Brackston Paula - Córka wiedźmy
Szczegóły |
Tytuł |
Brackston Paula - Córka wiedźmy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Brackston Paula - Córka wiedźmy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Brackston Paula - Córka wiedźmy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Brackston Paula - Córka wiedźmy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Brackston Paula
Córka wiedźmy
The Witch's Daughter
Przekład Anna Nowosielska
Strona 3
BATCHCOMBE, WESSEX, 1623
Bess biegła. Czyste nocne niebo i ogromny księżyc
dawały światło umożliwiające jej ucieczkę. Bała się świtu,
gdyż z jego nadejściem odkryją jej nieobecność,
a wówczas rozpocznie się nagonka. Okowy, które nadal
ciążyły jej u nóg, przy każdym kroku obijały się o kostki
pojedynczym ogniwem, ostatnią pozostałością łańcuchów.
Metal ocierał młodą skórę, aż wreszcie zaczęła zostawiać
za sobą cienką smużkę krwi. Bosymi stopami rozchlapy-
wała płytkie kałuże. Podążała drogą znaną tak dobrze, że
na zawsze wryła się w jej pamięć, tworząc wyraźną mapę,
dzięki której nie zbaczała z trasy, uciekając poza granice
wioski w kierunku lasu. Lecz ta krótka droga wydawała
się teraz dłuższa niż kiedykolwiek wcześniej. Drzewa
zdawały się przed nią rozstępować, odstręczane jej pa-
nicznym strachem. Trzymały się z dala nawet wówczas,
gdy biegła naprawdę szybko.
Iluzja. Sztuczka księżycowych cieni. Nie mogę się wa-
hać.
Wyraźnie słyszała własny oddech, wystarczająco gło-
śny, by obudzić kogoś śpiącego w odległej chacie. Rów-
nież bicie serca było tak ogłuszające, że wprost nie dało się
go przegapić. Parła naprzód i wreszcie znalazła schro-
nienie wśród pierwszych smukłych drzew. Ciemność za-
gajnika miała całkiem odmienny charakter. Młode listowie
przepuszczało jedynie część promieni księżyca, a rosnące
Strona 4
z obu stron ścieżki korzenie i jeżyny chwytały jej nogi.
Wciąż biegła. Kamienie raniły jej stopy, a ona jedynie
mocniej chwytała powietrze. Z chlupotem przebiegła
przez strumień. Chłodna woda na chwilę ukoiła bolące
rany, lecz już po chwili piaszczysta leśna gleba z każdym
stąpnięciem wdzierała się głębiej w pokaleczoną skórę.
Sowa krzykiem zaznaczyła, że nie podoba jej się obecność
dziewczyny. Borsuk schował pysk w jamie, czekając, aż
zniknie ta, która zakłóca mu spokój.
Rześkie nocne powietrze kłuło gardło Bess. Choć za-
częła kaszleć i musiała walczyć o każdy oddech, nie
zwolniła tempa. Nie przejęła się tym, spędziwszy tak wiele
godzin w dusznej atmosferze więziennej celi. Tu przy-
najmniej było czym oddychać. Pokonała niewysokie
wzgórze i przystanęła, opierając się o pień potężnego
jesionu. Językiem wyczuwała smak lasu: mchy, srebrzyste
porosty, wzbierające soki drzew. Pośród nich wyraźnie
wyróżniały się dwie rzeczy: jej własny strach i morze.
Oba słone zapachy mówiły o prześladowaniu i o wol-
ności. Wpatrzyła się przed siebie, na ścieżkę i w samo
serce lasu. Ta droga umożliwiała ucieczkę przed opraw-
cami. Na jej końcu będzie na nią czekał z końmi goto-
wymi do drogi, prowiantem, planem, miejscem, do którego
mają się udać. Odepchnęła się od drzewa, zbierając resztę
sił, ale coś ją powstrzymało. Coś w niej kazało jej czekać.
Zastanów się, mówił wewnętrzny głos, zastanów się nad
ceną tej wolności.
Słysząc dobiegający z oddali hałas, ruszyła naprzód.
Strona 5
Psy gończe. Dopadną ją za chwilę. Nie może się wahać.
