Brandstaetter Roman - Jezus z Nazarethu(3)
Szczegóły |
Tytuł |
Brandstaetter Roman - Jezus z Nazarethu(3) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Brandstaetter Roman - Jezus z Nazarethu(3) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Brandstaetter Roman - Jezus z Nazarethu(3) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Brandstaetter Roman - Jezus z Nazarethu(3) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Roman Brandstaetter
Jezus z Nazarethu
Strona 3
Strona 4
Część I
Czas milczenia
Za czasów Heroda, króla Judei
Herod obudził się o świcie i wezwał do siebie balwierza Tryfona, który usługiwał
mu od wielu lat i znając kapryśny sposób życia swojego pana, zawsze był gotów,
niezależnie od pory dnia i nocy, na każde jego wezwanie, a nawet umiał naturę
swoją tak dostosować do wymogów wiernej i nieustannej czujności, że zbudzony ze
snu – a nie był to właściwie sen, lecz senne czuwanie – mógł natychmiast przytomnie
i rześko spełnić każde królewskie polecenie. Więc upłynęło zaledwie kilka chwil, gdy
balwierz się zjawił i począł oliwą nacierać policzki króla, który pogrążony
w myślach, zamknął po źle przespanej nocy znużone powieki i odchyliwszy głowę
ku tyłowi, ufnie poddawał obnażoną szyję dłoniom i brzytwie wiernego sługi. Herod
zwykł podczas golenia rozważać osobiste sprawy, gdyż monotonne ruchy pędzla
i zapach oliwy zaprawionej nardem pobudzały jego wyobraźnię, czułą na wszelkie
bodźce zewnętrzne. Tym razem z niezwykłą uwagą rozmyślał o śnie, który go
znowu, po wielu latach, nawiedził tej nocy.
Stał nad morzem i widział przepaść wypełnioną wezbranymi falami martwych
głów, bijącymi w gwałtownym przypływie o płaski brzeg. Gdy pochylił się nad nimi,
rozpoznał w tej ławicy czaszek obciągniętych żółtą, pergaminową skórą głowy
arcykapłana Arystobula, żony Mariamne, świekry Aleksandry, pomordowanych
dworzan, zauszników i sług. Morze ciągnące się aż po daleki horyzont kołysało się,
szumiało, przelewało się wysokimi falami, niespokojne i gniewne. Zanurzył dłonie
w tym żywiole i wyłowił jedną głowę, potem drugą, trzecią, czwartą, ułożył je na
piasku i począł im się uważnie przyglądać, a im dłużej wpatrywał się w ich puste
oczodoły, tym większe ogarniało go przerażenie, gdyż wprawdzie każda z nich
miała swoje własne rysy, ale równocześnie miała rysy jego twarzy, więc nie wiedział,
czy patrzy w cudzą twarz, czy we własną. Krzycząc, wrzucał czaszki z powrotem do
morza. A one, odpływając, śpiewały uroczystą pieśń, której słów mimo wytężonego
słuchu i nasilonej uwagi nie mógł zrozumieć, i wiedział tylko, że w owych słodkich
Strona 5
i nęcących słowach kryje się całe przeznaczenie jego życia, i dlatego wabiony ich
niezrozumiałą i syrenią wymową szedł za nimi w morze, coraz głębsze i burzliwsze.
Obudził się z krzykiem.
Ten sen trapił króla od bardzo wielu lat, w nierównych odstępach czasu.
Z początku chciał owo senne widzenie zataić przed swoim wykładaczem snów, ale
po namyśle przeważyła rozsądna chęć dowiedzenia się, o czym śpiewały
niesamowite czaszki. Przypuszczał bowiem, że w ich niewyraźnym śpiewie kryła się
jakaś groźba, czego zresztą nietrudno było się domyślić, gdyż sens tego snu, poza
samą pieśnią, był zawstydzająco jasny. Wykładacz, zapoznawszy się z jego treścią,
wyjawił królowi, że czaszki śpiewały wróżebną pieśń o niebezpieczeństwie
grożącym mu ze strony synów, którzy kiedyś w przyszłości, gdy staną się
młodzieńcami, godzić będą na jego życie. Niestety wykładacz nie mógł ustalić,
których spośród licznych synów króla miały na myśli śpiewające czaszki. Herod
z rozbrajającą szczerością opowiedział chłopcom swój sen, ale pewne jego szczegóły
zataił, jedne dodał, inne ujął, i dzięki tym przezornym zabiegom zmieniwszy nieco
jego znaczenie, starał się wzbudzić w ich świadomości lęk przed losem tych, którzy
kiedyś w przyszłości poniosą zasłużoną karę za wiarołomne knowania i spiski. I tak
strasząc chłopców od dzieciństwa swoją senną zmorą, wierzył, że uda mu się wpoić
w ich serca uległość, ślepe posłuszeństwo i podziw dla wszystkich jego czynów,
przedsięwzięć i działań. Chłopcy, słuchając ojcowskiego opowiadania, wprawdzie
drżeli ze strachu, ale okazało się, że te pedagogiczne środki nie zapobiegły tragedii.
Przed kilkoma laty Herod, snując urojone – a może prawdziwe – podejrzenia,
zgładził dwóch spośród swoich synów, urodzonych z nieszczęśliwej i rzewnie
opłakiwanej Mariamne. Od tej pory sen o śpiewających czaszkach przez wiele lat nie
powracał. Aż nagle tej nocy znowu go nawiedził w całej swej grozie i dręczącej
wspaniałości. Król zrozumiał jego mądrą wymowę. Czaszki niewątpliwie tym razem
śpiewały pieśń o pierworodnym Antypatrze, zrodzonym z Doris, Idumejki,
ambitnym i nie przebierającym w środkach młodzieńcu, na którym od dłuższego
czasu niecierpliwie spoczywał jego podejrzliwy wzrok.
Tymczasem brzytwa sprawnego Tryfona spłynęła na podgardle króla. Stary
balwierz, wygalając królewski podbródek, czuł się jak drwal, który przykłada topór
do korzeni dębu. Wiedział, że w jego rękach spoczywa teraz los królestwa
i wystarczy jeden sprawny ruch brzytwą, a głowa królewska odcięta od tułowia
skakać będzie po ziemi w konwulsyjnych drgawkach. Przerażony tą wizją – sam
fakt, że się ośmielił wywołać ją w sobie w tak poufałej bliskości władcy, napełnił go
drżeniem i strachem – szybko odjął brzytwę od gardła Heroda, który wycierając
ręcznikiem gładkie policzki, rzekł z uznaniem: – Dziś mnie nie zaciąłeś, kochany
Strona 6
Tryfonie.
Zdarzenie przed Ołtarzem Kadzielnym
O tej samej porze, gdy Herod wycierał ręcznikiem twarz, Zecharia, kapłan ze
zmiany Abijama, po kilkugodzinnej podróży, którą odbył na swej wiernej oślicy
Midbar, przybył do Jerozolimy. Z domu swojego w Ejn Karem wyjechał o północy,
gdyż chciał jeszcze o świcie zdążyć na otwarcie bram Świątyni Pańskiej – zawsze
podniośle przeżywał nawoływania lewitów, zapowiadających z wież świątynnych
wschód słońca – gdzie następnego dnia miał rozpocząć służbę Bożą ku chwale
Niewidzialnego. Czuł się rześko i krzepko. Przed miastem zsiadł z oślicy i na dowód
swojej głębokiej czci dla Jerozolimy drogę prowadzącą z doliny ku wysoko
położonemu miastu odbył piechotą, mimo podeszłego wieku bez zbytniego
zmęczenia. Przez Bramę Ogrodową wjechał do śródmieścia, na Xystos pozostawił
Midbar pod opieką dozorcy i udał się na Dziedziniec Pogan, szeroki plac, będący
miejscem handlu, spotkań i przechadzek jerozolimskich mieszkańców i przybyszów
z całego kraju.
