Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 08 - Wenus
Szczegóły |
Tytuł |
Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 08 - Wenus |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 08 - Wenus PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 08 - Wenus PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 08 - Wenus - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ben Bova
Wenus
Tytuł oryginału: Venus
Przełożyła Maria Gębicka - Frąc
Wydanie anglojęzyczne: 2000
Wydanie polskie: 2004
Dla D.H.G., J.L. i B.B.B. z podziękowaniami, wyrazami wdzięczności i miłości.
Niebiosa nic nie mówią i cała ziemia kwitnie pod ich milczącymi rządami. Ludzie też
są pobłogosławieni cnotą nieba, jednakże większość z nich to hochsztaplerzy. Rodzą się, jak
się zdaje, z pustką w duszy i wszystkie swoje cechy brać muszą ze świata zewnętrznego.
Urodzić się pustym w dzisiejszych czasach, tej mieszaninie dobra i zła, a mimo to kroczyć
przez życie drogą uczciwości ku splendorom powodzenia - to wyczyn zarezerwowany dla
wzorów ludzkiego rodzaju, to zadanie wyrastające ponad naturę zwykłego człowieka.
Ihara Saikaku
Krater Heli
Byłem spóźniony, o czym dobrze wiedziałem. Kłopot w tym, że na Księżycu nie
można biegać.
Prom ze stacji kosmicznej Nueva Venezuela miał opóźnienie, wystąpił jakiś drobny
problem z bagażem przewożonym z Ziemi, dlatego zupełnie sam spieszyłem
podpowierzchniowym korytarzem z lądowiska. Przyjęcie zaczęło się ponad godzinę temu.
Przestrzegano mnie, żebym nie próbował biegać, nawet w obciążonych butach, które
wypożyczyłem w porcie. Jak ostatni głupek, nie posłuchałem dobrej rady - pobiegłem,
wykonałem szaleńczy sus i zaryłem nosem w ścianę korytarza. Po tej nauczce ruszyłem dalej
posuwistym krokiem, jaki widziałem w programie instruktażowym dla turystów. Czułem się
idiotycznie, ale odbijanie się od ścian było znacznie gorsze.
W zasadzie nie chciałem uczestniczyć w bezsensownym przyjęciu ojca ani w ogóle
przebywać na Księżycu. Ani jedno, ani drugie nie było moim pomysłem.
Drzwi na końcu korytarza strzegły dwa wielkie człekokształtne roboty, naprawdę
wielkie, wysokie na dwa metry i niemal równie szerokie. Błyszczące metalowe drzwi były
szczelnie zamknięte, rzecz jasna. Nie można bez zaproszenia wejść na imprezę ojca; nigdy nie
pozwoliłby na taki afront.
- Nazwisko, proszę - powiedział robot po lewej. Głos miał niski i chropawy;
przypuszczam, że w mniemaniu mojego ojca właśnie tak powinien mówić wykidajło.
- Van Humphries - powiedziałem wolno i jak najwyraźniej.
Robot wahał się tylko przez ułamek sekundy.
- Identyfikacja głosu potwierdzona. Może pan wejść, panie Van Humphries.
Oba roboty obróciły się dookoła osi i drzwi się rozsunęły. Hałas uderzył mnie niczym
mechaniczny młot: łomot atonalnej muzyki bezskutecznie próbujący zagłuszyć nadmiernie
wzmocnione wycie jakiegoś bezpłciowego osobnika, który katował najnowszy przebój.
Komora była wielka, ogromna i pełna balangowiczów, setek mężczyzn i kobiet -
sądzę, że mogło ich być ponad tysiąc - pijących, krzyczących, palących, krzywiących twarze
w grymasach sztucznego, wrzaskliwego śmiechu.
Wszyscy byli w imprezowych strojach: neonowe kolory z mnóstwem dżetów, brokatu
i elektronicznych błyskotek. Bezwstydnie skąpych, rzecz jasna. Czułem się jak misjonarz w
swoim czekoladowym, welurowym pulowerze i jasnobrązowych elastycznych spodniach.
W długim elektronicznym oknie, zajmującym całą boczną ścianę groty, ukazywał się
napis WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI SETNYCH URODZIN! na przemian z
urywkami pornograficznych filmów.
Mogłem się domyślić, że ojciec urządzi przyjęcie w burdelu. W kraterze Heli,
nazwanym na cześć jezuickiego astronoma Maximiliana J. Helia. Hazard i przemysł porno
przekształciły ten obszar w księżycową stolicę grzechu, róg obfitości pełen zakazanych
rozkoszy, ukryty pod pylistym dnem krateru, jakieś sześćset kilometrów na południe od
Selene City. Biedny, stary ojciec Heli musiał przewracać się w grobie.
- Cześć, nieznajomy! - zawołała arogancka, piersiasta i ruda dziewczyna w
szmaragdowozielonym kostiumie tak obcisłym, że musiał być wymalowany sprayem.
Potrząsnęła fiolką jakiegoś zielonkawego proszku mniej więcej w moim kierunku,
wrzeszcząc: - Baw się!
Baw się. To miejsce wyglądało jak piekło Dantego. Nie było gdzie usiąść, tylko pod
ścianami stało parę kanap, pełnych już wijących się, splecionych ciał. Wszyscy inni byli na
nogach, ramię przy ramieniu, tańcząc albo kołysząc się, falując niczym wielobarwne,
bełkoczące, bezsensowne ludzkie morze.
Wysoko pod wygładzonym skalnym stropem chodziła po linie para akrobatów w
naszywanych cekinami kostiumach arlekinów. Kostiumy migotały, oświetlone paroma
punktowcami. Na Ziemi popisywanie się na takiej wysokości byłoby niebezpieczne; tutaj, na
Księżycu, też mogli skręcić karki - choć prędzej wyrządziliby krzywdę innym. W jaskini
panował taki ścisk, że raczej nie spadliby na podłogę.
- Chodź - przynagliła ruda, szarpiąc mnie za rękaw. Zachichotała i dodała: - Nie bądź
taki sztywniak!
- Gdzie jest Martin Humphries? - Musiałem krzyczeć, żeby usłyszała mnie w tym
zgiełku.
Zmrużyła szmaragdowe oczy.
- Hump? Jubilat? - Odwróciła się w stronę tłumu i machnęła rękaw bliżej
nieokreślonym kierunku, wołając: - Stary wał jest gdzieś tutaj. To jego impreza, wiesz?
- Stary wał jest moim ojcem - powiedziałem i muszę przyznać, że widok zdumienia na
jej twarzy sprawił mi przyjemność.
Przebicie się przez tłum było naprawdę ciężką harówką. Otaczali mnie obcy. Nie
znałem tutaj nikogo. Każdy z moich przyjaciół padłby trupem na widok tego cyrku.
Przeciskając się przez zatłoczoną komorę, zastanawiałem się, czy mój ojciec zna tych ludzi.
Pewnie wynajął ich na tę okazję. Ta ruda zdecydowanie była w jego typie.
Wie, że nie cierpię tłumów, a jednak zmusił mnie do przyjazdu. Znamienne dla
mojego kochającego tatusia. Próbowałem odciąć się od hałasu, smrodu perfum i tytoniu,
narkotyków i potu niezliczonych, nieprawdopodobnie stłoczonych ciał. Kolana robiły mi się
miękkie, ściskało mnie w dołku.
