Brennert Alan - Ma Qui
Szczegóły |
Tytuł |
Brennert Alan - Ma Qui |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Brennert Alan - Ma Qui PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Brennert Alan - Ma Qui PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Brennert Alan - Ma Qui - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Alan Brennert
Tytul: Ma Qui
(Ma Qui)
Z "NF" 3/93
W nocy śmigłowce furkoczą nad bambusowym dachem dżungli.
Spadają z pułapu trzystu metrów na niewiele ponad trzydzieści,
zataczają kręgi, wspinają się wyżej, znowu krążą, choć nie mają
wyznaczonego miejsca lądowania, a na ziemi nie czekają ranni,
których trzeba ewakuować. Przez łoskot wirników przebijają się
potępieńcze wrzaski: jęki, zawodzenia i błagania, wyłącznie po
wietnamsku. To prawdziwy horror, tajemnicze głosy w ciemności i
deliryjne omamy, ale choć wiadomo, że dobiegają z głośników
zainstalowanych na śmigłowcach, i mimo że w przerwach słychać
wzmocniony szum przesuwającej się taśmy, to i tak żółtki boją
się tego jak diabli. Zabłąkana Dusza, tak się to nazywa -
żałosne skargi martwych Wietnamczyków, których ciała nie
otrzymały należnego pochówku, a bezsilne dusze tułają się teraz
po ziemi. Wojna psychologiczna. Sanctum przybywa do Wietnamu.
Żółtki ukryte w swoich tunelach słyszą wszystko, wiedzą, że to
nieprawda i próbują zasnąć, ale nie mogą, bo cholerny hałas
trwa przez pół nocy. Im niżej krążą śmigłowce, tym donośniejsze
stają się jęki, by nagle ucichnąć, oddalając się wraz z
wznoszącymi się maszynami. Zaraz jednak rozbrzmiewają na nowo,
kiedy kolejny śmigłowiec opada nad dżunglę z ładunkiem dusz
zamkniętych w skrzynce.
Co za gówno.
W rzeczywistości wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Obserwuję ostatnią maszynę, jak zatacza szeroki krąg i
odlatuje na południe, a do dżungli na chwilę powraca cisza.
Teren dokoła mnie przypomina przekłuty pęcherz po oparzelinie:
krater wyrwany przez moździerzowy pocisk, otoczony obwódką
wypalonej ziemi, nieco dalej trawa i drzewa osmalone przez
płomienie. Krater służy mi za łóżko, pokój i dom. Śpię w nim -
o ile można to nazwać snem - i zawsze do niego wracam, kiedy
zmęczę się przemierzaniem ścieżek w poszukiwaniu drogi do Da
Nang, Cam Te albo Już Dość, dlatego że ten rozorany kawałek
ziemi stanowi w promieniu wielu kilometrów jedyne cholerne
c o ś, co nie jest Wietnamem. To nie jest ani dżungla, ani mętna
woda, ani zaostrzone bambusowe pale umazane gównem. Jest
wstrętny, goły i przypomina powierzchnię pieprzonego księżyca,
ale stał się taki dzięki moim rodakom - jedyny autograf, jaki
byli w stanie złożyć na tym gorącym, cuchnącym kraju - więc
śpię w nim i czuję się jak w domu.
Zginąłem niedaleko stąd, na łące w pobliżu brzegu rzeki
Song Cai. Mój oddział znalazł się pod ostrzałem, nie
otrzymaliśmy wzmocnienia, więc pędziliśmy co sił w nogach ku
miejscu, z którego miały nas zabrać śmigłowce. Niektórzy
zapomnieli o ostrożności. Martinez nie zauważył drutu
przeciągniętego w trawie i mina eksplodowała tuż pod nim,
rozrywając mu pachwiny. Umarł, zanim zdołaliśmy donieść go do
śmigłowca. Dunbar wdepnął w pułapkę na niedźwiedzie: dwie deski
ze stercząymi ostrymi kołkami zatrzasnęły się na jego lewej
nodze jak szczęki drewnianego krokodyla. Myślałem, że Prosser i
DePaul zdołają go uwolnić, ale kiedy obejrzałem się, zobaczyłem
ich ciała w pobliżu pułapki. Zostali załatwieni przez
snajperów, jak tylko spróbowali pomóc koledze. Cholerne żółtki
zostawiły jednak Dunbara przy życiu; nadal tkwił w pułapce,
błagając o pomoc, a krew tryskała obficie spomiędzy dwóch
desek. Zawróciłem i pobiegłem w jego stronę, ostrzeliwując z
M-16 krawędź lasu w nadziei, że powstrzymam snajperów na tyle,
żeby uwolnić Dunbara...
Trafili mnie zaledwie kilka metrów od niego, i to od razu
kilkoma pociskami, które wyrwały mi połowę klatki piersiowej.
Upadłem z krzykiem, ale jednocześnie widziałem siebie, jak
upadam. Widziałem, jak runąłem na ziemię, a ostre źdźbła
słoniowej trawy wbiły mi się głęboko w twarz. Widziałem, jak
pod wpływem siły uderzenia krew trysnęła w górę i na ułamek
sekundy zasłoniła moje ciało szkarłatną chmurą, by zaraz potem
rozbryznąć się w tysiące kropelek i opaść na trawę niczym
czerwona rosa - fałszywy zwiastun wiosny.
Dunbar umarł kilka minut później. Od zachodu nad
wierzchołkami drzew przetoczył się odległy łoskot nadlatujących
śmigłowców. Stałem bez ruchu, wpatrzony w ciało u moich stóp,
myśląc, że to na pewno nie ja, że to ktoś inny, a potem
odwróciłem się i pobiegłem ku maszynom. Wtedy jeszcze nie
zwróciłem uwagi, że moje stopy prawie nie dotykają ziemi i że
ukryte w trawie druty przecinają moje ciało, jakby było tylko
zabłąkanym podmuchem wiatru.
Wreszcie zobaczyłem sanitariuszy wciągających rannych do
dwóch śmigłowców. Większość mojego oddziału dotarła do miejsca
ewakuacji. Widziałem, jak wnoszono Silvermana, zauważyłem też
Estebana, wyciągającego do sanitariusza zakrwawiony kikut,
który nadal uważał za swoją rękę. Pobiegłem w ich stronę, ale
wtedy wielkie chinooki ruszyły w górę.
- Zaczekajcie na mnie! - ryknąłem, lecz łoskot wirników
zagłuszył mój głos. - Zaczekajcie na mnie, sukinsyny!!!
Nie zaczekali. Nie zatrzymali się. Nikt nie zwrócił na
mnie uwagi i śmigłowce wznosiły się coraz szybciej. Co oni
wyrabiają, do jasnej cholery?! Pieprzone sukinsyny, wracajcie
po mnie!
Dopiero kiedy stalowe ważki zrównały się z wierzchołkami
drzew, a ja zobaczyłem uginające się gałęzie i trawę chłostaną
podmuchami powietrza ciętego przez wirniki, zorientowałem się,
że nie czuję na twarzy wiatru i że nie mam najmniejszych
kłopotów z utrzymaniem się na nogach w środku miniaturowego
huraganu, który rozpętał się na łące. Rozejrzałem się dokoła.