Tutaj o wczesnej porze gromadzili się wierni, którzy czekali na rozpoczęcie
modlitw i składanie ofiar. Tutaj, na samym dziedzińcu i pod sąsiednimi portykami,
wśród zgiełku, wrzawy, rozmów, targów i nawoływań uwijali się handlarze kozłów,
owiec, gołębi i synogarlic, sprzedawcy kadzideł, mirry i aloesu – nawoływali się
wzajemnie bez potrzeby, jedynie dla pomnożenia powszechnej wrzawy, gdyż czuli
się w niej jak ryby w szumiącym żywiole – oraz pieniężnicy, którzy nie tylko
wymieniali greckie, rzymskie i egipskie pieniądze na świątynne sykle – tylko
w syklach można było składać datki do skarbon – ale również zawierali zyskowne
dla siebie umowy z ofiarnikami, udzielali im pożyczek, często na wysokie odsetki,
chociaż Tora wielokrotnie potępiała lichwę – ribith – a lichwiarzom pobierającym
wysoki procent groziła surowymi karami.
Środkiem dziedzińca szedł chłopiec i prowadził na postronku jednoroczne jagnię,
które szarpiąc się i becząc, ciągnęło go w przeciwnym kierunku, ku bramie, mimo
żywych, lecz czułych i łagodnych perswazji zakłopotanego wyrostka. Zecharia
poklepał jagnię po karku, a potem z równą tkliwością pogładził czarną, kędzierzawą
czuprynę chłopca i smutnie się zadumał, albowiem lubił dzieci, ale Elohim nie
obdarzył go potomstwem. Natychmiast jednak z powodu żony swojej Eliszeby, którą
bardzo kochał, chociaż była bezpłodna, pożałował swojego smutku i zamyślenia.
Głęboko westchnąwszy – było to westchnienie niezwykle wzruszające i niewinne,
gdyż nie było w nim skargi ani goryczy, ani tym bardziej wyrzutu, lecz pokorne
Strona 7
pogodzenie się ze Sprawiedliwością – wszedł do domu kapłańskiego i udał się do
oczyszczającej kąpieli, w której życiodajna woda obmyła jego ciało z brudu ziemi,
a jego duszę z wszelkich westchnień, nawet owych najbardziej wzruszających
i niewinnych. Cały dzień i noc spędził na modłach. Następnego dnia o wczesnym
świcie, gdy otwarły się bramy Świątyni, a lewici uderzając w cytry i harfy śpiewali
psalmy, a lud leżąc pokotem na ziemi głośnym jękiem przywoływał Boga i wraz
z chórem kapłanów zmawiał Szema Israel, Zecharia, odziany w białą tunikę
o długich rękawach i przepasany haftowanym pasem, ciągnął losy w Komnacie
Białych i Czarnych Kostek. Tym razem los wyznaczył go do spełnienia obowiązków
kapłańskich przed Ołtarzem Kadzielnym.
Długim orszakiem wracali kapłani przez Dziedziniec Kapłanów obok Ołtarza
Całopalenia do Świątyni, każdy na wyznaczone losem stanowisko, a wchodząc
w progi cedrowe, prowadzące do Świętego Przybytku, nad którego bramą zwisała
rzeźbiona w złocie kiść winogronowa, symbol mądrości Elohim i dzieła Stworzenia,
pochylili nisko głowy, a oblicza ich były ożywione podziwem i czcią dla ważności
i powagi tego miejsca.
Zecharia czuł w sercu dojmujący niepokój. Zdawało mu się, że jego modlitwy
zmówione o świcie były chłodne i puste i dlatego na pewno nie znalazły łaski przed
obliczem Pana. Często, mimo swej głębokiej i żarliwej wiary, przeżywał takie
nastroje. Nie mogąc czy nie umiejąc ich przewalczyć, gdy czuł, że jego umiejętność
modlitwy staje się coraz uboższa, przestawał oblekać w słowa kipiące w nim uczucia
i tylko milczącym wnętrzem starał się okazać Przedwiecznemu miłość
i przywiązanie, ale nigdy nie był pewny, czy mu się to udaje, zwłaszcza że owa
swoista kontemplacja była raczej owocem gorzkiej bezsilności ducha niż świadomym
dążeniem do jedności z Panem Zastępów. Teraz znowu naszła go taka trudna
chwila. Stanął przed Ołtarzem Całopalenia, ujął w szczypce rozżarzone węgle
i wrzucił je do kadzielnicy, po czym wraz z młodym lewitą, który sypnął na żar garść
bursztynu, sproszkowanej mirry i aloesu, udał się przed Ołtarz Kadzenia,
zbudowany z akacjowego drzewa, obitego złotymi blachami. Jego cztery kąty
ozdobione były złotymi rogami, symbolami Pańskiej wszechmocy. Zecharia
przystawał przed każdym z rogów Ołtarza i wahadłowym ruchem kołysał
kadzidłem, które buchało srebrnym dymem i wypełniało nim świątynne wnętrze,
a starcowi zdawało się, że kadzidlane kłęby układają się w kształt ludzkiej postaci.
Z początku sądził, że jest to złudzenie, ale gdy zjawisko stawało się coraz bardziej
wyraziste – zarysowywał się kształt głowy, tułowia, rąk i nóg, wprawdzie nieco
zamazany i poruszony, jakby był odbiciem człowieka w falującej wodzie, ale mimo
to o tyle wyraźny, że można było go określić mianem ludzkiej postaci – kapłan
Strona 8
zrozumiał, że staje się świadkiem niezrozumiałego dlań misterium, i dlatego zadrżał
wielkim drżeniem. A gdy wreszcie usłyszał głos, tak był nim zaskoczony, że nie był
pewny, czy mówił on z obłoku ustami kadzidlanej postaci, czy też doszedł go
z dalekiej przestrzeni, a owa postać z falującego przed nim dymu była tylko stróżem
tego głosu, a może nie stróżem głosu, bo po cóż El Szaddajowi – od pierwszej chwili
był pewny, że to był głos El Szaddaja – potrzebny był stróż głosu, więc może była
raczej stróżem jego, biednego starca Zecharii, pilnującym, aby wszystko
jednoznacznie i wyraźnie zrozumiał. Ale tak był przerażony tym wszystkim, co
słyszał i co się na jego oczach działo, że z trudem pojął sens wypowiedzianych słów.