Nie umiem radzić sobie z czymś takim. To mnie przerasta. Osunąłbym się na podłogę,
gdyby nie ten ścisk. Kręciło mi się w głowie, ćmiło w oczach.
Musiałem przystanąć w środku tłumu i mocno zamknąć oczy. Miałem kłopoty z
oddychaniem. Przed lądowaniem rakiety transferowej zrobiłem sobie zastrzyk enzymów, a
jednak czułem się tak, jakbym potrzebował następnego, i to prędko.
Otworzyłem oczy i powiodłem wzrokiem po potrącającej się, rozwrzeszczanej,
spoconej tłuszczy, szukając najbliższego wyjścia. W plątaninie gestykulujących ciał
dostrzegłem ojca, siedzącego na podium w drugim końcu jaskini niczym starożytny rzymski
cesarz nadzorujący orgię. Był nawet ubrany w zwiewną szkarłatną szatę, a u jego obutych w
sandały stóp siedziały dwie gibkie młode kobiety.
Mój ojciec. Dziś kończył sto lat. Martin Humphries wyglądał nie więcej niż na
czterdzieści, włosy wciąż miał ciemne, twarz jędrną i prawie bez zmarszczek. Ale oczy - oczy
były twarde, doświadczone; lśniła w nich chorobliwa rozkosz, gdy patrzył na rozgrywające
się przed nim sceny. Korzystał z wszelkich dostępnych kuracji odmładzających, nawet tych
nielegalnych, z użyciem nanomaszyn. Chciał być wiecznie młody i pełen wigoru.
Pomyślałem, że pewnie tak będzie. Zawsze dostawał to, czego chciał. Ale wystarczyło jedno
spojrzenie w jego oczy, by bez trudu uwierzyć, że stuknęła mu setka.
Zobaczył mnie, gdy przedzierałem się przez falujący tłum i przez chwilę czułem na
sobie spojrzenie tych zimnych, szarych oczu. Potem odwrócił się z niecierpliwą miną na
przystojnej, sztucznie odmłodzonej twarzy.
To ty nalegałeś, żebym przybył na ten karnawał, powiedziałem mu bezgłośnie.
Dlatego czy ci się to podoba, czy nie, jestem.
Nie zwracał na mnie uwagi, gdy podjąłem mozolną wędrówkę. Zasapałem się, płuca
paliły mnie żywym ogniem. Potrzebowałem zastrzyku, ale zostawiłem strzykawkę w hotelu.
Kiedy wreszcie dotarłem do celu, oparłem się ciężko o miękką, sprężystą tkaninę udrapowaną
na podium, walcząc o odzyskanie tchu. Uświadomiłem sobie, że ogłuszający hałas przyjęcia
scichł do brzęczącego, stłumionego pomruku.
- Tłumiki dźwięku - powiedział ojciec, patrząc na mnie z tym dobrze mi znanym
pogardliwym uśmieszkiem. - Nie rób takiej głupiej miny.
Nie było schodów, a ja byłem zbyt słaby i skołowany, żeby wciągnąć się na górę i
usiąść obok niego.
Machnął ręką i dwie młode kobiety zwinnie zeskoczyły z podium, by dołączyć do
tłumu. Spostrzegłem, że były nastolatkami.
- Chcesz jedną? - zapytał z lubieżnym uśmiechem. - Możesz mieć obie, wystarczy
poprosić.
Nawet nie pokręciłem głową. Czepiałem się podium, starając się zapanować nad
przyspieszonym oddechem.
- Na miłość boską, Cherlaku, przestań dyszeć! Wyglądasz jak flądra wyrzucona z
wody.
Odetchnąłem głęboko i spróbowałem się wyprostować.
- Ciebie też miło widzieć, ojcze.
- Nie cieszy cię moje przyjęcie?
- Ty wiesz lepiej.
- W takim razie po co przyszedłeś, Cherlaku?
- Twój prawnik powiedział, że obetniesz mi uposażenie, jeśli tego nie zrobię.
- Twoje kieszonkowe - zadrwił.
- Zarobiłem te pieniądze.
- Udając naukowca. Twój brat był prawdziwym naukowcem.
Tak, ale Aleks nie żyje. Zginął prawie dwa lata temu i wspomnienie tego dnia nadal
sprawiało mi ból. Pamiętałem wszystko tak dobrze, jakby rozegrało się wczoraj.
Ojciec szydził ze mnie i upokarzał mnie przez całe życie. Aleks był jego
beniaminkiem, jego pierworodnym, jego oczkiem w głowie. Aleks został przygotowany do
przejęcia władzy w Humphries Space Systems, jeśli i kiedy ojciec postanowi przejść na
emeryturę. Aleks był moim przeciwieństwem: wysoki, atletycznie zbudowany, szybki i
przystojny, błyskotliwie inteligentny, towarzyski, czarujący i dowcipny. Ja jestem raczej
niski, od urodzenia chorowity i podobno mam skłonności do zamykania się w sobie i
introspekcji. Mama zmarła, dając mi życie i ojciec nigdy mi tego nie wybaczył.
Kochałem Aleksa. Naprawdę. Ogromnie go podziwiałem. Od kiedy pamiętam, Aleks
chronił mnie przed drwinami i kąśliwymi słowami ojca. „Już dobrze, braciszku, nie płacz -
mawiał. - Nie pozwolę cię skrzywdzić.”
Z biegiem lat przejąłem od Aleksa zamiłowanie do badań, do szukania nowych
perspektyw, nowych światów. Ale gdy Aleks naprawdę ruszał z misjami na Marsa i księżyce
Jowisza, ja zostawałem w domu, pod kloszem, zbyt słabowity, by wyjść na zewnątrz. Latałem
w fotelu, nie w statku kosmicznym. Mnie ekscytowały strumienie danych komputerowych i
symulacje wirtualne. Raz przespacerowałem się z Aleksem po czerwonych piaskach Marsa,
połączony przez interaktywny system rzeczywistości wirtualnej. To było najlepsze
popołudnie w moim życiu.
Potem Aleks zginął podczas wyprawy na Wenus, on i cała jego załoga. A ojciec
znienawidził mnie za to, że żyję.
Wtedy wyprowadziłem się na dobre i kupiłem dom na Majorce, gdzie byłem sam,
daleko od jego pogardliwego sarkazmu. Jakby chcąc ze mnie zadrwić, ojciec przeniósł się do
Selene City. Później dowiedziałem się, że poleciał na Księżyc, żeby poddawać się
nanoterapii, która zapewniała mu młodość i formę. Na Ziemi nanomaszyny były zakazane,
oczywiście.
Było jasne, że ojciec poddaje się kuracji odmładzającej, bo nie ma zamiaru przejść na
emeryturę. Aleks umarł, a wiedziałem, że mnie za żadne skarby nie przekaże Humphries
Space Systems. Będzie rządzić dalej i trzymać mnie na wygnaniu.
Tak oto ojciec osiadł czterysta tysięcy kilometrów ode mnie, odgrywając elitarną rolę
interplanetarnego potentata, megamiliardera, awanturniczego kobieciarza, niemiłosiernie
zepsutego giganta przemysłowego. Taki stan rzeczy najzupełniej mi odpowiadał. Mieszkałem
sobie spokojnie na Majorce i pod opieką domowego personelu nie miałem powodów do
narzekań. Niektórzy ze służących byli ludźmi, większość była robotami. Dość często wpadali
przyjaciele z wizytą. Mogłem latać do Paryża, do Nowego Jorku - gdzie dusza zapragnie, na
spektakle teatralne albo na koncerty. Całymi dniami studiowałem nowe informacje o
gwiazdach i planetach, stale napływające od naszych kosmicznych badaczy.
