Brennert Mayer Alan - Stal

Szczegóły
Tytuł Brennert Mayer Alan - Stal
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Brennert Mayer Alan - Stal PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Brennert Mayer Alan - Stal PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Brennert Mayer Alan - Stal - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Alan Brennert Stal O tej porze nocy dolina była cicha, ostatnie gwiazdy lśniły blado nad horyzontem, słoneczny blask wspinał się na pobliskie wzgórza. Ken przestał patrzeć w gwiazdy i przedzierając się przez chaszcze ruszył w stronę chaty. Ciernie raniły go w palce, ale krew oczywiście nie płynęła. Bosymi, niepokaleczonymi stopami stanął na ostrych kamieniach i kawałkach szkła. Butelki po coli. Ken z niesmakiem zebrał odłamki, zwinął dłoń w pięść i zgniótł szkło na pył. Ręką wypełnioną śmiercionośnym pyłem wybił w twardej glinie dołek i nieszkodliwy już, jak miał nadzieję, śmieć zakopał pod ziemią. Wreszcie dotarł do chaty czy raczej domku stojącego w rabunkowo niszczonych lasach. Żeby nie obudzić Laney i dzieciaków, nie wszedł przez skrzypiące drzwi frontowe, ale podskoczył do okna na pierwszym piętrze. Delikatnie je otworzył, wsunął się do środka i korytarzem potruchtał do sypialni. Laney właśnie wstała, odruchowo odgarnęła swoje siwiejące, czarne włosy. Stary, nerwowy nawyk. Wyglądała prawie tak samo pięknie jak wtedy, gdy Ken pierwszy raz ją ujrzał, tyle lat temu, gdy razem pracowali w tej samej gazecie. Kiedy wszedł, odwróciła się i uśmiechnęła. - Znowu byłeś w dolinie? - spytała. Skinął głową. Jej bystre oczy zamgliły się smutkiem. - Dlaczego teraz? Przez ostatnie trzydzieści lat nie myślałeś o tym. Dlaczego teraz się przejmujesz? Podszedł do okna, przyjrzał się swojemu odbiciu - mocne rysy, rozczochrane czarne włosy, gęsto przetykane siwizną - na tle jaśniejącego nieba. - Nie wiem - powiedział cicho. - Nigdy nie myślałem, że to ważne. To znaczy, założyłem... to jest moje miejsce i nie ma znaczenia, gdzie się urodziłem ani dlaczego jestem... taki, jaki jestem. - A teraz? Odwrócił się z lekkim uśmiechem. - Teraz chcę wiedzieć. - Kryzys średniego wieku? - Jakiego jeszcze świat nie widział - roześmiał się. Dotknęła jego ramienia. - Chodźmy na śniadanie. Jedli lekki posiłek, bekon, jajka, grzanki. W tle radio monotonnie gadało o kryzysie na Bliskim Wschodzie. Przez parę minut Ken siedział wyglądając przez okno werandy, wreszcie z uśmiechem popatrzył na Laney. - W zaroślach, jakieś pięćdziesiąt metrów od domu osiedliły się szopy. Muszę powiedzieć właścicielowi. Skinęła głową. Przywykła do niemego potakiwania na jego niespodziewane oświadczenia o tym, czego nie mogła widzieć. Szopy albo samochód na odległej drodze, ale równie dobrze coś mogło się dziać tysiące kilometrów od nich. Jego wzrok po prostu sięgał dalej. - Kiedy wracamy do miasta? - spytała. - Pojutrze - Ken wzruszył ramionami. - Jeśli nie chcesz wcześniej. - Ja? Na miłośc boską, nie. Nie mam ochoty na składanie sierpniowego numeru. Tak naprawdę nie miała ochoty na składanie żadnego numeru. Praca w magazynie kobiecym dla czytelniczek, których w