Bratny Roman - Rok w trumnie
Szczegóły |
Tytuł |
Bratny Roman - Rok w trumnie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bratny Roman - Rok w trumnie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bratny Roman - Rok w trumnie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bratny Roman - Rok w trumnie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Roman Roman
ROK W TRUMNIE
Co się właściwie stało? Co może mnie zmusić, abym
odebrał sobie ostatnie tygodnie wolności przed powro-
tem do więzienia po to, by spisać dzieje mojego bez
mała rocznego urlopu z kryminału? „Przerwa w karze"
dobiega końca. Żadnej ze swych spraw nie załatwiłem.
Chyba, żeby brać serio prognozy kardiologów, że je-
stem „w normie". Czy ci ludzie, którzy zawodowo piszą
książki, też ulegają takiemu złudzeniu, którego nie spo-
sób odeprzeć: że bez tego co napiszą świat, jakiś kawa-
łek świata, nie da się zrozumieć? I kto ma „zrozumieć"
ten rok, ten kawałek świata między sierpniem 1981 a
majem 1982, który mi się odsłonił, gdy stanąłem za bra-
mą więzienia? Na dobrą sprawę nie wiem, czy wyszedł
ten, którego zamknęli, czy ktoś zupełnie inny. Co zosta-
ło ze mnie, skoro uczeni powiadają, że organizm ludzki
co siedem lat „wymienia" wszystkie swoje składowe ko-
mórki? Chyba poza szarymi z kory mózgowej, skoro
zachowują pamięć? Tak, pamięć to jedyne co stanowi o
tożsamości. Może dla jakiejś pamięci wyższego rzędu
potrzebny jest obraz tego czasu odbity w moim koś-
lawym „na trzy kwartały" życiu? Nie wiem. Przecież
nigdy nie miałem skłonności do pióra. Nawet w więzie-
niu nienawidziłem tych rhwil, w których musiałem pisać
za kolegów listy do narzeczonych. Tak, bo do matki czy
siostry pisali jakoś sami. Ale te „zasadnicze" musiały być
inne. Takie tylko ja w celi, a ponoć „na całym korytarzu",
umiałem pisywać, „Tak mnie wzruszyło, że musiałem
polecieć w konia, ledwom przepisał" - przyznawał się
taki szczerze do onanistycznej ekstazy. Tak. To chyba
sukces więźnia Juliana Patryka, syna Anatola, jako »pi-
sarza". Jedyny dotychczas. Ale wiem, że jednak przepa-
skudzę parę dni czy tygodni, żeby opisać ten czas, ten
wspaniały i obrzydliwy, a także straszny okres mojej
wolności, który się rychło skończy. Moja siostra, Basia,
dokonała cudu. Napisałem kiedyś, że z moim sercem jest
„raczej średnio" i ona dokonała cudu. Po wielu komis-
jach lekarskich nagle dowiedziałem się, że w „celu prze-
prowadzenia obserwacji klinicznej (nie wyklucza się
operacji zastawki) zostaje mi udzielona przerwa w ka-
rze".
' „Przerwa w karze" w papierach zaczyna mi się od
pierwszego sierpnia i nie wiem, jaki diabeł ukradł mi
dwa pierwsze dni wolności, gdyż dopiero 3 sierpnia
zamknęły się za moimi plecami wrota więzienia. Prze-
straszyłem się. Tak. Wcale nie radość - przestrach. Lu-
dzie byli szaleni. Każdy dokądś się spieszył. Szedł sam.
Jeden naprzeciw drugiego. Czasem po dwóch. Ja też
ruszyłem stamtąd szybko. Nie chciałem, żeby widzieli tę
bramę za mymi plecami. Zresztą w tym miejscu czułem
na sobie spojrzenia wszystkich. Wiedzieli, oglądali mnie.
I ta przestrzeń. Poczucie własnej małości, bo horyzont
jest za daleko - na długość ulicy, nie korytarza. Ściany
domów po przeciwległej stronie nieosiągalnie daleko.
Przyspieszyłem kroku... Na rogu ulicy przystanąłem, bo
nie wiedziałem, gdzie jestem. Skąd mogłem wiedzieć,
skoro przywieźli mnie tu suką z zakratowanymi szyba-
mi, a wszystko co widziałem z okien naszych cel, w któ-
rych przyszło mi spędzić lata, to kominy okolicznych
kamienic. Zatrzymałem się na rogu ulicy i zrozumiałem,
że skoro nie wiem, gdzie jestem, to jestem na wolności.
Samochody jechały każdy w swoją stronę. Kupiłem ga-
zetę. Po prostu. Żeby się wprawić. A potem zobaczyłem
tramwaj. Tramwaj był wreszcie do czegoś podobny. Nie
rozumiałem z początku, dlaczego tak mnie uspokajał
widok tramwaju, aż za trzecim - bo stałem tam bardzo
długo przy tej budzie z gazetami („kiosk Ruchu" - nau-
czyłem się potem mówić)-- więc za trzecim tramwajem
to już wiedziałem, dlaczego mam zaufanie. Szyny - je-
chał tam, gdzie musiał jechać, nie tam gdzie mu się
podoba. Więc wsiadłem do tramwaju i dopiero potem
spytałem, jak dojechać do dworca autobusowego. Bo
Basia napisała w ostatnim liście, że mam do Warszawy
Eojechać autobusem. Podała nawet godziny. Ale teraz
yło mi wszystko jedno - musiałem jechać „dokądś", a
więc na ten dworzec. Nawet okazało się, że wsiadłem
jak trzeba. Jedna przesiadka. Nie, nie byliśmy tak cał-
kiem ciemni tam za murem. Trafiały się gazety. Ze dwa
razy miałem w ręku i „Solidarność".
Z tą „Solidarnością" była zresztą heca. Po jakimś tam
więziennym strajku-głodówce uzgodniono, że na od-
dział wolno będzie abonować 3 egzemplarze tygodnika.
Na nasz wpuścili jeden. Otrzymywał go siedzący w izo-
latce więzień z dwudziestopięcioletnim wyrokiem,
kompletnie ślepy. No, ale udało mi się parę razy dorwać
ten jego egzemplarz... Niektórym funkcjonariuszom
miękła rura. Woleli być za „swoich". Słyszeliśmy o bun-
cie więźniów w Kamieńsku, a i u nas mieliśmy głodów-
kę, co poskutkowała. W końcu dziś też wyglądam ina-
czej, niż gdybym wyszedł za mur przed pół rokiem.
Zaprowadzili mnie do fryzjera. Strażnik, z którym by-
łem zawsze dobrze, dogadał się z magazynierem i jego
żona przeprasowała mi w domu ubranie zmięte w wię-
ziennym depozytowym worku. Całkiem normalny ze
mnie mężczyzna. Przystojny - mogłem się ze zdziwie-
niem przekonać w lustrze dworcowej toalety. Człowiek
odzwyczaił się od widoku odbicia własnej gęby. Tak,
świat się zmienił. Coś drgnęło nawet w więzieniu. Ale co
innego domyślać się, co innego zobaczyć. Zresztą per-
spektywa spędzonych na wolności miesięcy już mi coś
zafałszowała w opisie pierwszych godzin.
