Bradley James - Głębokie pole

Szczegóły
Tytuł Bradley James - Głębokie pole
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bradley James - Głębokie pole PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bradley James - Głębokie pole PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bradley James - Głębokie pole - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 James Bradley Głębokie pole Tytuł oryginału: THE DEEP FIELD Przekład: VIOLETTA DOBOSZ TOMASZ SKUPNIEWICZ C&T TORUŃ Strona 3 dla Mardi i mojej matki, Denise Strona 4 Między 18 a 28 grudnia 1995 roku szerokokątna kamera 2 była skierowana na wąski wycinek nieba w gwiazdozbiorze Ursa Major, Wielkiej Niedźwiedzicy. („Wąski” oznacza tu mniejszy niż fragment nieba zasłonięty przez ziarenko piasku trzymane w wyciągniętej ręce.) Obserwacje te były analogiczne do badań jądra skały, które geolodzy wykonują, wiercąc wąskie otwory w głąb Ziemi... Obraz otrzymany w głębokim polu Hubble’a, jak je nazwano, pozwolił odkryć istnienie tysiąca pięciuset galaktyk na najdalszych krańcach podlegającego obserwacji wszechświata. Oczywiście nie było mowy, by dokładnie zmierzyć odległość; to, że były one bardzo dalekie, udało się ustalić - za sprawą właśnie Edwina Hubble’a - dzięki przesunięciu ich widm ku czerwieni. Mdłe światło najbardziej odległych z tych galaktyk było zbyt słabe, by przebić się przez atmosferę Ziemi, tak więc nie dało się ich zobaczyć przez żadne teleskopy naziemne bez względu na ich rozmiary. Tylko krążący po orbicie kosmiczny teleskop Hubble’a mógł przekazać nękające ludzkie umysły obrazy odległego wszechświata. Zdołał dojrzeć zewnętrzne granice przestrzeni - i czasu. Światło z odległych galaktyk widzianych w głębokim polu Hubble’a wędruje do nas od dziesięciu do dwunastu miliardów lat, tak więc niesie ze sobą informacje o tych galaktykach - nie o takich, jakimi są teraz, lecz jakimi były dziesięć do dwunastu miliardów lat temu, Strona 5 wkrótce po powstaniu wszechświata. TOM WILKIE i MARK ROSSELLI, Wizje nieba Ze swojej strony, opierając się na metaforze Lyella, spoglądam na naturalne zapisy geologiczne jako na historię niedoskonale zachowanego świata, spisaną w zmieniającym się dialekcie; z historii tej znamy wyłącznie ostatni tom, odnoszący się jedynie do dwóch, może trzech państw. Z tego tomu zachowały się najwyżej dwa, może trzy krótkie rozdziały, zaś z każdej strony tylko kilka linijek. KAROL DARWIN, O pochodzeniu gatunków Strona 6 PROLOG Fotografia to jakby prymitywny teatr, rodzaj Tableau Vivant, ustawienie nieruchomej twarzy pokrytej makijażem, pod którym widzimy trupa. ROLAND BARTHES, Camera Lucida Ta opowieść zaczyna się od zdjęć. Wątpię, czy rozpoznalibyście je teraz, ale w okresie, kiedy zmarła, cieszyły się jeżeli nie sławą, to przynajmniej poważaniem. Nawet obecnie pojedyncze sztuki znajdują się w galeriach bądź prywatnych kolekcjach, ale większość znikła: niektóre spakowano w klimatyzowanych magazynach, inne sprzedano za ułamek ich prawdziwej wartości, kilka pozostaje w rękach jej znajomych. Jednak znaczna ich część po prostu przepadła, zaginęła lub została zniszczona, niczym szczątki przeszłości, którą zdajemy się ledwie pamiętać. Od wielu