ogóle nie rozumiała i ledwie wierzyła w ich istnienie, bardzo odbiegała od tego, czym pragnęła się kiedyś zajmować. Dotknął jej ręki, jego oczy nie patrzyły już nieobecnym wzrokiem, ale uważnie i przenikliwie. - Wiem, co czujesz. I tak było, do diabła. Wiedział. Z radosnym krzykiem wbiegły dzieci. Lucy od razu rozlała sok grapefruitowy na dżinsy, Tom śmiał się hałaśliwie z niezdarności siostry. Patrząc na nie, Ken poczuł zadowolenie z dobrze wypełnionego zadania. Lata temu śmiałby się z pomysłu, że zwyczajne ojcostwo może zastąpić wszystko na świecie, ale to było kiedyś. Od tamtej pory sprawy zmieniły się na lepsze. I dzięki Bogu dzieci nie odziedziczyły jego siły. Jego przekleństwa, jego chwały. Nie wiedział dokładnie dlaczego, genetycznie powinny otrzymać część jego nadzwyczajnych zdolności, ale nie, na szczęście były zupełnie normalne. I, na koniec, mogły okazać się jedynym uzasadnieniem jego istnienia. Wrócili do miasta dwa dni później, dzieciaki do szkoły, Laney do redakcji "Fem", Ken do swojego biurka w "Life". Czekał na niego stos zdjęć, nawet kilka stosów. Niewyraźne fotografie z walk na Bliskim Wschodzie, parę najnowszych ujęć pokazujących ostateczny rozkład Pokojowych Sił ONZ, kilka efektowych zbliżeń Marsa zrobionych przez Marinera... Przez długą chwilę Ken wpatrywał się w zdjęcia Marsa - dzikie tereny, martwe pasma szarości pomiędzy czarnymi cieniami. Nie tutaj, pomyślał. Nigdzie w tym cholernym Układzie Słonecznym. Skąd? Jak? Dlaczego? Odłożył kosmiczne fotosy i nacisnął interkom. - Rose, zawołaj Jima. Chcę zrobić makietę materiałów wojennych... Po kilku godzinach Ken miał już dość wojny i cierpienia, zostawił więc Jima w biurze i wymawiając się bólem głowy pośpiesznie opuścił budynek. Bez niego pismo działało równie dobrze, toteż schodząc z posterunku nie miał żadnych wyrzutów sumienia. Tego popołudnia po raz pierwszy od miesięcy poleciał. Rozebrał się w alejce, podbiegł do jej wylotu i skoczył w powietrze. Po chwili frunął już, zatoczył łuk nad miastem, zanim zorientował się, że nie ma dokąd lecieć. Nieważne. Ostatnio rzadko kiedy miewał jakiś określony cel. Najważniejszą rzeczą było to, że leciał, muskając szczyty drapaczy chmur, ścigając chmury, wysoko ponad smogiem. Z tej wysokości miasto było szarą tundrą, spaliny i dym zacierały kontury niczym słynna londyńska mgła. Zdegustowany, skierował się na zachód w kierunku nie zabudowanych regionów. (Ale poniżej widział maleńkie, rozmazane sylwetki kobiet i mężczyzn pokazujących go palcami, machających i wykrzykujących jego imię. Był zadowolony, że pamiętali go, nawet teraz.) Leciał w noc, szukając ciemności i gwiazd. Odszukał i ponazywał dla siebie gwiazdozbiory, zmrużył oczy próbując dojrzeć planety, które pojawiały się w polu jego widzenia. Przyśpieszył - niebieska smuga w ciemności - dopóki nie zauważył pod sobą oceanu, wtedy niechętnie zawrócił i skierował się do domu. Tej nocy, leżąc obok niego, Laney pogłaskała jego twarz i delikatnie pocałowała usta. Przyciągnął ją bliżej do siebie, zawsze uważał, aby być delikatnym, obawiając się siły swoich ramion, i kochali się wolno, i nie rozmawiali o