Tak, widzę, że dzisiaj już niemal zapomniałem, co
było najważniejsze. Naprawdę najważniejsze - to ko-
bieta. Miejsce mi wypadło dobre. Nie przy oknie, ale
przy pani. Pachnąca czterdziestka. Ładna. Dla takich jak
ja, wyposzczonych, ładne było wszystko, co miało nogL
Ale ta była ładna. Przyglądać się mogłem swobodnie, bo
niby na to co za oknem. Ale ona szybko zauważyła, i jak
się uśmiechnęła, to byłem całkiem gotów. Autobus koły-
sał. Było jak na pierwszym w życiu filmie. Dziś zastana-
wiam się, już jako człowiek odzyskany przez swój daw-
ny świat, kim byłem tego dnia. Aktorem? Kiedyś wybit-
nym i cenionym, jednym z tych młodych, o których się
mówiło? (W naszym zawodzie człowiek, który ma po-
wodzenie, odnosi sukcesy, jest „młody", jak długo nie
zaproponują mu Króla Leara). Czy raczej już tylko
więźniem? Człowiekiem o umyśle odłączonym od kultu-
ry, od wrażliwości, od myślenia właściwie. Kim bym nie
był, to tam w autobusie byłem tylko nabrzmiały wście-
kłym pożądaniem kobiety; Patrzyłem na moją sąsiadkę
coraz bezczelniej. Z początku jakby się spłoszyła, ale
zaraz ją wzięło. Widziałem drobny ruch ręki, jakim po-
prawiła włosy. Uśmiechnęła się kącikiem warg. Zoba-
czyłem lekki rysunek zmarszczek i jeszcze bardziej
mnie wzięło. Wiele było godzin przegadanych w ciem-
ności celi, w pospiesznym sapaniu mechanicznego szu-
kania ulgi, i częste było to nawijanie o „czterdziestce"
jako „chętnej", „nauczonej", że z taką można „z przodu,
z tyłu, z boczku i jeszcze pod pazur i jak chcesz" (cytuję
naszego celowego seksuologa Zenka Siekierkę). A tym-
czasem coś się działo wokół nas. Na najbliższym przy-
stanku na peryferiach miasta wsiadł do autobusu młody
człowiek w dżinsach, rozpiętej koszuli. Zajął miejsce
plecami do kierowcy, którego zresztą pozdrowił cał-
kiem prywatnie. Usiadł na swój sposób. Tyłek na porę-
czy, nogi na siedzeniu. Przedstawił się. Był „Informacyj-
ną Służbą Solidarności". Wyjął jakąś kartkę i zaczął
uświadamiać podróżnych, dokąd zmierzamy. Usłysza-
łem, że wkrótce będziemy jednym z najbogatszych kra-
jów Europy... Ta pani była ciepła, udało mi się tak prze-
sunąć w fotelu, że biodra nam się zetknęły - była to niby
moja próba zbliżenia się do umieszczonej pod oknem
popielniczki... W Złotoryi, jak sama nazwa wskazuje,
znajdują się ogromne nie eksploatowane wobec presji
wielkiego sąsiada złoża drogocennego kruszcu. Boją się
naszej konkurencji na światowych rynkach złota... W
tym momencie uczułem ciepło na moim udzie. To ona
przysunęła nogę. Spojrzałem bezczelnie, ale patrzyła
niewinnie przez okno. Złoty kosmyk włosów za uchem
drgał w rytm wstrząsów autobusu, serce podchodziło mi
pod gardło... Ropy naftowej mamy w bród. Najlepiej
świadczy o tym niekontrolowany wybuch w Karlinie.
Sam wybuch zresztą też jest świadectwem. Ale teraz
knowania zewnętrznego wroga, który chce nas trzymać
na uwięzi monopolu swoich dostaw, zostaną przerwa-
ne... Gdyby energię z jaką wierciliśmy co noc nasze wię-
zienne sienniki obrócić na takie poszukiwania - pomyś-
lałem ze zgrywą, czując jak strasznie uwierają mnie
spodnie. Chyba to było widać. Moja sąsiadka miała oczy
spuszczone.
- Pan do Warszawy? - usłyszałem jej pytanie i prze-
stały do mnie dochodzić słowa agitującego „informato-
ra".
Dowiedziała się, że jestem" aktorem. W końcu praw-
da. Skoro przestałem być więźniem, to kim jestem? Tym
kim byłem! I było nieprawdopodobnie. Za oknem zielo-
ny świat. Dokąd leci? Tam, gdzie ja chcę. Uwierzyć
trudno, że gdzieś tam daleko stoi nieruchomy budynek,
kraty, skrzynia na oknach, a w celach... Gdyby mnie
widzieli, całą noc waliliby w konia. Bo już trzymałem za
rączkę. Skóra kobiety. A rękę miała delikatną. W domu
gosposia. Dużo podróżowała. Truła mi o Grecji. Kupo-
wała wina dla naszej centrali. „Ubóstwiam słodkie". Wy-
pijemy? - pytam. - Figlarz - drapie mi paznokciem
wnętrze dłoni, a ja już nie wiem, co mam w spodniach.
Tamten nawija uparcie. Teraz o jakichś workach rzeko-
mego cementu, w których nasz rząd wysyła do NRD
smalec. Świat jest nieprawdopodobny. Dziś, kiedy
głaszczę ją przez sukienkę po biodrze, zgadzam się:
niech wysyłają. Ale czemu w tych workach? Jasne, ze
strachu przed głodującym ludem. Moja dłoń spoczywa
na jej udzie. To śmieszne, jak człowiek pisze frazesem.
Chyba świadomi - pisarze - spostrzegają takie rzeczy
od razu. Bo jak „spoczywa", skoro drży. Naprawdę drży
mi ręka, jak pijakowi gdy wyciąga ją do kieliszka. Ręka
drży. To się posunie o centymetr, to lekko zbierze trochę
materiału... Widzę opięte jedwabiem pończochy kola-
no... A ja mówię. Coś o graniu w filmie. Ona, że nigdy
mnie nie widziała na ekranie. Ja, że zerwałem z filmem.
Ona, że rzadko ma czas bywać w teatrze. Często w dele-
gacjach za granicą (kupuje te słodkie wina, o Jezu!), a
jak w kraju to mąż, „człowiek już starszy", często choru-
je... (No, teraz już jasne, śmiało naprzód. Zameldowała,
że szpara wolna - no tak, tak pomyślałem, trudno. Ja
mam czterdzieści lat, a może tylko te dziesięć, które spę-
dziłem w więzieniu. Nauczyłem się mówić tamtym języ-
kiem, ale także nim myślę.) Upuszczam paczkę papiero-
sów na podłogę. Zsuwam się w ciasnotę, przyciskam
plecami do fotela z poprzedniego rzędu, aż czuję jak
tamten pasażer kręci się niespokojnie, ale mam czego
szukać. Gdy lewa ręka udaje, że zbiera z podłogi, prawa
jest pod sukienką pani... Cudowny poślizg dłoni po jed-
wabiu pończochy... Nie broni... Nawet po sekundach
rozsuwa kolana. Młoty w skroniach. Ręka już czeka na
pasek nagiej skóry powyżej pończochy i sekunda roz-
czarowania - rajstopy - żadnego dostępu. Ale już czuję
jej paznokcie wbijające się w moją rękę i błogie spełnie-
nie. Wstrząsa mną raz i drugi pełnym wyzwoleniem z
napięcia. Jakbym te dziesięć lat wyrzucił tamtędy z sie-
bie. Wilgoć i cisza.
Teraz słychać,' że Ameryka jest potęgą, która nas nie
opuści. Ona sama bierze mnie za rękę. Ile to lat? Te raj-
stopy... były już, były, oczywiście. Ale pamięć dyktowała
dłoni ten dotyk nagiej skóry nad pończochą z tamtych
czasów, w których opuściłem świat pełen kobiecych
nóg... Cały świat, który teraz idzie znów w moją stronę.