Lecz mimo to głosu nie dało się uciszyć. Zastanów się,
ostrzegał.
Mamo? Co mam zrobić?
W odpowiedzi nocna bryza przyniosła zapach morza.
Od strony wsi dobiegało coraz głośniejsze ujadanie psów,
do którego przyłączyły się także krzyki. Kątem oka do-
strzegła jakiś ruch przed sobą. Była teraz pewna, że widzi
sylwetkę jeźdźca i konie. Wiedziała na pewno, że zginie
z rąk ścigających ją oprawców. Ale jakiej ceny zażąda
Gideon za jej wolność?
Nie. Nie idę do niego. Nie pójdę.
Zawróciła i pospieszyła ścieżką prowadzącą na
wschód, z dala od drzew, z dala od głodnych ogarów
i z dala od niego. Szybko wyrwała się z lasu i popę-
dziła po sprężystym torfie, otwartą przestrzenią, kierując
się w stronę swej jedynej szansy – morza. Wyczula raczej,
niż usłyszała, że podąża w jej ślady. Nie odważyła się
obejrzeć za siebie. Gdy dotarła do biegnącej brzegiem klifu
ścieżki, nad horyzontem pojawiło się wyblakłe słońce,
barwiąc morze goryczą czerwieni. Płaskie, pozbawione
cienia światło dnia zastąpiło noc, pozbawiając Bess osłony.
Zatrzymała się na krawędzi klifu. Patrząc w stronę wioski,
widziała migoczące w szarości pochodnie oraz pozba-
wione rysów kształty, które były coraz bliżej. Drżenie
ziemi pod kopytami czuła nawet pomimo hipnotyzujących
uderzeń fal o skały. Choć nie wołał, słyszała w głowie
jego głos: Bess! Bess! Bess!
Strona 6
Nie odwróciła głowy. Spotkanie z jego wzrokiem
oznaczałoby utratę własnej woli. Poniżej przypływ zakrył
piach, widać było jedynie głębię wody, oraz wapienie
i krzemienie, zdolne pogruchotać kości. Słońce wspinało
się w górę i kiedy uniosła oczy, ujrzała niebo rodem
z Apokalipsy. Dopiero wówczas wkroczyła w nicość.
Strona 7
Nazywam się Elizabeth Anne Hawksmith i mam trzysta
osiemdziesiąt cztery lata. Każde nowe miejsce wymaga
nowego dziennika, więc tutaj rozpoczyna się Księga Cieni.
IMBOLC
Imbolc (zwane także Imbolg, „owcze mleko”, w nawiązaniu do cielenia się
owiec) – pogańskie święto celtyckie obchodzone 1 lutego wg celtyckiego kalenda-
rza. Podczas chrystianizacji przeniesione na 2 lutego, obecnie znane jako dzień Św.
Brygidy – przyp. tłum.
Strona 8
2 LUTEGO 2007 – PEŁNIA KSIĘŻYCA
Pobudka o świcie pierwszego dnia w Wierzbowej
Zagrodzie, Duże opady śniegu. Krajobraz leży skromnie
przykryty puchową narzutą, czekając, aż będzie mógł mi
się pokazać w całej krasie. Niebo zaróżowiło się zaledwie
na chwilę, dając ulotne ciepło. Okno sypialni, zgodnie
z moimi przewidywaniami, zapewnia wspaniały widok na
wioskę zwaną Matravers. Mój niewielki domek, stojący na
pagórku na skraju łąki, jest przyjemnie oddalony od grupy
krytych strzechą chat oraz niewysokiego ceglanego tarasu
tworzącego centrum wsi. Na obrzeżach łąki, chlubiącej się
strumieniem o kredowym korycie oraz stawem dla ka-
czek, znajduje się także urząd pocztowy i niewielki skle-
pik, elegancka gospoda dla podróżnych oraz przystanek
autobusowy, z którego dzieci odjeżdżają do szkoły,
a emeryci na cotygodniowy targ w Pasbury. Kościół stoi
po przeciwnej stronie łąki, trochę oddalony i niemal cał-
kowicie przysłonięty imponującymi cisami. Aleja za ko-
ściołem dochodzi do kanału, biegnącego na zachód
w stronę Pasbury. Sprzed domu wyraźnie widzę wszyst-
kie nadchodzące osoby, skromny zagajnik z tyłu zaś za-
pewnia mi spokój. Mogę decydować, kiedy chcę widzieć
i być widziana.
