Boruń Krzysztof - Toccata
Szczegóły |
Tytuł |
Boruń Krzysztof - Toccata |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Boruń Krzysztof - Toccata PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Boruń Krzysztof - Toccata PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Boruń Krzysztof - Toccata - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Krzysztof Boruń
TOCCATA
TRZECIA MOŻLIWOŚĆ
Dyktuję te słowa w pięćdziesiątym trzecim dniu ziemskim od chwili przybycia naszej ekspedycji do
Układu 70 Wężownika A. Pięćdziesiąt trzy dni odpowiada stu siedemdziesięciu ośmiu obrotom
planety Vicinia wokół osi. O istnieniu tej planety my – mieszkańcy Układu Słonecznego – wiemy już
od blisko stu dwudziestu lat. Cywilizacja viciniańska jest pierwszą cywilizacją, z którą udało się
nawiązać radiową łączność międzygwiezdną.
W trzydzieści trzy lata po nadaniu standardowej serii sygnałów przy pomocy największego wówczas
na Ziemi radioteleskopu w kierunku dwudziestu sześciu wybranych gwiazd – nadeszła odpowiedź z
Układu 70 Wężownika. Zawierała ona powtórzenie naszej serii oraz zestawy liczb, które bez trudu
zostały zidentyfikowane jako układ periodyczny pierwiastków. Zaraz po tym następowała
„prezentacja” w postaci składu izotopowego materii zewnętrznych warstw atmosfery Słońca i tych
samych danych o gwieździe A układu podwójnego 70
Wężownika.
Dalej, jak można było się domyślić, szły serie liczb dotyczących składu atmosfery planety, z której
nadano sygnały oraz składu mineralnego jej powierzchni i wnętrza.
W odpowiedzi nasi ojcowie przekazali w kierunku Układu 70 Wężownika A podobne dane dotyczące
Słońca i Ziemi oraz propozycję przejścia na nadawanie dwuwymiarowych obrazów metodą rozkładu
na punkty jasne i ciemne. Dłuższe serie rysunków i zdjęć miały umożliwić naszym „rozmówcom
międzygwiezdnym” poznanie głównych form życia i cywilizacji mieszkańców Ziemi.
Po trzydziestu trzech latach nadeszła kolejna odpowiedź. Mieszkańcy planety Vicinia –
gdyż tak ją poczęto nazywać w tych czasach – jeszcze raz wykazali wysoką inteligencję:
rozszyfrowali metodę łączności wizyjnej i na tych samych zasadach przekazali nam obraz swego
świata.
Kiedy więc nasza wyprawa międzygwiezdna wyruszała w drogę, o Vicinii i jej mieszkańcach
wiedzieliśmy już niemało i wydawało się, że jakichś zasadniczych, gruntownie odważających nasze
wyobrażenia niespodzianek nie należy oczekiwać.
Nie znaczy to, iż obraz Vicinii, przekazany na falach elektromagnetycznych, pozbawiony był
poważniejszych luk i niejasności. Kontrast między środkami technicznymi i wysokim stopniem
rozwoju wytwórczości a rażąco niskim poziomem materialnych warunków życia mieszkańców
planety – wydawał się co najmniej zastanawiający. Snuto najprzeróżniejsze domysły na temat
możliwych dróg rozwoju społecznego, czy nawet wynaturzeń struktury organizacyjnej państw, w
których postęp technologiczny staje się nie środkiem, lecz celem rozwoju cywilizacyjnego.
Strona 3
Ślepe uliczki rozwoju?... Jakże odległą okazała się rzeczywistość od przewidywań...
Strona 4
*
Jeszcze tylko pięć godzin... Nie mogę liczyć na żadną pomoc. Nikt mnie nie odnajdzie w tej pułapce.
Po co się łudzić? Przecież wiem, że to niemożliwe. Chyba tylko niezmiernie rzadki splot
okoliczności może mnie uratować. Ale jaką mam szansę?... Regeneratory już prawie nie działają.
Zużywam ostatnią rezerwę tlenu. Zostało mi zaledwie pięć godzin...
Postanowiłem podyktować to, co przemyślałem. Czasu niewiele, a chciałbym po sobie zostawić ślad.
Jeśli kiedykolwiek ktoś odnajdzie moje ciało zamknięte w kokonie skafandra –
dowie się, jak było naprawdę.
Pięć godzin...
Im dłużej myślę o mojej sytuacji, tym mniej wydaje ml się prawdopodobne, aby ktokolwiek mógł
odnaleźć zapis. Źle się wyraziłem: ktokolwiek z ludzi! Ale przecież są ONI! kiedykolwiek może ON?
Ten, który z nami rozmawiał przez Wielką Antenę? Czy potrafi odczytać zapis? A jeśli nawet odczyta
– co z niego zrozumie? Czy dzięki niemu łatwiej pojmie różnicę między nami a Vicinianami?...
Przybycie naszej ekspedycji na Vicinię nie rozwiązało żadnego z zasadniczych problemów spornych,
jakie pojawiły się w toku łączności międzygwiezdnej. Przeciwnie – stanęliśmy w obliczu faktów,
które zamiast ugruntować nasze dotychczasowe wyobrażenia o tej cywilizacji, postawiły je pod
znakiem zapytania.
Źródłem sygnałów nadawanych w kierunku Słońca była gigantyczna konstrukcja techniczna
wzniesiona na biegunie północnym Vicinii. Za jej pośrednictwem w ostatnich miesiącach podróży
wznowiliśmy łączność z mieszkańcami planety, przystępując do opracowania słownika
elementarnych pojęć, który miał ułatwić nawiązywanie bliższych stosunków.
Kryzys pojawił się dość nagle, zupełnie niespodziewanie: na nasze pytanie, w jaki sposób możemy
nawiązać bezpośredni kontakt z przedstawicielami Vicinii – na ekranie uparcie ukazywał się ów
system antenowy służący mieszkańcom planety do łączności międzygwiezdnej.
Wszelkie próby łączności radiowej z pominięciem Wielkiej Anteny – jak nazywaliśmy to urządzenie
– nie przynosiły żadnego rezultatu.
Lądowanie grupy zwiadowczej w celu nawiązania porozumienia z mieszkańcami planety pogłębiło
jeszcze naszą niepewność. Vicinianie – niewielkie, zaledwie sięgające nam do kolan stwory – nie
tylko wyglądem, lecz i zachowaniem całkowicie odbiegają od naszych wyobrażeń o twórcach
wysokiej cywilizacji. Ich inteligencja nie przewyższa inteligencji małp człekokształtnych i
jakkolwiek wykazują pewne zainteresowanie naszą obecnością, jest ono bardzo powierzchowne i
krótkotrwałe, przypominające zainteresowanie psa, który po obwąchaniu nieznanego przedmiotu po
chwili zapomina o nim, traktując go jako naturalny składnik otoczenia.
A jednocześnie – istoty te przejawiają, jako zbiorowość, niezwykle wysoki stopień zorganizowania.
Strona 5
Nie ulega wątpliwości, że ich społeczeństwo jest strukturą o ogromnej sprawności i celowości w
działaniu. Ruchliwość Vicinian nie ma w sobie nic z chaosu i przypadkowości.
Jeśli nawet czasem, zwłaszcza przy próbach ingerencji z naszej strony, powstawało chwilowe
zamieszanie i zakłócenie współdziałania – po kilkunastu sekundach wszystko wracało do normy.