10
Chyba pani nie spostrzegła co się ze mną stało. Klepie
mnie uspokajająco po dłoni, dostaję wizytówkę - tele-
fon do pracy - instruuje mnie cicho, jakby mąż siedział
na sąsiednim fotelu. Ale naprawdę to będzie na nią cze-
kał na dworcu. Pa. Jesteśmy w Warszawie;
To było dziwniejsze, niż gdybym tym autobusem wy-
lądował na lotnisku w Buenos Aires. (Kiedyś po raz
pierwszy i jedyny poleciałem na festiwal). Od pier-
wszych kroków prześladowało mnie wrażenie absurdal-
nej egzotyki. Nie, że dokądkolwiek „wróciłem", tylko że
gdzie się „znalazłem". Ale gdzie? Już na dworcu mega-
fon huczący triumfalnym marszem, moja pani zniknęła,
zanim zdążyłem wypatrzyć tego jej męża, byłem sam,
ale megafon mnie uratował. Triumfalnie komunikował,
że moim obywatelskim obowiązkiem („każdego Pola-
ka") jest znaleźć się wraz ze społeczeństwem stolicy, aby
„wziąć udział", w sposób „niepowtarzalny udowodnić" i
„dać nareszcie wyraz..."
„Na dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności oraz
pozbawienie praw publicznych na lat..." Tak mówił wy-
rok. Ale miałem „przerwę w karze". A ten megafon
zachęcał, abym wierzył, że i przerwę w owym „pozba-
wieniu" - no, zwracał mi prawa. Kiedy znalazłem się
tam, gdzie mnie wzywano - na Marszałkowskiej - poją-
łem, że trafiłem na czas, gdy każdy tworzy sobie prawa.
Byłem z wolnymi ludźmi. Gigantyczny ludowy festyn.
Nie widziałem karnawału w Rio, ale to musiało być to.
Więc wyszedłem niemal prosto z więzienia na tę ulicę
ubraną jak na pierwszego maja... Ale pierwszy maja bez
czerwieni, jakby nagle zmieniła się moda i miasto jak
kobieta pokazywało się pełne kokieterii w nowym stro-
ju. Biało-czerwone. Flagi. Transparenty. Ciężarówki
obandażowane wypisywanymi na białych szarfach ha-
słami. Wszystko stłoczone na ulicy w bezruchu, ale żyją-
ce szalonym życiem. Na platformie gigantycznej maszy-
ny zespół jazzowy. Gdzieś z megafonu usłyszałem nagle
11
nazwisko swego scenicznego kolegi i zaraz lawinowe
brawa. Jak nieprzytomny zacząłem się pchać w tamtą
stronę. Słyszałem skandowany phóralny śpiew. Rozu-
miałem słowa - śpiewali młodzi ludzie stojący na dachu
autobusu. Trzymali się za ręce. Mogłem żyć, mogłem
patrzeć, mogłem szukać mego kolegi, zapowiedź wystę-
pu którego usłyszałem przez megafon, mogłem prze-
chodzić koło kobiet wydekoltowanych, w letnich su-
kienkach. Były moje. Dzięki mojej pani z autobusu
wszystkie były moje i nie musiałem ich mieć w tej chwili.
W portkach było już sucho. Byłem w Mar del Pląta, w
Rio, a to była tylko Warszawa. Ani jednego psa... (Już
znów blisko więzienna brama. Za trzy tygodnie wracam.
Czy zdążę opisać to, co się przydarzyło - napisałem
„psa" - tak jak się mówi w celi. Już niedługo. Już wraca
tamten świat, tamten język.) Ani jednego milicjanta.
Sami ludzie. No i znalazłem mojego scenicznego kolegę.
Przytył. Stał na zmontowanej ad hoc estradzie. Tak, to
on śpiewał. On dyktował rytm tłumowi, tamtym na da-
chu autobusu. Wszystkim. „Aby Polska". Mój Miś z
Okienka był teraz, nie wiem, Robespierre'em, czy Rouge
de Lisie tworzącym Marsyliankę nowych czasów. Miś z
Okienka. Ale to były czasy, gdy jeszcze panie nie opan-
cerzały się latem w rajstopy. Tak, ten paseczek delikat-
nego ciała nad pończochą stał się dla mnie granicą, Ru-
bikonem, przekroczoną smugą cienia. Znów o kobie-
tach. Ale tak wtedy było. Może bliskość dziewczyny w
kwiaciastej sukience. Znowu złapała mnie chcica. Przy-
wołałem się do porządku. Naprzód! Jak tu się do niego
dopchać? Ale po co? Gotów się przestraszyć. Był
świadkiem na moim procesie. Adwokat twierdził, że od
takich świadków obrony jak on, tylko przybywa lat wy-
roku. Wycofałem się z tego zgromadzenia. Wiedziałem
już, że do nikąd nie wróciłem. Ze świat jest nowy i ja się
po prostu na nim pojawiłem. Komunikacja była sparali-
żowana, żeby dojechać do mieszkania Basi, musiałem
zrobić z dziesięć kilometrów przez miasto. Ruszyłem
12
torując sobie drogę w tłumie. Dochodząc do ronda u
zbiegu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej zoriento-
wałem się, że tu jest centrum jakiejś sprawy. Tak sobie
myślę, że egzotyka tej sceny, zmiana powszedniej scene-
rii w gruncie rzeczy ułatwiły mi adaptację. Nie może być
chyba nic paskudniejszego niż stwierdzenie, że stary
świat, twój dobry znajomy, istniał bez najmniejszych
zmian swych obyczajów, nie zauważając twej nieobec-
ności. To przygnębiające. A ja nie byłem przygnębiony.
Odwrotnie, ogarnął mnie nastrój euforii. Nawet się tego
nieco przestraszyłem czując jak serce mi przyspiesza.
Gdzieś w jakiejś bramie połknąłem pigułę. Do tej pory,
choć czułem, że z moim sercem nie jest najlepiej, nie
wiedziałem, czy ową „przerwę w karze" zawdzięczam
istotnie niebezpieczeństwom wynikającym z mego
„układu krążenia", czy też „układ" jest wynikiem innych
układów, które uruchomiła Basta, by mnie wyciągnąć
zza muru. Rozgryzłem pigułę, rozpuściłem pod języ-
kiem i powędrowałem dalej. Byli. Jednak byli. Poczułem,
że wróciłem do siebie, na moje śmiecie. Kordon milicji
blokował wejście w Aleje. Ale moja trasa prowadziła
prosto. Teraz przestałem się bawić. Chciałem jak naj-
prędzej schronić się u Basi.
Biedna moja bogata siostrzyczka. Blada jak kubeł
wapna. Co innego jest wiedzieć, że się siedziało dziesięć
lat, a co innego jest to zobaczyć. A zobaczyłem przez
nią. Chyba najpaskudniejszy los karze nas za. rozłąkę
konfrontacją z kimś zmienionym nie do poznania przez
czas naszej nieobecności.
Tak samo zaszokował mnie Kuba. Mój siostrzeniec
był już dorosłym człowiekiem. Ośmioletni dzieciak - a
dziś mógłby już pójść pod celę... Tak pomyślałem. Pięk-
ny chłopak. Twarz z charakterystyczną mocną szczęką,
ale duże szare oczy patrzą lirycznie, bujna grzywa pło-
wych włosów. Sama młodość. Nie wiedziałem, że witam
się... Tak, popełnić samobójstwo mając lat osiemnaście.