Dopóki jedna ze znajomych nie powtórzyła mi zasłyszanej plotki: statek mojego brata
został celowo uszkodzony. Aleks nie zginął w wypadku; to było morderstwo. Nazajutrz ojciec
wezwał mnie na Księżyc, na swoje kretyńskie przyjęcie urodzinowe, pod groźbą obcięcia mi
uposażenia.
Patrząc na jego młodzieńczo jędrną twarz, zapytałem:
- Dlaczego ci na tym zależało? Uśmiechnął się sardonicznie.
- Nie podoba ci się przyjęcie?
- A tobie? - sparowałem.
Ojciec wydał dźwięk, który mógł być zduszonym śmiechem.
- Muszę coś ogłosić. Chciałem, żebyś usłyszał to prosto z moich ust.
Zaintrygował mnie. Wygłosi oświadczenie? Czyżby jednak przechodził na emeryturę?
A zresztą, gdyby nawet, to co z tego? Nigdy nie pozwoli mi kierować korporacją. W zasadzie
wcale tego nie chciałem.
Dotknął guzika osadzonego w prawej poręczy fotela i ogłupiający hałas wlał się w
moje uszy z siłą wystarczającą do rozsadzenia czaszki. Potem musnął drugą poręcz. Muzyka
umilkła w połowie taktu. Akrobaci chodzący po linie zamigotali i zniknęli. Obraz
holograficzny.
Tłum ucichł i znieruchomiał. Wszyscy odwrócili się w stronę podium, jak gromada
niesfornych uczniów w balowych strojach, zmuszonych słuchać dyrektora.
- Cieszę się, że przybyliście na moje przyjęcie - zagaił ojciec. Jego niski, modulowany
głos, sztucznie wzmocniony, odbijał się od ścian zatłoczonej jaskini. - Jesteście zadowoleni?
Odpowiedziały mu wiwaty, oklaski, gwizdy i wrzaski. Ojciec podniósł ręce i znów
zapadła cisza.
- Wygłoszę oświadczenie, które wy, ciężko pracujący przedstawiciele mediów,
uznacie za wyjątkowo interesujące.
Pół tuzina balonów z podwieszonymi kamerami już unosiło się parę metrów od
podium, jak błyszczące bożonarodzeniowe bombki. Kolejne napływały z dalszych części
groty, by skupić obiektywy na moim ojcu.
- Jak wiecie - mówił - mój ukochany syn Aleksander zginął dwa lata temu podczas
próby zbadania planety Wenus.
Zbiorowe westchnienie wzbiło się nad głowami.
- Jego statek leży gdzieś na powierzchni tego piekielnego świata. W straszliwym żarze
i ciśnieniu, żrąca atmosfera powoli niszczy doczesne szczątki mojego chłopca.
Jakaś kobieta zaczęła szlochać.
- Chcę zaproponować nagrodę dla tego, kto okaże się dość odważny i twardy, by
lecieć na Wenus, dotrzeć na powierzchnię i sprowadzić na Ziemię to, co zostało z mojego
syna.
Wszyscy jakby się wyprostowali, szerzej otworzyli oczy. Nagroda?
Ojciec odczekał dramatyczną chwilę i znacznie silniejszym głosem oznajmił:
- Oferuję dziesięć miliardów międzynarodowych dolarów śmiałkowi, który odnajdzie
ciało mojego syna i przywiezie je do mnie.
Nad tłumem wzbił się stłumiony okrzyk zdziwienia. Przez parę sekund nikt się nie
odzywał. Potem komorę wypełnił podniecony gwar. Dziesięć miliardów dolarów! Dotrzeć na
powierzchnię Wenus! Nagroda w wysokości dziesięciu miliardów dolarów za odzyskanie
ciała Aleksa Humphriesa!
Byłem równie oszołomiony jak każdy inny. Może bardziej, bo lepiej od większości
tych poprzebieranych darmozjadów wiedziałem, że sprostanie temu wyzwaniu graniczy z
niepodobieństwem.
Ojciec dotknął guzika w poręczy i gwar natychmiast ścichł do dyskretnego pomruku.
- Pięknie - powiedziałem. - Zostaniesz Ojcem Roku. Popatrzył na mnie z pogardą.
- Myślisz, że nie mówiłem poważnie?
- Myślę, że wiesz, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie próbował dotrzeć na
powierzchnią Wenus. Nawet Aleks zamierzał tylko dryfować w warstwach chmur.
- Masz mnie więc za oszusta.
- Myślę, że chodzi ci o podbudowanie wizerunku, nic więcej.
Wzruszył ramionami, jakby moje zdanie nie miało znaczenia.
Wrzałem z oburzenia, a on siedział tu, jakby nigdy nic i robił sobie reklamę.
- Chcesz wyglądać na zrozpaczonego ojca - krzyknąłem - żeby cały świat pomyślał,
że zależało ci na Aleksie. Dlatego oferujesz nagrodę, po którą nikt nie sięgnie.
- Och, znajdą się chętni, nie wątpię. - Uśmiechnął się do mnie zimno. - Dziesięć
miliardów to nie byle jaka zachęta.
- Nie jestem pewien.
- Ale ja jestem. Zamierzam ulokować całą sumę na rachunku depozytowym, gdzie
nikt nie będzie mógł jej tknąć poza ewentualnym zwycięzcą.
- Całe dziesięć miliardów?
- Całą sumę - powtórzył. Pochylając się lekko w moją stronę, dodał: - Aby podjąć tyle
gotówki, będę musiał tu i ówdzie poczynić oszczędności.
- Poważnie? Ile wydałeś na to przyjęcie? Machnął ręką, jakby to me miało znaczenia.
- Jednym z cięć będzie twoje kieszonkowe.
- Moje uposażenie?
- Koniec, Cherlaku. W przyszłym miesiącu kończysz dwadzieścia pięć lat.
Kieszonkowe urwie się w twoje urodziny.
Jeśli tak, zostanę bez grosza.
Bank danych
Płonie tak jasno i pięknie na nocnym niebie, że wszystkie kultury Ziemi zwały ją
imionami swojej bogini miłości i piękna: Afrodyta, Inana, Isztar, Astarte, Wenus.
Czasami jest olśniewającą Gwiazdą Wieczorną, od której jaśniejsze na niebie jest
tylko Słonce i Księżyc. Kiedy indziej bywa przywołującą Gwiazdą Zaranną, niosącą światło.
Zawsze lśni niczym bezcenny klejnot.
Choć Wenus na naszym niebie wygląda przepięknie, jest najbardziej piekielnym
miejscem w całym Układzie Słonecznym. Jej powierzchnia jest dość gorąca, by stopić
aluminium. Ciśnienie powietrza jest wystarczająco wysokie, by zgnieść ładowniki statku
kosmicznego niczym kruche tekturowe pudełka. Niebo, od bieguna do bieguna, stale zasnu-
wają chmury kwasu siarkowego. Atmosfera składa się z dwutlenku węgla i gazów
siarkowych.
Wenus jest najbliższą planetą względem Ziemi, bliższą niż Mars; może zbliżyć się do
Ziemi na odległość wynoszącą niecałe sześćdziesiąt pięć milionów kilometrów . Obiega
Słońce bliżej niż Ziemia; jest drugą planetą Układu Słonecznego. Wenus nie ma księżyców.