lat posiadam album z jej zdjęciami, katalog z wystawy retrospektywnej, którą w rok po ich śmierci zorganizowało Międzynarodowe Centrum Fotografiki w Nowym Jorku. I chociaż klej na grzbiecie już tak nie trzyma i wypadają kartki, to papier nadal jest świetnej jakości, a druk, pomimo upływu dziesiątków lat, wciąż Strona 7 zachowuje kolory. Co więcej, niezależnie od całej jego delikatności, znajduję w wadze tego albumu i w jego wieku jakąś otuchę. Obecnie wolę takie przedmioty: konkretne, namacalne; stałam się ostrożna w stosunku do tego, co wirtualne, przejściowe. Ostatecznie tak niewiele rzeczy jest w stanie przetrwać; musimy trzymać się tego, co pozostaje. Książka ma solidną oprawę, płócienną, ale syntetyczne włókna oplatające tekturę z przodu i z tyłu postrzępiły się i gdzieniegdzie wystaje karton - wytarty, szarobrązowy. Jest też obwoluta - ten ozdobny wynalazek dziewiętnastowiecznych księgarzy - a na niej reprodukcja rozwijającej się gałązki paproci w barwach zieleni mchu, szarości łupków, głębokiego brązu; paleta chłodnych kolorów przedwiecznych lasów deszczowych, które pokrywają odludne doliny Tasmanii. Jest jednocześnie pogodna i ponura, niemal religijna w swym tonie, przejrzysta, spokojna, medytacyjna, stanowi wyraz porządku prostego, a zarazem niesłychanie złożonego. Na stronie przedtytułowej widnieje data publikacji, rok 2031, który wydaje się tak niemożliwie odległy: inna epoka, inny świat. Czasem moje wspomnienia o tamtym okresie wydają się jaśniejsze niż to, co tu i teraz, posiadają przerażającą wyrazistość snu. Jednakże czy pamiętam coś naprawdę, czy też wszystko, co widzę, to wymieszane engramy skąpane w skojarzeniowej poświacie mnemotechniki - tego nie wiem. Wszystko, co widzimy, może nas oszukać, nawet własne wspomnienia. Zwłaszcza Strona 8 wspomnienia. Książka była prezentem od Międzynarodowego Centrum Fotografiki na otwarcie wystawy retrospektywnej. Miałam wtedy dziewiętnaście lat, a oni nie żyli od roku. Poleciałam do Nowego Jorku wahadłowcem z Sydney, odrzutowym taranem z zadartym nosem wznoszącym się w kosmos, a potem opadającym przez cienką warstwę atmosfery po drugiej stronie Ziemi. To był długi lot, siedem, może osiem godzin, ale mnie wydawał się jeszcze dłuższy. Pomimo secesji, wycieńczających lat niekończącej się wojny domowej, Nowy Jork wciąż stanowił centrum świata, a ja pragnęłam tych możliwości, które wydawał się oferować. Może byłam naiwna, ale nie potrafiłam wtedy przewidzieć, jaki wpływ wywrze na mnie to wydarzenie. Podejrzewam, że Sophie to wiedziała, ponieważ gdy stałam pomiędzy nią a Rolandem, słuchając mowy dyrektora otwierającego wystawę, odkryłam, że dławię łzy, wdzięczna jej, że odwiodła mnie od pomysłu, bym sama przemówiła. Pamiętam, jak Roland objął mnie ramieniem, a ja się w niego wtuliłam. Pamiętam również nagłe pożądanie, gdy poczułam zapach jego płynu po goleniu, jego skóry i szamponu, oraz upokarzające pomieszanie, jak mi się dziecinnie zdawało, czystego żalu z tą natrętną, niestosowną zmysłowością. Rozmyślając o tym, zastanawiam się, co by zrobił, gdybym później, wieczorem oferowała mu siebie, pozwoliła, by muśnięcie policzka Strona 9 wargami stało się czymś więcej, albo gdybym