Mrówki! – Oto co nasuwało się już przy pierwszym bezpośrednim spotkaniu. Zdawaliśmy sobie,
oczywiście, sprawę, że podobieństwo jest tylko pozorne, wynikające z powierzchowności
obserwacji. Zbyt mało wiedzieliśmy o istotnej strukturze viciniańskiego społeczeństwa, aby można
było mówić o jakichś głębszych analogiach ze społeczeństwem mrówek czy pszczół. Nie
stwierdziliśmy żadnych oznak fizjologicznego zróżnicowania osobników obsługujących odmienne
konstrukcyjnie maszyny czy dziedziny produkcji. Nawet osobniki, które – jak się okazało – pełnią w
tym społeczeństwie funkcję łączników lub może dyspozytorów, nie różnią się budową od Innych
pracowników.
Czy zespołowe kierowanie skomplikowanymi narzędziami i procesami wytwórczymi może mieć
charakter instynktowny? Nie było żadnych podstaw, ażeby tak sądzić. Przeciwnie: istoty te
wykazywały swoistą inteligencję – potrafiły się uczyć, wyciągać wnioski z popełnianych błędów i
przekazywać tę wiedzę innym.
Dowodem był taki eksperyment: podałem jednemu z Vicinian latarkę, zapalając ją i gasząc w jego
obecności. Chwilę obmacywał ją swymi trzema chwytnymi organami i począł
manipulować wyłącznikiem, aż wreszcie spowodował zapalenie lampy. Po kilku próbach oddał
mi latarkę z powrotem i powrócił do swojej grupy. Nie upłynęło pięć minut, gdy podszedł do mnie
Vicinianin (po dłuższych obserwacjach okazało się, że pełnił on funkcję jakby kierownika tej grupy) i
wyciągnął łapę po latarkę. Kiedy mu ją podałem – od razu, bez żadnych prób zapalił ją i zgasił.
Powtórzył tę czynność parokrotnie, po czym nagle przestał się latarką interesować.
Oddał ją i wrócił do pracy.
Żadne fakty nie wskazywały na to, aby umiejętności kierowania maszynami były wrodzone,
dziedziczne, a nie nabyte – wyuczone. Późniejsze, dokładniejsze obserwacje wykazały zresztą, ponad
wszelką wątpliwość, iż „szkolenie” młodych osobników odbywało się niemal w każdej grupie
roboczej. Nie wydawało się też, aby wiedza była przekazywana bezpośrednio dzieciom przez
rodziców. Co ciekawsze – karmieniem i wychowywaniem najmłodszego potomstwa zajmowały się
kolejno wszystkie osobniki zamieszkujące określony zespół budowli, a nie jakaś odrębna grupa. Nie
było tu więc żadnych wyspecjalizowanych „mamek”,
„piastunek” czy „nauczycieli”.
Któż jednak rozmawiał z nami przez gigantyczną antenę kierunkową? Nie ulegało wątpliwości, że
gdzieś musiał istnieć ośrodek kierowniczy tego społeczeństwa, ośrodek w pełni świadomy, dążący
do poznania świata l myślący w tym zakresie w podobny sposób jak my – ludzie.
Strona 6
*
Muszę tu wspomnieć, choćby bardzo krótko, o hipotezie Ortena. Zarzut Ortena, że uważam Vicinian
za mrówki, był bzdurną insynuacją. Takiej hipotezy żaden biolog o zdrowym rozsądku nie mógłby
postawić. Jeśli mówiłem o „strukturze mrowiska”, to tylko w sensie pewnych zewnętrznych analogii
w zachowaniu się tych istot. W rzeczywistości wyrażałem przypuszczenie, że zetknęliśmy się dotąd
tylko z częścią społeczeństwa, pełniącą funkcje wykonawcze, i że istotami tymi kieruje ośrodek
złożony z innych istot, być może nawet odrębnego gatunku, obdarzonych intelektem podobnym do
naszego. Takiego ośrodka kierowniczego, co prawda, nigdzie nie mogliśmy dostrzec, ale byłem
głęboko przeświadczony o tym, że on istnieć musi i że można go będzie odnaleźć.
Orten również był zdania, że ośrodek kierowniczy Istnieje. Wysunął jednak hipotezę, że nie
Vicinianie są gospodarzami planety, lecz „sztuczny centralizat” o rozrzuconych po powierzchni globu
ośrodkach czynnościowych i niezlokalizowanej pamięci. Tego „wielkiego robota” mieli rzekomo, w
dalekiej przeszłości, zbudować przodkowie Vicinian, stając się w końcu jego niewolnikami i
ulegając stopniowej degeneracji umysłowej w wyniku pewnego rodzaju symbiozy z automatami.
Ta hipoteza nie wytrzymywała krytyki już choćby z uwagi na obserwowane przez nas ostre kontrasty
w poziomie technologicznym, zwłaszcza automatyzacji, oraz na kluczową rolę żywych Vicinian
niemal we wszystkich dziedzinach wytwórczości, nawet energetyki jądrowej.
Co prawda, Orten uważał to właśnie za dowód regresu. Twierdził, że spełnianie przez Vicinian
funkcji typowych dla automatów jest przejawem tendencji „wielkiego robota” do przerzucania
elementarnych zadań społecznych na istoty żywe, obdarzone zdolnością samoreprodukcji i dużą
uniwersalnością. Bowiem tworzenie samoreprodukujących się układów sztucznych, nawet
stosunkowo prostych, o wąskiej specjalizacji, byłoby na obecnym poziomie techniki viciniańskiej
nieopłacalne.
Swą hipotezę usiłował Orten dość sztucznie pogodzić z wynikami badań archeologicznych, jeszcze w
czasie dokonywania wstępnych zdjęć planetograficznych grupa Kolca natrafiła w kilkudziesięciu
punktach globu na ślady jakichś dawnych budowli, przeważnie rozrzuconych wśród rozbudowujących
się ośrodków wytwórczych. Lepiej zachowane obiekty spotkaliśmy na niektórych obszarach
pustynnych, a także w dżunglach Vicinii.
Nie ulega wątpliwości, że struktura społeczeństw viciniańskich przed dwudziestu tysiącami lat
różniła się zasadniczo od obecnej. Budowle, których ruiny tak nas zainteresowały, były kiedyś
prawdopodobnie czymś w rodzaju pałaców, w których zamieszkiwała niewielka liczba osobników,
żyjących na niewspółmiernie wyższej stopie niż dzisiejsi mieszkańcy Vicinii.
Ktoś wysunął nawet przypuszczenie, że solidność murów i układ pomieszczeń zdają się sugerować,
iż „pałace” spełniały w pewnym sensie rolę warownych kaszteli, z których ówczesna elita
viciniańska władała społeczeństwem, znajdującym się w znacznie gorszych niż ta elita warunkach
bytowych. Faktem jest, że – jak dotąd – nie udało się odnaleźć śladów budowli służących jako
mieszkania innym warstwom społecznym ówczesnej Vicinii. Musiały to być konstrukcje bardzo
prymitywne i dlatego nie ostały się próbie czasu.