Jest nieco mniejsza od Ziemi, więc siła ciężkości na jej powierzchni wynosi około
osiemdziesięciu pięciu procent normalnego ciążenia ziemskiego.
Na tym kończą się podobieństwa. Wenus jest gorąca, temperatury na powierzchni
znacznie przekraczają czterysta pięćdziesiąt stopni Celsjusza (prawie dziewięćset stopni
Fahrenheita). Obraca się wokół osi tak powoli, że jej „dzień” trwa dłużej niż „rok”: obiega
Słońce w czasie dwustu dwudziestu pięciu dni ziemskich - jest to rok wenusjański - a obrót
wokół własnej osi trwa dwieście czterdzieści trzy dni ziemskie - dzień wenusjański. Wiruje w
kierunku wstecznym, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, patrząc od bieguna północnego,
podczas gdy Ziemia i inne planety obracają się zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
Atmosfera Wenus jest tak gęsta, że ciśnienie na powierzchni równa się temu, jakie na
Ziemi występuje w oceanach na głębokości około kilometra. Atmosfera w ponad
dziewięćdziesięciu pięciu procentach składa się z dwutlenku węgla; niecałe cztery procent
stanowi azot, a reszta to niewielkie ilości wolnego tlenu.
Grube warstwy chmur, które stale otulają całą powierzchnię planety, odbijają około
siedemdziesięciu pięciu procent światła słonecznego, dzięki czemu Wenus wygląda tak jasno
i pięknie. Chmury składają się z kropelek kwasu siarkowego oraz innych związków siarki i
chloru; praktycznie nie ma w nich pary wodnej.
Na Wenus nie brakuje gór i wulkanów, są również dowody wskazujące na istnienie
płyt tektonicznych. Przesuwaniu się fragmentów skorupy musiały towarzyszyć „trzęsienia
Wenus”.
Wyobraźcie sobie spacer po powierzchni tej planety! Grunt jest rozgrzany do
czerwoności, gęsta atmosfera zakrzywia światło jak obiektyw „rybie oko”, niebo stale za-
snuwają grube chmury. A jednak nie ma tam prawdziwej ciemności: nawet długą
wenusjańską noc rozświetla niesamowity posępny blask bijący od rozżarzonego podłoża.
Ponieważ ruch obrotowy nakłada się na obiegowy, doba wenusjańską trwa sto
siedemnaście dni ziemskich, a Słońce wstaje na zachodzie i zachodzi na wschodzie - tylko że
nie widać go przez gęste, wieczne chmury.
Patrząc w górę, moglibyście ujrzeć ciemniejsze łaty, powstające i rozpadające się na
tle zielonkawożółtych chmur prawie pięćdziesiąt kilometrów nad powierzchnią, przemykające
od horyzontu do horyzontu w około pięć godzin. Od czasu do czasu można zobaczyć
błyskawicą albo usłyszeć groźny pomruk dalekiego wulkanu.
W całym Układzie Słonecznym nie ma bardziej niebezpiecznego miejsca, nie ma
miejsca stanowiącego większe wyzwanie. W porównaniu z nim, na Księżycu jest przyjemnie,
a wyprawa na Marsa to piknik.
Czy na Wenus może istnieć życie, wysoko w chmurach, gdzie temperatury są niższe
albo głęboko pod powierzchnią planety? W atmosferze jest coś, co pochłania ultrafiolet;
naukowcy planetarni nie są pewni, co to takiego. Czy pod powierzchnią mogą żyć jakieś
formy bakteryjne, jak na Ziemi i przypuszczalnie na Marsie i Europie, księżycu Jowisza?
Gdyby jakieś stworzenia żyły na powierzchni, musiałyby być przystosowane do
wytrzymywania temperatury, w której topi się aluminium, i ciśnienia, które może zmiażdżyć
statek kosmiczny.
Zaiste, musiałyby być imponujące.
Selene City
- To powinieneś być ty. Cherlaku! - ryczał. - To ty powinieneś umrzeć, nie Aleks.
Zbudziłem się i usiadłem w ciemności hotelowego pokoju, ściskając w rękach zmiętą
pościel. Byłem zlany zimnym potem i trząsłem się od stóp do głów.
Sen był aż nazbyt prawdziwy. Zbyt głęboko prawdziwy. Zamknąłem oczy, nie
ruszając się z łóżka. Wściekła twarz ojca wisiała przede mną niczym oblicze zagniewanego
starożytnego boga.
Przyjęcie w kraterze Heli. Ogłoszenie nagrody za lot na Wenus. Stwierdzenie, że
obcina mi fundusze. To było dla mnie za wiele. Gdy wróciłem do hotelu w Selene City,
byłem bliski omdlenia, wyłożone dywanami korytarze pływały mi przed oczami, nogi miałem
słabe jak papierowe serwetki nawet w niskiej grawitacji Księżyca. Od razu poszedłem do
łazienki i znalazłem ciśnieniową strzykawkę. Wstrzyknąłem w ramię całą dawkę
enzymatycznego leku, potem dowlokłem się do łóżka i prawie od razu zasnąłem.
Po to tylko, żeby śnić. Nie, w zasadzie nie był to sen, tylko przeżywanie na nowo
tamtego strasznego dnia, kiedy dowiedzieliśmy się o śmierci Aleksa. Koszmar. Przeżyłem
powtórnie każdą bolesną chwilę.
Kiedy otrzymaliśmy wiadomość, że już nie ma nadziei, ojciec wyłączył ekran
wideofonu i odwrócił się do mnie z twarzą wykrzywioną z furii.
- Nie żyje - powiedział głosem zimnym i głuchym, z lodem w szarych oczach. - Aleks
zginął, a ty żyjesz. Najpierw zabiłeś swoją matkę, a teraz masz czelność żyć, podczas gdy
Aleks jest martwy.
Stałem, gdy przeszywał mnie palącym wzrokiem, ponury i wściekły. Na mnie. Na
mnie!
- To powinieneś być ty, Cherlaku - warknął. Złość narastała, twarz z białej robiła się
czerwona. - Jesteś nic nie wart! Nikt nie odczułby twojej straty. Ale nie, ty jesteś, ty żyjesz i
oddychasz, a Aleks nie żyje. To powinieneś być ty, Cherlaku! - ryczał. - To ty powinieneś
zginąć, nie Aleks.
Wtedy wyniosłem się z rodzinnej posiadłości w Con-necticut i kupiłem dom na
Majorce, jak najdalej od ojca. Przynajmniej tak myślałem. Znowu mnie zakasował,
przeprowadzając się do Selene City.
Teraz siedziałem na hotelowym łóżku, drżący i zlany zimnym potem, sam, zupełnie
sam.
Wstałem i poczłapałem na boso do łazienki; prawdę mówiąc, powlokłem się, taki
byłem słaby i rozbity. Światło zapaliło się automatycznie. Niezdarnie manipulowałem
strzykawką, aż wreszcie umieściłem plastikową ampułkę z odpowiednią dawką enzymu we
właściwym miejscu. Przycisnąłem strzykawkę do nagiego ramienia. Cichy syk leku
wtryskiwanego przez mikroigły do krwiobiegu zawsze mnie uspokajał. Ale nie tej nocy. Nic
nie zdoła mnie uspokoić, pomyślałem.