stanęła bladym świtem u drzwi jego hotelowego pokoju. Miał tylko pięćdziesiąt lat i wciąż był przystojny, choć może nieco sterany życiem, zaś ja byłam młoda, lecz przestałam już być dzieckiem. Gdybym mogła, spytałabym go o to, ale nie żyje już od ponad wieku, a nie zgodził się na zachowanie swojej pamięci. Znalazłam ten album miesiąc temu, a raczej znalazł go Denzel. Jest moim opiekunem i pomagał mi akurat posprzątać me ciasne mieszkanie. Weszłam do pokoju i zobaczyłam, jak nad nim ślęczy. To coś starego, powiedział, wskazując na datę. Wyrzucimy to? Denzel lubi pozbywać się różnych rzeczy, co oznacza, że jest prawdopodobnie idealną osobą do zajmowania się Zaawansowanymi Wiekowo. (Kiedy to przestaliśmy być starzy, a staliśmy się „Zaawansowani Wiekowo”?) Stanęłam obok niego i spojrzałam na książkę. Nie, powiedziałam. Nie wyrzucimy. Popatrzył na mnie, zaskoczony chyba nutą ostrości w moim głosie. Jakby chcąc się wytłumaczyć, otworzyłam tylną okładkę i skrzywiłam się na odgłos trzasków i pękania starego kleju. Na wewnętrznej stronie obwoluty było jej zdjęcie z młodości, mniej więcej z czasu, gdy się urodziłam. Widząc, jak się w nie wpatruję, Denzel nachylił się bliżej i podążył za moim wzrokiem. Znała ją pani?, zapytał. Strona 10 Była moją matką, odpowiedziałam. Nagle uniósł szacujący wzrok. Naprawdę? Parsknęłam śmiechem, zastanawiając się, skąd to niedowierzanie w jego głosie: czy to przez samą myśl, że osoba tak stara jak ja miała kiedyś matkę, czy może przez zupełny brak podobieństwa w naszym wyglądzie, czy też przez fakt, że moja rodzicielka znalazła się w książce. Cokolwiek to było, prawda jest zbyt złożona, a zdolność koncentracji Denzela zbyt ograniczona, poklepałam go więc tylko po pięknej dłoni. Naprawdę, rzekłam. Od tamtej pory spędzam wiele czasu, przeglądając album, ostrożnie przewracając każdą kartkę, uważając, by nie poznaczyć ich palcami - ostatecznie wszystko, co przetrwało pierwszy wiek nowego milenium, zasługuje na traktowanie z szacunkiem. I za każdym razem zachwycam się bezruchem zdjęć, ich płaskością. Ludzie często zakładają, że hologramy i ejdetyki są po prostu lepszymi wersjami fotografii - bo są trójwymiarowe, bo można nimi manipulować - ale to nieprawda. Dwuwymiarowość zdjęcia, nieruchomość jego powierzchni nie są czymś gorszym, są integralną częścią istoty fotografii. Nie jest to pochwycona przestrzeń, jak hologram, nie można też sięgnąć do niego i dotknąć przedmiotów, jak to jest w ejdetykach. Jest to raczej zachowana na zawsze chwila: wieczna, platoniczna, doskonała. Tego dnia, gdy Denzel znalazł książkę, stałam, powoli przewracając Strona 11 strony, a on sprzątał wokół mnie. Wszystkie jej zdjęcia były piękne, ale moją uwagę najbardziej przyciągnął cykl „Wymieranie”. Nie znam się na sztuce, ale wiem, że istnieją w niej dzieła - przedmioty w przestrzeni, zlepki słów, kolorów i dźwięku - które wydają się wykraczać poza sumę swych części, tworząc coś większego, coś, co wychodzi poza granice fragmentów, z których zostało stworzone. Niemcy mają na to odpowiednie słowo (Niemcy zawsze mają na wszystko odpowiednie słowa); Gestalt. Być może melodia jest tego najlepszym przykładem (moim zdaniem właśnie muzyka