– Nie lękaj się, Zechario – mówił Głos. – Modlitwa twoja została wysłuchana. Żona
twoja, Eliszeba, porodzi syna, a ty dasz mu imię Johanan, co znaczy: Jahwe się
zmiłował. On będzie twoją radością i weselem, a wielu z powodu jego narodzenia
radować się będzie. Albowiem wielki będzie przed Elohim, wina i innych napojów
upajających pić nie będzie i już w łonie swej matki napełniony będzie Duchem
Świętym. Wielu spośród synów Izraela nawróci do Elohim, do ich Boga. On to
poprzedzać Go będzie w duchu i mocy proroka Elijahu i sprawi, że serca ojców
skłonią się ku synom, a zbuntowani powrócą do prawego usposobienia, i w ten
sposób przygotuje Panu lud uległy – tak mówił Głos, a Zecharia przypomniał sobie,
że dzisiaj nie modlił się o płodność Eliszeby, ale natychmiast zmiarkował, że przed
obliczem Elohim nie wszystko jest modlitwą, co jest modlitwą, a modlitwą nie musi
być modlitwa, a może nią być błagalny wzrok wzniesiony do nieba albo płacz, albo
po prostu głębokie westchnienie. A ponieważ wchodząc do Świątyni Pańskiej
westchnął głaszcząc kędzierzawą głowę chłopca i pomyślał wtedy o smutnej
bezpłodności swojej żony, więc Pan przyjął jego westchnienie za modlitwę,
albowiem wszystko jest w Jego mocy, a każdy krok człowieka odmierzany jest Jego
wolą. I to Zecharia zrozumiał. Ale z powodu starości swojej i swojej żony nie mógł
zrozumieć innej sprawy, i dlatego stał nieruchomo jak słup soli, i tylko głową
wykonywał przeczące ruchy, które były zapewne refleksem wahadłowego ruchu
kadzielnicy, a wtedy Głos, który poznał niedowiarstwo i słabość starca, obwieścił
mu, że Pan za owo zwątpienie ukarze go niemotą do czasu, aż się wypełni Jego wola.
Dym kadzidlany rozpłynął się w powietrzu.
Zecharia, który był z natury rozważny i trzeźwy i jak każdy syn Izraela wierzył
przede wszystkim w to, czego nie widział – wierzył przecież w Niewidzialnego –
ujrzawszy przed sobą młodego lewitę, usługującego mu podczas obrządku kadzenia,
już był skłonny przypuścić, że ów sługa świątynny i postać z falującego dymu były
jedną i tą samą postacią, gdyby nie pewien drobny, ale bardzo niepokojący szczegół,
potwierdzający w pełni prawdę tego, co słyszał i widział. Otóż bowiem, gdy
Strona 9
wyszedłszy na dziedziniec świątynny, gdzie zgromadzone tłumy czekały na jego
błogosławieństwo, chciał zaśpiewać hymn na chwałę Pana i Jego zastępów, zamiast
słów wydobył się z jego ust niezrozumiały bełkot. Wyrzucił przed siebie ręce i za
pomocą ich gwałtownych ruchów chciał przekazać ludowi swoją radość, szczęście
i błogosławieństwo, ale ponieważ były to gesty nieczytelne, zagmatwane i ciemne,
lud nie rozumiał ich sensu i tylko się domyślił, że Zecharia, kapłan ze zmiany
Abijama, miał widzenie w Świątyni Pańskiej. A starzec, padłszy na ziemię, zapłakał.
Radość starca
Była księżycowa noc, gdy niemy wracał z Jerozolimy do Ejn Karem. Zstępując
w wąwóz między sady oliwne i terebintowe lasy, rosnące na jego zboczach, obejrzał
się za siebie – miał zwyczaj, ilekroć opuszczał Jerozolimę, przystawać w tym miejscu
i ogarniać panoramę miasta skupionym i błogosławiącym spojrzeniem – i ujrzał
w górze, w świetle miesiąca, spiętrzone domy Syjonu i Akry, a nad nimi złotopłowy
masyw Świątyni, którą dotychczas zawsze żegnał z żalem, tym razem jednak
z zawstydzającą ulgą i z większym niż zazwyczaj pośpiechem. Ale im bliżej był
domu, tym większe było jego podniecenie i dlatego ku wielkiemu niezadowoleniu
mądrej Midbar, śpieszącej do smacznego obroku i zasłużonego spoczynku, raz po
raz ściągał jej uzdę i przymuszał ją do stawiania powolnych kroków, co wprawdzie
pod pewnym względem odpowiadało refleksyjnemu charakterowi oślicy, ale teraz
sprzeczne było z wymaganiami jej pustego żołądka. Siedział wygodnie
w czerwonym siodle i jadąc krok za krokiem rozważał, jak ma opowiedzieć żonie –
był przecież niemy – swoje widzenie, które by może nawet przezornie przed nią
zataił, gdyby nie dojmująca świadomość, że ono w równej mierze, a może i przede
wszystkim, i jej dotyczyło. Gdy wreszcie oślica zaczęła piąć się pod górę po ciemnym
zboczu wąwozu – znał świetnie tę drogę, albowiem przemierzał ją niezliczoną ilość
razy – przed jego oczami roztoczył się widok na leżący na tarasach Ejn Karem,
wprawdzie jeszcze odległy, ale wyraźny, i wtedy Zecharia poczuł się tak, jakby
przed czymś uciekał, więc bronił się przed tym uczuciem, gdyż w żadnym wypadku
swojego wyjazdu z Jerozolimy – wyjechał w przepisanym czasie, po wykonaniu
wszystkich obowiązków kapłańskich – nie uważał za ucieczkę. Niewątpliwie wracał
do domu z wielką, szczęśliwą i dobrą nowiną. Jeżeli był niespokojny, to chyba tylko
z powodu przepowiedzianej przyszłości dziecka, gdyż wiedział, że czeka je los
wprawdzie błogosławiony, lecz ciężki, jak każdego człowieka, na którym spoczęło
oko Elohim.
Zecharia starał się, najściślej jak mógł, odtworzyć to wszystko, co widział i słyszał
Strona 10
w Przybytku. Nigdy dotychczas nie widział anioła. Trudno byłoby mu opisać owego
męża, który ukształtował się na jego oczach z kadzidlanego dymu. To nie była postać
ludzka, chociaż miała wszelkie cechy ludzkiej postaci. Zresztą trudno mówić
o kształcie, gdyż nawet słowa, które wypowiedział tajemniczy posłaniec, nie były
właściwie słowami, lecz czystymi pojęciami, działającymi bez pośrednictwa
jakichkolwiek dźwięków, a jeżeli nazywał je Głosem, to tylko dlatego, że nie znał
innego słowa na określenie zjawiska, za pomocą którego Elohim przekazał mu
radosną wieść. Zecharia wiedział, że owego anioła, jak i to wszystko, co mu on
opowiedział, należy dopiero na język ludzki przetłumaczyć, a nie było to łatwe ani
proste, zwłaszcza dla niemego, który wprawdzie, jako człowiek Wschodu, umiał
wyrazić gestami stany swojej duszy, ale mimo to nie umiałby opowiedzieć dziejów
owej chwili przed Ołtarzem Kadzielnym nawet za pomocą bogatej ilości gestów
i najbardziej wyrazistej mimiki twarzy. Zatem pogodził się z myślą, że Eliszeba do
czasu nic nie dowie się o jego rozmowie z Głosem, ale na myśl, że biedna kobieta
rozpaczać będzie z powodu jego kalectwa, wielce się zasmucił i dlatego miał nieco
żalu do Głosu, że uciekł się do tak złożonego działania, zamiast po prostu
zobowiązać go solenną przysięgą do zachowania tajemnicy o zdarzeniu
w Przybytku. Do wyraźnego oświadczenia Głosu, który mu zapowiedział, że jego
niemota będzie karą za dobrotliwe niedowiarstwo, nie przykładał wielkiego
znaczenia, gdyż całe to działanie uważał tylko za święty pretekst, którym posłużył
się Elohim. Wprawdzie błogosławioną zapowiedź przyjął z odrobiną niepewności
i zrozumiałego w jego wieku zakłopotania – niezbyt szczęśliwy był tylko ów
przeczący ruch głową, przypominający wahadłowy ruch kadzielnicy – ale w jego
niepewności i zakłopotaniu nie było ani nieposłuszeństwa, ani sprzeciwu. Ponieważ
jednak nie był pewien, czy naprawdę ani przez chwilę nie wątpił o tym, co słyszał,
począł modlić się do El Szaddaja i błagać Go o odpuszczenie grzechu niedowiarstwa,
i patrząc swoimi starczymi, ale jasnymi oczami w szarzejące na wschodzie niebo,
przyznawał się przed uśmiechnięto-surowym obliczem Pana do chęci zbyt łatwego
usprawiedliwienia się z niewdzięcznych uczuć, którymi przywitał w Przybytku Jego
mówiący Głos.