Staram się być tak niewidoczna, jak tylko pozwala mój
niewątpliwie niezwykły wygląd. Samotna kobieta zawsze
przyciąga uwagę, szczególnie jeśli jest w jakikolwiek
Strona 9
sposób odmienna. Dlatego właśnie zawsze wiążę swe
długie włosy w luźny węzeł i często noszę kapelusz. Mój
ojciec twierdził, że mam jesienne włosy i że to musi się
wiązać z moimi wrześniowymi urodzinami. Rzeczywi-
ście, kolor doskonale pasuje do tej pory roku – połączenie
lśniącego połysku dojrzałych kasztanów i pasemek dę-
bowych liści, które z końcem roku stają się miedziane.
Taki kolor sam w sobie, nawet biorąc pod uwagę wyjąt-
kową długość moich włosów, nie budziłby ciekawości. To
sposób, w jaki owe głębokie barwy kontrastują z szero-
kim białym pasmem, które biegnie od mojej prawej skroni,
sprawia, że ludzie zerkają na mnie ponownie. Nie jest to
srebrzysta oznaka dojrzałości, lecz białe jak śnieg pasmo,
muśnięcie lodem, zupełnie jakby Bogini Zimy dotknęła
mnie i zostawiła po sobie ślad. Doprawdy, bardzo bym
chciała, by pochodzenie tego znaku było tak niewinne.
Prawda jest znacznie bardziej mroczna.
Jestem także wysoka i pomimo zaawansowanego
wieku ciągle silna i pełna życia. Mój wygląd zewnętrzny
sugeruje, że mogę mieć najwyżej pięćdziesiąt lat. Noszę
odzież wygodną i praktyczną, by nie zwracać na siebie
uwagi. Dzisiejsza moda najwyraźniej spełnia kaprysy
każdej kobiety, więc moje długie spódnice i ulubione
stroje zebrane w ciągu wieloletniej wędrówki po tej ziemi
mogę nosić swobodnie, wyglądając na osobę zaledwie
odrobinę ekscentryczną. Nie muszę rezygnować z miłości
do intensywnych kolorów i tkanin o wyraźnej fakturze.
Jestem pewna, że po wprowadzeniu niewielkich zmian
Strona 10
chata spełni moje potrzeby. Planuję utworzyć ścieżkę
prowadzącą od tylnego wejścia bezpośrednio do strumie-
nia przepływającego pośród wierzb, od których wywodzi
się nazwa tego miejsca. Żywopłot z ostrokrzewu na
frontowej granicy zagrody wymaga uzupełnienia. W od-
powiednim czasie muszę też znaleźć miejsce dla czarnego
bzu, brzozy i jarzębiny. Ogród wymaga gruntownego
przekopania. Trzeba jakoś zaradzić brakowi cienia od za-
chodniej strony domu. To doskonałe miejsce na herbarium,
jednak ma dużą powierzchnię i wszystkie zasadzone tam
rośliny skazane będą na spalenie słońcem. Dom musi na
razie pozostać w niezmienionym stanie, chyba że nie-
przyjazna pogoda uniemożliwi prace ogrodowe. Jeżeli
bezchmurne niebo wpuści promienie księżyca, obejdę
kuchenny ogród i zaznaczę go leszczynowymi gałązkami.
Być może wybiorę się nawet na nocny spacer, choć wątpię,
bym zdołała dojść do krawędzi ogromnego lasu, który leży
za domem na linii horyzontu. Wzywa mnie, lecz nie jestem
jeszcze gotowa, by tam iść. Zrobię to w stosownej chwili.
W taki słoneczny dzień jak dziś, gdy wszystko jest nowe
i obiecujące, łatwo zapomnieć o przeszłości. Zupełnie
jakby nie mogła kłaść się cieniem na czystym śniegu.