Tuż za skrajem łąki na leśną gęstwinę spadały moździerzowe
pociski. Niektóre trafiały w cel, inne omijały go i wybuchały
tam, gdzie jeszcze niedawno znajdowały się nasze pozycje. Przed
i po każdym trafieniu słyszałem wrzaski żołnierzy Vietcongu,
widziałem jak wybiegają z dżungli, niektórzy z pourywanymi
kończynami, inni płonący jak pochodnie, i jak padają jeden za
drugim, skoszeni odłamkami kolejnych pocisków. Już wiedziałem,
co się stało. Odwróciłem się i niczym w transie ruszyłem w
stronę krawędzi lasu. Przechodziłem przez płomienie, czując
niewiele więcej niż umiarkowane ciepło i widziałem, jak grunt
tańczy mi pod stopami, choć nie zachwiałem się ani przez chwilę
- zupełnie jak w tym dowcipie o pijaku i trzęsieniu ziemi.
Wreszcie ostrzał ustał. Łąka była zryta pociskami i
martwa. Trupy - wietnamskie i amerykańskie - leżały w
nieładzie, zwęglone i poszarpane. Szedłem wśród nich, a
unoszący się dym przenikał przeze mnie jak chmura przez obłok
pyłu... Wkrótce ujrzałem inne widma, inne postaci stojące nad
resztkami ciał. Były tak przejrzyste i eteryczne, że podmuchy
wiatru wywoływane przez odlatujące śmigłowce zdawały się
zagrażać ich iluzorycznej egzystencji.
Prosser spojrzał w dół, na swoje rozszarpane ciało.
- Cholera - zaklął.
- Rzeczywiście - zgodził się Dunbar.
- Człowieku, wiedziałem, że to się stanie! - wykrzyknął
Martinez. - Dopiero co podupczyłem sobie w Da Nang. Czy to
jakieś pieprzone przeznaczenie, czy co?
Przykazałem sobie w duchu, żeby nigdy nie dyskutować z
Martinezem o metafizyce. To raczej nie miało żadnego sensu.
- I co teraz? - zapytałem.
Dunbar wzruszył ramionami.
- Niebo, jak przypuszczam.
- Albo piekło - wtrącił się Martinez, niepoprawny
optymista.
- Dobra, ale kiedy?
- Myślę, że wkrótce - odparł Prosser takim tonem, jakby
mówił o autobusie, który powinien przyjechać o 11.00. Spojrzał
na nasze ciała i skrzywił się z niesmakiem. - Wygląda na to, że
jesteśmy martwi, zgadza się?
Zerknąłem na zmiażdżoną nogę Dunbara, na poszarpany tułów
Martineza, na...
- Hej, Collins! Gdzie jesteś, do cholery?
Powinienem być metr albo dwa od zwłok Dunbara, ale nie
byłem. W pierwszej chwili pomyślałem, że podmuch eksplozji
przesunął trochę moje ciało, ale choć rozglądałem się uważnie
dokoła, nigdzie nie mogłem go dostrzec. Wreszcie wróciłem do
Dunbara i znalazłem miejsce, w którym dosięgły mnie kule.
Poznałem je po kropelkach krwi zaschniętych na źdźbłach
wysokiej trawy. Przykucnąłem, badając uważnie teren, i
zobaczyłem wyraźny ślad, ciągnący się zygzakiem przez kilka
metrów za tym miejscem.
- Sukinsyny - warknąłem. - Zabrali mnie.
- Żółtki? - zapytał Martinez.
- Odciągnęli mnie na kilka metrów, a potem podnieśli we
dwóch i zabrali.
- Nikogo nie widziałem - powiedział Dunbar.
- Może byłeś zajęty czymś innym.
Prosser zmarszczył brwi i obrzucił okolicę uważnym
spojrzeniem.
- DePaul też zniknął. Upadł tuż obok mnie - byliśmy blisko
rzeki, bo pamiętam, że słyszałem szum wody - ale teraz nigdzie
go nie ma.
- Może tylko został ranny - powiedziałem. W każdym razie
miałem taką nadzieję. Kilka miesięcy temu dzięki DePaulowi nie
wlazłem na coś, co wyglądało jak kępka suchej trawy, a
okazało się - po tym, jak rzuciliśmy tam spory kamień - pułapką
podobną trochę do uzębionej huśtawki. Gdyby nie DePaul, miałbym
okazję pobujać się na niej, nabity na kilkanaście zardzewiałych
metalowych kolców. Przedłużył mi wtedy życie o kilka miesięcy -
może teraz ja zrewanżowałem mu się tym samym, ściągając na
siebie ogień snajperów, dzięki czemu miał czas na ucieczkę.
- Posłuchajcie! - syknął Dunbar. - Śmigłowiec.
Z maszyny wysypali się żołnierze z batalionu sanitarnego i
korzystając z tego, że teren chwilowo był bezpieczny, zabrali
się do zbierania tych ciał, które jeszcze zostały na polu
walki. Dwaj z nich wyszarpnęli zmiażdżoną nogę Dunbara z
pułapki na niedźwiedzie i wsadzili zwłoki do worka. Suwak
przyciął wargę, więc jeden z żołnierzy musiał rozpiąć go i
zaciągnąć jeszcze raz. Dunbar nie posiadał się z oburzenia.
- Uważajcie, kretyni! - wrzasnął, po czym odwrócił się do
mnie. - Uwierzyłbyś w coś takiego?
Dwaj inni żołnierze ostrożnie rozbroili drugą minę-
pułapkę, którą znaleźli w pobliżu ciała Martineza, po czym
zebrali to co zostało z nieszczęśnika - tułów do jednego worka,
nogi do drugiego - i załadowali go do helikoptera. Martinez
przyglądał się temu w milczeniu, a następnie powiedział do
mnie:
- Collins, czy nie uważasz, że powinniśmy...
Spojrzałem w jego stronę, ale jego już tam nie było.
- Martinez?
Ciało Dunbara także zostało zaniesione do śmigłowca.
Upadło na podłogę jak worek cementu, a ja niemal poczułem pęd
powietrza, które napłynęło gwałtowne ze wszystkich stron, żeby
wypełnić pustkę, która powstała obok mnie.
Odwróciłem się raptownie. Dunbar też zniknął.
- Dunbar!
Maszyna ruszyła w górę, gałęzie okolicznych drzew zaczęły
się poruszać gwałtownie, jak rozgniewani amanci odganiający
natrętnego konkurenta, a ja zostałem zupełnie sam.
Możecie mi wierzyć lub nie, ale zgłosiłem się na
ochotnika. Wtedy wydawało mi się, że to dobry pomysł: rodziny z
Detroit należące do niższej klasy średniej z największym trudem
mogły sobie pozwolić na kształcenie jednego dziecka, a cóż
dopiero mówić o dwóch. Ponieważ moja starsza siostra studiowała
już w Ann Arbor, było oczywiste, że m o j e studia są raczej
mało realne. W związku z tym dałem się przekonać urzędnikom z
biura rekrutacyjnego, którzy wmawiali wszystkim, że nasze
jedyne zadanie polega na budowaniu mostów, naprawianiu chat i
pomaganiu Wietnamczykom. Według nich było to coś w rodzaju
Korpusu Pokoju; jedyna różnica polegała na większej wilgotności
powietrza.