Słońce już wschodziło, gdy Zecharia kołysząc się na mądrej oślicy Midbar przybył
do domu i wyciągnął bezradne ręce do stojącej w progu Eliszeby. Minęła dłuższa
chwila, zanim niewiasta zmiarkowała, że Zecharia zaniemówił.
Spojrzała na męża z przerażeniem.
Wiedziona przeczuciem – jak przez mgłę słyszała głos swojego zmarłego ojca,
również kapłana, który zwykł mawiać, że wielkie są sprawy biorące swój początek
z milczenia – poczęła szybko kojarzyć nagłe kalectwo męża ze swoim własnym
Strona 11
stanem, o którym jeszcze nie zdążyła mu powiedzieć, albowiem podczas jego
nieobecności stwierdziła ku swojemu radosnemu zdumieniu, że jest w stanie
błogosławionym. Wstrząśnięta tym odkryciem, nie mogła doczekać się powrotu
męża, podczas pracy naczynia wypadały z jej rąk, bez celu snuła się po domu z kąta
w kąt i modliła się żarliwie, i dziękowała Elohim za to, że podniósł nad nią swój róg
i okazał jej łaskę, i uczynił cud w jej łonie. Ale mijając sąsiadki, nie podnosiła głowy;
była tak samo cicha i skromna i tak samo zawstydzona jak przedtem, tylko teraz już
nie gorzkim zawstydzeniem bezpłodności, ale słodkim zawstydzeniem brzemienia.
Patrząc na Zecharię, postanowiła być ostrożna w swoich przeczuciach
i skojarzeniach i z zimną rozwagą wsłuchiwała się w swój głos wewnętrzny, starając
się przezornie wybadać jego źródło. Gdyby bowiem istniał rzeczywiście jakiś
związek pomiędzy milczeniem Zecharii a głosem jej łona, dziecko, które miało się
narodzić, byłoby przeznaczone do wyższych celów, o czym jednak Eliszeba
w pokorze swojej bała się myśleć. Nie chcąc zgrzeszyć pychą, raczej była skłonna
przyznać, że ją myli przeczucie, niż upatrywać Bożego znaku w nagłej niemocie
męża. Rozważając wszystkie te sprawy, wątpliwości, przypuszczenia, zagadkowość,
niepewność i lęki, po krótkim namyśle doszła do przeświadczenia, że dobrze się
stało, tak jak się stało, a miała na myśli tajemnicze i niespodziewane kalectwo męża,
gdyż biedny Zecharia nie zawsze umiał milczeć i, jak przystało na dobrego
człowieka, lubił się dzielić z sąsiadami każdą radosną nowiną, ale teraz dzięki
swojemu kalectwu uleczony jest ze swojej dobrotliwej wielomówności i zachowa
w tajemnicy to, co z jej ust usłyszy. Eliszeba stojąc naprzeciw męża objęła tkliwym
spojrzeniem jego starą, pomarszczoną twarz i była rada, że oniemiał, podczas gdy
Zecharia, z równą tkliwością patrząc na zmęczoną twarz swej starzejącej się żony,
biadał w głębi ducha, że nie może wszystkiego jej opowiedzieć, i tak przez dłuższą
chwilę stali naprzeciw siebie, i radowali się tą samą myślą, i miłująco kryli ją w sobie,
aż wreszcie Eliszeba nachyliła się nad mężem i ufnie wyszeptała do jego ucha kilka
słów. Zecharia do głębi poruszony uległ nagłemu zachwyceniu, odchylił głowę
i wspomniawszy w myślach króla Dawida, który tańczył przed Arką Przymierza na
ulicach Jeruszalajim Hakodesz i skakał, i klaskał w dłonie w obecności Elohim,
począł również tańczyć i skakać, i klaskać dokoła osłupiałej Eliszeby, albowiem
zdawało mu się, w mglistym i odległym wyobrażeniu, że owoc, który jego stara żona
dźwiga w swoim łonie, jest głosem zagubionej Arki Bożej. I nie mogąc głośno
śpiewać, ponieważ usta jego były nieme, śpiewał milcząco psalm: „Nie nam, Panie,
nie nam, ale Imieniu swojemu daj chwałę”, a Eliszeba poznała po ruchu warg, że
tanecznym ruchom jego ciała towarzyszą słowa wielbiące El Szaddaja, Boga
Wszechmocnego.
Strona 12
Poranek Josefa cieśli
Cieśla Josef ben Jaakow, obudziwszy się wczesnym rankiem, z trudem wstał
z trzcinowej maty, przeciągnął się i potykając się o narzędzia ciesielskie rozrzucone
po ziemi wyszedł przed dom – odziedziczył go po zmarłych rodzicach, starsza od
niego o kilka lat siostra mieszkała z mężem na drugim końcu miasteczka – gdyż
pragnął nie tylko pozbyć się resztek sennego bezwładu, którym wypełnione było
jego ciało, lecz także nasycić oczy widokiem wiosennego krajobrazu, stanowiącego
żywe przeciwieństwo smutnego i szarego wnętrza jego lepianki, stojącej na
samotnym wzgórzu. Roztaczał się stąd widok na góry Naftali, Tabor i Gilboa, dolinę
Jezreel, wylotem swoim opadającą ku morzu, na Seforis, rojne pogańskie miasto,
niechętnie odwiedzane przez Galilejczyków, na gaje oliwne i figowe, otaczające
pierścieniem maleńkie Nazareth, położone w dole amfiteatralnie na kilku wzgórzach
i stanowiące wraz z krajobrazem jedną barwną pastelową całość. Domy i lepianki,
a nawet duma miasteczka, synagoga, zlewały się tak niepodzielnie ze wzgórzami
i polami, że z pewnego oddalenia trudno było odróżnić domy od wzgórz,
a synagogę od łanu złotego jęczmienia. Był to krajobraz cichy, spokojny, nieomal
nieruchomy w swoim patriarchalnym dostojeństwie, i tylko gromada białych owiec
i jagniąt, zbiegających beztrosko ku dolinie, i widoczna na zachodzie, u stoków
Karmelu, migocąca w słońcu wąska smuga morza działały ożywiająco na poważne
i skupione lico tej ziemi. Ale Josef nie wychodził rano przed swoją lepiankę jedynie
dla samej piękności krajobrazu. Widok był wprawdzie godny zachwytu, niezależnie
jednak od swojego uroku posiadał przede wszystkim jedną wartość, bezcenną dla
cieśli, a mianowicie był godną oprawą małego domku wykutego w skale, tam, na
samym dnie doliny – właśnie wzrok utkwił w tym miejscu – gdzie mieszkała
z rodzicami jego mała Miriam, której piękność porównywał często do owych winnic,
cyprysów i oliwek, chociaż wiedział w głębi serca – i to jest ów niezbadany paradoks
wszystkich porównań – że jego Miriam jest piękniejsza od najpiękniejszych winnic,
cyprysów i gajów oliwnych.