13
ukochaną matkę, prymus w klasie. Wiedziałem. Jak tyl-
ko to się stało, wiedziałem, że go zamordowali. No, ale
teraz witał mnie żywy, poważny, przejęty... „Pan domu"
- wkurwił mnie jakimś odezwaniem. Było to jakby:
„gdzie też cię, wujku, umieścimy", czy coś takiego. Ona
była jak nieżywa, wypełniona próchnem, jakie w niej
zostawił ten cholerny Laniewicz. I ona miała żyć, to ona
pożegna mnie, kiedy będę wracał za mur, a on, ten mło-
dy mój siostrzeniec, będzie już nadjedzony przez robaki,
nim minie te parę miesięcy. Nie umiem pisać jak należy
- po kolei. A w końcu niech się męczą ci, o ile tacy będą,
co zechcą zajrzeć w ten paskudny opisany świat, który
chcę, nie wiem po co i nie wiem komu, zostawić.
Więc Basia. Zawsze nie znosiłem jej męża... tego La-
niewicza. W jakiś sposób przypominał mi ojczyma.
Powtórne małżeństwo matki po śmierci naszego ojca
było dla nas obojga nie do przyjęcia. Może gdyby nie to
nie miałbym wyroku dwudziestu pięciu lat. Więc nie do
przyjęcia: obcy znalazł się wśród nas. Miałem dziesięć
lat Pamiętam, którejś nocy obudziłem się z jakiegoś
paskudnego snu. „Mamo!" i usłyszałem jej głos z sąsied-
niego pokoju, jakiś... dziwny. „Mamo!" - byłem jeszcze
bardziej wystraszony. „Co synku?" Chodź do mnie. „Nie
mogę". Co robisz? „Czytam" - przyszła odpowiedź z
ciemnego pokoju i potem jakieś brutalne męskie ponag-
lenie, nie rozumiałem słów... Nie wiedziałem, co robią.
Matka kłamała. Ona, która była samą prawdą...
Basia też go nienawidziła. Starsza o trzy lata może
rozumiała więcej. Wspominam to tylko dlatego, bo myś-
lę, że mój stosunek do jej męża był apriorycznie („aprio-
rycznie"? dobrze to zastosowałem?) niechętny. Określo-
ny przez tamtą sprawę. Znów ktoś obcy wchodzi mię-
-dzy nas. Bo od śmierci matki stosunek Basi do mnie stał
się jakby na wpół macierzyński. Tak, nie znosiłem tego
Laniewicza. W dodatku partyjny bonza. Otrzymana w
więzieniu wiadomość, że się rozchodzą, właściwie mnie
ucieszyła. Jakbym odzyskiwał za murami, bo ja wiem-
14
„dom". Ale to była jej klęska. Wiało od niej zmęczeniem,
do cholery - rozpaczą. Przecież ucieszył ją mój widok.
Ja na wolności to jej triumf. Niemal się popłakała, a
właściwie to się popłakała, bo skoro wyrwała mi się z
uścisku i pognała do kuchni to przecież nie po to, by
zrobić herbatę, ale by skryć się na krótką chwilę. Zosta-
łem ze szczeniakiem. Dla niego najważniejsze było, że
przychodzę z miasta. Bo matka nie chciała go wypuścić.
Przychodziłem. Bolały mnie łydki. Ze Śródmieścia na
Mokotów to kawał drogi dla faceta, który przez dziesięć
lat łaził po celi albo odwalał swoje pól godziny na spa-
cerniaku. Ładna ta ich willa. „Prominencka", jak teraz się
mówi i pisze. Musi im być marnie we dwoje. A ja byłem
czujny. Od razu pomyślałem, że chyba będzie gdzie
sprowadzić moją panią z autobusu. Baśka zrozumie-
Opowiedziałem małemu to i owo z ulicy. Słuchał z
otwartymi ustami. Wyraziste szare oczy chwilami mru-
żył, jakby raziło je jakieś światło. Przerwał mi, gdy mó-
wiłem, że nie puścili ich pod KC. Puścili - ironizował -
trzeba się było przebić. Ja widziałem wujka w„. - wymie-
nił film z lat okupacji z moją młodzieńczą rolą. Od razu
się połapałem, co tu jest grane. Chłopak został z matką -
musiał nienawidzić ojca - eks-sekretarza.
- A chciałbyś, żeby odwiedzili tatusia? - sprowoko-
wałem.
- Jego tam już nie ma. Nawet „oni" nie mogli trzymać
takiego... - zrobił się czerwony.
Pomyślałem sobie, że muszę być u niego dobry. Prze-
cież prokurator nazywał mnie w czasie procesu „ojco-
bójcą" i nie pomagały protesty obrony, że ofiara nie była
moim ojcem. A on pewnie miałby ochotę...
A chłopaczek ogólnie był miły. Porządnie znerwico-
wany. Rumienił się jak dziewczynka, ale politgramotę
wstawiał nieprzytomną. Znalazły się jakieś drukowane
informacje przekazane mi spiesznie - widocznie Basia
tego nie tolerowała. Spostrzegłem tytuł: „Jak partia chce
zagłodzić naród polskL". Wróciła Basia z tą herbatą.
15
Miała czerwone oczy. Już dawno nikt tak na mnie nie
patrzył. To prawda, że rodzeństwo może się po swoje-
mu kochać. Nie znałem dokładnie jej spraw, bo i skąd -
dziesięć lat za murem - i nie myślałem, że tak szybko
opowie mi o wszystkim.
- Kubełku - zwróciła się do syna - idź do swego
pokoju.-
Ale nigdzie nie poszedł, bo zrobiła się sprawa, gdzie
to ja będę mieszkać. W którym pokoju. Moja pani z
autobusu od razu przypomniała mi się tak ostro, że wo-
lałem nie wstawać od stołu, żeby czego nie spostrzegli.
Powiedziałem więc, że nie ma pośpiechu, do snu daleko,
a prośbę to mam jedną, żeby w razie możliwości pokój z
wejściem tak więcej niekrępującym.
- Nie zmieniłeś się - westchnęła z pobłażliwym
uśmiechem i skapowałem, że jakoś mi się to dymanko
ułoży. Może od razu jutro. Piszę jak mi lecą myśli, ale
sam widzę coś zabawnego. Oto jak tylko wyszedłem, nie
tylko myślało mi się po celowemu, ale czasem i palną-
łem coś takiego, że ludzi w towarzystwie zamurowało.
Ale przecież po miesiącu mi przeszło. Jakbym po emi-
gracji wrócił do rodzonego języka. I „ą" i „ę" (pardą -
pierdolę) - jak trzeba - wydrzeźniał w celi inteligentów
mój nieodżałowany Siekierka. Więc tak, wróciłem do
języka środowiska", ale teraz, gdy piszę o tych pier-
wszych dniach, to piszę tak, jak wówczas myślałem.