stanowi najczystszy sposób wyrażania ludzkich uczuć). Nie jest ona jedynie zestawieniem nut, lecz także interakcją pomiędzy nimi. Usuń jedną, inną zmień, a melodia zniknie równie szybko, jak się pojawiła. Muzyka jest zarówno zbiorem dźwięków, jak i czymś więcej. Podobnie jak te zdjęcia: przekraczają sumę swoich części składowych, tworząc przestrzeń, ciszę, w którą się zapadamy i w której przechodzimy przemianę. Może was zaskoczyć, że piszę o tym akurat książkę; druk przecież stał się w zasadzie przeżytkiem w ciągu kilku ostatnich dekad. Jednak książka jest formą, którą kocham tym bardziej, im bardziej się starzeję. A jestem przecież niewiarygodnie stara. Jednak do słów ciągnie mnie coś więcej niż tylko dziwaczna obsesja osoby Zaawansowanej Wiekowo na punkcie środku przekazu, który dawno wyszedł z mody. Wszyscy wiemy, że mogłam zrobić inaczej, pokazać wam zdjęcia, byście mogli Strona 12 poprzerzucać je od niechcenia, a dopiero potem znaleźć fragmenty tekstu, które być może by was zainteresowały. Chcę jednak, byście trochę popracowali. Chcę, byście wyobrazili je sobie z pomocą moich opisów. Moich wspomnień. Oczywiście wcale nie musicie tego robić. Możecie je zobaczyć, jeśli chcecie. Sprawdziłam w Galerii Narodowej w Canberze i w Galerii Sztuki Nowej Południowej Walii; w obu są jej fotografie. Są też inne, które nietrudno odnaleźć, w Paryżu, Londynie, a także w Nowym Jorku, San Francisco, Amsterdamie, Szanghaju. A jeśli uważacie, że nie musicie widzieć ich w oryginale, to w Lexica są archiwa i katalogi niezliczonych pomniejszych galerii i zbiorów prywatnych, w których znajdują się reprodukcje w postaci bitmap. Mają taką rozdzielczość, że dla ludzkiego oka są wręcz doskonałe. Jest nawet pałac pamięci poświęcony jej pracom gdzieś w oceanie danych, obecnie jest jednak przestarzały, przepływ informacji w nim powolny i rzadko kto go odwiedza. Ale jeżeli możecie się powstrzymać, zróbcie to, użyjcie wyobraźni, posłuchajcie mnie. Ponieważ sądzę, że spodobałaby się jej ta ironia, fakt, iż jej fotografie obrazujące czas i pamięć można przywrócić do życia, wywołać przez niedoskonały filtr języka. Na początek wybrałam trzy. Widnieją w katalogu na stronach 27, 34 i 38. Pierwsza jest najprostsza. Tak jak cała seria, której część stanowi, przedstawia ona amonit, przedwiecznego kuzyna łodzika. Ta akurat muszla została przedzielona wzdłuż, jedna jej połowa odcięta, by ukazać Strona 13 delikatne przegrody wnętrza zachowane w kamieniu, który łuszczy się jak mika, jest lśniący i kruchy jak szkło. Jakimś cudem komory nie zostały zapchane kruszywem, ich wnętrza pozostały otwarte na światło. Nakładają się na siebie niczym przedsionki krystalicznego, spiralnego serca, stają się coraz mniejsze, gdy zwoje kurczą się do rozmiarów punktu. Drugie zdjęcie na pierwszy rzut oka również wydaje się przedstawiać amonit, lecz gdy się przyjrzeć uważniej, okazuje się jego odbiciem, odciskiem w skale pozostałym po usunięciu skamieniałości. Podobnie jak zdjęcie, odbicie to wydaje się naśladować rzeczywistość, ale tak naprawdę jest zarówno czymś mniej, jak i czymś więcej; przestrzeń, pustka, samo jego istnienie przypomina nam o tym, czego brakuje, co przeminęło. Muszlę