Josef wszedł do wnętrza lepianki i po chwili powrócił z chustą modlitewną
i tefilin, które w skupieniu ucałował, chustę narzucił na głowę, zakasał rękaw na
lewej ręce i chwaląc Pana, zwrócony twarzą na południe, ku Jerozolimie, królującej
stąd daleko za ciemnymi górami Samarii, powoli owijał dłoń i nagie ramię czarnymi
rzemykami, umieściwszy uprzednio na czole skórzaną puszeczkę, zawierającą
święte wersety Pięcioksięgu, spisane na pergaminie; modląc się, umocował ją na
czole za pomocą rzemyków, które jak pęd winnej latorośli wiły się dokoła jego
palców, ramienia i głowy i rozprowadzały po całym ciele życiodajny sok Słowa
Strona 13
Bożego. Gdy poczuł w żyłach ciepło wzbierającej w nim modlitwy, naciągnął na oczy
błękitno-białą chustę i lekko kiwając się w biodrach, błogosławił Pana i Jego aniołów,
ludzi, zwierzęta i rośliny, ziemię Izraela i Jerozolimę, Świątynię i Bethlehem, miasto
Dawidowe i kolebkę swoją, i Nazareth, miasto małej Miriam. Po czym wyprostował
się i upewniwszy się, że jego głowa jest szczelnie nakryta chustą, wciągnął głęboki
oddech w płuca i zaintonował Szema Israel, Adonaj Elohenu, Adonaj Echad,
wyznanie, które wprawdzie brzmiało w jego ustach jak szum palm i jak tryumfalna
fanfara trąb, ale równocześnie było pokornym łkaniem i błagalną prośbą, i dzięki
temu właśnie połączeniu tryumfu z pokorą i błaganiem brzmiało tak bardzo
prawdziwie i wzruszająco. Znowu odszukał wzrokiem wykuty w skale dom małej
Miriam i głęboko się wzruszył, albowiem pomyślał, że już wkrótce wśród weselnych
śpiewów wprowadzi ją do swojego domu, a Niewidzialny – błogosławione niech
będzie Jego Imię – poruszy łono jego żony, z której przyjdzie na świat jego syn, a syn
ten powoła do życia swoich synów, a ci znowu spłodzą synów swoich, i tak jak on
dzisiaj, tak jego syn i synowie jego syna, i synowie ich synów po najdalsze pokolenia
żyć będą na tym wzgórzu i w porannej ciszy błogosławić będą Pana Cebaoth.
I Josef ben Jaakow, dając upust swej wyobraźni, w wielkiej radości i uniesieniu
ducha zastanawiał się, jakie imię nada swojemu pierworodnemu, albowiem wiedział,
że imię jest niepodzielną częścią człowieka i kształtuje według swojego znaczenia
jego życie i los, ale niestety, mimo pobożnego zapału nie umiał wymyślić imienia
wyrażającego doskonałą pełnię tych zalet, którymi powinien błyszczeć jego syn.
Wrócił do lepianki, zdjął tefilin i chustę, i ucałowawszy je, schował do skrzyni.
Włożył na nogi sandały i pędem zbiegł ze wzgórza.
Zwiastowanie
Świat Nazarethu, w którym żyła mała Miriam – lepianki, pieczary, miejska
studnia i synagoga na wzgórzu – był bardzo mały, nawet jeżeli go rozszerzymy
o kilkanaście lepianek i pieczar, położonych w nieco dalszej okolicy. Wyobraźnia
jego mieszkańców, chociaż żywa i zapalna, nie wybiegała daleko poza izby, pagórki
i ogrody, poza ubóstwo, a nawet i nędzę, gdyż niekiedy tylko garść bobu
i jęczmiennej kaszy była owocem ich pracy i przedmiotem głębokich pragnień. Cały
rok żyli marzeniami o pielgrzymce do Jerozolimy na uroczystości Wielkich Świąt
i w tym celu skrzętnie oszczędzali pieniądze, siedzieli wieczorami w dni powszednie
w ciemnych, nieoświetlonych izbach, spożywali suszoną szarańczę, odmawiali sobie
wina, byleby tylko zaoszczędzić trochę grosza na Pesach, Rosz Haszana i Jom Kippur
w dalekim Świętym Mieście. Nie wyobrażali sobie tych świąt bez swej obecności
Strona 14
w Świątyni Pańskiej, u stóp Szechiny, która w podniosłe dni równała przed swoim
niewidzialnym obliczem wszystkich synów Izraela, niezależnie od tego, czy byli
bogaczami, czy nędzarzami, mędrcami czy am haarecami. Te pielgrzymki były ich
świętym pragnieniem. Przedsiębrali je dla Elohim i dla poczucia swojej równości.
Inaczej jednak układało się życie małej Miriam, dwunastoletniej dziewczynki,
żywej, wesołej i uśmiechniętej, chociaż ubóstwo było również udziałem i jej
rodziców, ciężko pracujących na chleb codzienny, a miasteczko, w którym żyła, nie
było dla niej ani o cal większe niż dla jej sąsiadów.
