej wyprawie muszę sam się
strzec.
Sądził, że medalion, który wisiał na jego szyi, będzie wystarczającą ochroną. Powiódł
palcami i z przodu, pod tuniką, wyczuł jego twardy kształt. O ironio! Meeks dał mu przecież ten
medalion, sprzedając mu królestwo. Teraz był on jego magicznym kluczem. Jedynie ten, który go
nosił, mógł być uznawany za króla. Tylko posiadające go stworzenie mogło przekroczyć granicę
czarodziejskich mgieł między Landover i tamtym światem. Jedynie ten, kto go miał, mógł mieć
na swych usługach niezwyciężonego mistrza walk, Paladyna.
Dotykał opuszkami palców wizerunku błędnego rycerza, opuszczającego bramy Sterling
Silver i zmierzającego ku wschodzącemu słońcu. Sekretem Paladyna była jego samotność. Nawet
Meeks nigdy w pełni nie pojął mocy medalionu i jego powiązania z Paladynem.
Uśmiechnął się. Meeks uważał się za tak przebiegłego. Użył medalionu, by przeniknąć do
świata Bena, a potem dać się tam uwięzić. Czegóż nie oddałby teraz stary czarownik, by
odzyskać medalion!
Uśmiech pobladł. Nie, to przecież nigdy nie może się zdarzyć. Nikt, prócz samej osoby
noszącej medalion, nie może go zdjąć. Ben nie zdejmował go nigdy, choć Meeks nie był już
zagrożeniem.
Jednak gdzieś, w najgłębszych zakamarkach umysłu, pogrzebany już niemal pod pokładami
Strona 14
determinacji, tlił się cień wątpliwości.
– Cóż, wygląda na to, że cokolwiek powiem, nie zmieni to i tak waszych decyzji – odezwał
się Abernathy, ponownie ściągając na siebie uwagę Bena. Pies spojrzał na niego sponad oprawek
okularów, po czym poprawił je, przybierając pozę odrzuconego proroka. – Niechaj tak się stanie.
Kiedy wyruszasz, panie?
Zapanowała niemiła cisza. Przerwał ją Ben.
– Im prędzej wyruszę, tym prędzej powrócę.
Willow uniosła się i stanęła przed nim. Obejmując go w talii ramionami, przyciągnęła ku
sobie. Przez moment, obserwowani przez pozostałych, trwali w uścisku. Ben mógł wyczuć
niepokój miotający wiotkim ciałem nimfy – rodzaj dreszczu, który szeptał
o niewypowiedzianych lękach.
– Myślę, że byłoby najlepiej, gdyby każdy z nas zajął się teraz swoimi sprawami – rzekł
cicho Questor Thews.
Nikt nie odpowiedział. Wystarczającą odpowiedzią była cisza. Poranek przeradzał się powoli
w przedpołudnie i wszyscy czuli potrzebę zrobienia czegoś pożytecznego z resztą dnia.
– Powróć do mnie cały i zdrów, Benie Holidayu – powiedziała Willow, wtulona w jego
ramiona.
Słysząc te słowa, Abernathy raz jeszcze zwrócił się do Bena.
– Powróć bezpiecznie do nas wszystkich – rzekł.
Nie tracąc czasu, Ben zaczął przygotowania.
Udał się prosto do swej sypialni i zapakował swój worek marynarski, przyniesiony tu ze sobą
ze starego świata wraz z kilkoma innymi przedmiotami, do których czuł się przywiązany.
Przebrał się znowu w morskogranatowe ubranie i adidasy. Trochę dziwnie czuł się w tym stroju
po tym, co nosił w Landover. Jednak to stare, znajome i wygodne ubranie dawało mu poczucie
pewności. Przebierając się, myślał, że w końcu wraca, że wreszcie ma to zrobić...
Wyszedłszy z komnaty sypialnej, skierował się tylnymi schodami w dół i, przechodząc przez
kilka izb, wydostał się na małe podwórze nieopodal głównej bramy, gdzie już go oczekiwali.
Jasne promienie porannego słońca, świecącego na bezchmurnym niebie, odbijały się w białych
murach zamku, błyskając tam, gdzie natrafiły na żyłki srebra. Od piasków i skał wyspy, na której
leżało Sterling Silver, biło rozleniwiające ciepło. Ben wziął głęboki oddech, łowiąc świeżość
dnia. Poczuł, że zamek w odpowiedzi zadrżał pod jego nogami.