Mój tata pracował jako brygadzista na budowie, a ja przez
całe życie miałem do czynienia z budowaniem i bardzo to
lubiłem. Lubiłem to słyszeć, widzieć i czuć, lubiłem zapach
desek i cementu, podobał mi się widok siatki zbrojeniowej,
zanim została zalana betonem... Stałem nieraz godzinami, gapiąc
się na dźwigary, belki i szalunki, które w wyobraźni
ośmioletniego chłopca upodabniały się do szkieletu dinozaura i
myślałem o tym, że ludzie, którzy sprowadzą się tu kiedyś,
nigdy się nie dowiedzą - w przeciwieństwie do mnie - jak ich dom
n a p r a w d ę wygląda od wewnątrz.
W związku z tym nie miałem nic przeciwko temu, żeby
budować domy dla ludzi i mosty dla bawołów. Tyle tylko, że
wszystkie mosty, jakie widziałem w ciągu ośmiu miesięcy pobytu
w Wietnamie, zostały zniszczone przez amerykańskie bombowce, a
jeśli chodzi o naprawianie chat, to jedynie raz udało mi się
zbliżyć do ideału, kiedy pomogłem przy łataniu dachu w barze w
Da Nang, gdzie utknąłem podczas monsunowej ulewy.
Biorąc wszystko pod uwagę, zaciągnięcie się do wojska nie
wydawało mi się już tak znakomitą inwestycją w przyszłość jak
wtedy, kiedy to zrobiłem.
Przez pierwszych kilka dni trzymałem się blisko krateru,
oddalając się tylko na tyle, żeby wrócić przed zapadnięciem
zmroku. Szukałem drogi powrotnej, choć zdawałem sobie sprawę,
że jest ona dłuższa niż da się to wyrazić w kilometrach, a w
dodatku z pewnością nie można uznać jej za dobrze oznakowaną.
Starałem się jednak o tym nie myśleć. Gdybym zaczął myśleć,
nigdy nie wykrzesałbym z siebie dość odwagi, by opuścić mój
mały zakątek piekła. Nie miałem pojęcia, gdzie znajduje się
najbliższa baza armii USA, ale pamiętałem, że poprzedniego dnia
minęliśmy małą wioskę, w której zauważyłem jeepa ze znakami
Czerwonego Krzyża. Jeep należał do francuskiego lekarza z
Katolickiej Służby Medycznej, rozdającego leki mieszkańcom
wioski. Może pojawi się tam znowu i podwiezie do... Właśnie,
dokąd? Co zrobię, kiedy tam dotrę: zacznę pytać o drogę w
Zaświaty? Przy moim pechu przypuszczalnie okazałoby się, że tam
także rządzi armia.
(Była to niepokojąca myśl - przede wszystkim dlatego, że
bardzo prawdopodobna. To, co mnie spotkało, było tak
popieprzone, że wyglądało na stuprocentowo wojskową operację.
Czyżbym wcześniej zapomniał wypełnić jakiś formularz?)
Ruszyłem z powrotem tą samą drogą, którą szliśmy ku
śmierci, ale tym razem, oprócz zwykłych odgłosów dżungli - na
przykład szelestu w gęstym poszyciu (kiedy słyszysz taki
szelest, natychmiast zaczynasz się modlić, żeby spowodowała go
żmija albo tygrys) - do moich uszu docierały także inne
dźwięki. Bardzo podobne do tych, które przynosiły śmigłowce
krążące w nocy nad wierzchołkami drzew.
Słyszałem szloch.
Nie jęki ani nie zawodzenie - po prostu bezradny,
rozpaczliwy męski szloch, dobiegający, jak mi się wydawało, ze
wszystkich stron na raz. A potem powoli zacząłem ich
dostrzegać: siedzieli tu i tam w charakterystyczny dla
Wietnamczyków sposób, w tych swoich czarnych jedwabnych
piżamach, teraz zbryzganych krwią, i płakali. Zatrzymałem się,
nic nie rozumiejąc. Nigdy do tej pory nie widziałem płaczącego
żołnierza Vietcongu. Owszem, widziałem ich przestraszonych, a
nawet przerażonych, ale nigdy płaczących. Ta cała gadka o tym,
że oni są zupełnie inni od nas, że c z u j ą inaczej,
to bzdura. Czują dokładnie to samo, tylko po prostu okazują to
w inny sposób. Ci faceci właśnie demonstrowali tę prawdę naszym
fachowcom od propagandy. Może jednak wolno ci płakać, jeśli
jesteś żołnierzem Vietcongu i zostaniesz zabity. Może nawet
oczekuje się tego od ciebie. Ruszyłem dalej.
Idąc na południe, wzdłuż wijącej się przez dżunglę Song
Cai, zacząłem poważnie brać pod uwagę możliwość, że wcale nie
zginąłem i że nadal należę do świata żywych.
Może pociski, którymi zostałem trafiony, tylko mnie
zraniły. Może Wietnamczycy zabrali mnie, żeby później wydobyć
ze mnie jakieś wiadomości. Im dłużej nad tym myślałem, tym
bardziej realna wydawała się taka możliwość. Zabrali mnie, żeby
wyleczyć, a potem poddać torturom. (W tym popieprzonym kraju
nie byłoby to nic dziwnego.) Jednak gdzieś po drodze
oddzieliłem się od ciała. Zostałem z tyłu jak cień, który
odłączył się od właściciela. Słuchałem dobiegających zewsząd
szlochów - Boże, prawie żałowałem, że to nie są jęki i
zawodzenia; myślę, że zniósłbym je dużo łatwiej - i coraz
bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że nie jestem, że n i e
m o g ę być martwy.
Ścieżka doprowadziła mnie do polany, na środku której
stało coś przypominającego ogromną budkę dla ptaków: była to
bambusowa chatka, niewiele większa od dużej skrzyni,
umieszczona na wysokim pniaku pozostałym po ścięciu potężnego
drzewa. Domki dla duchów, bardzo podobne do tego, który teraz
widziałem przed sobą, spotykało się na terenie całego Wietnamu.
Tubylcy wznosili je z myślą o zmarłych krewnych lub złośliwych
duchach, które mogłyby stanowić zagrożenie dla niefortunnych
wieśniaków. Przed przybyciem do tego kraju otrzymaliśmy
podstawowe informacje na temat miejscowych zwyczajów i
przesądów: na przykład dowiedzieliśmy się o tym, że nigdy nie
należy klepać Wietnamczyka po głowie, ponieważ w jego mniemaniu
jest to siedziba duszy, oraz że pod żadnym pozorem nie wolno
siadać ze skrzyżowanymi nogami w taki sposób, by stopa była
skierowana w stronę czyjejś głowy, gdyż stanowi to największą
obrazę. Dowiedzieliśmy się też o wielu innych bzdurach.
Niektóre żółtki nadają chłopcom imiona identyczne z nazwami
kobiecych narządów rozrodczych, licząc na to, że w ten sposób
oszukają złe duchy, ponieważ chłopcy są znacznie cenniejsi od
dziewczynek i należało ich starannie chronić. Jezu.
Dzięki temu wiedziałem o domkach dla duchów, a kiedy
pewnego dnia mijaliśmy ten, do którego teraz dotarłem,
pomyślałem sobie: cholera, całkiem niezły, chyba nawet lepszy
od tamtego, który zbudowałem w ogrodzie dziadków, kiedy miałem
dwanaście lat. I poszedłem dalej.