Tego dnia, gdy Jehojakim i Hana udali się do pracy – pracowali w winnicy
nazarethańskiego bogacza, którego dom i ogrody leżały w pobliskiej dolinie, za
dębowym lasem – Miriam, jak codziennie, krzątała się po izbie, wprawdzie ciemnej
i zadymionej, ale schludnej, co było tym godniejsze pochwały, że tylko z trudem
można było w tym wykutym w skale pomieszczeniu – była to raczej pieczara niż
izba – utrzymać porządek i ład. Sprzętów nie było wiele: trzy barłogi, stół, krzesła,
piec z piekarnikiem, kilka noży, gliniane dzbany na wodę i mąkę i skrzynia na
ubogie szaty. Miriam, ilekroć zostawała sama, a zdarzało się to codziennie prócz
Szabatów, czuła się w tej ciasnej izbie jak w udzielnym i nieskończonym królestwie,
gdyż zaludniała ją myślami, krążącymi z równą troską dokoła codziennych zajęć
i obowiązków domowych, jak i spraw odległych, nieuchwytnych, niedosięgalnych
dłonią i okiem, a będących może echem barwnych i żywych opowiadań jej ojca
Jehojakima o Pramądrości, która unosiła się jak mgła z ust Wiekuistego, mieszkała na
słupach z obłoków i przechadzała się po niebie i przepaściach. Krewni, sąsiedzi
i znajomi uważali Miriam za dziewczynę nieco dziwną. Wiedzieli o niej, że jest
zaręczona z Josefem cieślą, że ich wesele powinno się odbyć za rok, że jest silna
i gospodarna, że ma serce dobre i czułe i że dzięki tym zaletom na pewno będzie
dobrą żoną i matką. Bardzo możliwe, że tę dziwność upatrywali mieszkańcy
Nazarethu w jej skłonnościach do śpiewu i układania pieśni. Gdy zapadał wieczór,
Miriam siadała na podwiniętych nogach u wejścia do izby i w gronie uważnie
słuchających rodziców, krewnych i sąsiadów śpiewała pieśni własnego układu,
w których mieszały się słowa zapożyczone z psalmów i modlitw, uroczyście
zmawianych przez Jehojakima w dni świąteczne i w Szabat, z jej własnymi
pomysłami, parabolami, porównaniami i metaforami, wskutek czego można je było
śmiało określić mianem natchnionych wariacji na obrany temat. Nikt w Nazarecie
nie układał psalmów i melodii. Więc krewni i znajomi, przywołując z biblijnej
pamięci postacie kobiet układających pieśni – Miriam, siostry Mojżesza, i Hany,
matki męża Bożego, przez Pana umiłowanego Szemuela, i Judyty, błogosławionej
wdowy – kiwali głowami, z czego jednak trudno było wnosić, czy chwalą, czy ganią
Strona 15
poetyckie umiejętności córki Jehojakima, biednego najemnego robotnika.
Tego dnia – jak już o tym wspomnieliśmy – gdy Jehojakim i Hana udali się do
pracy, Miriam od wczesnego ranka krzątała się po izbie, trzepała maty na dworze,
przyniosła wodę ze studni, zmyła naczynia, po czym wyszła przed dom, uklękła na
ziemi i śpiewając dla Elohim i dla rytmu swoich rąk, schylona nad pożyczonymi od
sąsiadki żarnami mełła pszeniczne ziarno, które ojciec otrzymał w podarunku od
swojego chlebodawcy. Pracę swoją wykonywała spokojnie, bez pośpiechu i z ową
monotonną cierpliwością, tak znamienną dla pracujących fizycznie córek Izraela.
Lewą ręką powoli, ale bez trudu obracała górny kamień, a prawą wsypywała
pszenicę do otworu. Potem potrząsała przetakiem, oddzielając otręby od mąki, która
od czasu do czasu, ku uciesze dziewczynki, wzlatywała ku górze i białym pyłem
okrywała jej dłonie. Patrząc na umączone palce, przypomniała sobie opowiadanie
ojca o dalekim Hermonie, pokrytym przez cały rok śniegiem, a chociaż dotychczas
znała śnieg tylko z opowiadania, jednak wyobrażała sobie, że musi być bardzo
piękny i bardzo biały, skoro jest darem Wiekuistego i służył w jednym z psalmów,
który Jehojakim szczególnie ukochał, do porównania z niepokalaną bielą. Tu
uśmiechnęła się, gdyż przypomniała sobie słowa ojca, który zwykł mawiać: –
A córka moja, Miriam, wprawdzie jest smagła, albowiem spaliło ją słońce, ale mimo
to jest bielsza nad śnieg. – Miriam zastanawiając się nad trudnym do rozstrzygnięcia
zagadnieniem, jak można być bielszą nad śnieg, skoro się jest smagłą i spaloną od
słońca, podniosła się z kolan i weszła do izby po gliniany dzban na mąkę. Przetarła
oczy palcami. Uśmiech powoli znikał z jej twarzy. Poczuła się nieswojo. Ciało jej
przebiegł zimny dreszcz. Odwróciła się ku drzwiom i chciała wybiec przed dom, ale
nie mogła uczynić kroku. Stała nieruchoma, osłupiała i nagle ujrzała w sobie jakieś
światło, ale nie było to światło słoneczne ani światło księżycowe, ani światło lampy
oliwnej, ani w ogóle nie było żadnym światłem, gdyż nie było podobne do żadnego
światła, i było tylko tym, czym nie było, i tym, czym nie będzie, lecz tym, czym Jest.
Więc widziała w sobie, jak Ten, który Jest, szedł ku niej z odległo-bliskiej przestrzeni,
nie ograniczony żadną granicą i wymykający się spod wszelkiego określenia,
albowiem sam w sobie był granicą i sam w sobie określeniem, i tak idąc ku niej
właściwie nie szedł, albowiem był poza wszelkim czasem – stawał się na jej oczach –
właściwie nie stawał się, gdyż Ten, który Jest, nie może się stawać i tylko, aby
ułatwić małej Miriam zrozumienie tego, co się dzieje, upodabniał i naginał swoje
działanie nie tyle do pewnych ziemskich pojęć, ile do form człowieczego języka –
i tak stojąc w jej wnętrzu równocześnie kształtował się przed jej oczami jako
Wysłannik w białej lnianej tunice, przepasanej jedwabnym pasem, przetykanym
złotymi nićmi i ozdobionym szafirami, i był potwierdzeniem tego, co się w niej
Strona 16
działo, i tego, co widziała w swoim wewnętrznym zachwycie. Była to ostrożność
typowa dla Elohim, który znając upodobanie człowieka do plastycznego widzenia
i chcąc małej Miriam ułatwić zrozumienie niezwykłego Posłannictwa, nie ograniczył
się tylko do działania wewnętrznego, lecz równocześnie przemówił do niej realnym
widzeniem. I w tym celu łaskawie pomnożył swoją obecność, czyniąc się przed
oczami Miriam Wysłannikiem samego siebie, czyli sobą samym, albowiem wiadomo,
że poseł przynoszący wieść jest zawsze tym, który go posyła. Miriam patrząc więc na
Wysłannika, którego nieco ociężałe ruchy, tak znamienne dla aniołów odzianych
w ciało człowiecze, świadczyły o trudnościach, jakich mu przysparzało poruszanie
się po ziemi, z uwagą i pokorą słuchała jego pozdrowienia, albowiem Mąż
otworzywszy usta począł mówić człowieczą mową, tłumacząc na ludzki język to
wszystko, co słyszała w sobie wypowiedziane bezmową mową w sposób zawile-
prosty. Wysłannik pozdrowił ją w Imię Łaski, którą jest wypełniona, i w Imię
Elohim, który pobłogosławił ją między niewiastami. Miriam, skupiona i napięta,
z lękiem rozważała każde słowo z osobna, połączyła je w zdanie, które wprawdzie
pięknie brzmiało, ale niestety nie mogła zrozumieć, dlaczego ona, mała, nic nie
znacząca dziewczyna, córka zmęczonych wyrobników, narzeczona cieśli Josefa, ma
być wypełniona Łaską Elohim i błogosławiona między niewiastami. Wysłannik,
niewątpliwie odgadując jej myśli, znowu do niej przemówił i prosząc ją, by się nie
lękała, zwiastował jej, że pocznie i porodzi Syna, i da Mu na Imię Jeszua, co znaczy:
Pan jest zbawieniem, a On będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego,
a Elohim da Mu tron Dawida, ojca Jego, i będzie królował nad rodem Jaakowa na
wieki, a królestwo Jego będzie nieskończone. Wysłannik wypowiedział to wszystko
prosto i składnie, tonem śpiewnym, podkreślając znaczenie pewnych słów przeciągłą
intonacją, ale ani razu nie popadł w przesadny patos, co dobrze świadczyło o jego
umiarze w sztuce tłumaczenia rozkazów Elohim na język człowieczy. Owa uroczysta
i skromna śpiewność była niezwykle precyzyjnie odmierzona i dzięki temu wiązała
w jedną niepodzielną całość prawdę nieba z prawdą ziemi, co w tym wypadku było
bardzo ważne, gdyż najgłębszy sens tego misterium polegał właśnie na owym
trudnym przymierzu.