tym. Informacje o ataku nadeszły w piątek zaraz po tym, jak pismo poszło do druku. Żadnego końcowego pośpiechu, szaleńczego pisania artykułów jak za dawnych czasów; wszyscy doskonale wiedzieli, że może nigdy nie być następnego numeru. Izrael miał taktyczną broń nuklearną, każde dziecko mogło to powiedzieć. Arabowie posiadali reaktory atomowe, także to nie było dla nikogo niespodzianką. Dlaczego, na miłość boską, nikt nie spodziewał nieuniknionego? Ken oczekiwał tego, nawet przewidział tę chwilę w swoim życiu. Chwilę, w której będzie w końcu musiał przeciwstawić się wszystkim, nie opowiadać się za żadną ze stron, działać tylko w imię własnej moralności. Laney wpadła do biura tuż przed jego wyjściem. - Ken, na miłość boską - błagała go na stronie - pozwól im pozabijać się nawzajem. Nie uda ci się powstrzymać wszystkich. Oblizał wargi i pogłaskał ją po twarzy. - Próbowałem przez trzydzieści lat. Jeśli teraz się wycofam, ja... - przerwał, zmuszając się do uśmiechu. - Nigdy nie potrafiłem zerwać ze starymi przyzwyczajeniami, Laney. Po kilku minutach był już nad Atlantykiem, wiatr szarpał go dziko. Istniały ograniczenia jego siły i właśnie uszczuplał jej zapasy. Mógł poruszać się tylko z pewną maksymalną prędkością, pokonać określony dystans, nim siła jego własnej szybkości nie doprowadzi go do utraty przytomności. Ale nie zważał na nic i w ciągu dwóch godzin był nad Morzem Śródziemnym. Floty już się zebrały, amerykańska na południu, rosyjska na północy. Głupcy, którzy zapoczątkowali to wszystko, opatrywali teraz rany po ataku jądrowym i nie mieli czasu, aby zaprzątać sobie głowę końcem świata; zostawili to głównym siłom. Kilometry wyżej chiński satelita obserwował cały dramat z milczącą cierpliwością. Ken zniżył lot, jaskrawy błękit morza prawie go oślepił. Runął na amerykański statek flagowy, przełamując na dwoje lufy rufowych dział. Skierowali na niego karabiny maszynowe. Zasypała go salwa amunicji, odrzucając do tyłu, ale nie wyrządzając żadnej szkody. Pomyślał, że przynajmniej odciągnął ich ogień od innych statków, gdy nagle zagrało działo na sterburcie rosyjskiego okrętu. Cholera! Podskoczył z rozpostartymi rękoma i śmignął w kierunku tamtej armaty. Eksplodowała, wstrząs wytrącił latającą sylwetkę z równowagi. Z okrzykiem bólu Ken wpadł do wody. Rosyjskie statki rozpoczęły kontratak... ale ich pociski zostały szybko przechwycone, kiedy między dwiema flotami pojawił się słup wody. Gejzer zepchnął amunicję z kursu i cisnął ją do morza nie wyrządzając nikomu szkody. Na szczycie trąby wodnej Ken wstrzymał swój lot ku górze i kaskady wody opadły do oceanu. Ruszył w stronę rosyjskiego statku flagowego, uchylając się przed ogniem artylerii i przeklinając przełamał na pół ich działa. Wszystko to było zbyt męczące, potworny wysiłek po dwugodzinnym locie. Czuł się wyczerpany, chciał odpocząć. Być może powstrzymają się, przerwą w końcu, aby raz jeszcze przemyśleć sytuację. Kiedy dwa pociski, amerykański i rosyjski, równocześnie w niego uderzyły, wiedział już, że nie przestaną. Ani teraz, ani nigdy. Spadł do morza pozwalając, by przeszywająco zimna woda odświeżyła go. Przeklęci