tego amonitu cechowały zębate segmenty, dopasowane do siebie jak elementy dziecinnej układanki, wąskimi czubkami skierowane do wewnątrz, do środka spirali. Obraz staje się coraz mniej wyraźny, w miarę jak oddalamy się od punktu centralnego, aż otwór muszli jest ledwo widoczny, niczym duch w kamieniu. Trzecia fotografia jest najbardziej niezwykła. Jest to fotomontaż, nakładające się obrazy zapisują wędrówkę pary rąk w czasie i przestrzeni. Dłonie, tak srebrnoszare i półprzezroczyste jak w jednym z eksperymentów Mana Raya*[* Man Ray - amerykański fotografik żyjący w latach 1890-1976 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).] z Strona 14 prymitywnym obrazowaniem medycznym, odkrywają powierzchnię niewidzialnego przedmiotu, miękkie światło, które zatrzymuje się tam, gdzie przeszły, ujawnia pokryte bruzdami zwoje trzeciego amonitu, podobnie jak w zaparowanym lustrze, po którym ktoś przeciąga dłonią, pojawia się odbicie. Kontury skamieliny są zamazane; zamiast nich widzimy maleńkie fragmenty jej powierzchni, czy też raczej proces jej odkrywania, fragmentaryczność pamięci dotyku. Efekt namacalności uzyskano przez nałożenie zdjęć, pochwycenie ruchu dłoni dookoła przedmiotu, gdy starają się go odkryć, poznać. To właśnie taki spokój jest w tych zdjęciach niezwykły, biorąc pod uwagę zgiełk w jej życiu i ówczesnym świecie. Aby je zrozumieć, musimy się cofnąć do tego okropnego roku, w którym świat patrzył, jak Indie i Pakistan pogrążają się w wojnie. Musimy sobie wyobrazić nieustanny szum mediów, obrazy narastającego konfliktu sączące się niczym krew w marzenia planety, gdy czekała na nieuchronną wiadomość o użyciu broni nuklearnej. Pokazywane bez końca zamazane nocne zdjęcia rac świetlnych rozsiewających fosforową bladość nad dachami Islamabadu, łukowate tory lotu rakiet, ściśnięte w szeregach czołgi, ciągnące nieubłaganie pylistymi polami nad Indusem. A kiedy w końcu to nadeszło, moment wybuchu wypalił się w zbiorowej pamięci planety, jego ogrom wykroczył poza kadr drżącej kamery, która go nagrywała, poza urywane szlochy czekającej na śmierć korespondentki Foxa. Biel Strona 15 zalewająca ekran, potem zakłócenia. A potem nic. New Delhi znikło w mgnieniu oka, zmiecione w ułamku sekundy pomiędzy kolejnymi kadrami. Tego dnia w New Delhi zginęło co najmniej dwadzieścia milionów ludzi, w Islamabadzie piętnaście. A był to dopiero początek; kolejne pięćdziesiąt milionów zostało zabitych w trzech innych wybuchach, które nastąpiły, nim to szaleństwo się skończyło. W ciągu następnych kilku tygodni dalsze sto milionów zmarło z powodu wtórnych skutków eksplozji. Nawet dzisiaj te liczby wydają się niepojęte, ta ich krągłość, ciąg nieskażonych zer świadczących o niskiej cenie życia jednostki. Bo czymże w końcu jest jedno życie w porównaniu z milionami? Czy gdybyśmy znali dokładną liczbę, to bardziej byśmy ich opłakiwali, czy ta dokładność przeszyłaby powłokę odrętwienia, jakie ogarnia nas w obliczu takich wydarzeń? I jak pojedynczy umysł, pojedyncze ciało zdołałoby pomieścić pamięć po tylu istnieniach, nie załamując się pod jej ciężarem? A jednak pamięć o nich żyje, nie tylko w białym marmurze Pięciu Monumentów, ale tu, w nas, w organizmach