Samo się tak pisze. A jest to jakby logiczne i gdyby jaki
krytyk kiedyś coś o tym napisanym kombinował, to bę-
dzie w tym widział „świadomy zamysł artysty". Bo z
początku to był z tym moim językiem kłopot Pamiętam
na kolacji u Witka Sanojcy grzmotnąłem coś takiego, że
on dla ratowania sytuacji opowiedział całą historię, jak
to przez dwa wakacyjne miesiące uczył się w Anglii
języka zarabiając jako koniuch w wyścigowej stajni ja-
kiegoś lorda. Witek ma jednego joba. - „Koń i Broń, i
Barwa" - jak się z niego żartowało w teatrze. Jest synem
oficera kawalerii i całe jego nieudane aktorstwo i inspi-
cjenturaz powołania to żarty złośliwego losu. Więc tam
w Anglii po stażu u koniuchów zaprosiła go na londyń-
skie salony jakaś emigracyjna ciotka. I aż się zdziwił,
lakie miał powodzenie. Rozgadał się. Brylował. A Ang-
lików dokoła coraz więcej. Zwłaszcza pań. Czasem coś
między sobą poszepczą, ale rozpytują go bez przerwy. I
śmieją się częściej niż trzeba. Jak ciotka podeszła bliżej,
omal nie zemdlała. Bo angielszczyzna stajni różni się od
salonowej. Także polski z celi od tego języka, co za
murem. Ale ja nie o tym. Więc pokój dostałem na par-
terze i z oddzielnym wejściem. Marzenie. Prosto z
ogródka. Takiej willi to się nie spodziewałem. Basia
pisała, że mają „duże mieszkanie". Co te bidaki we dwo-
je tu robią. Straszny dwór. Ale na najwyższy pić i chrom.
Kuba mi opowiadał, że „stary" (nigdy nie powiedział
ojciec) będzie jeszcze za to odpowiadał. Bo ich willę, jak
już była całkiem gotowa, to jeszcze wykańczano na
„najwyższy standard wyposażenia". Jakieś przedsię-
biorstwo- z Rzeszowa. „Zęby było dalej. Żeby się nie
wydało. A wydało się - triumfował mały. Wyszło. Jak i te
talony-" Ale więcej nie chciał mówić. Naprawdę był
miły, delikatny i ta zajadłość dziwnie mu nie pasowała.
Ale od początku był taki, że jak się to stało, wiedziałem,
że nie mógł popełnić samobójstwa. W każdym razie z
tej dwójki na pewno Basia była bardzie] podejrzana,
raczej o nią bałbym się, nie o małego. Nieprędko dosze-
dłem prawdy, jak to z nimi było w tym małżeństwie
naprawdę. O romansie Laniewicza dowiedziałem się już
wkrótce od Witka Sanojcy w teatrze, ale cała reszta
odsłaniała się przede mną powoli. Oto moja siostrzycz-
ka kierowana babską zasadą poszukała rewanżu. Nie
musiała mieć z tym kłopotów - tak by się wydawało -
bo przecież jest, a raczej była, naprawdę piękną kobietą.
Ale cóż, „pozycja" czasem przysparza kłopotów. Oka-
zało się, że przy pierwszym zagrożeniu jej partner zmył
się w obawie przed mężem, a potem, gdy ona sama
doprowadziła do rozwodu, nazwisko „Laniewicz" było
już dla tego gnoja skażone „prominenckim odium". Po-
dobno jej powiedział, że nosi „skompromitowane na-
zwisko" i człowiek w jego sytuacji i tak dalej. „Sytuacja"
to była jego aktualna pozycja w „środowisku". Bydla-
czek był swoistym ważniakiem w kręgach „opozycji ar-
tystycznej". Coś takiego miałem okazję też poznać
przez ten rok wolności - rok w trumnie. I została moja
opiekuńcza, piękna, dobra, z tym chłopcem, którego
mieliśmy grzebać za parę miesięcy, w willi podejrzanej,
wygodnej, wspaniałej i teraz ze mną - chorym na serce
kryminalistą, „ojcobójcą"... Tak, było mi dobrze w tym
domu strachu i nienawiści. Bo ona bała się o małego, a
on po prostu nienawidził. Jak na lata, które nas dzieliły,
dużo z pętakiem rozmawiałem. Łączyła nas ta niena-
wiść. Nie wyniosłem jej zza muru, ona tam wykiełkowa-
ła, ale ziarno rzuciły te lata - ostatnie czterdzieste, pier-
wsze pięćdziesiąte. Te lata, w których do szkoły aktor-
skiej dostałem się tylko jako „szwagier towarzysza La-
niewicza". Cóż z tego, że był wówczas jakimś pętaczyną
w stołecznym komitecie... Ale w komitecie. Te lata, w
których na szkolnych próbach „Brygady szlifierza Kar-
hana" nasz przewodniczący Zetempe protestował, że
politycznym błędem jest obsadzanie mnie w roli po-
zytywnego bohatera, gdyż moje przekonania i tak dalej.
Jakby gówniarz znał moje przekonania, to by się bał
chodzić ze mną na wykłady. Ale już wówczas ratowało
mnie to, co potem poniosło mnie dalej. Ktoś tam w tea-
trze powiedział, że ja „mogę zagrać wszystko - krzesło i
rodzącą matkę". Tak było. W najlepszych latach przed
moją sprawą zazdrośni koledzy mnie nienawidzili, a
niech mi kto pokaże niezazdrosnych, więc nienawidzili
mnie wszyscy. Mawiali, że jak Dyrektor wkrótce obsa-
dzi mnie w roli Marii Stuart, też się nie zdziwią... Ale
czemu ja teraz piszę o sobie i to o tym, którego już nie
ma. No więc, wracam do właściwej kolejności. Zasy-
piam na miękkim tapczanie w świeżej pachnącej poście-
li i wiem, że jutro będzie tu ze mną moja pani z autobu-
su. Co tam serce. Serce się trzyma. Powiedziałem Basi,
że pierwszy tydzień wolności jest dla mnie. Żadnych
lekarzy.
Następnego dnia byłem w teatrze. Droga trwała dłu-
go, bo żeby się trochę „oswoić z miastem", jak powie-
działem, a tak naprawdę to z wolnością, wybrałem się na
piechotę. Co chwila przystawałem poczytać. To jakiś
Ruch Obrony Praw Człowieka zapowiadał „Marsz
gwiaździsty" w obronie więzionych za przekonania/to
przebrany za psa spiker wychylał się z okienka telewi-
zora z wyciągniętą w stronę widza pięścią. Co jakiś czas
smarowane smołą napisy żądały „dostępu do środków
masowego przekazu". Nie spieszyłem się. Zwłaszcza że
tak naprawdę ta pierwsza wyprawa „do teatru" stresz-
czała się do spotkania z Witkiem Sanojcą. W teatrze,
czy u Witka Sanojcy, ale przecież to na jedno wychodzi.
Mówi się, że przyjaźń zdarza się rzadko. Prawdziwa
przyjaźń. Ja myślę, że równie nieczęsto trafia się mieć
dla kogoś szacunek. To właśnie dziwne. Ja, pupil dyrek-
cji i publiczności, i on - starszy o dziesięć lat aktor na
posadzie inspicjenta. Grywał te swoje ogony, aż przy
kolejnej umowie dyrektor „musiał" z niego zrezygno-
wać - w obliczu pierwszej delikatnej politycznie - jak
się wyraził - sytuacji. Wówczas to przeszedł na stanowi-
sko inspicjenta. To już w naszej hierarchii niemal pra-
cownik fizyczny sceny. Ale został w teatrze. To śmiesz-
ne, dziwaczne nawet, ale był jedynym człowiekiem, z
którego zdaniem się liczyłem. On jeden nie grał na sie-
bie, niczego dla siebie nie chciał, jeśli przeżył swoje
wygnanie ze sceny, to przecież nie dopuścił do wygnania
z teatru, bez którego życia nie widział. A ów skandal
wyniknął, gdy z uwagi na nietypowe warunki zewnętrz-
ne zaoferowano mu rolę w wielkim serialu poświęco-
nym czasom okupacji. Odmówił. Nie podobała mu się
rola generała Okulickiego, dowódcy poakowskiej kons-
piracji londyńskiej. „Fasony naszego Witusia" powie-
dział z niesmakiem dyrektor po powrocie ze zdjęć. Bo
on w tym serialu kreował. „Odmówić takiemu reżysero-
wi F Pytano mnie, czy to aktor z mojego teatru. Na
szczęście mogłem zaprzeczyć. Przestał być aktorem i
nigdy nim nie będzie. Mówiło się przy mnie takie rzeczy.