Tym razem zatrzymałem się i przyjrzałem uważnie.
Tym razem w budce dla ptaków siedzieli jacyś ludzie.
Jednym z nich był wiekowy papa-san, drugim młoda, najwyżej
dwudziestodziewięcioletnia kobieta. Oboje palili kadzidełka,
których słodki zapach ulatywał z wiejącym dość mocno wiatrem,
dokoła nich zaś ujrzałem mnóstwo świec, małe, wykonane ręcznie
mebelki oraz kilka książek. Ruszyłem powoli w ich stronę, a
kiedy znalazłem się w odległości kilku metrów od domku dla
ptaków, papa-san spojrzał na mnie, zamrugał z lekkim
zdziwieniem, po czym uśmiechnął się i przyłożył rękę do piersi
w tradycyjnym geście gassho, stanowiącym jednocześnie powitanie
i sposób okazania szacunku. Zauważyłem, że drugie ramię,
schowane pod jedwabną koszulą, jest wygięte w dziwny sposób,
jakby było złamane... albo jeszcze gorzej.
- Witaj, wędrowcze - powiedział. Mówił po wietnamsku, ale
ja, mimo to, w jakiś sposób go rozumiałem.
- Eee... Dzień dobry - odparłem, niezbyt pewien, czy to
działa w obie strony. Działało, gdyż uśmiechnął się ponownie i
wskazał na swoją towarzyszkę.
- Jestem Phan Van Duc. To moja córka, Chau.
Kobieta odwróciła się i spiorunowała mnie wzrokiem.
Ogólnie rzecz biorąc była ładna, lecz miałem kłopoty z
dostrzeżeniem tego z powodu grymasu niechęci, który wykrzywiał
jej nieruchomą twarz, zupełnie jakby został tam wytatuowany.
Ponieważ nie wiedziałem, czy gniew dziewczyny jest skierowany
do mnie, czy też nie, na wszelki wypadek postanowiłem nie
zwracać na nią uwagi.
- Nazywam się William Anthony Collins - przedstawiłem się
staremu. Nie byłem pewien, czy tutejsza etykieta wymaga
podawania pełnego nazwiska, ale doszedłem do wniosku, że nie
powinno to zaszkodzić.
- Czy możemy zaofiarować ci schronienie? - zapytał
grzecznie Phan. Jego córka nadal miażdżyła mnie spojrzeniem.
Domek z trudem mieścił ich dwoje, a ja nie miałem zamiaru
znaleźć się w pobliżu Chau. Odrzuciłem propozycję, nie
zapominając jednak za nią podziękować.
- Jak długo nie żyjesz? - zapytał nagle papa-san.
Aż podskoczyłem.
- Ja nie umarłem! - stwierdziłem stanowczo.
Stary spojrzał na mnie tak, jakbym oszalał, jego córka zaś
parsknęła szyderczym śmiechem.
Wyjaśniłem im, co mi się stało, a raczej podałem swoją wersję
wydarzeń. Powiedziałem też, że idę do wsi leżącej w dole
rzeki, żeby sprawdzić, czy żołnierze Vietcongu zabrali tam moje
ciało. Przez cały czas Phan wpatrywł się we mnie smutnymi,
mądrymi oczami, a kiedy skończyłem, skinął głową -
przypuszczam, że raczej z uprzejmości niż dlatego, że uwierzył
w moją teorię.
- To, co mówisz, może być prawdą - odparł z namysłem - choć
jeszcze nigdy nie słyszałem czegoś podobnego. Wydaje mi się
jednak, że zamiast prowadzić więźnia do wsi, gdzie mógłby
zostać łatwo odnaleziony, zabraliby go raczej do którejś ze
swoich podziemnych baz.
Vietcong wybudował pod ziemią setki tuneli tworzących
pajęczą sieć koszar, punktów dowodzenia i szpitali, tak
rozległą i tak skomplikowaną, że dopiero niedawno zaczęły do
nas docierać jej prawdziwe rozmiary. Gdyby mnie tam
uwięziono, szanse na odnalezienie własnej osoby byłyby takie
same jak na wygranie pod rząd trzech głównych nagród w
loterii państwowej.
- W takim razie... - powiedziałem, choć niezbyt uśmiechała
mi się taka perspektywa. - W takim razie poczekam, aż moje ciało
umrze, a kiedy to się stanie, zniknę.
Papa-san spojrzał na mnie z na pół współczującym, a na pół
przerażonym wyrazem twarzy, jakbym właśnie poinformował go, że
niebo jest zielone, a księżyc został zrobiony z ziarenka ryżu.
Do licha, jeśli się zastanowić, to może żółtki naprawdę myślą,
że księżyc jest zrobiony z ryżu?
- A co z wami? - zapytałem, żeby zmienić temat. - Dlaczego
tu jesteście?
- Zostałem napadnięty przez tygrysa i wykrwawiłem się na
śmierć - odparł Phan bez najmniejszego żalu w głosie. Widząc
brak reakcji z mojej strony, wyjaśnił cierpliwie: - Nie
zostałem wpuszczony do drugiego świata, ponieważ zginąłem nagłą
śmiercią.
Zamrugałem, nie widząc żadnego związku między tymi
rzeczami.
- Przecież to nie twoja wina, że napadł cię tygrys -
powiedziałem ze zdziwieniem.
Sprawiał wrażenie równie zaskoczonego moimi słowami, co ja
jego.
- A jakie znaczenie ma tu wina? Jest to, co jest - dodał,
wzruszając ramionami.
Wolałem nie wdawać się w dyskusję na ten temat. Phan i
Martinez z pewnością zrozumieliby się w okamgnieniu.
- A twoja córka?
Zerknął na nią z ukosa, a ona utkwiła we mnie wściekłe
spojrzenie i ruszyła na czworakach w kierunku otwartej ściany
domku, wypluwając rozgniewane, gorzkie słowa.
- Umarłam nie mając dzieci! - wysyczała. - Czy to chciałeś
usłyszeć? Jesteś zadowolony? Umarłam bezdzietna, niepotrzebna,
i zostałam za to potępiona.
- To szaleństwo! - wyrwało mi się.
Zaśmiała się chrapliwie.
- To ty jesteś szalony - powiedziała. - Ma qui, który
myśli, że żyje. Żal mi ciebie.
- Nieprawda - przerwał jej łagodnie papa-san. - Żal ci
tylko siebie samej.
Przez chwilę mierzyła go groźnym spojrzeniem, po czym
jeszcze raz parsknęła śmiechem.
- Masz rację - przyznała. - Nikogo mi nie żal. Nie wiem,
dlaczego pozwalam, żebyś mnie tu trzymał. Mogę robić, co zechcę.
Mogę sprowadzić na wioskę chorobę i pozabijać dzieci moich
dawnych przyjaciółek. Tak, chyba, że chciałabym to zrobić. -
Uśmiechnęła się okrutnie, jakby ta myśl sprawiła jej
przyjemność.
- Nie zrobisz tego - odparł stanowczo Phan. - Jestem twoim
ojcem i zakazuję ci!