Urodziłem się z rzadkim rodzajem niedokrwistości złośliwej, w następstwie
uzależnienia mojej matki od narkotyków. Bez wstrzykiwania koktajlu enzymów, składającego
się między innymi z witaminy B12 i hormonu wzrostu pobudzającego organizm do
produkowania krwinek czerwonych, choroba byłaby śmiertelna. Bez leku stopniowo
traciłbym siły i w końcu umarł. Z nim mogłem wieść zupełnie normalne życie - pomijając
konieczność iniekcji co najmniej dwa razy na dobę.
Jeśli ktoś kiedyś powie wam, że nanomaszyny potrafią poradzić sobie z każdą
jednostką chorobową, tylko że są zakazane na Ziemi, nie dajcie mu wiary. Najlepsze
laboratoria w Selene City - stolicy badań nanotechnologicznych - nie zdołały zaprogramować
nanożuka, który co parę godzin wytwarzałby miliony czerwonych ciałek krwi.
Wróciłem do łóżka ze skotłowaną, przepoconą pościelą i czekałem, aż lek zacznie
działać. Nie mając nic lepszego do roboty, włączyłem wiadomości telewizyjne. Na ściennym
ekranie natychmiast ukazała się scena straszliwego spustoszenia: kolejny wściekły huragan
przewalił się przez Atlantyk i szalał na Wyspach Brytyjskich. Nawet Bariera - nowoczesna
zapora przegradzająca Tamizę - nie powstrzymała fali i wielkie połacie Londynu znalazły się
pod wodą, łącznie z opactwem Westminster i gmachem Parlamentu.
Oparłem się o poduszki i patrzyłem pustym wzrokiem, jak w zacinającym zimnym
deszczu tysiące londyńczyków wylęga na ulice, by uciec przed przybierającą wodą.
- Największy kataklizm od czasu nalotów z drugiej wojny światowej, mających
miejsce ponad sto lat temu - mówił spiker grobowym głosem.
- Następny kanał! - zawołałem. Nie chciałem oglądać śmierci i zniszczenia, ale
większość stacji pokazywała agonię Londynu, na żywo i w kolorze. Gdybym wybrał kanał
holograficzny, mógłbym obejrzeć to w trzech wymiarach. Flotylle łodzi pływały Strandem i
Fleet Street, ratując mężczyzn, kobiety, dzieci, nawet domowe zwierzaki. Brygady
robotników zmagały się z żywiołem, próbując ochronić przed zalaniem Pałac Buckingham.
Wreszcie znalazłem kanał nie bombardujący widzów obrazami niszczonego miasta.
Nadawano panelową dyskusję samozwańczych ekspertów od ocieplenia globalnego, które
powodowało katastrofalne sztormy i powodzie. Jeden z nich miał na ramieniu zieloną opaską
Międzynarodowej Partii Zielonych, w drugim poznałem znajomego ojca - prawnika
korporacyjnego o ciętym języku, zdecydowanie nienawidzącego Zielonych. Pozostali byli
naukowcami różnej maści i ani jeden w niczym nie przyznawał racji pozostałym.
Wlepiałem w nich szkliste oczy, mając nadzieję, że ciche, kulturalne dywagacje
ukołyszą mnie do snu. Wypowiedzi były ilustrowane animowanymi mapami, które
przedstawiały kurczenie się pokrywy lodowej na Grenlandii i na Antarktydzie oraz
spodziewany wzrost poziomu morza. Połowie amerykańskiego środkowego zachodu groziła
przemiana w wielką śródlądową wyspę. Prąd Zatokowy zostanie przerwany, mówili
specjaliści, a w konsekwencji Europa i Wyspy Brytyjskie staną się przedłużeniem Syberii.
Kojąca kołysanka, idealnie usposabiająca człowieka do snu. Miałem zamiar wyłączyć
ekran, gdy zamrugało żółte światełko wiadomości. Zastanowiłem się, kto może mnie szukać o
tej porze nocy.
- Odbierz - poleciłem.
Cały ekran ścienny zrobił się mlecznoszary. Przez chwilę myślałem, że to jakaś
usterka. Potem usłyszałem generowany komputerowo głos:
- Panie Humphries, proszę mi wybaczyć, że nie pokazuję twarzy. Poznanie mojej
tożsamości byłoby dla pana niebezpieczne.
- Niebezpieczne? - powtórzyłem. - Dlaczego?
-
Głos zignorował moje pytanie, a ja zrozumiałem, że słucham nagrania.
- Wiemy, że słyszał pan pogłoski, iż statek pańskiego brata został celowo uszkodzony.
Jesteśmy przekonani, że odpowiedzialność za jego śmierć ponosi pański ojciec. Pański brat
został zamordowany, a mordercą jest pański ojciec.
Ekran zgasł. Siedziałem w zaciemnionym pokoju oszołomiony, wstrząśnięty, gapiąc
się w lekko rozjarzony ekran. Ojciec kazał zamordować Aleksa? Mój ojciec był
odpowiedzialny za jego śmierć? To straszne, okropne oskarżenie, rzucone przez tchórza,
który nawet nie miał odwagi pokazać twarzy.
A ja mu uwierzyłem. To najbardziej mną wstrząsnęło. U - w ie-rzy-łem.
Uwierzyłem, bo dobrze pamiętałem wieczór przed wyruszeniem Aleksa na tę
katastrofalną wyprawę na Wenus. Noc, w którą wyjawił mi swoje prawdziwe zamysły.
Aleks oficjalnie ogłosił, że leci na Wenus w celu zbadania niekontrolowanego efektu
cieplarnianego, co w zasadzie nie mijało się z prawdą. Ale poza tym miał tajny plan. Zdradził
mi go w noc przed wyjazdem. Za jego misją naukową stały motywy polityczne. Pamiętam,
jak Aleks siedział w przytulnej, cichej bibliotece domu w Connecticut, gdzie mieszkaliśmy
razem z ojcem, i szeptem wyjawiał mi swoje plany.
Powiedział, że Ziemia właśnie zaczyna odczuwać skutki efektu cieplarnianego.
Lodowce i czapy polarne topią się. Podnosi się poziom morza. Zmienia się klimat globalny.
Międzynarodowa Partia Zielonych oznajmiła, że trzeba podjąć drastyczne kroki, zanim cały
środkowy zachód Ameryki przemieni się z powrotem w wyspę i zanim stopi się wieczna
zmarzlina w Kanadzie, wyrzucając do atmosfery megatony zamarzniętego metanu, co
dodatkowo pogłębi efekt cieplarniany.
- Jesteś jednym z nich? - wyszeptałem w ciemności. - Zielonym?
Zaśmiał się cicho.
- Ty też byś był, braciszku, gdybyś nie żył w oderwaniu od rzeczywistości.
Pamiętam, że pokręciłem głową i mruknąłem:
- Ojciec cię zabije, jak się dowie.
- Wie - odparł Aleks.
Chciał wykorzystać swoją misję na Wenus, aby z pierwszej ręki pokazać światu
następstwa nieokiełznanego efektu cieplarnianego: przeistoczenie planety w martwą skalną
kulę spowitą trującymi gazami, bez kropli wody czy źdźbła trawy. Byłaby to potężna ikona,
obraz wypalony w świadomości elektoratu świata: oto, co stanie się z Ziemią, jeśli nie
zahamujemy efektu cieplarnianego.