Raz - bo byłem „ulubieńcem", dwa - bo Teresa (potem
to wyjaśnię, Teresa to żona dyrektora, kiedyś moja
dziewczyna).
Więc napisałem, że „byłem w teatrze", a byłem u Wi-
tka. Jako że teatr ma w sierpniu urlop. A mój abnegat
siedzi w Warszawie. Dla mnie, człowieka zza muru, było
najzupełniej oczywiste, że go zastanę. Zapomniałem, co
to jest urlop. Lato w Warszawie było dla mnie festiwa-
lem, zielenią. Corso, chciałoby się napisać. No, przesada.
Co to, to nie. Zatłoczone kolejkami ulice były czymś, co
mi przypominało, że odszedłem stąd dawno. Gdy istnia-
ły jeszcze sklepowe wystawy. Przecież to były początki
radosnego żarcia. Dziewczyny w importowanych ciu-
chach. Mój Boże, coca-cola. Gdzie się podziała coca-
cola? Ale miało być o Witku Sanojcy. Trafiłem jakbym
wpadł po próbie™ Bo mieszkał opodal teatru i robił
świetną kawę. „Księga jazdy polskiej" a jakże, na swoim
miejscu, na stoliku z telefonem. „Broń i Barwa" ha pół-
kach. Witek! Mój Boże, teraz zrozumiałem, co to jest
dziesięć lat. Każdy rok zapewne coś zabierał z mego
Witka. Dość, że został wysoki, chudy, siwo-łysy, tylko
szczoteczka wąsów starannie przystrzyżonych była nie-
naruszona. Wiedział od Basi, że mam być w tym miesią-
cu zwolniony, ale osłupiał, jakbym spadł z księżyca w
pełni. Coś mamrotał łaskocząc mnie swoimi wąsami,
klepał, poklepywał, macał, czy jestem naprawdę, jakby
podejrzewał, że ktoś mu podrzucił makietę zamiast ży-
wego faceta. No i było gadanie. Najpierw, oczywiście,
jakbyśmy grali w obyczajowym serialu, „czy herbatę?!"
Roześmiałem się. Jeszcze tydzień temu w celi takie pyta-
nie „czy chlapnąłbym czaju" byłoby towarzyskim żar-
tem,a ja teraz mówię serio, żeby dał spokój. Gadajmy.
No i wypłynął w tym gadaniu cały mój stary świat,
20
którego nie mogłem poznać. Bo czy mogłem w działa-
czu „Solidarności", prezesie Towarzystwa Pomocy Wię-
zionym za Przekonania, poznać mego Dyrektora Kon-
rada, przezwanego „Wszystek", który zawdzięczał swój
teatr memu eks-szwagrowi Laniewiczowi... (Może i z
tego spływało na mnie nieco dyrektorskich łask, chociaż
to nie tylko wygórowana ambicja każe mi w to wierzyć).
Dyrektora, posła na Sejm. Postać. Dyrektora recytują-
cego na galowym koncercie „Odę do młodości" mimo
sporego już brzuszka. Nikt się nie śmiał. Towarzystwo
Więzionych za Przekonania. Jezus Maria. To przecież w
ostatnim roku mego pobytu na wolności zdarzyła się ta
wsypa z okazji uroczystej premiery w naszym teatrze,
który dzięki łaskawej protekcji Sekretarza dorobił się
drugiej sceny mimo chronicznego budowlanego kryzy-
su. Oto po premierze „skromne przyjęcie". Do towarzy-
sza Laniewicza podbiega z kwiatami dziewczątko i w
chwili, gdy sekretarz pochyla się, by ucałować je w poli-
czek, jak każe specjalny bon ton towarzyszy sekretarzy,
dziecko buch - całuje sekretarza w rękę. Laniewicz jaki
był, taki był, ale zrobiło się głupio. I wówczas Dyrektor:
no, cóż, nieporozumienie, nikt dziecku nie kazał, ale sły-
szy tu u nas co dzień, że jesteście dla nas jak ojciec-
Chóralny śmiech i nastrój, i sukces. Teraz prezes Towa-
rzystwa Pomocy Więzionym za Przekonania. Śmiejemy
się, ale mój Witek robi mi pryncypialny wykład, że to co
się stało, ta cała „niemal rewolucja" wynikła z po-
wszechnej świadomości, że utrwalony ład jest z gruntu
zły. Nie o to, że ktoś kradł, ktoś tam w inny sposób nad-
używał władzy, a to, że porządek społeczny, cały porzą-
dek, uległ rozkładowi. I nie wolno mi oceniać niczego
przez pryzmat naszego środowiska („nasze" to łaska-
wym zdaniem Witka aktorskie, czy coś takiego), które-
go pozerski, moralizatorski, karierowiczowski akces tyl-
ko kompromituje sprawę... Strasznie jest pryncypialny,
ale o herbacie nią zapomina. Przekrzykiwaliśmy się
przez korytarz, gdy gospodarzył w kuchni.
21
- Jest pojarunek i czaj - mówię grypserą zaciągając
się papierosem.
Śmiejemy się. Jemu nie muszę nic mówić - wie, że
teraz tłumaczę ten świat, który moim być przestał, na
tamten, z którego powróciłem.
Żeby skończyć z tematem „Dyrektor", Witek pokazu-
je mi ulotkę „Towarzystwa".
- Nie masz co teraz czytać, weź do domu. A wiesz,
kto jest autorem? Nie zgadniesz... Ale zgaduję. Od razu
chwyciłem ton. Witek mnie podziwia. Autorem jest
Kostuś, nadworny krytyk Laniewicza, piewca Dyrekto-
ra. Wydał za moich czasów na welurowym papierze
drukowaną broszurę o naszym teatrze. W drugim roku
jego istnienia. No bo któż, jak nie Laniewicz umożliwił,
a Dyrektor stworzył... Było tam i moje zdjęcie. Wstyd się
przyznać-niejedno.
Pytam, co robi Towarzystwo i dowiaduję się, że Dy-
rektor miał wczoraj konferencję prasową w... Paryżu.
- A więzionych na razie tak na dobrą sprawę dwóch
- uśmiecha się wstydliwie Witek.
W tym momencie dochodzi mnie jakieś walenie.
- Ktoś się dobija?
Witek nadsłuchuje. Łomot jak diabli. Widać słuch mu
się stępił.
- Ach tak - mówi. - To Andrzej... - wymawia imię
syna. Pamiętam, coś się czasem pętało pod nogami, gdy
wpadałem przed spektaklem...
- Już w maturalnej klasie. Chodzą razem z Kubą Basi
- informuje przepraszając, że zostawi mnie na chwilę. -
Leży. Złamał nogę. Wakacje w siodle... - skrzywił się. A
ja się śmieję. Mnie jest dobrze. Jakbym się napił.
- Naoglądał się „Księgi Jazdy Polskiej", to i masz. A
głowa w porządku?
- Jak to głowa? - przyjaciel przestaje w progu.
- No, głowa?
- Jechał w toczku.
- Myślałem, że dałeś mu czako dziadka...