Wymamrotała pod nosem jakieś przekleństwo i wróciła do
wnętrza domku, papa-san natomiast odwrócił się i spojrzał na
mnie ze smutkiem.
- Nie oceniaj mojej córki na podstawie tego, co teraz
widzisz - poprosił cicho. - Śmierć czyni nas takimi, jakimi
chce nas mieć.
Święty Jezu, ci ludzie naprawdę w to wierzyli!
Przypuszczam, że właśnie dlatego to dostawali. Ale nie ja. Za
żadną cholerę. Nie ja.
Cofnąłem się.
- Muszę już iść.
- Zaczekaj - powiedział Phan. Zatrzymałem się, nie bardzo
wiedząc dlaczego to robię. Pochylił się w moją stronę, jakby
chciał zdradzić mi jakiś niezmiernie ważny sekret. - Jeśli
będziesz w wiosce... Musisz zachować ostrożność. Nie wchodź do
domów frontowymi drzwiami, bo wieśniacy ustawiają tam lustra,
żeby każdy mógł ujrzeć swoje odbicie. Jeśli duch zobaczy się w
lustrze, przestraszy się i ucieknie. Trzymaj się też z daleka
od tych drzwi, przy których zobaczysz czerwone strzępki
papieru, bo w przeciwnym razie rozgniewasz Boga Wrót.
Rozumiesz?
Lekko oszołomiony skinąłem głową, podziękowałem mu za radę
i nawiałem stamtąd najszybciej, jak tylko się dało.
Szedłem szybko ścieżką, mijając szlochających żołnierzy w
czarnych koszulach i odczuwając ogromną, ponurą tęsknotę za
czymś tak gwałtownym i jednocześnie swojskim jak wybuch
moździerzowego granatu. Brakowało mi warkotu silników
kanonierek, jasnych kresek smugowych pocisków, terkotu
pistoletów maszynowych i łoskotu wirników wielkich chinooków
krążących nad celem. Cholera. To piekło żółtków, nie moje. Nie
miałem zamiaru brać w tym udziału, nie chciałem znaleźć się w
ich głupim, zabobonnym gównie! Szlochanie wokół mnie przybrało
na sile. Biegłem wzdłuż brzegu Song Cai, bezkarnie depcząc
bezcielesnymi stopami ukryte w słoniowej trawie miny i
pułapki...
Szloch zmienił się. Stał się inny: głębszy. Natychmiast
zrozumiałem, że nie wydobywa się z piersi Wietnamczyka.
Wiedziałem, z całkowitą i wywołującą mdłości pewnością, że
słyszę jęki Amerykanina.
Zatrzymałem się i rozejrzałem dokoła, ale w gęstwinie nie
dostrzegłem żadnego ciała. Usłyszałem natomiast głos:
- Święta Mario i Józefie, pomóżcie mi...
Boże, pomyślałem.
DePaul.
Podniosłem wzrok. Unosił się niczym balon na uwięzi
jakieś półtora metra nad mętnymi wodami rzeki. Jego potężne
ciało sprawiało wrażenie, jakby zostało napompowane gazem, a
czarna skóra stała się niemal blada. Zakrywał twarz dłońmi,
płakał, modlił się, przeklinał i znowu płakał. W pierwszej
chwili pomyślałem, że przesuwa się w górę rzeki, ale zaraz
potem uświadomiłem sobie, że to tylko złudzenie, spowodowane
przez płynącą pod nim wodę. DePaul kołysał się lekko w przód
i w tył, ale poza tym był zupełnie nieruchomy.
Minęło trochę czasu, zanim zebrałem się na odwagę i
wykrzyknąłem jego imię, starając się zagłuszyć szum rzeki.
Rozejrzał się, zdumiony.
Kiedy mnie zobaczył - i gdy zobaczył, że na niego patrzę
- na jego twarzy pojawiła się niewysłowiona ulga.
- Jezu... - jęknął tak cicho, że z trudem go usłyszałem. -
To ty, Collins? Jesteś prawdziwy?
- Mam nadzieję, do cholery!
- Żyjesz?
To pytanie pozostawiłem bez odpowiedzi.
- Co się z tobą stało, u diabła? Prosser powiedział, że
byłeś tuż koło niego, ale twoje ciało...
- Żółtek trafił mnie od tyłu. - Dopiero teraz dostrzegłem
otwór u podstawy jego karku i drugi z przodu, tuż poniżej
obojczyka, pozostawiony przez wylatujący pocisk. - Nie mogłem
oddychać. Nie mogłem myśleć. Jakoś wstałem i pobiegłem, ale nie
w tę stronę co trzeba. Wpadłem do rzeki. Jezu, Bill, to było
okropne! Krztusiłem się i topiłem, a potem, kiedy odzyskałem
przytomność... - odruchowo podniósł rękę do szyi, żeby zasłonić
ranę. - Moje ciało popłynęło z prądem, ale trafiło na jakąś
skałę. Tam.
Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Ciało utkwiło
między dwiema skałami, a woda omijała je, pieniąc się i sycząc.
Odwróciłem się ponownie do DePaula, wiszącego nieruchomo nad
rzeką, i zrobiłem krok w jego kierunku.
- Na litość boską, De... - powiedziałem cicho. - W jaki
sposób... To znaczy, jak...
- Nie mogę się stąd ruszyć - jęknął, a ja po raz
pierwszy usłyszałem w jego głosie cierpienie. - Wiszę tu
dwa, może trzy dni, i to boli! Jezu, jak boli! Czuję się
tak, jakbym cały czas szedł pod prąd, zanurzony w wodzie, i
już nie czuję mięśni. Jestem cholernie zmęczony, po
prostu... - Wybuchnął płaczem. Nigdy do tej pory nie
widziałem, żeby płakał. Odwrócił głowę, poczekał, aż spłyną
łzy, po czym znowu spojrzał na mnie. - Pomóż mi, Collins -
powiedział cicho. - Pomóż mi.
Byłem bezsilny i przerażony.
- Tylko powiedz mi, w jaki sposób. Dlaczego to ci się
stało? Wiesz coś o tym?
- Tak, wiem. - Z trudem nabrał powietrza w płuca. - To
dlatego, że umarłem w wodzie, rozumiesz? Jak umrzesz w wodzie,
to twój duch jest z nią związany tak długo, aż znajdziesz kogoś
innego, i...
- Że co?! Jezus, Maria, De! Skąd wytrzasnąłeś te bzdury?
- Powiedział mi jeden Wietnamiec. Odstrzelili mu pół
głowy, łazi teraz po brzegu w tę i z powrotem.
- Uwierzyłeś w to gówno? - wrzasnąłem. - Żółtki wierzą w
te pieprzenia, ale ty nie musisz! Na litość boską, przecież
jesteś Amerykaninem!
- Collins...
- Spotka cię tylko to, w co wierzysz. Przestań wierzyć, a
wszystko wróci do normy. Wystarczy...
- Proszę cię - przerwał mi, wpatrując się we mnie
zrozpaczonym spojrzeniem. - Proszę...
Bez względu na to, co myślałem o całym tym gównie, liczyło
się tylko jedno: on kiedyś ocalił mi życie, a nawet jeśli teraz
nie mogłem odwdzięczyć mu się tym samym, bo już nie żył, to
przynajmniej mogłem spróbować ulżyć jego cierpieniom. Musiałem
spróbować.