Imbolc to moim zdaniem najlepszy czas na znalezienie
nowego domu, gdyż jest oczekiwaniem na odrodzenie
i odnowę. Nie mogę jednak spocząć na laurach. Nie mogę
stracić czujności. To malownicze otoczenie jest niewąt-
pliwie niegroźne i tego samego spodziewam się po
większości nowych sąsiadów. Niebezpieczeństwo, jak
Strona 11
zwykle, nadejdzie z oddali. Nie czeka w ukryciu, ale
podąża w moje ślady. Nic mogę dopuścić, by iluzja bez-
pieczeństwa uczyniła mnie łatwym łupem.
Strona 12
6 LUTEGO 2007 – KSIĘŻYC W TRZECIEJ
KWADRZE
Dolinę nadal okrywa śnieg, choć już nie tak doskonały.
Ślad pozostawiony przez brzuch borsuka oznacza, że mój
ogród za domem stał się szlakiem ucieczki. Z nadejściem
Ostary [Ostara – święto sięgające do tradycji wierzeń germańskich, obchodzone
21 marca, związane z radosnym momentem zrównania dnia z nocą – przyp. tłum.]
będę musiała wyperswadować mu wykopywanie moich
nowo posadzonych roślin. Aleja za bramą frontową jest
znów czarna, a sama wioska ukazuje brązowe ogrody
i szare, szmaciane kukły porzucone przez dzieci. Ostrożni
przechodnie oczyścili chodniki, zostawiając jedynie plamy
zmrożonej wody i zbite łaty zbrylonego śniegu. Wszyscy
czasowo cierpią na zaburzenia chodu. Każdy krok przynosi
niespodziankę, kurcząc lub nadmiernie rozciągając mię-
śnie, gdy stopy rozjeżdżają się w mokrej brei. Są zbyt
zajęci pogodą, by zawracać głowę mnie.
Zaczęłam prace ogrodowe, choć ziemia jeszcze nie
uwolniła się spod topniejącego śniegu. Mogę zrobić nie-
wiele poza planowaniem i wstępnym oczyszczaniem.
Zmusiło mnie to do zwrócenia uwagi na sam dom. Pokoje
są osobliwie małe i prostokątne – dwa z przodu i dwa
z tylu, na dole i na górze, dzięki czemu fasada przypo-
mina domek dla lalek, z oknami umieszczonymi syme-
trycznie po obu stronach drzwi. Nie podoba mi się, że
drzwi wejściowe otwierają się bezpośrednio do podnóża
Strona 13
schodów, lecz niewiele mogę na to poradzić. Niezbędne
zmiany konstrukcyjne wymagałyby zatrudnienia fachow-
ców, zaś wielotygodniowa obecność obcych ludzi w do-
mu byłaby zbyt wysoką ceną.
Pokój od frontu doskonale się nada na salonik, choć nie
będę go często używać. Jadalnię mogę wykorzystać do
suszenia roślin, a także do przechowywania olejków
i poduszek ziołowych. Najważniejsze prace wykonywać
będę w kuchni. Dziś spędziłam tam trochę czasu, wybie-
rając najlepsze miejsca do przechowywania mikstur
i maści. W pomieszczeniu znajduje się wspaniały piec na
paliwo stałe. Podłogę wyłożono gresem, Zachodnie drzwi
balkonowe wychodzą na ogród. Rozpaliłam w piecu,
poświęcając chwilę na spalenie wiązki szałwii i pobłogo-
sławienie pomieszczenia jej gryzącym dymem. Stojąc
z zamkniętymi oczami, delektowałam się spokojem
i obietnicą oferowaną przez mój nowy dom. W pewnej
chwili usłyszałam lekkie drapanie. Zjeżyły mi się włosy na
karku i miałam wrażenie, jakby gąsienica wspinała mi się
po kręgosłupie. Otwarłam oczy i spojrzałam w kierunku,
z którego dobiegał hałas. Niepotrzebnie się niepokoiłam.
Za oknem siedziała mysz zaroślowa z rudym grzbietem
i ruszała pyszczkiem. Otworzyłam zamek.