Zielonym sprzeciwiały się potężne siły polityczne. Ludzie pokroju mojego ojca nie
mieli zamiaru pozwalać MPZ na przejęcie kontroli nad międzynarodowymi organizacjami,
które regulowały sprawy ochrony środowiska. Zieloni domagali się potrojenia podatków
nałożonych na wielonarodowe korporacje, zakazu spalania paliw kopalnych, ewakuacji
głównych ośrodków miejskich, redystrybucji bogactwa świata wśród potrzebujących.
Ekspedycja Aleksa na Wenus była więc w rzeczywistości misją w interesie Zielonych,
mającą dać im potężny oręż do walki przeciwko okopanej władzy establishmentu, przeciwko
naszemu rodzonemu ojcu.
- Ojciec cię zabije, jak się dowie - powiedziałem. A Aleks odparł ponuro:
- Wie.
Wyrażając lęk o reakcję ojca, użyłem przenośni, jak to się zwykle mówi. Teraz
zastanowiłem się, czy Aleks też tak to pojmował.
Prędzej podniósłbym Gibraltar, niż zasnął. Przemierzałem pokój długimi posuwistymi
krokami, które wymusza niska grawitacja Księżyca, na przemian zły, przestraszony i
zrozpaczony.
Jak wszystkie lunarne ośrodki, Selene City leży pod powierzchnią, w górach
pierścieniowych ogromnego krateru Alfons, więc świt nie zakrada się przez okna, wschód
słońca nie obwieszcza narodzin nowego dnia. Światła w korytarzach i miejscach publicznych
palą się z jednakową jasnością przez całą dobę. W moim pokoju lampy zapaliły się
automatycznie, gdy zacząłem chodzić; ciepło mojego ciała uaktywniło przełączniki.
Po paru godzinach wreszcie zrozumiałem, co mam zrobić. Co muszę zrobić.
Poleciłem komputerowi, by skontaktował mnie z ojcem. Bez wątpienia jego wyuzdane
przyjęcie jeszcze się nie skończyło.
Nawiązanie połączenia zabrało parę minut. Wreszcie twarz ojca ukazała się na
ekranie.
Wyglądał na zmęczonego, ale odprężonego, gdy uśmiechał się do mnie leniwie. Leżał
w łóżku, wsparty o lśniące, kryte jedwabiem poduszki. Nie był sam. Słyszałem stłumiony
chichot dobiegający spod okrycia.
- Wcześnie wstajesz - powiedział dość przyjemnym tonem.
- Ty też - odparłem. Parsknął.
- Nie rób takiej zgorszonej miny, Cherlaku. Proponowałem ci te panie, pamiętasz?
Szkoda było marnować taki talent.
- Zamierzam zdobyć nagrodę - oznajmiłem. Zrobił wielkie oczy.
- Co?
- Polecę na Wenus. Znajdę ciało Aleksa.
- Ty? - roześmiał się.
- Był moim bratem! Kochałem go.
- Musiałem przyprzeć cię do muru, żebyś przyleciał na Księżyc, a teraz roi ci się lot
na Wenus? - Sprawiał wrażenie ogromnie rozbawionego tym pomysłem.
- Myślisz, że nie dam rady?
- Wiem, że nie dasz rady, Cherlaku. Nawet nie spróbujesz, mimo tej zuchwałej gadki.
-
- Udowodnię ci! - warknąłem. - I zdobędę twoją cholerną nagrodę!
- Oczywiście. A słonie umieją fruwać - zadrwił.
- Sam mnie do tego zmuszasz. Dziesięć miliardów stanowi potężną zachętę dla
człowieka, który w przyszłym miesiącu zostanie bez dochodów.
Głupi uśmieszek zgasł i na twarzy odmalowała się zaduma.
- Uważasz, że tak właśnie przypuszczałem?
- Polecę - powtórzyłem stanowczo.
- I zakładasz, że zgarniesz nagrodę, co?
- Albo zginę w czasie próby.
- Chyba nie sądzisz, że będziesz jedynym chętnym na moje dziesięć miliardów?
- Kto przy zdrowych zmysłach mógłby chociaż pomyśleć o takiej wyprawie?
Z szyderczym uśmiechem ojciec odparł:
- Och, znam kogoś, kto spróbuje. I nie odpuści. - Kto?
- Lars Fuchs. Ten łajdak jest teraz gdzieś w Pasie, ale gdy tyko dowie się o nagrodzie,
bez mrugnięcia okiem popędzi na Wenus.
- Fuchs? - Ojciec często wspominał o Larsie Fuchsie, zawsze z nienawiścią. Z tego,
co wiedziałem - a wiedziałem niewiele - Fuchs eksploatował asteroidy. Kiedyś miał własną
korporację i konkurował z ojcem, ale teraz zarabiał na życie jako niezależny górnik w Pasie
Asteroid, „skalny szczur”, jak elegancko mawiał ojciec.
- Fuchs. Będziesz musiał wyrwać mu nagrodę, Cherlaku. A nie sądzę, byś był na tyle
mężczyzną.
W tym momencie powinienem zrozumieć, że mną manipuluje, wręcz każe mi tańczyć
w takt swojej melodii. Szczerze mówiąc, rozsądek zaćmiewało mi widmo nędzy, w którą
miałem popaść, jeśli nie zdobędę nagrody.
Cóż, nie tylko o tym myślałem. Ciągle widziałem przystojną, zdeterminowaną twarz
Aleksa w tamtą ostatnią noc, którą spędził na Ziemi.
- Ojciec cię zabije, jak się dowie - powiedziałem.
- Wie - odparł Aleks.
Waszyngton D.C.
- To życiowa okazja - profesor Greenbaum skrzypiał jak zardzewiały zawias - a ja
jestem za stary, by z niej skorzystać.
Tak naprawdę nigdy dotąd nie widziałem starego człowieka, nie z bliska, nie w tym
samym pokoju. Biedni z pewnością się starzeli, ale wszyscy, których było stać na telo-
merazę, zaczynali poddawać się kuracji zaraz po osiągnięciu dojrzałości. Dorośli, którzy
zestarzeli się przed dopuszczeniem telomerazy do powszechnego użytku, mieli do dyspozycji
zabiegi odmładzające.
Daniel Haskel Greenbaum był stary i przygarbiony. Sprawiał wrażenie tak kruchego,
że w czasie powitania bałem się, iż strzaskam mu kości, choć odpowiedział mi w miarę
krzepkim uściskiem. Skórę miał pomarszczoną i zwiotczałą, pokrytą plamami wątrobowymi,
a oczy mętne i podkrążone. Jego pobrużdżona twarz wyglądała jak zerodowane zbocze, przez
stulecia żłobione przez wiatr i wodę.
A był dopiero po siedemdziesiątce.
Mickey uprzedziła mnie, jak wygląda Greenbaum. Mi-chelle Cochrane studiowała
kiedyś pod jego kierunkiem i choć teraz sama była profesorem, nadal go uwielbiała.
Nazywała go największym żyjącym planetologiem w Układzie Słonecznym - jeśli w
odniesieniu do jego astmatycznej, artretycznej, boleśnie powolnej egzystencji można było
mówić o „życiu”. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu me zgodził się na kurację
odmładzającą. Może ze względów religijnych, a może tylko z czystej przekory. Uważał, że
starzenie się i śmierć są nieuchronne i nie należy przed nimi uciekać.
Jako jeden z ostatnich, mogę dodać.