Uścisnął mocno łapy Buniona i Parsnipa, odwzajemnił sztywny ukłon Abernathy’ego,
uściskał Questora i ucałował Willow z namiętnością, którą zazwyczaj okazywał tylko w głębi
nocy. Nie było o czym mówić. Co miało zostać powiedziane, już powiedziano. Abernathy
jeszcze raz ostrzegł przed Meeksem. Tym razem przyłączył się do niego Questor.
– Bądź ostrożny, panie – radził mag, kładąc rękę na ramieniu Bena, jak gdyby chciał go
zatrzymać. – Choć wygnany, mój przyrodni brat nie jest całkiem pozbawiony swej
czarodziejskiej mocy. Nadal jest niebezpiecznym wrogiem. Strzeż się go.
Strona 15
Ben obiecał, że będzie ostrożny. Przekroczył wraz z nimi bramy, minął strażników
rozstawionych na dziennej warcie i zszedł w dół, na sam brzeg. Jego koń czekał na przeciwnym,
odległym brzegu zatoki. Ben nadał kiedyś owemu gniadoszowi imię Jurysdykcja. Tak więc
podróżując konno, miał zawsze pod sobą Jurysdykcję. Nikt prócz niego nie wiedział, na czym
polega ów dowcip.
Na Bena czekał również szwadron uzbrojonych żołnierzy.
Abernathy nalegał, by przynajmniej w granicach królestwa król Landover podróżował pod
należytą ochroną.
– Ben. – Willow podeszła do niego po raz ostatni, wciskając mu w dłonie jakiś przedmiot. –
Weź to ze sobą.
Spojrzał ukradkiem w dół. Willow dała mu gładki, mleczny kamień z wyrzeźbionymi
runami.
Szybko zamknęła kamień na powrót w jego dłoniach.
– Dobrze go skryj. Jeśli zagrozi ci niebezpieczeństwo, kamień rozgrzeje się i stanie się
purpurowy. W ten sposób ostrzeże cię. – Przerwała, delikatnie klepiąc go w policzek. – Pamiętaj,
że cię kocham. Że zawsze będę cię kochała.
Na wszelki wypadek uśmiechnął się, choć słowa te poruszyły go jak zwykle. Nie chciał, żeby
go tak kochała; jego żona, Annie, część jego dawnego życia, zginęła w wypadku
samochodowym, który czasami zdawał się mu odległy o tysiące lat, a czasami widział go tak, jak
gdyby wydarzył się wczoraj. Nie chciał ryzykować miłości tego rodzaju, by po raz drugi ją
utracić. Nie zniósłby tego. Taka perspektywa napawała go przerażeniem.
Przeszedł go nagły dreszcz smutku. To dziwne, lecz póki nie spotkał Willow, nie
przypuszczał, że będzie jeszcze kiedykolwiek w stanie przeżywać uczucia, które dzielił z Annie...
Lekko ucałował Willow, a kamień schował głęboko w kieszeni. Gdy odwracał się, poczuł
jeszcze raz na twarzy dotyk jej dłoni.
Questor przeprawił się z nim i oczekiwał, aż Ben dosiądzie konia.
– Wracaj bezpiecznie, panie! – prosił.
Ranek stał się południem, a południe zaczęło chylić się ku końcowi, gdy Ben konno posuwał
się na zachód, ku obręczy mgieł spowijających granice zaczarowanego świata. Kolory późnego
lata pokryły ziemię łaciatym dywanem. Łąki porastała soczysta trawa w najrozmaitszych
odcieniach zieleni, błękitu, różu i purpury obsypanej cętkami białej koniczyny. Roślinność lasów
również miała w sobie jeszcze sporo wiosennej świeżości. Bonnie blues, drzewa, które w dolinie
stanowiły podstawę wyżywienia, dostarczając napoju i jadła, rosły w grupkach niemal wszędzie:
niewyrośnięte iglaste dęby, odcinające się swym błękitem od wszelkich odcieni zieleni lasu. Dwa
z ośmiu księżyców Landover wisiały nisko nad północnym horyzontem, dobrze widzialne nawet
za dnia. Jeden przypominał brzoskwinię, drugi był blady, fiołkoworóżowy. Na polach małych
farm rozsianych w dolinie trwały żniwa. Do tygodniowego okresu zimowego odpoczynku został
jeszcze miesiąc.