tych, którzy przetrwali te okropne dni. Radioaktywne promieniowanie po wybuchach przeniknęło nasze ciała, zanieczyściło komórki, zbierając się niczym muł w porach naszych kości. Śmiercionośna mgła plutonu (którego okres połowicznego rozpadu jest dłuższy niż cała historia ludzkości), wstąpiła w nas, naznaczyła, dryfując ku ziemi, bez wątpienia tak, jak cienkie, ciemne Strona 16 cienie umarłych znaczyły białe mury ruin, czyniąc z nas świadków kruchości życia. Może za kilka eonów ktoś wykopie nas z objęć ziemi, a ta chwila zostanie odczytana z naszych kości, podobnie jak historia klimatu odczytywana jest przez meteorologów ze słojów drzew w starych lasach. Gdziekolwiek czas złoży nasze wątłe ciała, będziemy nosić w sobie tę chwilę, jak kamienie gnane poprzez zmieniające się kontynenty w topniejących lodowcach Gondwany. Taka jest, rzecz jasna, funkcja organizmu, zapamiętywanie. Jesteśmy naczyniami czasu, nasza materia jest reliktem naszych żywotów, ciał, w które weszliśmy, miłości, których zaznaliśmy. Muśnięcia warg kochanka na karku, oddechów krótkich jak uderzenie serca. Wrażliwości żółkniejącego siniaka, zanikających śladów po ugryzieniu, zbierającej się pod skórą krwi. Pobrużdżonej blizny bądź szybkiego pulsu pod palcami. Niemych zarysowań wyleczonych pęknięć, których blade ślady zniekształcają półprzeźroczystą siność rentegowskiego zdjęcia przepołowionej kości - cichego świadka momentu uderzenia, którego nie da się wyplenić. Bólu od liny na szyi powieszonego, jego wyrazu twarzy, jak gdyby miał zasnąć. Fantomowego bólu brakującej kończyny, zapisanego we wzorach zorzy nerwowej elektryczności. Nasze ciała - zamieszkujące porowatą przestrzeń pamięci membrany zawieszone w czasie. Moja historia zaczęła się w tym właśnie roku, roku bomby. Tak jak Strona 17 moja matka, noszę w sobie jej wspomnienie. Może promieniowanie przeniknęło przez łożysko. A może później wtopiło się w moje ciało, bardziej delikatnie. Jakkolwiek było, tamten rok stał się podstawą, na której została zbudowana moja materia. Rok, w którym turecki satelita spadł na ziemię na skalistym wybrzeżu Daryacheh-ya-Damak, wysoko na smaganych wiatrem pustkowiach środkowego Iranu, ciągnąc za sobą przez cały Afganistan cichą, bezbarwną śmierć, gdy spadał, a jego martwe skrzydła wirowały i rozsypywały się w palącym czystym powietrzu. Rok, w którym książę student wstąpił na tron Federacji Brytyjskiej, a jego szczupła twarz tak niesamowicie przypominała twarz jego matki. Rok, w którym Prometeusz, pokonując grawitację, wzbił się w próżnię i poleciał na Marsa. Rok, w którym samotna pływaczka wynurzyła się w jaskini pod błękitnymi wodami Morza Śródziemnego, by odkryć zaginiony świat malowanych na skalnych ścianach zwierząt i łowców o szczupłych kończynach, pod którymi niczym duchy czaiły się cienie rąk zarysowane w plamach ochry, ich rozmyte kształty znaczące kamień już od czterystu wieków. Halogenowy snop jej latarki wychwycił atletyczne postacie bizonów i mastodontów pod sklepieniem wysokich ścian, odbite światło wody igrało na nich niczym poruszająca się tkanina jak ze snu, lejąca, przenikalna... Cicha przestrzeń jaskini była jak głęboka katedra pamięci, śniąca pod ziemią pieśń