Strona 7
Szczególnie interesujące było odkrycie w podziemnej sali jakiejś starej budowli trzydziestu dwóch
bardzo dobrze zachowanych posągów starożytnych władców Vicinii. Jak wykazały prześwietlenia,
były to w rzeczywistości nie posągi, lecz sarkofagi. Panował tu widocznie zwyczaj pokrywania ciał
zmarłych warstwą substancji ceramicznej, niezwykle odpornej na korozję. Zastanawiające jest, że
prawie wszystkie szkielety są o kilkanaście centymetrów dłuższe od przeciętnego wzrostu obecnych
mieszkańców Vicinii i różnią się z reguły pewnymi szczegółami budowy puszki mózgowej. Poziom
techniki w okresie owej „kultury pałacowej”
był stosunkowo wysoki, dotyczyło to zwłaszcza chemii przemysłowej i biochemii. Nie znaleźliśmy
natomiast nigdzie śladów nowoczesnej automatyki, jeśli więc można mówić o regresie – miał on
raczej charakter biologiczno-społeczny, a nie techniczny, jak to sugerował
Orten. Dla mnie cała jego koncepcja była zbyt wyspekulowana, aby mogła być słuszna.
Przede wszystkim jednak nie widziałem sensu w zakładaniu istnienia „wielkiego robota” jako układu
rozproszonego po całej planecie. Zresztą po żmudnym, wielotygodniowym badaniu kanałów
łączności pomiędzy poszczególnymi ośrodkami wytwórczymi i przekazywaniu analizatorowi
zebranych przez automaty danych otrzymaliśmy w wyniku krzywą Kronenberga-Gribowa –
świadczącą, że mamy tu do czynienia z układami autonomicznymi. Analizator nie mógł się mylić!
Mimo to Orten nie chciał skapitulować...
A jednak przegrał! Przegrał!... Przegrał?...
*
Tlenu zostało zaledwie na cztery godziny... Muszę się streszczać.
Tak więc zaczęło się od tej krzywej Kronenberga-Gribowa. Orten był uparty, ale dla mnie sprawa
była jasna, że z tego i tak nic nie wyjdzie i tylko niepotrzebnie marnujemy czas.
Moje przewidywania potwierdziły się w pełni i po sześciu tygodniach od przybycia na Vicinię
znaleźliśmy się w impasie. Stwierdziliśmy tylko, że żaden z ośrodków wytwórczych nie wykazuje
bezpośredniego radiowego czy przewodowego powiązania informacyjnego z innymi ośrodkami.
Mimo to Orten trzymał się nadal kurczowo swej pierwotnej koncepcji „wielkiego robota”,
modyfikując ją tylko w ten sposób, że rolę łączników-nosicieli informacji między ośrodkami
kierowniczymi owego rzekomego sztucznego mózgu mieli pełnić Vicinianie, a więc żywe istoty.
Hipoteza była tak sztuczna, że udało mi się doprowadzić do uchwały wstrzymującej dalsze prace
badawcze zaplanowane przez Ortena. Nie mógł mi tego darować. Zarzucił mi otwarcie, że kieruję się
tu osobistymi ambicjami, że uprawiam jałową krytykę, gdyż sam nie potrafię wystąpić z jakąś
konstruktywną propozycją.
Tego było mi już za wiele. Oświadczyłem, może trochę nieopatrznie, że jeśli otrzymam wolną rękę i
nikt nie będzie się wtrącał do moich badań – podejmę się w ciągu czterech dni samodzielnie
rozwiązać zagadkę Vicinii.
Strona 8
Wywołało to burzę: część kolegów, z Ortenem na czele, potraktowała moje wystąpienie jako
wyzwanie rzucone całemu kolektywowi ekspedycji. Inni, podejrzewając, że dokonałem już jakichś
rewelacyjnych odkryć i pragnę tylko zebrać brakujące dane – zaofiarowali mi swą pomoc.
Ostatecznie nieprzyjemna atmosfera ulegała w pewnym stopniu rozładowaniu. Przyjęto moją
propozycję z zastrzeżeniem, iż nie będę stosował środków, które mogłyby narazić nas na konflikt z
Vicinią, na co oczywiście zgodziłem się bez wahania.
Szczerze mówiąc, trochę żałowałem swego kroku. Nie miałem bynajmniej jakiegoś opracowanego
planu działania. Nie znaczy to, że podjąłem się zadania nie wiedząc, z której strony rozpocznę jego
rozwiązywanie. Klucz podsunął mi sam Orten, gdy próbował
zmodyfikować swą hipotezę przez potraktowanie Vicinian jako „nosicieli informacji”. Jego błąd
polegał na tym, iż usiłował odnaleźć ośrodki kierownicze poprzez analizę ultrastabilności
społeczeństwa viciniańskiego. Tymczasem – najprostszą drogą prowadzącą do ośrodka obdarzonego
świadomością powinny być przecież wejścia i wyjścia Wielkiej Anteny.
Oczywiście nie był to pomysł nowy. Już na początku prac badawczych próbowaliśmy zbadać te
kanały. Rychło jednak okazało się, że gigantyczne urządzenie na biegunie to tylko stacja
retransmisyjna, której wejścia i wyjścia lokalne, przeznaczone prawdopodobnie do łączności z
ośrodkiem czy z ośrodkami kierowniczymi, nadają i odbierają sygnały niezmiernie słabe i to w
postaci modulacji bardzo Szerokiego wycinka widma elektromagnetycznego. W
tych warunkach o lokalizacji kierunku metodą ekranowania nie było mowy i szybko zrezygnowaliśmy
z tej drogi poszukiwań rozwiązania zagadki Vicinii.
Próbowaliśmy również zdobyć bliższe informacje wprost od nieznanych istot, z którymi
utrzymywaliśmy łączność poprzez Wielką Antenę. Ale na nasze pytania – jak wygląda zewnętrzne
urządzenie nadawczo-odbiorcze, z którego oni kierują stacją – w odpowiedzi na ekranie ukazywały
się uparcie szeregi głów Vicinian. Zważywszy, że na pytania słowne, kto kieruje społeczeństwem
Vicinian – również otrzymywaliśmy stale odpowiedź, że...
społeczeństwo Vicinian – nie ulegało dla nas wątpliwości, że musi tu zachodzić jakieś
terminologiczne nieporozumienie.
Wracam do wydarzeń sprzed dziesięciu dni: o wystąpieniu krzywej Kronenberga-Gribowa i sugestii
Ortena, iż być może Vicinianie są „nosicielami informacji”, wiedziałem na dwanaście godzin przed
naradą. Nasunęła mi się wówczas myśl, że przekazywanie informacji niekoniecznie musi odbywać
się poprzez narządy słuchu, wzroku czy dotyku. A gdyby tak sprawdzić, czy nie występuje tu zjawisko
przekazywania sygnałów elektromagnetycznych bezpośrednio z mózgu do mózgu? Znajdowałem się
wówczas na Vicinii i mogłem przeprowadzić niezbędne eksperymenty. Wynik był pozytywny. Teraz
stało się dla mnie jasne, co oznaczają tajemnicze głowy na ekranie. To nie był błąd, lecz właściwa
odpowiedź, której nie potrafiliśmy zrozumieć.
Czy nie mogłem się mylić? Mogłem. Ale postawiłem wszystko na jedną kartę. Jeszcze tej samej nocy,
po kilku godzinach „rozmowy” z Vicinią, w czasie której starałem się jak najjaśniej wytłumaczyć, że
Strona 9
chodzi mi o to gdzie, w którym punkcie planety znajdują się owe
„nadawcze głowy” – otrzymałem odpowiedź. Z dala od głównych ośrodków wytwórczych, w
górskiej kotlinie, kilkadziesiąt niepozornych, płaskich budowli – i to wszystko.