Miriam spokojnie wysłuchała Wysłannika. Na jej ciemnej, uciszonej twarzy nie
drgnął ani jeden muskuł i już chciała wyrazić swoją uległość przed Panem, ale nie
mogła oprzeć się jednemu wstydliwemu pytaniu – czuła, że powinna je zadać, gdyż
wymagała tego jej godność dziewczęca – i poczęła się zastanawiać, jak ma je
oszczędnie wyrazić za pomocą najmniejszej ilości słów, aby jak najszybciej
i najzwięźlej zrzucić z siebie jego ciężar. Chętnie użyłaby do tego celu jakiegoś
symbolu, ale trudno było stworzyć w pośpiechu zastępczy obraz, który by w pełni
Strona 17
oddawał jej myśl. Zrezygnowana, spytała po prostu, jak to się stanie, skoro męża nie
zna. Wysłannik odparł, że Duch Święty zstąpi na nią i moc Najwyższego ogarnie ją
niby cień. Dlatego Dziecko, które się z niej narodzi, będzie święte i będzie nazwane
Synem Bożym. Tu urwał. Miriam opuściła głowę. Dwa krótkie czarne warkocze,
splecione nad karkiem w ciasny węzeł, wskutek nagłego ruchu głową rozluźniły się
i opadły na jej ramiona. Wysłannik zmiarkowawszy, że dziewczyna pragnie jeszcze
zadać dalsze pytania – niewątpliwie przewidział ich sens – uprzedził ją i szybko
wyjaśnił, że także Eliszeba, jej krewna, mimo swojej starości poczęła syna, i ta, która
w mniemaniu ludzi uchodzi za bezpłodną, jest już w szóstym miesiącu, albowiem
nie ma nic niemożliwego u Elohim. Miriam podniosła głowę. Poddana woli Bożej
zrozumiała, że powinna teraz głośno wyrazić zgodę na to, co się stanie, i już chciała
wypowiedzieć ją za pomocą najpiękniejszych słów i najsłodszej melodii, ale zabrakło
jej pięknych słów i zabrakło słodkiej melodii, i tylko z wielkim trudem przez
zaciśnięte gardło zdołała wyszeptać:
– Jestem służebnicą Elohim, przeto niechaj się stanie według słowa Jego.
Wysłannik rozpłynął się bez śladu, oddalił się od niej i w niej, a Miriam powracała
ze swojego utajonego wnętrza do rzeczywistości biednej izby, dzbanów na wodę
i mąkę, i przetaka leżącego na progu, i tylko niebieskie oczy, gorączkowo
i niespokojnie błyszczące pod czarnymi łukami brwi, pełne radosnej troski
świadczyły, że uderzył w nią łagodny grom Pana najwyższych gór, El Szaddaja.
Wyszła przed dom. Usiadła przy drodze na ziemi, w pełnym słońcu, na
podwiniętych nogach, spojrzała w czyste niebo, błękitne, bez jednej chmury,
rozciągnięte jak jedwabna opona namiotu od Ezdrelonu po Karmel i góry Naftali,
i zamknąwszy powieki, zmęczona, trwała w bezruchu, rozkoszując się spokojem
i ciszą, płynącą od pól i dolin, nasyconych zapachem świeżych ziół. Nagle poczuła na
sobie cień, który ją coraz szczelniej otulał. Otworzyła oczy i spostrzegła, że pada na
nią cienista smuga, chociaż na rozżarzonym niebie nie było ani jednego obłoku, ale
mimo to cień padał od obłoku, gdyż cień był obłokiem, a obłok cieniem, a razem byli
Szechiną, obecnością Jahwe, Jego mieszkaniem i objawieniem, cienistoobłocznym
JESTEM, który wpłynął w krew Miriam i wraz z krwią wypełnił wszystkie komórki
jej ciała, aż do ostatnich granic jej jestestwa. Opuściła powieki. Wtedy właśnie zbiegł
ze wzgórza zdyszany Josef, stanął przed Miriam i wyciągnąwszy do niej ramiona,
chciał ją przywołać ku sobie miłującym słowem, ale spostrzegłszy smugę cienia,
która ocieniała jej postać, zatrwożony, szybko cofnął wyciągniętą dłoń i szepnął:
– Co ci jest, Miriam?
Ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi i tylko widział, jak po jej wargach
i zamkniętych powiekach powoli przesuwa się fioletowy cień.
Strona 18
Miriam u studni
Miriam z dzbanem na ramieniu szła do źródła po wodę. Jej twarz i ruchy były
opanowane, ale pod owym pozornym spokojem kryło się gorączkowe wzruszenie,
albowiem wyrzucała sobie, że nie spytała Wysłannika, jak ma się zachować wobec
rodziców i Josefa, czy ma im powiedzieć o radosnej nowinie, czy też ma ją zataić.
Bała się, że ta jej opieszałość może się stać powodem wielu trudnych i bolesnych
nieporozumień, a przede wszystkim poczynań, sprzecznych z wolą Elohim.
Przypomniała sobie, że podczas rozmowy z Wysłannikiem miała już na ustach kilka
roztropnych słów, ale zaskoczona nowiną, w gwałtownym przypływie
niespodziewanych wrażeń nie ośmieliła się zasypywać Go zbyt natarczywymi
pytaniami. I oto z powodu przesadnej nieśmiałości biedna Miriam była teraz
bezradna, smutnie uśmiechała się do rodziców, patrzała z zakłopotaniem na
kochanego Josefa, nie mogąc rodzicom wytłumaczyć swojego smutnego uśmiechu,
a Josefowi swojego zakłopotania. Co ma zrobić? Jak ma się zachować? Jak ma
powiedzieć Josefowi, że jest niepodzielną i nienaruszalną własnością El Haj – Boga
Żywego, że ręka mężczyzny po nią wyciągnięta będzie musiała się cofnąć, jeżeli nie
będzie chciała uschnąć, że cofną się wargi mężczyzny, jeżeli nie będą chciały
zaniemówić na wieki, i cofnie się spojrzenie mężczyzny, jeżeli nie będzie chciało na
wieki zagasnąć. Jak ma to wszystko powiedzieć Josefowi? Jak ma to wszystko
powiedzieć rodzicom? Czy Josef uwierzy? Czy rodzice uwierzą?