– Witaj – powiedziałam. – Może wejdziesz do środka?
Zanim przekroczyła otwarte okno, przyglądała mi się
sekundę czy dwie wilgotnymi bystrymi ślepkami. Gdy
wślizgnęła się do środka, poczułam chłód jej nieowłosio-
nych uszek. Nie usiadła od razu przy piecu, lecz, aby
Strona 14
oczyścić łapki, obeszła pomieszczenie dookoła. Przynio-
słam jej kawałek chleba.
– Ubijmy interes – zaproponowałam. – Powiedz ro-
dzinie, by zostawiła moje zapasy w spokoju, a w za-
mian za to codziennie przygotuję wam posiłek na parape-
cie. Zgadzasz się?
Przerwała ablucje. Maleńkie stworzonko nie wydało
żadnego dźwięku. To raczej ja wyczułam, że zgadza się na
taki układ. Warto będzie poświęcić trochę okruchów, by
myszy nie zajęły się moimi zapasami.
Ustawiłam już dębowy stół, kredens i komodę, która
zmieściła się obok zlewu wyposażonego w otwór prze-
lewowy. Na przeciwległej ścianie przymocowałam półki,
na których będę przechowywać słoje. Pomieszczenie jest
ciepłe i jasne i dobrze będzie się w nim pracować.
Wczoraj w nocy przez niezasłonięte szyby wpadły pro-
mienie księżyca i zalały kuchnię perłowym światłem.
Później poszłam do zagajnika i zapaliłam świecę,
wzywając leśne duchy i wróżki. Poprosiłam je, by mi się
ukazały, i zapewniłam, że są mile widziane, że nie za-
mierzam odebrać im ich prawowitego domu. Jestem go-
ściem w ich lesie i podczas wizyty będę mu okazywać
troskę i szacunek.
Strona 15
10 LUTEGO 2007 – CZWARTA KWADRA
Śnieg zniknął, zastąpiony twardym niczym żelazo
szronem, co oznacza, że nadal nie da się pracować
w ogrodzie. Udało mi się jednak poświęcić odrobinę tak
potrzebnej uwagi żywopłotowi z ostrokrzewu i oczyścić
miejsca pod nowe krzaki. Taka bariera ochronna wokół
posiadłości to prawdziwe szczęście. Niektóre krzewy mu-
szą pamiętać czas budowy domu, co moim zdaniem mu-
siało się zdarzyć dobrze ponad sto lat temu. Wydaje się, że
to bardzo dawno, że podczas tego stulecia światem
wstrząsnęło tyle wydarzeń, zmieniając go całkowicie.
A przecież dla mnie jest to jedynie rozdział życia. Prawdę
mówiąc, mam więcej wspólnego ze starym dębem na
wiejskiej łące, choć nie sądzę, by widział lak wiele wiosen
jak ja.
Gdy pracowałam przy ostrokrzewach, podeszła do mnie
wiewiórka, sprawdzić, czym się zajmuję. Był to piękny
okaz, z długim ogonem i gęstym srebrnym futerkiem.
Zaprosiłam ją, by podeszła bliżej, a ona radośnie wspięła
mi się po ręce i usiadła na ramieniu. Towarzystwo dzikich
zwierząt daje mi poczucie komfortu. Ich zaufanie mnie
zachwyca. Zorientowałam się, że ktoś mnie obserwuje.
Oczywiście jestem na to wyczulona, lecz tym razem nie
zaniepokoiło mnie to. Wyczułam obecność kogoś spokoj-
nego, choć obdarzonego potężną energią. Przerwałam
pracę i pozornie zaczęłam rozprostowywać obolałe plecy,
Strona 16
aż wiewiórka zeskoczyła i uciekła. W alejce ujrzałam
smukłą dziewczynę. Jej strój nie był odpowiedni na taki
mróz, dlatego przebierała nogami w modnych butach.
Spojrzała mi prosto w twarz. Z jej miłej twarzy wyzierała
ciekawość.
– Dzień dobry – powiedziałam i czekałam na odpo-
wiedź.
– Cześć – miała miękki głos. – Co pani robi?
– Jak widzisz... – wskazałam łopatką – naprawiam
żywopłot.