- W porządku. Co mam zrobić?
Zawahał się.
- Sprowadź mi dzieciaka - powiedział wreszcie cicho.
- Po co?
Zawahał się ponownie.
- Żeby mnie uwolnić. Życie za życie.
Wybałuszyłem na niego oczy.
- C o t a k i e g o?
- To jedyny sposób - dodał szybko. - Jeśli umarłeś w
wodzie, możesz się uwolnić tylko wtedy, jak... utopisz dziecko.
Jako ofiarę.
Opuścił ze wstydem oczy, jeszcze zanim skończył mówić.
Przez długą chwilę słychać było jedynie szum wody omijającej
tamę z ciała DePaula i niesione wiatrem, odległe łkania.
- Nie mogę tego zrobić - powiedziałem wreszcie.
- Bill...
- Nawet gdybym wierzył, że to pomoże... S z c z e g ó l n i e
gdybym wierzył, że pomoże...
- To nie musi być zdrowe dziecko - przerwał mi DePaul. W
jego głosie pojawiły się błaganie i rozpacz. - Wystarczy nawet
chore. Wiesz, takie, które i tak niedługo umrze. Cholera,
połowa tutejszych dzieciaków umrze, zanim...
- Oszalałeś? - parsknąłem. - Żółtek czy nie żółtek, nie
mogę przecież...
Zamilkłem, wsłuchując się w swoje słowa.
Popielatą twarz DePaula wykrzywił grymas cierpienia.
- Collins, proszę... Tak mnie boli...
Zaczynałem wierzyć w te bzdury. Zupełnie jak on. Ktoś
nakładł mu do głowy miejscowych bredni, a on teraz umierał
według tego, w co uwierzył. Bo tak właśnie jest, prawda? Po
śmierci dostajesz to, czego się spodziewasz: katolicy - niebo
albo piekło, ateiści - chyba nic, jakieś nieistnienie, pustkę,
żółtki - właśnie to. Byliśmy tu tak długo, brodząc po kolana w
ich zasranym kraju, że w końcu zaczęliśmy wierzyć w to samo co
oni.
Wiedziałem jednak, że DePaul nigdy nie zabiłby dziecka.
Nawet po to, żeby się uratować. Może jedynym sposobem, żeby
otrząsnąć go z tych bzdur, było pokazać mu to.
Odczekałem dłuższą chwilę, obmyślając plan działania, po
czym zapytałem zupełnie poważnie, jakbym mu uwierzył:
- Chore dziecko, powiadasz?
Spojrzał na mnie z nadzieją.
- Takie, które i tak umrze. Widziałeś je, wiesz, jak
wyglądają. Można to zobaczyć w ich oczach.
- Nie przyprowadzę ci takiego, które mogłoby przeżyć.
- Nie, nie trzeba! Wystarczy chore. Nawet bardzo chore.
Boże, prawie mnie wzruszył.
Powiedziałem mu, że nie wiem, ile czasu mi to zajmie, ale
że pójdę do wioski, którą mijaliśmy kilka dni temu i zobaczę,
co się da zrobić. Powiedziałem mu też, że wrócę najszybciej jak
będę mógł.
- Śpiesz się, Bill. Śpiesz się.
Były to ostatnie słowa, jakie usłyszałem od niego, zanim
ponownie zagłębiłem się w dżunglę. Nabrałem go. Teraz pozostało
mi tylko udowodnić, że wcześniej nabrał go ktoś inny - a co
najważniejsze, że jeszcze może się z tego wykaraskać.
Do wioski dotarłem po mniej więcej dwóch godzinach marszu,
ale nie zastałem tam ani jeepa ze znakami Czerwonego Krzyża,
ani francuskiego lekarza rozdającego aspirynę i antybiotyki;
tylko nędzne chaty, gromady półnagich dzieci taplających się w
błotnistych kałużach, prawdopodobnie pełnych pałeczek duru
brzusznego, oraz zmęczone kobiety piorące ubrania w małym
strumieniu wpadającym do Song Cai. Na skraju wsi znajdował się
wielki krater - pamiątka po ostrzale z moździerzy, który
nastąpił zbyt późno, żeby ocalić mnie, Dunbara i DePaula. Co
najmniej dwie chaty spłonęły doszczętnie, a dachy kilku innych
zostały poważnie nadpalone. Sojuszniczy ostrzał. Gdyby był
jeszcze trochę bardziej sojuszniczy, pół wsi wyszłoby na drogę,
żeby mnie powitać. Szedłem między chatami, zaglądając do okien.
Jeżeli chciałem, żeby przedstawienie wypadło przekonująco,
musiałem zabrać naprawdę chore dziecko, choć na razie nie
miałem pojęcia, jak powinienem tego dokonać.
W pewnej chwili usłyszałem głos matki uciszającej płaczące
niemowlę. Postanowiłem wejść do środka i przyjrzeć mu się. Tak
jak powiedział papa-san, przy drzwiach wisiały strzępki
czerwonego papieru, mające na celu odstraszyć złe duchy.
Przestąpiłem próg. Wielkie mi rzeczy. No i co ty na to, Bogu
Wrót? Odwróciłem się...
I wrzasnąłem.
W lustrze, na które padło moje spojrzenie, ujrzałem
człowieka z ogromną dziurą w piersi. Poszarpane krawędzie rany
były zwęglone, jej wnętrze zaś czerwone jak świeży tatar.
Bezużyteczne płuca dyndały na cienkim pasemku mięśni, a
podziurawione w kilku miejscach serce pulsowało uparcie w
ponurej parodii życia.
A za moimi plecami mignęło coś jeszcze: jakby cień,
c z e r w o n y cień, równie czerwony jak skrawki papieru
powiewające przy drzwiach. Poruszał się razem ze mną, ale z
pewnym opóźnieniem, i zbliżał się coraz bardziej...
Uciekłem.
Wybiegłem z domu, popędziłem przed siebie drogą, wpadłem
na ścieżkę, byle dalej od skupiska chat, wreszcie osunąłem się
na kępę słoniowej trawy. Początkowo bałem się spojrzeć na
siebie, ale kiedy wreszcie to zrobiłem, zobaczyłem dokładnie to
samo co do tej pory: zakrwawiony mundur w zielone maskujące
plamy. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że widziałem wyłącznie
cudze rany. Aż do tej pory.
Dość długo siedziałem bez ruchu, zbierając w sobie odwagę,
by wejść do jeszcze jednej chaty. Starałem się nie myśleć o
tym, co ujrzałem w lustrze. Wolałem wyobrażać sobie siebie
samego w taki sposób, jak do tej pory. Kiedy wreszcie
podniosłem się i ponownie wkroczyłem do wioski, pamiętałem o
tym, by trzymać się z daleka od drzwi.
Chorych dzieci było tyle co zwykle, czyli mnóstwo.
Większość miała malarię, ale znalazłem też kilka z durem
brzusznym, grypą oraz czerwonką. Czułem się fatalnie, usiłując
podjąć decyzję, które z nich wybrać, choć przecież zdawałem
sobie sprawę, że ma to być tylko podstęp, terapia wstrząsowa,
która pozwoli DePaulowi odzyskać zdrowe zmysły. Skończ z tym
wreszcie, pomyślałem. Za jednym z okien zobaczyłem mniej więcej
dwuletnią dziewczynkę w sukience uszytej ze starego
spadochronu, ze zbyt dużym kolczykiem w małej małżowinie. Matka
myła ją właśnie, i dopiero kiedy odwróciła dziecko przodem do
mnie, ujrzałem mały brązowy penis i zrozumiałem, że kobieta
stara się uchronić swojego chorego synka przed złymi duchami.