Strona 16
Ben napawał się zapachami, smakami, widokami i samym poczuciem obecności w dolinie,
jak wybornym winem. Moce magiczne miały się dobrze, a ziemie królestwa były jedną całością.
W dolinie panował spokój.
Lecz Ben nie był spokojny. Jego konwój posuwał się równym, lecz niezbyt szybkim
krokiem. Potrzeba pośpiechu, jaką odczuwał jeszcze niedawno ustąpiła dziwnym obawom przed
opuszczeniem Landover. Byłaby to jego pierwsza podróż poza królestwo od czasu przybycia
tutaj. Sama myśl o wyjeździe nie niepokoiła go do tej pory – niepokój poczuł dopiero teraz.
Natrętne przeczucie, że opuszczając Landover, nigdy tu już nie będzie mógł powrócić, drążyło
mur jego determinacji.
Było to, rzecz jasna, śmieszne. Próbował więc odważnie stawić czoło obawom, usiłując
przekonać siebie, że doświadczał takich samych przeczuć przed każdą dalszą podróżą. Próbował
się przekonać, że stał się ofiarą wielokrotnie powtarzanych przez przyjaciół ostrzeżeń i śpiewał
pod nosem dla podniesienia nastroju.
Nic jednak nie pomagało. W końcu się poddał. Z niektórymi uczuciami trzeba się po prostu
pogodzić i czekać, aż same gdzieś się rozwieją.
Popołudniem dotarli do stoków zachodniej obręczy doliny. Tam pozostawił żołnierzy wraz
z ich wierzchowcami, nakazując im rozbić obóz i oczekiwać na jego powrót około tygodnia.
Gdyby nie zjawił się w tym czasie, powinni powrócić do Sterling Silver i poradzić się Questora.
Kapitan oddziału spojrzał na niego dziwnie, lecz przyjął rozkazy bez dyskusji. Przywykł do tego,
że król wybierał się czasami na samotne włóczęgi bez ochrony straży; zwykle miał jednak ze
sobą któregoś z koboldów, albo maga.
Ben odczekał na salut dowódcy, potem przerzucił przez ramię swój worek podróżny i zaczął
się wspinać po stoku. Niemal zmierzchało, gdy dotarł do szczytu i przemierzał, nurzający się we
mgle las, który stanowił granicę zaczarowanego świata. Ciepło dnia gwałtownie poddało się
chłodowi wieczora. Wydłużony cień Bena podążał za nim, jak jakaś groteskowa postać.
W powietrzu panował głęboki, przejmujący bezruch. Ben miał uczucie, że coś się za tym kryje.
Ręka Bena sięgnęła do wiszącego na szyi medalionu, a jej palce mocno się na nim zacisnęły.
Questor powiedział mu, czego ma się spodziewać. Zaczarowany świat istniał jednocześnie
wszędzie i nigdzie, pełen bram do innych, zewnętrznych światów. Drogą powrotną była dowolna
wybrana przez niego droga, a mógł na nią wejść w jakimkolwiek wybranym przez siebie miejscu.
Wystarczyło, że skoncentrował umysł na miejscu, do którego pragnął dotrzeć, a medalion
prowadził go właściwą drogą.
Tak było – przynajmniej w teorii. Questor nigdy nie miał okazji, by to sprawdzić.
Tumany mgły pełzały i kłębiły się pomiędzy wielkimi drzewami niczym węże. Wyglądały
jak jakieś żywe stworzenia. Myśl o czymś przyjemnym – strofował się. Zatrzymał się przed
wkroczeniem we mgłę i przyjrzał się jej bacznie. Wziął głęboki oddech, by się uspokoić, i ruszył
przed siebie.
Mgła otoczyła go w jednej chwili i droga powrotna wydawała się już równie niepewna, jak
Strona 17
droga naprzód. Posuwał się jednak dalej. Chwilę później otworzyło się przed nim wejście do
tunelu – ten sam wielki, pusty i ciemny otwór, który rok wcześniej wyprowadził go ze starego
świata. Wił się we mgle, pomiędzy drzewami, by zniknąć gdzieś w nicości. Z jego głębi
dochodziły jakieś dźwięki – odległe i niepewne. Na jego ścianach u wejścia tańczyły cienie.