Czy ktokolwiek mógł przypuścić, że to właśnie tu?...
Mimo przekonywających faktów, wskazujących, że nie mogę się mylić, nie zdecydowałem się na
zawiadomienie kogokolwiek o wynikach badań. Mogło zajść jakieś nieporozumienie i miast tryumfu
czekałaby mnie kompromitacja...
Postanowiłem, że sprawdzę wszystko naocznie, zbiorę niezbite dowody, a za dwa, trzy dni wystąpię
z opracowanym gruntownie referatem.
Poszedłem spać, ale nie mogłem zasnąć. Byłem coraz bardziej niespokojny czy się nie mylę. Po
dwóch godzinach męczących i denerwujących rozmyślań postanowiłem polecieć na Vicinię jeszcze
tej nocy.
Przed odlotem nadałem jeszcze w kierunku Wielkiej Anteny rysunek wyobrażający mój lot do owej
kotliny wraz ze zwięzłym wyjaśnieniem słownym, przekodowanym przez automaty tłumaczące.
Ponadto włączyłem automat nadający w odstępach dwuminutowych następującą serię prostych
sygnałów: jeden krótki, dwa długie, trzy krótkie, jeden długi, dwa krótkie, trzy długie, jeden krótki
itd. Miało to ewentualnie ułatwić konfrontację przy nawiązaniu łączności bezpośredniej.
Któż mógł przewidzieć, że sygnały te staną się przyczyną odkrycia tak niezwykłego, że
„wielki robot” Ortena wydaje się przy nim naiwnie prostym tworem?
Poleciałem...
*
Co to? Halo radio – dwa, dwa, dwa! Halo! Halo! Wzywam cztery, pięć! Halo! Cztery, pięć! Halo!
Czy jest tu kto? Halo! Halo!
*
Widocznie uległem złudzeniu... Albo Vicinianie grzebią czymś w kleistej mazi. Miałem wrażenie,
jakby coś się poruszyło. Włączyłem radio, ale słychać tylko szum. Gdzieś tu musi być jakieś
diabelnie iskrzące urządzenie.
Wskazówka tlenometru minęła już cyfrę „70”. Zostało mi jeszcze trzy i pół godziny... Mogę nie
zdążyć.
*
Wylądowałem na niewielkiej polanie w pobliżu płaskich budowli. Z uliczki między budynkami
Strona 10
wyszło kilku Vicinian, przyglądając się z zainteresowaniem rakiecie. Sądziłem, że to delegacja, która
przybyła mnie powitać. Ale oni tylko obeszli wokół mój pojazd i zawrócili.
Dogoniłem ich, próbując nawiązać kontakt, lecz byli to tacy sami Vicinianie, jak ci, których
spotykaliśmy tysiącami w różnych punktach globu. Owszem, zatrzymali się, przyjrzeli temu czy
innemu szczegółowi mego skafandra, a potem nagle zobojętnieli i zajęli się swymi sprawami.
To na pewno nie byli owi myślący mieszkańcy planety, z którymi „rozmawiałem” przez radio. Byłem
jednak przekonany, że gdzieś tu ich spotkam. Wszedłem więc za jednym z Vicinian przez wąski otwór
do wnętrza najbliższej budowli. Ciasny korytarz o ścianach świecących zielonym blaskiem
prowadził dość stromo w dół. Na jego końcu, w obszernym lecz bardzo niskim pomieszczeniu,
kilkudziesięciu Vicinian wykonywało jakieś zagadkowe czynności, przypominające ręczne
kształtowanie dziwnych brył z plastycznej masy. Tu zainteresowanie moją osobą było jeszcze
mniejsze. Wszelkie próby odwrócenia uwagi Vicinian od tych brył, modelowanych w dużym
skupieniu, szybko i sprawnie, napotykały na zdecydowany opór.
Z pomieszczenia tego rozbiegały się w różnych kierunkach dalsze tunele, prowadzące z reguły do
podobnych sal, większych i mniejszych. Schodziłem tym labiryntem coraz niżej i niżej, wszędzie
napotykając Vicinian zajętych podobnymi czynnościami.
Po dwóch godzinach takiej wędrówki postanowiłem zawrócić. Ogarniał mnie coraz większy
niepokój. Nie wiem, skąd zrodziła się obawa, że nie odnajdę wyjścia. Oczywiście, był to nonsens –
buty skafandra pozostawiają za każdym krokiem ślad chemiczny, rejestrowany w czasie powrotnej
drogi przez czujniki układu orientacji. Chyba rzeczywistą przyczyną było to, że tak wspaniale
zapowiadające się odkrycie stawało się coraz bardziej iluzoryczne. Zamiast wyjaśnienia tajemnicy,
stanąłem w obliczu jeszcze jednej zagadki, pogłębiającej dotychczasową naszą bezradność.
W powrotnej drodze postanowiłem uważniej przyglądać się temu, co robią Vicinianie.
Spełniane przez nich czynności są w zasadzie bardzo podobne. Niezwykłe przy tym jest to, iż praca
Vicinian wydaje się działaniem pozbawionym sensu. Nie jest ono bynajmniej produkcją jakichś
przedmiotów użytkowych czy artystycznych, lecz jakby zabawą, polegającą na nieustannym
zmienianiu kształtu brył plastyku drogą stopniowych, nieznacznych przekształceń.
Nie spotkałem nigdzie tworów „gotowych” pozostawionych bez „obsługi”. Zauważyłem, co prawda,
że niektórzy Vicinianie przerywali pracę i opuszczali pomieszczenia, dążąc w niewiadomym
kierunku, ale następowało to z reguły tylko wówczas, gdy mógł ich czynności przejąć przybyły w tym
celu zastępca.
Dotarłem wreszcie z powrotem do wyjścia. Zastanawiałem się chwilę czy nie wrócić na statek, ale
czułem, że byłaby to kapitulacja. Postanowiłem zbadać jeszcze, choć powierzchownie, kilka
budynków, aby stwierdzić czy nie różnią się przeznaczeniem. Wszędzie jednak zastałem ten sam
widok: Vicinianie przekształcający plastyczne bryły.
Czułem coraz większe wyczerpanie fizyczne i psychiczne. Usiadłem na posadzce w jednej z sal, aby
chwilę odpocząć. Patrzyłem na szybkie ruchy „rąk” stojącej tuż przede mną istoty i poczęła wzbierać
Strona 11
we mnie nienawiść do tych „mrówek”, zajętych swymi sprawami i nie widzących poza nimi świata.
I wtedy właśnie... Początkowo nie zdawałem sobie sprawy... Aż dopiero później, sam nie wiem
kiedy... To było jakby nagłe olśnienie!
Ruchy stojącego opodal mnie Vicinianina były dziwnie rytmiczne: jeden ruch, drugi, trzeci, potem
dłuższa przerwa, i znów trzykrotne dotknięcie bryły, tym razem jakby silniejsze i dłuższe.
Począłem przyglądać się uważniej innym Vicinianom. Stojący dalej również poruszali rytmicznie
narządami chwytnymi. Niektórzy dublowali ruchy mego sąsiada, inni dotykali brył tylko dwukrotnie
lub jednokrotnie z dłuższymi przerwami.