Próbowała je przekonać, że chłopiec jest w rzeczywistości
dziewczynką, a tym samym nie stanowi cennej zdobyczy.
Boże, pomyślałem. Takie zachowanie wiele mówi o pozycji
tutejszych kobiet. Ale dzięki temu wiedziałem, że dziecko jest
na pewno poważnie chore. Po tym, jak wykorzystam je do
przywrócenia DePaulowi zdrowych zmysłów, zaniosę je do
najbliższego punktu ewakuacyjnego i zostawię na progu szpitala
z kartką, na której napiszę nazwę wioski.
Zakładając, że będę mógł cokolwiek napisać.
I zakładając, że w ogóle uda mi się je zabrać.
Zaczekałem, aż matka wyjdzie z pokoju, po czym wziąłem
głęboki oddech i przeniknąłem przez ścianę chaty. Bambusowe
żerdzie okazały się dla mnie równie łatwą przeszkodą jak druty
pułapek minowych przeciągnięte przez ścieżkę. Przez chwilę
stałem nad dzieckiem, obawiając się, że moje ręce przenikną
także przez jego ciało, po czym nachyliłem się...
Dotknąłem go. Nie wiem, dlaczego ani w jaki sposób, ale
mogłem go dotknąć.
Wziąłem chłopca w ramiona i przytuliłem do piersi.
Wpatrywał się we mnie starymi, mądrymi oczami. Wszystkie
tutejsze dzieci mają takie same oczy: zmęczone, smutne i bardzo
mądre. Jakby jeszcze przed narodzeniem wiedziały o otaczającej
je niedoli, o bezustannych wojnach i obcych najeźdźcach - od
Japończyków, poprzez Francuzów, aż do Amerykanów. Bujane w
kołysce wojny budziły się, bez zdziwienia, przy wtórze
kołysanek eksplozji.
Wyszedłem z chaty przez ścianę, pamiętając o tym, żeby
przenieść dziecko przez otwarte okno. Kiedy znaleźliśmy się na
zewnątrz, ponownie przytuliłem chłopca do piersi i zniknąłem w
dżungli, zanim ktokolwiek zdążył coś zauważyć.
Postanowiłem trzymać się z dala od głównej drogi,
obawiając się, że ktoś mógłby mnie zobaczyć - a raczej nie tyle
mnie, bo przecież byłem niewidzialny, tylko chłopca. (Ciekawe,
jak by to wyglądało? Dziecko niesione wiatrem, czy może otulone
ramionami jakiegoś cienia, niewyraźnej smugi w powietrzu? Nie
wiedziałem i nie chciałem się tego dowiedzieć.) Co pewien czas
spoglądał na mnie jakiś martwy Wietnamczyk, przycupnięty na
brzegu rzeki albo w cieniu drzewa kauczukowego. Niektórzy
przyglądali mi się ze zdziwieniem, inni z oburzeniem, jeszcze
inni ze strachem, ale żaden nie odezwał się ani słowem. Po
prostu patrzyli, a potem wracali do swoich jęków i
szlochań. Szedłem najszybciej jak mogłem.
Jakiś kilometr od DePaula dostrzegłem w dżungli, w
odległości około dziesięciu metrów, oddział Vietcongu niosący
nieprzytomnego amerykańskiego żołnierza. Schowałem się w
gęstych zaroślach, zakrywszy uprzednio twarz dziecka rąbkiem
koca, aby uchronić je przed ukłuciami słoniowej trawy.
Widziałem, jak jeden z Wietnamczyków nachylił się i pociągnął
za coś, co wyglądało jak grudka suchej ziemi, a okazało się
zamaskowanym uchwytem. Zaraz potem uniosła się klapa pokryta
cienką warstwą ziemi i żółtki jeden po drugim weszli do tunelu,
aż wreszcie zostało ich tylko dwóch; byli to ci, którzy nieśli
nieprzytomnego Amerykanina. Zastanawiałem się, co zrobić - i
czy w ogóle jest coś, co mógłbym zrobić - ale zanim zdążyłem
podjąć jakąś decyzję, zobaczyłem, że głowa żołnierza zwisa pod
bardzo dziwnym kątem, i zrozumiałem, że pomyliłem się. Nie
był nieprzytomny, lecz martwy. Zaraz potem i on zniknął pod
ziemią.
Wojna psychologiczna. Dostawaliśmy szału, kiedy nie
mogliśmy znaleźć naszych poległych, i żółtki doskonale o tym
wiedziały. Wykorzystywali nasze lęki tak samo, jak my
wykorzystywaliśmy ich przesądy, nasyłając na nich Zabłąkane
Dusze. Wstałem i ruszyłem w dalszą drogę.
Niecałe pół godziny później dotarłem do rzeki. DePaul
nadal wisiał bezradnie nad wartkim nurtem. Kiedy podniósł na
mnie wzrok, grymas cierpienia widoczny na jego twarzy ustąpił
miejsca zdumieniu... i lękowi?
Trzymając dziecko w ramionach stanąłem nad brzegiem rzeki,
spojrzałem w górę na DePaula i powiedziałem twardym, rzeczowym
tonem, jak najlepiej wyszkolony sierżant:
- Chłopak ma malarię. Jeśli odwiniesz mu dolną powiekę,
zobaczysz, że jest cała różowa. Ma też anemię - wątpię, czy
waży więcej niż dziesięć kilogramów. W obozie ewakuacyjnym
mogliby go jeszcze uratować, chyba że ty go zabijesz. -
Patrzyłem mu prosto w oczy. - Co wybierasz, DePaul?
Znałem go jeszcze z obozu rekruckiego. Wiedziałem, co mi
odpowie.
I kiedy tak czekałem z zadowoloną miną, jego na pół
przezroczyste ciało wykonało nagły półobrót, runęło na mnie jak
pocisk rakietowy i rąbnęło we mnie z ogromną siłą, wytrącając
mi dziecko z ramion. Rozciągnąłem się jak długi na ziemi.
Wrzasnąłem na niego, ale zanim zdołałem się pozbierać, on
już złapał chłopaka w stalowy uścisk i wepchnął go pod wodę.
Rozpędziłem się i walnąłem w DePaula całym ciężarem ciała, ale
on uderzył mnie łokciem w twarz i odtrącił na bok.
- Przykro mi... - mamrotał pod nosem. - Naprawdę,
cholernie mi przykro...
Zaatakowałem ponownie i tym razem udało mi się zbić go z
nóg. Wypuścił dziecko, a ja zanurkowałem w ślad za chłopcem.
Czułem się bardzo dziwnie, gdyż woda przepływała przeze mnie, a
ja nie odczuwałem ani zimna, ani wilgoci. Rzeka była tak
zamulona, że widoczność nie przekraczała trzydziestu
centymetrów. Wreszcie, po tak długim czasie, że wydawał się
wiecznością, dostrzegłem przed sobą małe ciało. Wyciągnąłem
rękę i zacisnąłem palce na ramieniu dziecka, po czym
natychmiast wypłynąłem na powierzchnię i zataczając się
wyszedłem na brzeg.