- Ma odwagę dowodzić swoich przekonań - powiedziała mi Mickey parę lat
wcześniej. - Nie boi się śmierci.
- Ja śmiertelnie boję się śmierci - zażartowałem. Mickey nie doszukała się niczego
śmiesznego w mojej odżywce. Wiedziałem, że skorzystała z dobrodziejstw telomerazy zaraz
po zakończeniu okresu pokwitania i uważała to za rzecz oczywistą. Wszyscy tak robili.
Greenbaum był czołowym autorytetem w Wenusologii i Mickey namówiła mnie na
spotkanie. Zgodziłem się bez zastanowienia. Dopiero potem dowiedziałem się, że spotkam się
w Waszyngtonie nie tylko z poskrzypującym emerytowanym profesorem Greenbaumem, ale
również z chmurnym czarnoskórym biurokratą z agencji kosmicznej, niejakim Franklinem
Abdullahem.
Mój ojciec natychmiast powiadomił media, że jego drugi syn - ja - zamierza lecieć na
Wenus po szczątki pierworodnego. Z rodzicielską dumą zapewnił reporterów, że jeśli wrócę z
ciałem Aleksa, dostanę dziesięć miliardów dolarów nagrody. Stałem się znaną osobistością,
mającą swoje pięć minut.
Sława ma swoje plusy, jak słyszałem, ja jednak żadnego nie odkryłem. Nachodzili
mnie naukowcy, łowcy przygód, poszukiwacze rozgłosu i wszyscy psychicznie niezrówno-
ważeni w układzie Ziemia-Księżyc, błagając o zabranie na Wenus. Nawet fanatycy religijni
uznali, że lot na Wenus jest im przeznaczony i ja, jako boski wybraniec, mam ich tam
zawieźć. Oczywiście, zaprosiłem na wyprawę pół tuzina najbliższych przyjaciół. Artyści,
pisarze, wideograficy mieli wnieść cenny wkład do historii ekspedycji, a także stanowić
towarzystwo lepsze od nudnych naukowców i zelotów o nawiedzonych oczach.
Potem Mickey zadzwoniła do mnie z biura w Kalifornii i zgodziłem się na spotkanie z
nią i Greenbaumem, nawet nie pytając, o co jej chodzi.
Na prośbę Abdullaha zebranie odbyło się w kwaterze głównej agencji kosmicznej,
zatęchłym, ponurym starym gmachu w podupadłej części centrum Waszyngtonu. Spotkaliśmy
się w pozbawionym okien małym pokoju konferencyjnym, wyposażonym jedynie w
poobijany metalowy stół i cztery niewiarygodnie niewygodne, sztywne i twarde krzesła.
Ściany były ozdobione - jeśli to właściwe słowo - spłowia-łymi fotografiami starożytnych
wyrzutni rakietowych. Ściśle mówiąc, niektóre musiały pochodzić sprzed stu lat.
Tego popołudnia ujrzałem prawdziwą Mickey. Zawsze komunikowaliśmy się
elektronicznie, zwykle przez interaktywne łącze rzeczywistości wirtualnej. Poznaliśmy się -
elektronicznie - kilka lat wcześniej, kiedy zacząłem interesować się pracą Aleksa. Zatrudnił
ją, żeby mnie uczyła. Co tydzień odbywaliśmy sesje wirtualne, ona w swoim biurze w Cal-
tech, ja w domu rodzinnym w Connecticut, a później na Majorce. Razem włóczyliśmy się po
Marsie, po księżycach Jowisza i Saturna, po asteroidach - nawet po Wenus.
Jej widok był dla mnie szokiem. Najwyraźniej w czesie sesji wirtualnych używała
znacznie młodszego, szczuplejszego wizerunku swojej osoby. Po drugiej stronie stołu
konferencyjnego siedziała baryłka z mysimi włosami, które zwisały bez życia do płatków
uszu. Telomeraza może zapewnić fizyczną młodość, ale nie nadrobi braku ćwiczeń, nie
przekreśli lat siedzenia za biurkiem i opychania się niezdrowym jedzeniem. Mickey miała na
sobie czarny pulower i czarne sportowe spodnie, takie ze strzemiączkami. Jej pucołowata
twarz tak bardzo promieniowała dobrym humorem i entuzjazmem, że łatwo było zapomnieć o
tuszy.
Franklin Abdullah stanowił jej przeciwieństwo. Siedział naprzeciwko mnie, w
staromodnym trzyczęściowym szarym garniturze, z rękami splecionymi na piersi i z taką
miną, jakby nic mu się w życiu nie układało. Wierzcie mi, nie sprawiał wrażenia typowego
„nijakiego urzędnika”. Miał charakter. Nie wiedzieć czemu, wydawał się zły, że
przygotowuję lot na Wenus. Dziwne podejście jak na przedstawiciela agencji kosmicznej.
- Skoro prosiła pani o spotkanie, profesor Cochrane - powiedział - może wyłuszczy
nam pani powody. - Głos miał niski i dudniący, jak warczenie lwa.
Mickey uśmiechnęła się do niego i powierciła na krześle, jakby szukała wygodnego
miejsca na twardej niczym żelazo plastikowej poduszce. Splatając ręce na blacie stołu,
popatrzyła na mnie - z niepokojem, pomyślałem.
- Van organizuje misję na Wenus - powiedziała, stwierdzając rzecz oczywistą. - Misję
załogową.
Profesor Greenbaum chrząknął hałaśliwie i Mickey natychmiast umilkła.
- Przyszliśmy tutaj, panie Humphries, aby prosić o zabranie przynajmniej jednego
wykwalifikowanego planetologa.
- Z kompletem odpowiednich czujników i systemów analitycznych - dodała Mickey.
Teraz zrozumiałem, na czym jej zależało. Powinienem był to przewidzieć, ale zbyt
zajmowało mnie nadzorowanie projektu i budowy mojego statku. I odpieranie wszystkich
innych wariatów, którzy chcieli za darmo przelecieć się na Wenus.
Zmieszałem się.
- Hmm... proszę zrozumieć, to nie jest misja naukowa. Lecę na Wenus...
- Żeby zdobyć nagrodę - dopowiedział Greenbaum, zrzędliwie i ze
zniecierpliwieniem. - Wiemy.
- Żeby odnaleźć szczątki mojego brata. Mickey zgarbiła się na krześle.
- Van, to okazja na przeprowadzenie nadzwyczaj cennych badań. Przez wiele dni
będziesz pod chmurami! Pomyśl o obserwacjach, jakie można by przeprowadzić!
- Mój statek nie jest odpowiednio zaprojektowany - sprzeciwiłem się. - Celem misji
jest znalezienie wraku i zabranie ciała mojego brata. To wszystko. Nie mamy miejsca ani
możliwości na zabranie naukowca. Zabieramy minimalną załogę.
Oczywiście, mijałem się z prawdą, bo przecież zaprosiłem swoich przyjaciół, pisarzy i
artystów, którzy po powrocie mieli unieśmiertelnić naszą wyprawę. Inżynierowie i
projektanci zajmowali odmienne stanowisko w kwestii zabierania ludzi, którzy nie stanowili
niezbędnego personelu. Już wykłócałem się z nimi o wielkość załogi. Nie mogłem teraz
prosić o uwzględnienie w planach jeszcze jednej osoby i aparatury naukowej.
- Ale, Van - Mickey nie chciała ustąpić - lecieć na Wenus i nie przeprowadzić badań...