głupcy. Potrzebowali go - kiedyś - a może tylko tak mówili. Dopóki chwytał bandytów lub naprawiał pęknięte zapory, potrzebowali go, dopóki latał ponad miastem dodając im odwagi w życiu, chcieli go lub symbolu tego, czym był. Ale nie teraz. Nie teraz. Z gwałtownym, gorzkim gniewem, Ken zanurkował na samo dno morza, dotknął piasku w głębinie. Stanął wstrzymując oddech, zaciskając pięści... i nagle, czując przypływ sił skoczył do góry, do góry, poprzez wodę, ponad fale, napięcie powierzchniowe uderzyło w niego niczym mur, i dalej, w niebo. Wzniósł się na wysokość pięćdziesięciu metrów ponad obiema flotami... i runął w dół. Zanurkował w stronę rosyjskiego statku, nogami naprzód, krzycząc kiedy twarda stal opierała się jego kończynom, ale pokonał ją, cztery, pięć, sześć pokładów, wyszedł przez dno kadłuba, z powrotem do morza. Ponownie wypłynął i wzleciał w powietrze, kierując się w stronę amerykańskiego okrętu, powtarzając swoje działanie: w dół, poprzez wnętrzności statku, stalowe odłamki latały wokół niego, i znów do wody. Kiedy drżący wyskoczył z morza, wyczerpany do cna, dwa okręty szybko tonęły, a z innych jednostek spuszczano łodzie ratunkowe. Odbierając sygnały radiowe, Ken słyszał pierwsze nieśmiałe wezwania do zawieszenia broni. Być może jego interwencja powstrzymała walkę na czas wystarczający, aby Waszyngton i Moskwa mogły zrewidować swoje stanowiska; Ken uświadomił sobie, że nie dba już o to. Przez chwilę unosił się w nieruchomym powietrzu, po czym zamknął oczy i odleciał na wschód, do domu. Wylądował przed świtem w dolinie, miał nadzieję, że nie zauważony. Jego strój był w strzępach, a on sam trochę krwawił. Ale przeżyje. Na pewno. Wciąż silny jak zawsze, pomyślał gorzko. Ale oni stawali się coraz mocniejsi. Położył się i ciężko oddychał. Usłyszał z tyłu szelest suchych traw i odwrócił się. Laney stała na polanie szczelnie owinięta szlafrokiem. Podbiegła do niego i objęli się. Po chwili Ken pocałował ją i ponownie położył się w miękkiej trawie, z zamkniętymi oczami. - Wiem, skąd jestem, Laney - powiedział cicho, nie ruszając się. - Teraz wiem. Patrzyła na niego, tak dużego, tak tajemniczego, tak śmiertelnie obawiającego się własnej siły. Przez te wszystkie lata musiała mieć wystarczająco wiele odwagi, by starczyło dla nich obojga, dawała mu dość wiary w siebie, aby mógł ją dotknąć. Był człowiekiem, który nigdy nikogo nie chciał zranić, ale zmusili go do wyrządzenia krzywdy, w ich imieniu i w imię sprawiedliwości. Całe lata przekonywała go, że nie skrzywdzi jej, bo nie potrafi nikogo skrzywdzić. I nie zrobił tego. Ani razu w ciągu trzydziestu lat. - Skąd? - spytała miękko. Otworzył oczy i popatrzył w niebo. - Oni mnie stworzyli - odparł cicho. - Potrzebowali mnie, lub przynajmniej tak myśleli. Czas był właściwy. Byłem tam - ponownie zamknął oczy. Wzięła go delikatnie pod ramię i postawiła na nogi. - Chodź. Pójdziemy do łóżka. Popatrzył na nią i uśmiechnął się. - Gdyby nie ty... i dzieciaki... co, do diabła, bym z tego miał? - Wracajmy do łóżka. Skinął głową. Razem przedarli się przez gęste zarośla i Laney pomyślała, że nigdy nie widziała go równie szczęśliwego.