Położyłem chłopca na ziemi. Miał siną twarz i nie poruszał
się. Próbowałem zrobić sztuczne oddychanie, ale nie przyniosło
to żadnych efektów, a ja nagle wybuchnąłem opętańczym, ponurym
śmiechem, gdyż przyszło mi do głowy, że jestem chyba ostatnią
istotą na ziemi, która mogłaby marzyć o tym, by swoim tchnieniem
przywrócić komuś życie.
Podniosłem wzrok, gdyż wydawało mi się, że zawisł nade mną
DePaul... Ale nigdzie go nie dostrzegłem. Kiedy spojrzałem tam,
gdzie jeszcze niedawno wisiał, bezradny i cierpiący...
Ujrzałem ducha małego chłopca, zanoszącego się
rozpaczliwym płaczem.
Zacząłem krzyczeć. Krzyczałem bardzo długo.
Wiedziałem już, dlaczego mogłem dotknąć dziecko, choć
przez wszystko inne moje ręce przechodziły na wylot. Byłem
ma qui, złym duchem, który przybywał, żeby zabierać chore
maleństwa, i spełniłem to, co do mnie należało, nawet nie
wiedząc, że to robię. Pomyślałem o Phanie, o jego córce
Chau, o DePaulu i o sobie samym.
Śmierć czyni nas takimi, jakimi chce nas mieć.
Potem po raz pierwszy rozpłakałem się. Płakałem równie
głośno i bezradnie jak Wietnamczycy, których widziałem i
słyszałem dokoła siebie. Płakałem jak Zabłąkane Dusze, ponieważ
wreszcie zrozumiałem, że jestem jedną z nich.
Zostałem na brzegu rzeki jeszcze przez cały dzień,
próbując odpokutować swoją winę i znaleźć jakiś sposób, żeby
pomóc duszy chłopca, którą skazałem na wieczne potępienie. Bez
rezultatu. Bez wahania zamieniłbym się z nią miejscami, ale nie
wiedziałem, jak tego dokonać. Kiedy wreszcie wróciłem do domku
dla duchów, w którym mieszkali Phan i jego córka, i kiedy
opowiedziałem o tym, co się stało, papa-san nie oburzył się ani
nie wpadł we wściekłość, tylko zdziwił się, że potrzebowałem aż
tak wiele czasu, by poznać swoje miejsce na ziemi.
Jego córka natomiast radośnie pogratulowała mi mego czynu.
- Ma qui - powiedziała, lecz tym razem zrozumiałem, że
oznacza to nie tylko ducha, ale także diabła. - Czy nie
sprawiło ci to przyjemności?
Gdzieś w moim wnętrzu wybuchło wtedy wielkie zadowolenie.
Przypominało czarną, zimną truciznę, przerażającą i zarazem
dodającą animuszu. Była to jednocześnie ulga i oczyszczenie z
winy, dokonane nie poprzez wyparcie się zła, lecz
zaakceptowanie go w całości. Chau roześmiała się chrapliwie,
jakby wiedziała o czym myślę, po czym nachyliła się ku mnie z
uśmiechem, który był już nie tylko szyderczy, ale także
uwodzicielski.
- Yeu dau - powiedziała. - Yeu quai.
Ukochany demon.
- Wspólnie możemy dokonać wielu rzeczy - ciągnęła,
nawijając na palec kosmyk czarnych włosów. Jej oczy błyszczały
złowróżbnie. - Wielu rzeczy...
Roześmiała się ponownie. Okrutne oczy, lodowaty śmiech.
Czułem się oszukany przez swoją erekcję. Pragnąłem jej i nie
chciałem mieć z nią nic wspólnego. Nienawidziłem jej, a
nienawidząc pragnąłem jeszcze bardziej, ponieważ nawet
perwersyjne pożądanie jest jednak pożądaniem. Chciałem wbić w
nią swojego martwego kutasa, żeby dzięki temu znowu poczuć się
żywym.
Kiedy uświadomiłem sobie, jak bardzo tego pragnę,
uciekłem.
Roześmiała się jeszcze głośniej.
- Ukochany demonie! - zawołała za mną. - Wrócisz tutaj!
Ale ja nie wróciłem. Jeszcze nie. Ani do niej, ani do
krateru po wybuchu moździerzowego pocisku, miejsca mojej
śmierci. Wciąż szukam swojego ciała, choć wiem, że szanse na
jego odnalezienie w ciągnących się setkami kilometrów
podziemnych tunelach są praktycznie równe zeru. Prowadzę
poszukiwania za dnia, nocą zaś wracam do mojego nowego domu.
Mam własną budkę dla ptaków, bardzo blisko wioski. Jest to
mały domek ustawiony na bambusowym pniaku, pełen kadzidełek,
świec i miniaturowych mebli. Wracam tu, aby przypomnieć sobie,
kim i czym jestem. Walczę z całych sił, żeby nie stać się yeu
quai, demonem, za jakiego uważa mnie Chau. Tyle tylko, że kiedy
wsłucham się uważnie w siebie, to wiem, że ja n a p r a w d ę
nim jestem, a nie postępuję jak on tylko dzięki sile woli i
sumieniu - ostatnim pozostałościom po żywym człowieku, którym
kiedyś byłem. Nie mam pojęcia, jak długo jeszcze zdołam panować
nad demonem. Nie wiem nawet, jak długo będę chciał nad nim
panować. Jedyne, co mogę, to starać się ze wszystkich sił i nie
myśleć o Chau, o tym, jak cudownie gorzki smak muszą mieć jej
wargi. Gorzkie jak sól, gorzkie jak krew...
Cholera.
Nad moją głową Zabłąkana Dusza jęczy z magnetofonu,
zawodzi i płacze w żałosnej imitacji potępienia, a ja myślę o
wszystkim, co mówiono nam o tym kraju, a także o tym, czego
nam nie powiedziano. Jeszcze w Da Nang, kiedy rozmawialiśmy tylko
o pokojowych zadaniach armii - chodziło o "zdobycie serc i
umysłów Wietnamczyków" - usłyszałem dowcip: trzeba ich złapać
za jaja, a wtedy serca i umysły przestaną stawiać opór. Nikt
nam jednak nie powiedział, że podczas gdy my będziemy walczyć o
ich serca i umysły, oni zdobędą nasze dusze. Armia nauczyła nas
metod walki w dżungli, zaznajomiła nas z miejscowymi
zwyczajami, wbiła do głów, że musimy bić się z żółtkami na ich
warunkach - ale nawet nie zająknęła się o tym, że będziemy też
musieli umierać na ich warunkach. Pomimo całej technologii,
zaopatrzenia i planowania, jakie władowano w tę wojnę,
zapomniano o najważniejszej rzeczy.
Zapomniano powiedzieć nam o regułach walki.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
ALAN BRENNERT
Młody autor amerykański po raz pierwszy przedstawiany w
Polsce. Opowiadanie "Ma Qui" otrzymało Nebulę '91 - z całą
pewnością zasłużyło na to wyróżnienie. Brennert ma już na
swoim koncie powieść "Time and