– Moim zdaniem trochę za zimno na prace ogrodowe. –
Roztarta dłonie i zaczęła w nie chuchać.
Zastanawiałam się, ile może mieć lat. Była niższa ode
mnie, lecz tak jest w przypadku wielu kobiet. Mogła mieć
piętnaście lat. A może szesnaście? Wiek wejścia w do-
rosłość przesuwa się z dziesięciolecia na dziesięciolecie
w przód i w tył, więc już nie umiem tego dokładnie
określić. Jej obcisłe ubranie i wyraźna chęć eksponowania
ciała wskazywały, że to młoda kobieta, jednak pełen wa-
hania głos i brak elokwencji przywodziły na myśl nie-
zdarne dziecko. Uznałam, że ma siedemnaście lat. Nie-
wiele mniej, niż miałam ja sama w chwili, gdy mój świat
rozpadł się na kawałki. Gdy wepchnięto mnie w nie-
skończoną przyszłość złożoną z kryjówek i samotności.
– Podoba mi się ta chata – oznajmiła dziewczyna. –
Podoba mi się, że przysiadła w tym miejscu, spoglądając
na wieś. Jej okna są jak roześmiane oczy, prawda?
– Można tak powiedzieć.
Strona 17
– Zobaczyłam dym z komina – powiedziała. – Kiedy
się tu wprowadziłyśmy, ten dom stał pusty. Pani też jest
nowa?
– Tak, w Matravers jestem nowa.
– My jesteśmy tu od miesiąca. Wydaje się, że to całe
cholerne życie. – Zaczęła wymachiwać rękami, częściowo
z podniecenia, a częściowo po to, by się rozgrzać.
– Nie lubisz tej wsi?
– Samo miejsce jest w porządku, pola i cała reszta,
ale chciałam powiedzieć, że nie ma tu za dużo do roboty,
co?
– Nic, do czego jesteś przyzwyczajona?
– Tak, przyjechałyśmy z Basingstoke. Wcześniej
mieszkałyśmy w Dulwich. Bóg jeden wie, gdzie wylądu-
jemy później. Mamie wpada do głowy pomysł i już, pa-
kujemy się. Ona uważa, że wieś będzie dla mnie lepsza.
Mniejsza szansa, że narobię sobie kłopotów. Czy też raczej
mniejsza szansa, że będę miała jakieś życie.
Przyjrzałam jej się uważniej. W tym młodym stworze-
niu było coś rozbrajającego, uczciwego i ufnego, co
rzadko można znaleźć w obcej osobie. Złapałam się na
tym, że zastanawiam się, czy nie zaproponować jej kubka
czekolady, by rozgrzała przemarznięte palce. Ale nie. Tak
łatwo byłoby zawrzeć nieszkodliwą sąsiedzką znajomość,
ale nie wolno mi tego zrobić. Wróciłam do przerwanej
pracy, odwracając się do dziewczyny plecami.
– W taki dzień jak dziś powinnaś włożyć coś ciepłego
– powiedziałam.
Strona 18
Czułam, że przygląda mi się jeszcze przez chwilę,
a potem usłyszałam, jak odchodzi. Przyznaję, ja też od-
czułam zimno, którego nie mogłam się pozbyć niezależnie
od pracy fizycznej. Niedługo później weszłam do środka
i znalazłam sobie zajęcie w kuchni, pragnąc oderwać
myśli od trudnej prawdy, która kazała mi odesłać dziew-
czynę. Niebiosa wiedzą, jestem przyzwyczajona do wła-
snego towarzystwa, nie można powiedzieć, by była to dla
mnie nowość. Samotne życie od samotności dzieli tylko
krok. I żyję ze świadomością, że mój brak przyjaciół nic
jest wyborem, lecz koniecznością, dla bezpieczeństwa
mojego oraz wszystkich osób, które byłyby ze mną blisko.
Zabrałam się za rozpakowywanie ostatnich pudeł.