Ben zwolnił. Wspominał swoją ostatnią podróż przez tunel. Demon, znany jako Mark, wraz
ze swym czarnym, uskrzydlonym wierzchowcem, runęli na Bena wprost znikąd. Zanim
stwierdził, że są realni, niemal go unicestwili. Potem zdarzyło mu się niemal potknąć o śpiącego
smoka...
W palcach ciemności, w konarach drzew i we mgle tańczyły jakieś wiotkie kształty.
Czarodziejskie istoty.
Ben, porzuciwszy wspominanie, starał się przyspieszyć kroku. Czarodziejskie istoty pomogły
mu już niegdyś; powinien się czuć dobrze pomiędzy nimi. A jednak nie był wcale spokojniejszy.
Czuł się obco i samotnie.
Szczupłe twarze o wyrazistych oczach materializowały się i znikały we mgle. Ich włosy
przypominały delikatny mech. Głosy szeptały coś, lecz nie mógł zrozumieć ich słów. Pocił się.
Nienawidził drogi przez tunel. Przed nim cisnęła się ciemność. Chciał jak najszybciej się stąd
wydostać. Kurczowo ściskał medalion. Nagle pomyślał o Paladynie.
Wtedy ciemność przed nim pojaśniała, przeradzając się w szarość, a pozostała do przejścia
część tunelu wydała się nie dłuższa niż pięćdziesiąt metrów. W półcieniach majaczyły jakieś
nieokreślone kształty, rozpięte pajęczyny i wygięte tyczki. Głosy dobiegające ze ścian tunelu
i ogólne poruszenie ustąpiły ostremu sykowi. Zerwał się gwałtowny wiatr i zawył przeraźliwie.
Ben wpijał się spojrzeniem w mrok przed sobą. Wiatr dął na niego z krańca tunelu i unosił ku
niemu ów kąsający syk.
Było tam coś jeszcze...
Wydostał się ze schronienia tunelu na oślepiającą nawałnicę deszczu i stanął twarz w twarz
z Meeksem.
Strona 18
... I WSPOMNIENIA
Ben Holiday zamarł. Z wypełnionego po brzegi nisko zawieszonymi, lejącymi w dół
strumienie wody chmurami nieba uderzył grom. Grzmot zadźwięczał, odbijając się echem
w pustce i wstrząsając ziemią. Potężne dęby wznosiły się wokół jak ściany olbrzymiej twierdzy.
Ich pnie i nagie konary połyskiwały czernią. Niższe sosny i jodły jeżyły się w kępach pomiędzy
swymi większymi braćmi, a nierówne stoki gór Blue Ridge wznosiły się mrocznie na tle ledwie
widocznej linii horyzontu.
Widmowa sylwetka Meeksa stała nieruchomo w owej scenerii. Wysoki, przygarbiony starzec
o posiwiałych włosach i pomarszczonej, twardej jak żelazo twarzy. Nie przypominał niemal
w niczym człowieka, którego pamiętał Ben. Tamten był ludzki, ten wyglądał jak rozwścieczone
zwierzę. Zniknęły luźne wełniane spodnie, sztruksowa marynarka i mokasyny – pułapki
cywilizacji, po których rozpoznać można każdego mieszczucha, a już na pewno przedstawiciela
handlowego wysoce poważanego domu towarowego. Ich miejsce zajęły metalicznogranatowe
szaty, falujące niczym płótno żagla na wietrze i zdawały się pochłaniać światło. Wysoki kołnierz
okalał upiorną, chropawą twarz wykrzywioną w graniczącej z szaleństwem furii. Pusty prawy
rękaw zwisał luźno. Czarna, skórzana rękawica, w którą odziana była lewa dłoń, zaopatrzona
była w pazur.
Ben poczuł skurcz w krtani. Starzec niewątpliwie szykował się do ataku: był spięty
i wyprężony.
Mój Boże, czekał na mnie – myślał Ben w przerażeniu. – Wiedział, że idę!
Meeks rzucił się w jego kierunku. Ben, ściskając kurczowo medalion, cofnął się o krok.
Meeks niemal siedział mu na grzbiecie. Wiatr się zmienił i echa burzy odbiły się od gór ze
wzmożoną siłą. Deszcz uderzył Bena w twarz tak, że musiał zmrużyć oczy.
Gdy je otworzył, Meeksa nie było.
Rozejrzał się. Meeks zniknął tak, jak gdyby był duchem. Deszcz i ciemności spowiły całą
leśną okolicę płaszczem szarej wilgoci. Ben w popłochu spoglądał to tu, to tam, a wyraz
niedowierzania wykrzywił mu twarz. Po Meeksie nie było ani śladu.