Jehojakim i Hana wracali do domu zmęczeni po całodziennej pracy i nie mieli
czasu ani sposobności zastanawiać się nad przyczyną smutnego uśmiechu córki, ale
zakłopotanie Miriam nie uszło bacznej uwagi Josefa, który z początku nie przykładał
do niego większego znaczenia, ale potem, gdy nie tylko nie uległo upragnionej
odmianie, ale raczej coraz bardziej się pogłębiało – wyrażało się ono we
współczującym spojrzeniu, którym Miriam nieśmiało odpowiadała na jego marzące
rozważania o wspólnej przyszłości – na dobre się zaniepokoił, a ponieważ nie umiał
znaleźć jego źródła, milczał, milczał cierpliwie, a oblubienica ledwo dostrzegalnym
gestem dłoni lub tkliwym spojrzeniem dawała mu do zrozumienia, jak bardzo mu
Strona 19
jest wdzięczna za tę łagodną i milczącą cierpliwość.
Ale cierpliwość Josefa i wdzięczność Miriam nie rozwiązywały trudnego
zagadnienia ich przyszłości.
Minęło kilka dni, a potem kilka tygodni i nic się między nimi nie zmieniło, gdyż
oblubienica zachowała tajemnicę w swoim sercu, a oblubieniec wciąż okazywał
zrozumienie dla spraw całkowicie przed nim zakrytych, chociaż po pewnym czasie
z bólem uświadomił sobie, że wbrew jego najlepszej woli tworzy się między nimi
przedział; byłby więc może wreszcie zdobył się na odwagę i spytał ją o powód
wahania – cóż za niefortunne określenie! – ale po wielu nie przespanych nocach
i rozmyślaniach nad sensem miłości, przywiązania i przedziału doszedł do
przekonania, że ten przedział, który ich teraz dzieli, nie jest wcale przedziałem,
albowiem ich właściwie nie dzieli, ale przeciwnie, łączy z sobą, zatem nie jest
przedziałem, lecz mostem. Gdy wreszcie stwierdził sens i słuszność takiego
spostrzeżenia na przykładzie dwóch sąsiadujących ze sobą szczytów górskich
połączonych oddzielającą je doliną, olśniony i uradowany tym odkryciem pobiegł
wieczorem do Miriam i siedząc u jej stóp na progu domu mówił o głębokościach
łączących szczyty górskie, o głębokościach, z których ufnie woła głos człowieka do
Pana, o głębokościach błogosławionych, pełnych nadziei i tęsknoty, a ona słuchała go
uważnie i radowała się jego radością, albowiem mówił słusznie, mimo że mówił
o sprawach całkowicie przed nim zakrytych.
A teraz stała przy źródle i powtórnie to wszystko rozważała. Woda ściekała do
glinianego dzbana. Ostrożnym, lecz zgrabnym ruchem dłoni umieściła pełny dzban
na ramieniu i podpierając go dłonią, szła wyprostowana i pokorna, i zdawało się jej,
że dźwiga na ramieniu swojego Pierworodnego – żywą wodę życia – a im
wyrazistsze było to złudzenie, tym szybsze i lżejsze były jej kroki, albowiem nie
czuła ciężaru dzbana i wody.
Udała się pospiesznie w góry Judei
Miriam obudziła się. Była bezksiężycowa noc. Od pustyni dął chamsin i pędząc
przed sobą gęste tumany piasku zatarł kontury nieba, domów, sadów i ogrodów,
które zlały się w gęstą, lepką, czarną maź. Skwarny wiatr, nieustannie zmieniając
głos, raz wył w drzewach migdałowych i zaroślach, to znów płakał i skowyczał jak
szakal, z jękiem przywierał do ziemi, uciszał się i zamierał, aby po chwili rozpocząć
od nowa swoje pustynne szaleństwo. Nagle od zachodu, od morza dał się słyszeć
lekki szum, który nieśmiało zbliżał się, rósł na sile i dotarłszy w głąb rozpalonego
lądu, rozlał się chłodnym, orzeźwiającym podmuchem po dolinach i górach, ale na
Strona 20
ten znak wiatr pustynny poderwał się ze zdwojoną siłą – chmury piasku runęły na
rozczarowane sady, oliwki i winnice – znowu wył i szczekał szakalim głosem,
szarpał ciemności i rzucał się w opętanych podrygach, aż wreszcie, zmęczony,
umilkł. I znowu odezwał się cichy szum od morza. Ale tym razem silniejszy. Fale
słonego powietrza wdzierały się do dolin, wpływały jak zastępy dobroczynnych
aniołów w ogrody i w winnice, które, jeszcze skulone, ale już uśmiechnięte,
z zaufaniem otwierały się na przyjęcie morskiego wiatru, zdobywającego pokorą
i dobrocią coraz większą przewagę nad nieokiełznanym chamsinem, dzikim bratem
Jiszmaelem, żyjącym na pustyni.
Miriam nie mogła spać. Wyszła przed dom. Usiadła na progu i powróciła do
swoich nocnych myśli, które krążyły dokoła krewnej Eliszeby, żony kapłana
Zecharii. Nigdy jej nie widziała. Od swoich rodziców słyszała o niej i jej mężu, o ich
samotnym życiu i bezdzietności, która była źródłem ich smutku. Wieść o jej poczęciu
sprawiła małej Miriam wielką radość. Ale czy tylko dla owej radości wspomniał
Wysłannik o błogosławieństwie Bożym, którym wypełniło się bezpłodne łono
staruszki? Przecież chyba nie po to o tym mówił, by dać dowód Wszechmocy
Niewidzialnego, albowiem i bez tego dowodu Miriam nigdy nie wątpiła o Jego
potędze. Więc jak rozumieć słowa Elohim? Co one oznaczają? Czy są tylko tym, co
oznaczają? Przecież często się zdarza, że są także tym, czego nie oznaczają – nie
dzieje się to dlatego, że Elohim działa na opak, gdyż działa On zawsze prosto i celnie
w sposób jawno-zakryty i złożono-prosty – a wówczas jak zrozumieć smutek, który
jest radością, lub radość, która jest smutkiem, gorycz, która jest słodyczą, lub słodycz,
która jest goryczą, jak zrozumieć szczyt, który jest dnem, i dno, które jest szczytem?
Czy Wysłannik, mówiąc o brzemienności podeszłej w latach Eliszeby, chciał wskazać
na nią jako na jedyną zaufaną osobę, której Miriam może się zwierzyć ze swoich
trosk i zmartwień i szukać u niej odpowiedzi na dręczące ją pytania? A może
poczęcie Eliszeby stoi w jakimś tajemniczym związku z jej własnym Poczęciem?
Z początku zagubiona w tym gąszczu świętych niedomówień kluczyła wśród
nieczytelnych znaków i śladów, ale im bardziej gubiła się w zawiłych domysłach
i trudnych przypuszczeniach, tym silniej upewniała się w przekonaniu, że powinna
się udać do Eliszeby, zamieszkałej w Ejn Karem, w dalekich górach Judei,
i pozdrowić tę, której imieniem posłużył się Wysłannik na dowód Wszechmocy
Pańskiej.
Podniosła się z ziemi. W powietrzu panowała cisza. Od morza wciąż ciągnął lekki,
chłodny powiew. Powietrze, przez całą noc nagrzewane pustynnym wiatrem
i drżące od skwaru, teraz uspokojone i czyste, pachniało wonią gorzkich ziół płynącą
od doliny Ezdrelon. Dla Miriam stało się jasne, że tylko Eliszebie może powierzyć