Nie miałem wątpliwości: czynności wszystkich były jakby zsynchronizowane, wzajemnie się
uzupełniające.
Czyżbym ulegał złudzeniu? Nie! Występował tu wyraźnie cykl: ruch krótki, dwa długie, trzy krótkie,
jeden długi, dwa krótkie, trzy długie itd. Zmierzyłem czas: co dwie minuty rozpoczynał się nowy
cykl.
To było odbicie sygnałów nadawanych przez pozostawiony przeze mnie automat. Sygnałów
płynących z naszego statku, poprzez przestrzeń kosmiczną, w kierunku północnego bieguna Vicinii.
Moich sygnałów!
Zmęczenie i wyczerpanie psychiczne ustąpiły natychmiast. Czułem, że znajduję się u progu
rozwiązania zagadki. Skrupulatnie zbadałem najbliższe pomieszczenia, czy gdzie indziej nie
występuje podobna zależność ruchów. Okazało się jednak, iż tylko w tej jednej sali – i to wszyscy
Vicinianie – zajęci są odbiorem moich sygnałów.
Postanowiłem wobec tego pozostać tu tak długo, aż nastąpi „zmiana warty” i może w ten sposób będę
mógł dokonać dalszych odkryć.
Dopiero jednak po dwóch godzinach zjawił się „zastępca”. W samym przejęciu funkcji nie
dostrzegłem nic rewelacyjnego. Podążyłem więc za tym Vicinianinem, który opuszczał salę.
Istoty te poruszają się bardzo szybko, toteż z trudem dotrzymywałem mu tempa biegu.
Na szczęście „wyścig” nie trwał zbyt długo. Po wyjściu na zewnątrz budowli Vicinianin pobiegł w
kierunku dużego placu na skraju osiedla i tam znikł w jednym z kilkudziesięciu otworów
prowadzących pod ziemię.
Nie miałem chwili do stracenia i skoczyłem w głąb stromej pochylni. Światło było tu znacznie
słabsze od tego, jakie rozjaśniało salę „roboczą”. Pochylnia prowadziła do rozległego pomieszczenia
o bardzo niskim pułapie, tak iż mogłem się tu poruszać tylko na czworakach.
Na środku sali dostrzegłem wgłębienie wypełnione po brzegi jakąś czarną cieczą. Przy basenie
siedziało kilkadziesiąt pochylonych postaci z ryjkami gębowymi zapuszczonymi w ową ciecz. Nie
ulegało wątpliwości, że jest to tylko „jadalnia viciniańska”. Nie było czego tu szukać.
Strona 12
Już miałem zawrócić, gdy przyszło mi do głowy, aby pobrać próbkę owej czarnej cieczy.
Tego rodzaju substancji odżywczej nigdzie jeszcze nie spotkaliśmy. Sięgnąłem po próbnik i oparłszy
rękę na krawędzi zbiornika nachyliłem się nad basenem, i wtedy właśnie...
Nagle poczułem, że osuwam się po śliskiej powierzchni i zapadam głową w gęstą, błotnistą maź.
W jednej chwili smolista ciecz pokryła od zewnątrz przezroczystą czaszę hełmu.
Usiłowałem się cofnąć, ale było to niemożliwe. Kleista maź obezwładniała, krępowała jak
elastyczną taśmą ręce i nogi. Na próżno usiłowałem zaczepić stopy o brzeg basenu. Za każdym
ruchem osuwałem się coraz niżej, aż wreszcie cały znalazłem się w tej topieli. Było to dziewięć dni
temu...
*
Basen nie ma dużej głębokości, ciecz jest jednak tak lepka i gęsta, że nie mogę nawet usiąść. Z
trudem udało mi się odwrócić na wznak. Próby nawiązania z bazą łączności radiowej nie dają
rezultatu. Ze słuchawek dochodzą tylko nieprzerwane trzaski i szumy.
Wiem, że to już koniec. Płyn odżywczy skończył się wczoraj. Raz po raz odzywa się brzęczyk,
przypominając, że regeneratory przestały działać i zużywam ostatnią rezerwę tlenu.
Miernik wskazuje, że pozostało mi jeszcze dwie i pół godziny...
Do kogo adresuję ten zapis?... Sam już nie wiem... Jak dotąd ciągle mówię o sobie. A przecież nie o
to chodzi. Ważne jest tylko to, co w ciągu tych długich godzin oczekiwania końca zrodziło się w
mojej głowie. Chyba jednak rozwiązałem zagadkę Vicinii! Muszę teraz dyktować wolno, formułować
zdania możliwie jasne, jeśli ONI mają zrozumieć... Czy zrozumieją?...
*
Rozwój społeczny ludzkości, to proces samoorganizacji wyższego rzędu niż ewolucja biologiczna.
Samoorganizacja przebiega tu nie tylko drogą zmian dokonywanych na ślepo i zagłady układów nie
przystosowanych do warunków. Jednostki, z których składa się społeczeństwo ludzkie, osiągnęły już
tak wysoki stopień rozwoju, iż obdarzone są zdolnością uczenia się, wzajemnego przekazywania
doświadczeń i w pewnym stopniu zdolnością przewidywania przyszłości na podstawie
dotychczasowej wiedzy o świecie. Stąd obok automatyzmów, ukształtowanych grą przypadku i
konieczności, występują w układach społecznoekonomicznych w mniejszym lub większym stopniu
sprzężenia stworzone świadomym działaniem organizującym. Rola tego czynnika świadomości
wzrasta w miarę wzrostu organizacji układu i zasobu wiedzy o świecie. W ostatnich też dwóch
wiekach rozkwit nauki i głębokie przeobrażenia struktury społecznej otworzyły przed człowiekiem
możliwości w pełni świadomego kształtowania swego bytu i kierunku rozwoju cywilizacyjnego.
Znamy również innego rodzaju organizmy społeczne: mrówcze i pszczele, w których na szczeblu
jednostki nie ma inteligencji i intelektu, a tylko instynkt, odruchy wrodzone. Taki układ złożony z
Strona 13
wielu jednostek, wąsko wyspecjalizowanych, może ewoluować tylko biologicznie.
Zdolność uczenia się jest tu tak mała, że automatyzmy można uważać za stałe, niezmienne od wieków
i tysiącleci, służące tylko utrzymaniu gatunku przy życiu.
Nikt z nas – ludzi – nie spodziewał się jednak, że życie może przybrać jeszcze inną formę
rozwojową. Formę tak niezwykłą, że nawet koncepcja „cywilizacji robotów” blednie przy niej.
Na Vicinii nie ma żadnego „wielkiego robota” stworzonego sztucznie przez jej żywych mieszkańców.
Nie ma też żadnego zespołu kierowniczego – elity umysłowej – a nawet jeśli są takie zespoły, nie
zdają sobie w ogóle sprawy z istnienia Ziemi. Prawdopodobnie bardzo mgliście uświadamiają sobie,
że na ich planecie pojawiły się jakieś nieznane istoty – i to wszystko.
Inteligencja Vicinian jest bardzo ograniczona. O intelekcie w naszym rozumieniu tego słowa w ogóle
trudno mówić. Można sądzić, że zdolności poznawcze i twórcze poszczególnych osobników są
niezmiernie ubogie w porównaniu z ludzkimi. Nie chcę przez to powiedzieć, iż Vicinianie są
„żywymi skamieniałościami” – istotami, które zatrzymały się w rozwoju biologicznym i umysłowym.