- Pokręciła głową.
Odwróciłem się do Abdullaha, siedzącego u szczytu małego stołu z rękami nadal
skrzyżowanymi na piersi.
- Myślałem, że badanie Układu Słonecznego leży w gestii agencji kosmicznej.
Ponuro pokiwał głową.
- Leżało.
Czekałem na ciąg dalszy. Abdullah nie dodał ani słowa, więc zapytałem:
- W takim razie dlaczego agencja nie wyśle ekspedycji na Wenus?
Abdullah powoli rozprostował ręce i wsparł je na blacie.
- Panie Humphries, mieszka pan w Connecticut, prawda?
- Już nie - odparłem, zastanawiając się, co to ma do rzeczy.
- Czy zimą jest tam śnieg?
- Nie, chyba nie. Nie było śniegu od kilku zim pod rząd.
- Aha. Widział pan wiśnie w Waszyngtonie? Kwitną. W lutym. W Dzień Świstaka.
- Dzisiaj jest Dzień Świstaka, to prawda - zgodził się Greenbaum.
Przez chwilę myślałem, że wpadłem w króliczą norkę Alicji.
- Nie rozumiem, co...
- Urodziłem się w Nowym Orleanie, panie Humphries - podjął Abdullah. Jego niski
głos przypominał pomruk dalekiego grzmotu. - A dokładniej w tym, co zostało z miasta po
powodziach. - Ale...
- Globalne ocieplenie, panie Humphries - warknął. - Słyszał pan o tym?
- Oczywiście. Wszyscy słyszeli.
- Agencja kosmiczna przeznacza wszystkie środki wyłącznie na badania środowiska
Ziemi. Nie mamy ani pieniędzy, ani zezwolenia na robienie innych rzeczy, takich jak badanie
planety Wenus.
- Ekspedycje na Marsa...
- Są finansowane przez osoby prywatne.
- Tak, oczywiście. - Wiedziałem o tym; po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy, że
rządowej agencji kosmiczej nie stać na eksploracją Marsa i innych planet.
- Wszystkie badania ciał niebieskich w Układzie Słonecznym są finansowane przez
osoby prywatne - podkreślił Greenbaum.
- Nawet badania głębokiego kosmosu, przeprowadzane przez astronomów i
kosmologów, są subsydiowane przez prywatnych ofiarodawców - wtrąciła Mickey.
- Ludzi takich jak Trumball i Yamagata - sprecyzował Greenbaum.
- Albo organizacje w rodzaju Gates Foundation i Spielberg Group.
O tym, że wielkie korporacje wspierają pozaziemskie operacje wydobywcze i
produkcyjne, już wiedziałem. Ojciec często wspominał o rywalizacji o surowce w Pasie
Asteroid.
- Pański ojciec finansuje misję na Wenus - powiedział Abdullah. - Jesteśmy...
- Ja wykładam pieniądze - warknąłem. - Nagroda zostanie wypłacona wtedy, gdy - i
jeśli - powrócę ze szczątkami brata.
Abdullah na chwilę zamknął oczy, jakby rozważał moje słowa.
- Niezależnie od źródła finansowego - powiedział - zwracamy się do pana z prośbą o
włączenie naukowca do tej prywatnej wyprawy.
- Dla dobra ludzkości - rzekł Greenbaum zgrzytliwie, głosem naprawdę drżącym z
emocji.
- Pomyśl, co możemy odkryć pod chmurami! - zawołała Mickey z entuzjazmem.
Rozumiałem ich, ale myśl o walce z projektantami i inżynierami sprawiła, że
potrząsnąłem głową. Greenbaum mylnie zrozumiał mój gest.
- Coś panu wyjaśnię, młody człowieku.
Chyba podniosłem brwi, bo Mickey chciała mu przeszkodzić; pociągnęła go za rękaw
koszuli, ale odsunął jej rękę. Z zaskakującym wigorem jak na rachitycznego staruszka,
pomyślałem.
- Wie pan co nieco o tektonice płytowej? - zapytał niemal wyzywająco.
- Oczywiście - odparłem. - Mickey nauczyła mnie całkiem sporo. Skorupa Ziemi
składa się z wielkich płyt kontynentalnych, które przemieszczają się po gorętszym, bardziej
plastycznym podłożu.
Greenbaum pokiwał głową, najwyraźniej zadowolony z poziomu mojej wiedzy.
- Wenus też ma budowę płytową - dodałem.
- Miała - poprawił Greenbaum. - Pół miliona lat temu.
- A teraz?
- Płyty Wenus są zablokowane - powiedziała Mickey.
- Jak uskok San Andreas?
- Znacznie gorzej.
- Wenus jest na krawędzi wypiętrzenia - powiedział Greenbaum, wpatrując się we
mnie. - Od jakichś pięciuset milionów lat płyty są unieruchomione. Na całej powierzchni
planety. W tym czasie narastało wewnętrzne ciepło. Niedługo to ciepło wybuchnie i rozedrze
skorupę.
- Niedługo? - wychrypiałem.
- W kategoriach geologicznych - powiedziała Mickey.
-
- Aha.
- Od pięciuset milionów lat powierzchnia Wenus praktycznie się nie zmieniła - mówił
Greenbaum. - Wiemy to dzięki przeliczaniu uderzeń meteorytów. Pod powierzchnią jest
zamknięte wewnętrzne ciepło planety. Nie może przebić się przez skorupę, nie może uciec.
- Na Ziemi wewnętrzne ciepło jest odprowadzane przez wulkany, gorące źródła i tak
dalej - wyjaśniła Mickey.
- Woda na Ziemi działa jak smar - powiedział Greenbaum, patrząc na mnie
intensywnie, jakby oceniał, czy go rozumiem. - Na Wenus nie ma wody w stanie ciekłym, jest
na to za gorąco.
- Brak wody w stanie ciekłym - Mickey przejęła pałeczkę - oznacza brak poślizgu dla
płyt. Płyty utknęły w miejscu i pozostają unieruchomione.
Pokiwałem głową.
- Rozumiem - wymamrotałem.
- Ciepło, które od pięciuset milionów lat narasta we wnętrzu Wenus - rzekł
Greenbaum - w końcu musi znaleźć jakieś ujście.
- Prędzej czy później - podjęła Mickey - na Wenus nastąpi kataklizm. Zaczną
powstawać nowe wulkany, skorupa będzie topić się i tonąć. Z dołu wypłynie nowy materiał
krustalny.
- I może się to stać, gdy będę na powierzchni? - zapytałem, nagle przestraszony, że
mogą mieć rację.
- Ależ skąd - uspokoiła mnie Mickey. - Mówimy o jednostkach czasu geologicznego,
nie ludzkiego.
- Przecież mówiłaś...
Greenbaum zachichotał i zaraz sposępniał.
- Nie będziemy mieć tyle szczęścia, żeby to zobaczyć. Bogowie nie są aż tak
wspaniałomyślni.
- Nie nazwałbym tego szczęściem - zauważyłem. - Cała powierzchnia nagle się topi,
wulkany wybuchają i tak dalej...
- Nie musisz się martwić, Van - zapewniła Mickey. - To nie nastąpi w ciągu paru dni,
jakie spędzisz pod chmurami.
-
- W takim razie o co wam chodzi? - zapytałem. Abdullah wtrącił w basowym
rejestrze:
- Nie wszyscy naukowcy zgadzają się z profesorem Greenbaumem.