22
Sławne czako. Był czas, że tak przezywaliśmy w tea-
trze Witka. „Czako". Ale w końcu się nie przyjęło. Bo
Witek jest synem legionisty - „beliniaka". Ż tych dwu-
dziestu, co w tysiąc dziewięćset czternastym roku prze-
kraczali granicę Kongresówki niosąc siodła na plecach,
bo konie mieli sobie dopiero zdobyć. I czako jego ojca
stało zawsze na stojaku w kącie pokoju, jakoś go tutaj
na starym miejscu nie widzę.
- Chodź, przywitasz gówniarza to i czako zoba-
czysz...
Stoję w progu pokoju i patrzę na leżącego na tapcza-
nie z nogą w gipsie pryszczatego chłopaka. Coś tam
mówię. Śmiejemy się. On mnie pyta, czy nie mam pa-
pierosa, odruchowo patrzę na ojca. Witek pobłażliwie
wzrusza ramionami. Wyciągam swoje extra mocne, wi-
dzę, że paluchy małego są aż żółte od nikotyny. Grzebie
w pudełku, bierze dwa papierosy mrugając do mnie.
Podaję mu ogień. Pryszczata gęba w siódmym niebie-
A będę go trzymał za kark wyłamując mu rękę z pis-
toletem, a będzie chwila, gdy już rozbrojonemu będę
wgniatał lufę w ustępliwy brzuch spazmatycznie bro-
niąc się przed sprawiedliwym odruchem, by nacisnąć
cyngiel...
Nie umiem pisać. To, co przeżyłem, wyłamuje mi po-
rządek chronologiczny, który pragnę zachować dla
prawdy. Ale jak go zachowam, gdy już widzę, że za-
pomniałem napisać, jak znów zatkało mnie miasto, jak-
by ponownie po raz pierwszy zobaczone. Po wczoraj-
szym festiwalu teraz posępne, znudzone kolejkami,
zmordowane i przecież jakoś bardziej zrozumiałe.
Więc nie napisałem: trzeba by to gdzieś wstawić
przed tą rozmową z Witkiem. No i to jeszcze, że w samo
południe zerwałem z biura od tych win moją panią z
autobusu i teraz byłem całkiem spokojny. Ale wracam
do gówniarza. Przygląda mi się, jakby zobaczył we
własnym mieszkaniu wielbłąda: wiadomo, facet zza kra-
ty. I co weselsze „ojcobójca". Ciekawe, jak mu się z
' 23
Witkiem układa? Może ja mu imponuję? Ojciec usłużył
jak trzeba, coś tam mu podał i poprawił i znów możemy
sobie gadać swobodnie.
- Widziałeś te jego paluchy? - mruczy ojciec.
- O co ci chodzi-?
- Smaruje sobie co tydzień jodyną. Żeby żółkły. Bo
ma być nałogowym palaczem. To mu daje autorytet
Witek umie w paru słowach zakapować wszystko i
wszystkich.
- Nie chciałbym, żebyś na mnie pisał donosy - powie-
działem w pewnej chwili, jak już omówił plajtę mojej
Teresy. Nie miałem do niej żalu. Nigdy. Ale przyznaję,
że odczułem coś w rodzaju głupiej satysfakcji. Bo ten
baran Wszystek, nasz Dyrektor, związał się teraz z Ma-
lała Wrzoskiewicz-. Kto to jest, do cholery. Malała
Wrzoskiewicz? Nie pamiętasz Wrzoskiewicza?
Owszem, pamiętam, kto by nie pamiętał takiego błazna.
Więc Malała to jego żona. Witek pokazuje mi okładkę
„Ekranu". I już wiem. Znam Malalę lepiej niż dobrze.
Przemycone okładki tych pism to nasze pin up girl. Le-
ciało się pod taką w konia lepiej niż w naturze. Właśnie
tę Malalę wypożyczaliśmy sobie ostatnio z Zenkiem
Siekierką. Podpis był obdarty. No, ale nie będę truł
takich opowieści poczciwemu Witkowi On zresztą
może myślał, że jeszcze w jakiś sposób obchodzi mnie
Teresa. Bo mówił, że podziwia, jak ona wspaniale gra,
że niczego nie wie, niczego nie zauważyła, nic się nie
dzieje. W teatrze gra nadal panią dyrektorową. Ale
sprawa poszła tak daleko, że on (baran - Dyrektor -
umiejętnie bezpartyjny eks-pieszczoch Laniewicza, dziś
prezes Towarzystwa Opieki nad Więzionymi za Przeko-
nania) zaangażował Wrzoskiewicza z żoną na stałe.
- Wyobrażasz sobie, Wrzoskiewicz w naszym tea-
trze- - lojalność Witka wobec instytucji, która tyle razy
okazała, że ma go w dupie, była wzruszająca-.
No tak. Chyba mi nie pójdzie, nie nauczę się pisać. Już
pora przestać rzucać mięsem. Jestem z tej strony muru.
24
A temu co będzie czytać, o ile taki się znajdzie, powinie-
nem może wyjaśnić co za Teresa. Bo jeśli się o kimś
pisze, to powinno być wiadomo, kto to jest. Moja pier-
wsza miłość ze szkoły teatralnej: najzdolniejsza na
roku. Szare włosy. .Duża uroda, ale jak chciałem przy-
wołać ją w pamięci to zawsze te szare włosy. Wspaniałe.
Ja od razu byłem zaangażowany. Jeszcze przed przed-
stawieniem dyplomowym. A jakże - Dyrektor Konrad.
Ktoś pokazał mu palcem. Bo wówczas w szkole nie
wykładał. Ja zaangażowany, a ona choć piękna i zdolna
jeszcze nie. Ktoś tam obiecywał, coś miała zaklepane...
A ja wpadłem od razu w wielkie obroty. Duża rola.
Wprawdzie w zastępstwie nagłym, ale od razu sukces.
Tamten wyzdrowiał, a Dyrektor zostawił mnie w pier-
wszej obsadzie. Ale ja wówczas byłem oszalałym kibi-
cem. Mecz był w Katowicach. Ludzie mnie lubili, ale
żeby Wszystek miał zwolnić z przedstawienia, co to to
nie. Ale ludzie mnie lubili - „zachorowałem" - zaświad-
czenie się znalazło. Pech chciał, że operator Kroniki Fil-
mowej, mój koleś, chciał mi zrobić przyjemność... Dość,
że Dyrektor w parę dni potem, gdy już wróciłem do
zdrowia, ujrzał nas na ekranie. Akurat w porze, gdy roz-
grywa się przedstawienie w Warszawie, Jego" aktor
wydziera się na stadionie. A obok ta piękna szarowłosa,
czyli Teresa. Zebrałem za swoje, ale jakoś się udobru-
chał i pyta co to za jedna, którą całowałem jak nasi
strzelili gola. No i w ten sposób w miesiąc po meczu
Teresa została do nas zaangażowana. Tyle o niej. Żad-
nego żalu, kiedy spostrzegłem, co się dzieje. Sam druż-
bowałem na ich ślubie... A teraz słyszę: Malała.
- Stary - spytałem nagle Witka - co by się stało, jak-
bym zaproponował „gościnne występy"? Jeśli serce po-
zwoli - nie byłem jeszcze w klinice... - sam nie wiedzia-
łem, co mi strzeliło do głowy. Nagle zachciało mi się
„wrócić", choć na chwilę... - Oczywiście żartuję z „goś-
cinnym", ale gdyby tak chyłkiem postatystować- Należy
mi się coś od życia.
25
No i stało się. Pierwszy kiedyś aktor sceny zgłasza się
na statystę do inspicjenta. Ale tak naprawdę były to tyl-
ko pogaduszki przyjaciół. Mój Witek był przetrącony.