Na takie wnioski jeszcze za wcześnie. Niemniej, na szczeblu jednostki przejawiają oni więcej cech
mrówczych niż ludzkich.
Społeczeństwo viciniańskie nie jest jednak mrowiskiem. Nie jest ono również społeczeństwem
przypominającym, choćby w najogólniejszym zarysie, społeczeństwo ludzkie. Niezwykłość jego
polega na tym, że jest ono, nie w przenośni a rzeczywiście, organizmem złożonym z milionów
komórek, którymi są żywe istoty-Vicinianie. Co ciekawsze, w wyniku samoorganizacji, w organizmie
tym wytworzyło się coś, co można by nazwać myślącym mózgiem.
Ten „mózg” obdarzony jest odrębną świadomością, niezależnie od ograniczonej świadomości
jednostek, które go tworzą.
Jeśli mówię o świadomości, to rzecz jasna, tylko w sensie funkcjonalnym, w sensie podobieństw
struktury sieci nerwowej i mózgu do układu sprzężeń w społeczeństwie viciniańskim.
Wiedzieliśmy już dawno, że o zakresie funkcji układu decyduje struktura, a nie skład chemiczny
materii, z jakiej układ jest zbudowany. Nauczyliśmy się budować maszyny zdolne do naśladowania
wszelkich funkcji mózgu ludzkiego. Nie przypuszczaliśmy jednak, że może powstać mózg złożony z
milionów istot żywych, w którym sprzężenia będą sprzężeniami społecznymi. I że ten mózg potrafi
myśleć i odczuwać własne istnienie, poznawać świat, gromadzić wiedzę i korzystać z niej dla
dalszego przeobrażania świata.
Z Ziemią nawiązała kontakt nie „mrówka” lecz „istota-społeczeństwo” – przedstawiciel wielu takich
„istot-społeczeństw” zamieszkujących tę planetę. Mówię – wielu, gdyż nie mam bynajmniej zamiaru
kwestionować tezy, że powstanie istoty inteligentnej i obdarzonej świadomością jako jedynego
mieszkańca jakiejś planety – jest niemożliwe. To, co nazywamy świadomością, może wytworzyć się
tylko w społeczeństwie złożonym z wielu jednostek. Tu zaś owymi „jednostkami” są całe organizmy
społeczne.
Strona 14
Im dłużej myślę, tym silniej umacniam się w przekonaniu, że cywilizacja Vicinian jest właśnie takim
niezwykłym tworem natury, w którym pełna świadomość, w naszym rozumieniu, pojawiła się dopiero
na szczeblu organizmów społecznych.
Zbyt mało zebrałem danych, abym był w stanie nakreślić jakąś rozbudowaną hipotezę dotyczącą
drogi ewolucyjnej tych tworów. Widzę już jednak jej zarys. Początek rozwoju społeczeństw
viciniańskich mógł nawet przebiegać podobnie do naszego, ludzkiego. Być może rozwój ten osiągnął
nawet stopień odpowiadający produkcji wielkoprzemysłowej, l oto nastąpiło zahamowanie, a nawet
cofnięcie rozwojowe. Jego źródeł należy chyba szukać w strukturze ekonomicznej i politycznej
społeczeństw zamieszkujących tę planetę.
Poziom życia Vicinian jest zastanawiająco niski. Wydaje się, że ich potrzeby ograniczają się do
najbardziej elementarnych. „Kultura pałacowa” dowodzi, że nie zawsze tak było, ale wskazuje, iż
chodziło tu o uprzywilejowane grupy społeczne. Dlaczego jednak po ich upadku nie podźwignięto w
górę poziomu życia całego społeczeństwa, jak to miało miejsce na Ziemi?
Czyżby prymat potrzeb ogólnospołecznych nad jednostkowymi przybrał tu, na Vicinii, wynaturzoną
postać? Nie tylko lepsze warunki mieszkaniowe czy komunikacyjne, ale i proste zróżnicowanie
pożywienia łatwo uznać za niepotrzebny luksus...
Ale czy tego rodzaju tendencje mogą spowodować trwałe zmiany w strukturze psychicznej jednostek?
Wydaje się to nieprawdopodobne. Przyczyny muszą być inne! Może zmiany regresywne miały
podłoże biologiczne? Dawne społeczeństwo viciniańskie mogło się składać, powiedzmy, z różnych
ras... Przecież szkielety...
Nie! To niczego nie wyjaśnia! Nie znaleźliśmy jeszcze dowodów na to, że wszyscy mieszkańcy
dawnej Vicinii nie byli podobnego wzrostu i budowy. Raczej rasizm, a nie rzeczywiste różnice
rasowe, mógł być przyczyną regresu społecznego.
Czy kluczem do rozwiązania zagadki nie może być względnie wysoki poziom biochemii w okresie
„kultury pałacowej”? A może owa „kultura pałacowa” była tylko specyficzną formą rządów typu
faszystowskiego? Może dawni władcy Vicinii spowodowali sztucznie takie zmiany genetyczne w
organizmach swych współplemieńców, które ułatwiały im panowanie nad nimi? Może właśnie oni
doprowadzili do zaniku intelektu i ograniczenia świadomości tych istot? Przypieczętowało to ich
własny los. Tego rodzaju układy społeczne tylko na pozór wydają się trwałe. Tyrania nie może na
długo zachować stabilności. Powoduje ona wynaturzenie organizacyjne, blokowanie informacji
niezbędnych do sterowania układem i wzrastające marnotrawstwo sił społecznych – słowem:
prowadzi do groźnych dla dalszego rozwoju wypaczeń strukturalnych. Rozpad systemu i ostateczną
katastrofę mogły przyspieszyć mordercze wojny i klęski żywiołowe.
Ale zagłada „rasy władców” nie oznaczała końca cywilizacji viciniańskiej. Siły samoorganizujące w
społeczeństwach są niespożyte! Co prawda, jednostkowe działania organizujące nie były już w stanie
zapewnić równowagi wewnątrzustrojowej, lecz próby reorganizacji ogarniały w coraz większym
stopniu poszczególne społeczeństwa, jako autonomiczne elementy układu wyższego rzędu,
obejmującego całą planetę. Między tymi organizmami tworzył się, drogą samoorganizacji, układ
sygnałowy, stanowiący podstawę intelektu. Może zresztą proces ten ułatwiały pewne automatyzmy
Strona 15
społeczni stworzone celowo jeszcze w okresie ”kultury pałacowej”? Wszak musiał on przebiegać
bardzo szybko w ciągu kilku czy kilkunastu tysięcy lat. Ta zagadka te; jeszcze wymaga rozwiązania.
Tak oto proces przeobrażeń pogłębiał się, organizmy społeczne ewoluowały w kierunku takiej
struktury która przypomina strukturę mózgu istoty inteligentnej Wreszcie, niedostrzegalnie dla samych
Vicinian te „organizmy-społeczeństwa” zaczęły przejawiać działania o charakterze świadomym. To,
co nie mogło być już osiągnięte na szczeblu społeczeństw złożonych ze świadomie działających
pojedynczych osobników, w drodze przeobrażeń zrealizowane zostało na szczeblu całych
społeczeństw, i właśnie owe „istoty-społeczeństwa” – obdarzone indywidualnością podobną do
indywidualności jednostek ludzkich –
postanowiły zbudować Wielką Antenę, aby poszukać we wszechświecie innych „istot-
społeczeństw”...