Tylko chwilę zajęło Benowi zebranie postrzępionych myśli. Dostrzegł niewyraźny zarys
biegnącej wprost przed nim ścieżki i znowu nią ruszył. Szedł szybko pomiędzy drzewami,
śledząc zakręty drogi, która wiodła go w dół, coraz dalej od przesmyku czasu, a coraz bliżej jego
starego świata. I rzeczywiście – powracał. Tego przynajmniej był pewien. Znowu był w górach
Blue Ridge w Wirginii, w głębi George Washington National Forest. Ta sama ścieżka zawiodła
go ponad rok temu do Landover. Prowadziła w dół, do górskiej drogi Skyline Drive, oznaczonej
czarnym numerem trzynaście wymalowanym na zielonej tablicy, szałasu i – co najważniejsze –
budki telefonicznej.
Chwilami zalewał go pot, lecz on stale parł przed siebie, ściskając mocno pod pachą swój
pakunek. Jego umysł pracował na pełnych obrotach. Ten, kogo widział, nie mógł być Meeksem –
Strona 19
nie wyglądał nawet jak stary Meeks. Właściwie w ogóle nie można było go zidentyfikować. Poza
tym Meeks, gdyby był sobą, nie zniknąłby tak po prostu, czyż nie?
Myśli Bena pełne były wątpliwości. Czy tylko wyobraził sobie to wszystko? Może to jakiś
rodzaj fatamorgany?
Przyszła spóźniona myśl o naszyjniku, który podarowała mu Willow. Zwalniając, włożył
rękę do kieszeni i szperał tam przez jakiś czas, by w końcu wydobyć kamień na światło dzienne.
Miał nadal mlecznobiały kolor i nie był wcale cieplejszy. Znaczyło to, że nie zagrażały mu żadne
magiczne siły. Ale co miała znaczyć ta wizja?
Posuwał się dalej, ślizgając się po przesiąkniętej wodą ziemi. Sosnowe gałęzie chłostały go
po twarzy i ramionach. Nagle zdał sobie sprawę z tego, jak zimno jest w tych górach. Przeszedł
go lodowaty dreszcz. Zapomniał już, że późna jesień może być tak nieprzyjemna, nawet
w zachodniej Wirginii. W Illinois może być mróz, a w samym Chicago nawet śnieg...
Poczuł, że coś ściska go w gardle. Cienie migały w deszczu i we mgle, pojawiając się
i znikając. Każdy z nich był Meeksem. Za każdym razem Ben czuł, że to czarownik wyciąga po
niego swe ręce.
Byle do przodu – powtarzał sobie. Byle tylko dotrzeć do telefonu.
Wydawało mu się, że potrwa to znacznie dłużej, ale doszedł tam w ciągu pół godziny,
przecinając leśną drogę, która wiodła do schronu przeciwdeszczowego. Był przemoczony do
ostatniej nitki i przemarznięty, ale niczego nie czuł. Cała jego uwaga skupiała się na
umieszczonym w pleksiglasowej osłonie srebrno-czarnym aparacie telefonicznym.
Oby tylko działał – błagał w myślach.
Działał. Deszcz uderzał jednostajnie o dach spowitego w ciemnościach i we mgle schroniska.
Wydawało mu się, że słyszy kroki. Przetrząsnął kurtkę w poszukiwaniu monet i karty
kredytowej, którą stale nosił w portfelu. Zadzwonił do informacji po numer najbliższego
radio-taxi. Zadzwonił po samochód. Wszystko to zajęło mu nie więcej, niż kilka minut.
Siadł na drewnianej ławce, umocowanej do ściany schroniska. Ze zdziwieniem zauważył, że
trzęsą mu się ręce.
Do czasu przybycia auta udało mu się odzyskać wewnętrzną równowagę na tyle, by
przemyśleć jeszcze raz to, co go spotkało.
Porzucił już myśl, że tylko wyobraził sobie postać Meeksa. To co widział było wystarczająco
realne. Lecz nie był to przecież sam Meeks, a jedynie jego obraz. Obraz, który wywołało jego
przejście przez tunel – a więc umieszczony tam specjalnie po to, by Ben go ujrzał.
Pozostawało tylko pytanie: dlaczego?