Zaangażował się bardzo mocno w .sierpień osiemdzie-
siątego, podpisywał jakieś apele, organizował „środowi-
sko". A teraz? Żeby go streścić najzwięźlej, to by było
tak: były (i są) autentyczne powody do gniewu, do buntu,
do rozpaczy. I wtedy chciał w tym być... Ale teraz. Już
nie tylko to, że ogarnął ludzi amok, że przestali mie-
szkać tu nad Wisłą, wyprowadzili się na jakiś amerykań-
ski księżyc, ale w dodatku, co to za ludzie! Ci, co teraz
wypłynęli... Co z tego, że gniew, że bunt, że tamto
wszystko było autentyczne. Teraz ludzie co tym rządzą,
autentyczni nie są. Ani trochę. A najgorzej to wygląda w
naszym środowisku. Romantyzm, ekstaza, idealizm -
wszystko cacy, jak mówią z kolegami mego syna. Ale to
samo plecie twój przyjaciel Zajączkowski - przecież go
pamiętasz? (pytanie, któżby nie pamiętał starego Zają-
ca). Więc z jednej strony idealizm głupich gówniarzy, a z
drugiej co? Czy może „romantyzm" starszego zdziecin-
nienia? Naprawdę bardzo był rozgoryczony i kwaśny
mój wspaniały Jedyny i wierny Witek Sanojca.
Tak w ogóle i tak „ideowo". Ale niezależnie od tego
wkrótce zobaczyłem „coś z życia". Bo dotychczas (poza
panią z autobusu, wina słodkie) - wszystkiego dowiady-
wałem się z ludzkiego gadania. Aż do chwili gdy poja-
wiła się żona Witka. Przecież nie należy chyba do obo-
wiązku piszącego przedstawianie każdej pojawiającej
się postaci. W czasie gdy zabierano mnie za mur, Sanoj-
cowie byli przykładnym małżeństwem. Chowali tego,
dziś pryszczatego, kłócili się w normie. Ona jakoś znosi-
ła degradację męża, który za jej czasów zmienił status
aktora na inspicjenta. Tak było. Ela - lekarz z zawodu.
Piszę o tym, bo stałem się mimowolnym świadkiem sy-
tuacji, która mi uprzytomniła, że i tutaj zmieniło si^
wszystko. Bo rozległ się dzwonek^jakieś głosy w kory-
tarzu. Nie poznałem Eli. I z nią ktoś drugi... Również nie
'•.
26
poznałem. No, bo nie znałem, jak się miało wkrótce oka-
zać. Coś tam poszeptali i usłyszałem, jak wkroczyli do
pokoju gówniarza. Teraz egzaltowane okrzyki matki
pozwoliły mi rozpoznać Elę. Wrócił Witek. Bez obja-
wów entuzjazmu oznajmił, że matka Andrzejazawiado-
miona o wypadku syna wróciła właśnie znad morza.
No i przywitałem żonę mego przyjaciela. Rzeczywiś-
cie - baba nie do zdarcia. Jakbym ją wczoraj pożegnał.
No, może odrobinkę przydymiona przez tę podróż.
Bądź co bądź paręset kilometrów. Ale wóz luksusowy.
BMW - zaraz się dowiedziałem ściskając dłoń szczupłe-
go pana w mocno średnim wieku. Jeszcze wówczas nie
wiedziałem, że witam „Elę Audi" i „Króla Szczypiorku" -
oto jakie imiona nosiła ta para, bo była to jak, się wnet
okazało, para. „Audi" to od samochodu, którym jeździła,
kupiwszy go „okazyjnie" właśnie od tego pana, jak się
okazuje podwarszawskiego superbadylarza. Ów „za-
kup", zdaniem teatralnego środowiska, dokonany został
w ramach „wymiany naturalnej", jak określił to jakiś
dowcipniś.
Tak więc dowiedziałem się od Witka o klęsce mojej
Teresy i obejrzałem klęskę jego. Bo dość łatwo przyszło
mi się zorientować, co tu jest grane.
Więcej o tym nie napiszę - ani słowa. W końcu to nie
należy do mojej opowieści. Ale czy na pewno?
Z Basią nie przelewki. Następnego dnia z wypchaną
teką udaję się w drogę. Nowa piżama (gdzie ona to
kupiła - a może to po Laniewiczu?), maszynka do gole-
nia, pędzel. Na widok mojej wytartej resztki siostrzycz-
ka się wzruszyła. Zresztą pędzel to już na pewno w
spadku po Laniewiczu. Gdzieżby dziś można kupić...
Dość, że z całym majątkiem w teczce. Dopchanej jesz-
cze gazetami. Bo czytałem w tych dniach łapczywie.
Wszystko. Ale do rzeczy. Więc „spakowany", prowadzo-
ny za rączkę jadę do Anina. Lecznica Kardiologiczna.
Kiedyś „rządowa". Bystry przedostatni premier próbo-
27
wal rozmaitych gestów - przekazał obiekt dla „lecznic-
twa otwartego" (tak się to u nich nazywa: „otwarte",
znaczy „dla ludzi", chociaż ja przychodzę z „zamknięte-
go", co jest także dla ludzi). W końcu cały mój urlop,
całą przerwę w karze, zawdzięczam mojemu sercu. Wię-
zienna medycyna przyzwyczajona do krojenia żołądka i
kich po „połykach" nie ważyła się podnieść noża na
moją zastawkę. Siostrzyczka umiejętnie wykorzystała
mój sygnał o stanie zdrowia i oto jedziemy. Co zabaw-
niejsze, to do tej „otwartej" lecznicy trafiam zapewne
dawnymi jej chodami z czasów Laniewicza. Ale obojęt-
ne. Na razie jadę podobno na badania, obserwację itd.
W zależności od diagnozy: albo zaraz pod nóż, albo
„okres przygotowawczy" w domu. Bo nacisk pacjentów
duży, a ja z kolei nie wyobrażam sobie, żebym tu wy-
trzymał zbyt długo. „Stawał, stawał, aż zawał" zauważył
ponoć znajomy satyryk powalony przez atak, ale ja
jeszcze nie zostałem powalony, a teraz po więzieniu
wytrzymać choćby parę dni bez pani z autobusu będzie
ciężko. Chyba żeby się na miejscu coś znalazło. Nie
ujawniam moich kosmatych myśli, bo siostrzyczkę cał-
kiem zasuszyło. Ta sprawa z Laniewiczem po prostu ją
przetrąciła. Nie ujawniam jej także, że w teczce mam
sporo zatajonych lektur wręczonych mi przez Kubę w
tajemnicy przed mamą. Książka, parę broszur- Nauczy-
łem się nawet nomenklatury - z obiegu nieoficjalnego,
czy jakoś tak... i „niezależna oficyna wydawnicza". To
wszystko od Kuby. Kuba to jakiś poważny „klasowy" (w
znaczeniu „szkolny") polityk. Myślę, że nawet „działacz"
- może kolporter. Chyba dobrze rozumiem te tęsknoty.
Sam z pokolenia „młodszych braci", tych co patrzyli jak
starsi, nieszczęśni „Kolumbowie", robili pokracznie i
krwawo tę niedorobioną nigdy przez nas Rzeczpospoli-
tą. Po ich klęsce my daliśmy się zwariować. Z miejsca
przestaliśmy chcieć tego, co dla nich było święte. Dla
nas stało się śmieszne, bo przegrane. Te pierwsze lata
zetempowskiej euforii i to co potem? Ciekawe skąd ten
y,
28 f
r
mój �