Może zresztą mylę się sądząc, że powstanie „istot-społeczeństw” jest wynaturzeniem. Może jest to
świadomość wyższego rzędu, aniżeli świadomość jednostkowa? Nie ulega chyba wątpliwości, że
powstanie jej było nie pogłębieniem, lecz pokonaniem regresu. Ale czy taka jest normalna droga
rozwoju?
Tak czy inaczej – nasza droga jest inna. I chyba... piękniejsza. Nie w zatraceniu indywidualności,
lecz w najpełniejszym rozwoju intelektualnych wartości współdziałających ze sobą jednostek tkwi
siła społeczeństwa ludzkiego!
A może istnieje jeszcze możliwość czwarta? Może również w społeczeństwie złożonym z istot o
wysokim poziomie intelektualnym wytwarza się z czasem taki układ sprzężeń, że nabiera ono cech
istoty obdarzonej świadomością? Skąd zresztą wiemy, czy my sami już dziś...
Nie! To bzdura! Plotę niedorzeczności. Czy w ogóle całe moje rozumowanie ma jakiś sens? Może po
prostu majaczę?
Nie dowiem się nigdy czy miałem rację. Ale ludzie dowiedzą się. Dowiedzą się na pewno!
Orten był zresztą już bliski rozwiązania zagadki... jeszcze tydzień, dwa, a na pewno doszedłby sam
do takich wniosków. On już to przeczuwał, gdy mówił o „nosicielach informacji”. On mi podsunął
pierwszą myśl...
*
Coś jakby dotknęło mojej nogi! Znów! jakby ktoś próbował zamieszać tę kleistą ciecz.
Oczywiście Vicinianie. Uzupełniają zapas pożywienia. A może będą czyścić zbiornik? I wydobędą
mnie z tej mazi? Byle odzyskać jaką taką swobodę ruchów...
Nie będę więcej dyktował – trzeba oszczędzać tlen.
*
Strona 16
Minęło już półtorej godziny i nic. Pewno tylko uzupełniali zapas cieczy. Tak jak poprzednio...
Coraz duszniej...
Po co ja w ogóle się łudzę? Przecież to sprawa przesądzona. Te debile nic mi nie pomogą, a koledzy
w bazie nie wiedzą nawet, gdzie jestem.
Koledzy... Chyba nikt nie potrafił mnie zrozumieć. Czy naprawdę zrobią wszystko, aby mnie
uratować? Ale cóż mogą zrobić?
Przecież oni mnie nie odnajdą. Skąd mogą przypuszczać, że lądowałem tu, w górach.
Zresztą, chyba odnajdą, ale po wielomiesięcznych poszukiwaniach. W tym czasie nie będę już żył...
Orten... On jeden mógłby mnie odnaleźć wcześniej. Gdyby chciał. Ale po co się łudzić?
Moja śmierć rozwiązuje wiele problemów życiowych Ortena. Będzie mógł znów być „duszą
ekspedycji”. Przejdzie do historii jako ten, który rozwiązał zagadkę Vicinii. Na pewno ją rozwiąże.
Nie ulega wątpliwości. On jeden potrafi spojrzeć z dostateczną śmiałością na ten świat niezwykły.
Nie wiadomo, czy już nie trafił na właściwy ślad. Z pewnością zastanowiło go, dlaczego włączyłem
sygnalizator. Ale czy można przypuszczać, aby po tym wszystkim, co między nami zaszło, mógł
jeszcze chcieć mnie ratować?
Ale ja mu nawet po śmierci nie dam spokoju. Przecież jeśli odkryje zagadkę Vicinian, to i mnie musi
odnaleźć. Oczywiście odnajdzie mnie wówczas, gdy nie będę żył. Tak będzie dla niego najlepiej.
Ale się pomyli. Znajdzie w skafandrze mój zapis. Wystarczy cień podejrzenia, iż grał na zwłokę... Bo
przecież jest to zupełnie możliwe. Ja tego bynajmniej nie mówię przez złośliwość... Jestem
przekonany, że wówczas, gdy wystąpiłem ze swą propozycją, znajdował
się zaledwie o krok od znalezienia właściwego tropu.
Chyba jednak bez ICH pomocy nie będzie mógł mnie odnaleźć. Takich ośrodków „mózgowych”
może być tysiące... A czym ja jestem dla „istot-społeczeństw”? Czy oni potrafią pojąć różnicę?...
*
Znów coś się poruszyło. O! Coś mnie trąciło w bok... Teraz w nogę. Wyraźnie czuję, że coś mnie
ciągnie za stopę. Metal? Jakiś metal...
Co oni wyprawiają? Och, jak boli!
To chyba koniec wszystkiego... Byle szybciej... Skafander na pewno nie wytrzyma!
Ratunku!!!
Co to?! Kto??!
Strona 17
Orten? Więc to ty?!...
Strona 18
ALGI
W początkach maja 2047 roku radiolokatory wielkiego transportowca międzyplanetarnego
„Ar-12” dostrzegły w odległości miliona dwustu tysięcy kilometrów od Marsa statek orbitalny
niewiadomego pochodzenia.
Wobec tego, że próby nawiązania łączności radiowej nie przyniosły rezultatu – wysłano rakietę
zwiadowczą dla wyjaśnienia zagadki. Nieznany statek okazał się wrakiem członu podróżnego
wielostopniowej rakiety międzyplanetarnej „Amarylis”, która zginęła pół wieku temu nie dotarłszy
do celu swej podróży. Ciał załogi nie znaleziono. Nie stwierdzono żadnych uszkodzeń zespołu
napędowego ani innych urządzeń wewnętrznych.
Co się stało z sześciu uczestnikami ekspedycji „Amarylis”?
W kabinie nawigacyjnej odnaleziono dziennik pokładowy oraz osobisty pamiętnik dowódcy statku –
dra Erwina Holwitza. Oto fragmenty końcowej części tego pamiętnika, rzucającego wiele światła na
tragiczne losy wyprawy:
24 sierpnia – 227 dzień podróży
Czas wlecze się nieznośnie... Jeszcze 30 dni do wejścia na orbitę parkingową. Wszyscy czekamy na
tę chwilę, i chyba nie tylko dlatego, że oznaczać będzie dotarcie do celu.
Świadomie czy podświadomie liczymy na to, że przyniesie ona rozładowanie napięć, jakie narosły w
ostatnich miesiącach w naszym ciasnym światku. Co prawda, zgodnie z programem dopiero 15
listopada lądowanie członu transportowego. Ale przez te osiem tygodni na orbicie parkingowej nikt
nie będzie miał czasu na głupstwa. Bo to wszystko są głupie, bezsensowne utarczki.
Choroba Stefana, niestety, w dużym stopniu dezorganizuje normalny tok pracy. Nie twierdzę, że
nastąpiło jakieś rozprzężenie. Gabriel i Mira wykonują swoje codzienne obowiązki, zaś Emil nie
tylko ma sporo kłopotów ze Stefanem, ale jeszcze musiał przejąć najbardziej czasochłonne jego
funkcje. Nie przypuszczałem, że choroba jednego człowieka może aż do tego stopnia skomplikować
sytuację.