o kamieniu. Luddyści twierdzą, że ciało nie powinno żyć tak długo. Myślę, że Strona 18 trudno się z nimi nie zgodzić, a mimo to materia trwa. Martwię się jedynie o umysł. Nie wierzę, że jest przygotowany, by poradzić sobie z życiem tak długim jak obecnie, z tym niekończącym się przyrostem lat. Nie jestem najstarsza, daleko mi do tego, a już żyję ponad cztery wieki. W tym ogromie przeżytego czasu, dekad, lat, tygodni i chwil, gdy życie zmienia się nieustannie i ciągle od nowa, zaczynamy się zatracać, gubić i zapominać różne rzeczy. Tak więc istnieje mnemotechnika. Pomaga nam pamiętać, sprawia, że najdawniejsze zdarzenia wydają się nie bardziej odległe jak wczoraj, choć to, co było wczoraj, właśnie nam umyka. Ale mnemotechnika nas zmienia, stajemy się podatni na sugestię, zapamiętujemy rzeczy, które nigdy się nie wydarzyły, pamiętamy zapach, smak, pospolite szczegóły dotyczące spraw i osób, które nie istniały. Bezmiar naszych wspomnień staje się morzem, na którym się unosimy. Albo w którym toniemy. Ja nie czuję się zagubiona; nie pamiętam życia mojej matki ani przedmiotów, które pojawiły się na zdjęciach. Ale gdy wpatruję się w nie dzień po dniu, wydaje mi się, że zaczynam rozumieć, zaczynam sobie przypominać. I to nie tylko za sprawą mnemotechniki. W głębi niekończących się korytarzy Lexica znalazłam o niej monografię, biografię napisaną tuż po jej śmierci przez jakąś Amerykankę. Nie wiem, na ile jest dokładna, chociaż w przedmowie przeczytałam, że odmówiłam wywiadu. Niczego takiego nie pamiętam, ale to było dawno temu, a ja w Strona 19 młodości bardzo się ceniłam. Z autorką rozmawiali moja ciotka Sophie i Roland, więc książka może nie jest taka zła, choć ja nie potrafiłabym tego ocenić. Pomogła mi jednak, pomogła mi zacząć odnajdywać drogę do jej umysłu, do pamięci o niej. A ja też mam swoje wspomnienia - o nich obojgu - wspomnienia, które z każdym dniem stają się ostrzejsze, bardziej namacalne. Mówię wam to, żebyście zrozumieli, iż książka niniejsza to rekonstrukcja, dzieło wyobraźni. I prawda. Strona 20 apokryf (1) Kiedy byłem dzieckiem, moi rodzice każdego lata wynajmowali domek na południowym wybrzeżu Nowej Południowej Walii. Moje wspomnienia z tamtego okresu są w dużej mierze fragmentaryczne i polegają na skojarzeniach, ale pamiętam dźwięk wiatru w trawach na wydmach, poszum fal odbijających się od klifów. Pamiętam także cichy odgłos piany bijącej o brzeg każdego wieczora, piekące słońce na twarzy i ramionach. Rzadko pływałem, ponieważ ocean zawsze wydawał mi się groźnym żywiołem, czymś niepodlegającym kontroli i wrogim, ale w najgorętsze dni rodzice podprowadzali mnie do fal i czułem, jak chłód wody przesuwa się po mojej skórze. Pozostawiony sam, gdy oni kąpali się lub pływali na desce, poznawałem plażę, segregowałem muszelki, kamyki i drewno wyrzucone przez Pacyfik. Zawsze fascynowały mnie muszle, rzeźbiona gładkość ich kształtów, zamknięta forma, bezwzględne piękno ich otworów. Dorastając zacząłem zbierać muszle, które znalazłem, i klasyfikować je według własnych tajemnych systemów, ponieważ nie ma przewodnika po muszlach opracowanego dla niewidomych. Aż kiedyś, gdy miałem piętnaście lat, pewnego dnia pracownik muzeum