W widoku równo zastawionych półek jest coś uspokaja-
jącego, więc zanim ustawiłam ostatnie słoje wypełnione
marynowanymi buraczkami, opadła ze mnie wcześniejsza
melancholia. Połyskujące rzędy szkła i zapasy sugerują
porządek i bezpieczeństwo. Tego wieczora zapaliłam je-
dynie świece w kuchni i usiadłam przy otwartych
drzwiczkach pieca, przyglądając się płonącej kłodzie ja-
błoni. Sam ten widok rozgrzał mnie równie mocno, jak
wydzielane przez ogień ciepło. Miałam na sobie, jak zwy-
kle podczas zimowych miesięcy, kilka warstw wygodnej
odzieży – delikatna jedwabna koszulka, miękkie wełniane
rajstopy, bawełniana koszula, ciężka sztruksowa spódnica,
którą zamiatam podłogę, oraz dwa lekkie sweterki. Buty
z foczej skóry dostałam od innuickich rybaków podczas
pobytu na wielkich lodowych równinach Północy. Zdjęłam
Strona 19
zrobione na drutach okrycie. Gdy przeciągałam je przez
głowę, strzelały naelektryzowane włókna. Niewielkie
iskry, dobrze widoczne w półmroku dla bystrego oka,
przeskakiwały pomiędzy ubraniem a moimi włosami.
Odwróciłam się do stołu i przygotowałam olejek do
ogrzania nad palnikiem. Rozmaryn. Wkrótce potem po-
mieszczenie wypełniły opary. Zapach jak zwykle przy-
pomniał mi mamę. Miała oczy błękitne jak kwiaty tej ro-
śliny, jej obecność zaś była równie potężna i pokrzepia-
jąca, jak wyciąg z ziela. Nawet teraz widzę, jak cierpliwie
uczy mnie wiązać pęki rozgałęzionych łodyżek i wieszać
je do suszenia. Nie mogłam mieć więcej niż sześć lat. Stała
za mną i otaczała moje ramiona swoimi, pochylając się
naprzód, aby pomóc moim niewprawnym palcom. Ota-
czała mnie jej nieskończona miłość, a ja mogłam wdychać
słodki zapach mamy. Była taka cierpliwa. Czuła. Tak
uparta, by nauczyć mnie wszystkiego, co sama wiedziała,
podzielić się ze mną całą swą cudowną wiedzą. To najo-
krutniejsza z tortur mojego zaawansowanego wieku, która
nic traci na sile, nie spada poniżej pewnego poziomu. Ona
tylko trwa, moja jedyna towarzyszka na oceanach czasu.
Strona 20
13 LUTEGO 2007 – KSIĘŻYC WCHODZI
W ZNAK KOZIOROŻCA
Nadal jest zimno, lecz mróz stopniowo słabnie. Wy-
brałam się dziś do wsi. Wiedziałam, że odwlekam tę wi-
zytę. Choć nie chcę zawierać z sąsiadami innych znajo-
mości, niż te najbardziej niezbędne, mam świadomość, że
błędem byłoby trzymać się całkiem z boku. Odludek
oznacza tajemnicę, której współcześni mieszkańcy wioski
nie są w stanie znieść. Lepiej umożliwić grzeczną wy-
mianę ukłonów i pozdrowień oraz rozmowę o pogodzie.
W rozmowie staram się być nudna, nawet niegrzeczna,
jeżeli nie da się tego uniknąć. Udzielam tylko tyle infor-
macji, by osoby zainteresowane moją historią mogły
stworzyć ją z suchych faktów. Dzięki temu skłonne są
zostawić mnie we względnym spokoju. Udając się do wsi
po podstawowe produkty, nie sądziłam jednak, że
w wiejskim sklepiku spotkam tę nastoletnią dziewczynę.
Najwyraźniej niezrażona moją szorstkością podczas po-
przedniego spotkania, wydawała się zadowolona, że mnie
widzi.
– Jak żywopłot? – zapytała.
– Powoli nabiera kształtu, dziękuję.
– Zamierza pani pomalować dom z zewnątrz? – spy-
tała ponownie. – Widziałam kiedyś podobny w jasnonie-
bieskim kolorze, z białymi oknami i granatowymi
drzwiami. Niczym chatka z bajki. Byłoby fantastycznie. –