Coraz bardziej niepokoję się o Joannę. Obawiam się, że długo tak nie pociągnie. Chociaż muszę
przyznać, że dzisiejszy ranny przekaz z Ziemi przyjęła nad podziw spokojnie. Z diagnozy Instytutu
Feldhausena wynika niedwuznacznie, że w Istocie pozostało nas pięcioro...
Od jutra przystępujemy z Emilem i Mirą do przeprowadzania zmian w programie prac na
powierzchni Marsa.
25 sierpnia – 228 dzień podróży
Znów doszło do awantury. Musi nastąpić rozładowanie, bo inaczej...
Strona 19
Gabriel ma rację twierdząc, że nie można tego tolerować. Ze Stefanem porozmawiam jednak dopiero
jutro, jak trochę ochłonie.
Może to okrutne, nieludzkie, ale chwilami pragnę, żeby wreszcie był koniec. Biedna Joanna...
Stefan widocznie poczuł się dziś trochę lepiej, bo zaraz po przebudzeniu wstał o własnych siłach z
koi i poszedł do łazienki. Joanna i Emil chcieli go przeprowadzić chociaż przez korytarz, ale
odmówił dość opryskliwie, twierdząc, że nie potrzebuje niczyjej pomocy.
Gdy Stefan wyszedł, Joanna usiadła na brzegu koi Emila i zaczęli rozmawiać szeptem.
Rozmowa dotyczyła, zdaje się, stanu zdrowia Stefana, a zwłaszcza wyniku ostatnich analiz i
pesymistycznej diagnozy otrzymanej z Ziemi. Naraz drzwi się otwarły. Stefan wszedł tak
niespodziewanie, że Emil i Joanna odskoczyli odruchowo od siebie i zamilkli raptownie.
Stefan początkowo nie odezwał się ani słowem, ale gdy Emil wyszedł na chwilę do laboratorium,
zaczął Joannę zasypywać zupełnie absurdalnymi zarzutami. Tymczasem wrócił
Emil i nie wiedząc prawdopodobnie o co chodzi, próbował Stefana uspokoić. Rezultat był
taki, że Stefana ogarnęła jakaś obłędna wściekłość. Oskarżył wręcz Emila i Joannę, że czekają tylko
na jego śmierć. Po awanturze znów czuł się gorzej i wieczorem nie miał już nawet siły siedzieć.
26 sierpnia – 229 dzień podróży
Dziś w południe Stefan dostał krwotoku. Chyba to już naprawdę koniec. Jest nieprzytomny.
Majaczy ciągle o jakiejś truciźnie.
Gabriela cały wieczór męczyły torsje. Od Stefana bije coraz wyraźniej odór gnijącego ciała.
Trupi zapach... To potworne, gdy człowiek rozkłada się jeszcze zażycia...
Niestety, nie ma go gdzie przenieść. W kabinie nawigacyjnej, a tym bardziej w laboratorium brak
miejsca na zainstalowanie koi. Musimy żyć razem, wszyscy sześcioro, stłoczeni na niecałych
dziesięciu metrach kwadratowych powierzchni. W tych warunkach niełatwo utrzymać dyscyplinę.
Joanna jest już zupełnie załamana. Emil robi co może – wątpię jednak czy na wiele się to zda...
Muszę stwierdzić, że nie zawiodłem się na Mirze. Chyba ona jedna spośród całej załogi nie traci
zimnej krwi.
Rewizją programu zajmiemy się jutro, bo Emil musi stale czuwać przy Stefanie. Opracowałem już
zresztą wstępny zarys zmian. Oczywiście ograniczenie programu AF nie wchodzi w rachubę.
Zespoły fotosyntezy muszą być zainstalowane i zadanie to będzie wykonane, choćby kosztem
wszystkich programów badawczych. Wobec tego, że na Stefana nie ma co liczyć, będę musiał
Strona 20
sam pilnować wszystkiego. Przy pełnym instruktażu z Ziemi nie powinno być zresztą większych
kłopotów.
Mars coraz bardziej nas „dogania”. Czerwony Glob świeci teraz blaskiem wielokrotnie silniejszym
niż Wenus widziana z Ziemi w najdogodniejszym położeniu.
27 sierpnia – 230 dzień podróży
Stefan jeszcze żyje. Odzyskał nawet przytomność. Zdaje się, że zaczyna rozumieć, jak bardzo
krzywdzi Joannę posądzeniami. W południe rozmawiałem...
28 sierpnia – 231 dzień podróży Nie mogłem wczoraj dokończyć notatek. Ściślej – zaledwie
zacząłem pisać – w kabinie nawigacyjnej pojawił się Emil ze wstrząsającą nowiną. Od tego, czy
potrafimy skutecznie przeciwdziałać niebezpieczeństwu, zależą nie tylko losy ekspedycji...
Nie należy wyciągać zbyt pochopnie wniosków. Ograniczę się więc tylko do możliwie ścisłej
relacji:
27 sierpnia Emil, przechodząc do łazienki korytarzem okrężnym, gdzie zainstalowane są zespoły
aparatury AF, zauważył w okienku kontrolnym jednego ze zbiorników głównych czerwonawo-
żółtawe światło. Był to zespół III. Jak wiadomo, woda ma zabarwienie zielonkawe jeśli proces
wegetacji chlorelli przebiega normalnie. Zaintrygowany zmianą koloru wody Emil otworzył górną
klapę zbiornika i wówczas poczuł ze zdziwieniem woń gnijących glonów. Pobrał
więc próbkę i niezwłocznie przeprowadził badania mikroskopowe.
Algi były martwe. Zmiana barwy wskazywała na zaburzenia w przemianie materii. U
młodszych komórek wystąpiły objawy skarłowacenia.
Od trzech miesięcy, a więc od czasu pogorszenia się stanu zdrowia Stefana, opiekę nad algami
przejął Emil. W cotygodniowej, szczegółowej kontroli wszystkich zespołów uczestniczyłem również
ja, rzadziej Joanna. I muszę tu stwierdzić kategorycznie, że nie było dotąd żadnych niepokojących
oznak.
Sytuacja jest niełatwa. O zawiadomieniu Ziemi nie ma mowy. Co najwyżej umownym znakiem, ale
wątpię aby coś to dało. Musimy sami sobie radzić – instrukcja Mayerlincka była jednoznaczna.
Gdybym się nie zgodził na ten warunek, ekspedycja w ogóle nie doszłaby do skutku. A właściwie – z
pewnością by doszła, tyle, że poprowadziłby ją ktoś inny, kto by nie miał wątpliwości.
Zresztą idzie tu nie o wątpliwości, lecz o świadomość wyższych racji. Program AF to coś więcej niż
eksperyment naukowy. Nasze życie jako królików doświadczalnych wliczone jest w rachunek strat i
zysków. l w istocie jest mniej warte niż życie tych cholernych alg... Nie ma w tym stwierdzeniu
wcale przesady, ani też goryczy. O tym wiedzieliśmy od samego początku i z góry zgodziliśmy się na
taką właśnie sytuację. Wiadomo było od chwili startu, że zdani jesteśmy tylko na własne siły.
Nie chodzi tu tylko o to, że wiadomość o kłopotach z algami oznaczałaby katastrofę dla Alga-Food