Zapadł się w tylnym siedzeniu limuzyny i jadąc przez park w kierunku Waynesboro,
rozważał dalej wszelkie możliwości. Musiał zakładać, że to sprawka Meeksa. Żadne inne
wyjaśnienie nie było umotywowane. Ale co Meeks chciał przez to osiągnąć? Odstraszyć go,
zawrócić z drogi? Nie, to niemożliwe. Chociaż, w zasadzie... jeśli miało to być ostrzeżenie...
Meeks był arogancki na tyle, by chcieć dać znać Benowi, że wie o jego przybyciu. Lecz to nie
Strona 20
wszystko. Umieszczenie tam tego obrazu musiało kryć jeszcze jakiś inny cel.
Odpowiedź przyszła niemal natychmiast. Widmo nie tylko miało ostrzec Bena przed
Meeksem, ale i Meeksa przed przybyciem Bena! Widmo było więc rodzajem mechanizmu, który
miał zaalarmować czarownika, gdy Ben przybędzie tutaj z Landover!
Teraz wszystko układało się w logiczną całość. Oczywiste było, że Meeks przygotuje jakiś
magiczny czy inny mechanizm, który go będzie ostrzegał, gdy kolejni upadli królowie Landover
będą przekraczać z medalionem granicę starego świata. Wiedząc o tym, Meeks będzie mógł od
razu podążyć za nimi.
A więc w tym wypadku – za nim.
Było późne popołudnie, gdy kierowca wysadził go przed głównym wejściem do Holliday Inn
w centrum Waynesboro. Deszcz ciągle padał i ze światła dnia nie pozostało już niemal nic. Ben
powiedział taksówkarzowi, że jest na wakacjach i poruszał się autostopem parkową drogą na
północ od Staunton, póki zła pogoda zmusiła go do porzucenia tego planu, i musiał zadzwonić po
pomoc. Kierowca spojrzał na niego jak na czubka: deszcze padały już od ponad tygodnia. Ben
wzruszył ramionami. Zapłacił i zniknął szybko w drzwiach hotelu.
W drodze do recepcji przystanął na chwilę, by rzucić okiem na datę na gazecie, którą ktoś
pozostawił na stole w holu. Był piątek, dziewiąty dzień grudnia. A więc to rok i dziesięć dni
minęło od czasu, gdy po raz pierwszy przekroczył przesmyk czasu pomiędzy górami Blue Ridge
w Wirginii i królestwem Landover. Czas w tych dwóch światach istotnie płynął synchronicznie.
Ben zarezerwował na noc pokój. Odesłał swe ubrania do czyszczenia i osuszenia, wziął
gorący prysznic, by się rozgrzać, i zamówił kolację do pokoju. Oczekując na posiłek i ubrania,
zadzwonił na lotnisko, by dowiedzieć się o loty do Chicago. Aż do rana nie było żadnego
samolotu. Musiałby lecieć do Washingtonu i tam się przesiąść. Kupił bilet na ten lot, podając
numer swej karty kredytowej.
W czasie jedzenia przyszło mu do głowy, że kupienie biletu na kartę kredytową nie było
najrozsądniejszym pomysłem. Siedział na brzegu łóżka naprzeciw telewizora, trzymając tacę
z jedzeniem na kolanach, zawinięty w hotelowy ręcznik. W pokoju było jakieś dwadzieścia pięć
stopni. Tom Brokaw podawał właśnie wiadomości. Wtedy Bena uderzyła myśl, że w świecie
wyrafinowanych technik komunikacji stosunkowo łatwo jest zbadać gdzie, kiedy i za co płacono
daną kartą kredytową. Jeśli Meeks pofatygował się, by u wyjścia tunelu umieścić ten
obraz-widmo, by ostrzegł go przed przybyciem Bena, to niemal na pewno podjął i dalsze kroki.
Wiedział, że Ben zamierza odwiedzić Chicago. I że – prawdopodobnie – uda się tam samolotem.
Po śladzie karty kredytowej Meeks mógł zorientować się, jaką linię lotniczą i który numer rejsu
wybrał Ben.
Mógł czekać na niego na lotnisku.
Chyba właśnie to odebrało mu apetyt. Ben odłożył na bok jedzenie, wyłączył telewizor
i zaczął szczegółowo analizować sytuację. Abernathy miał rację. Okazała się bardziej
niebezpieczna, niż to sobie początkowo wyobrażał. Ale przecież nie miał żadnego wyboru.