Bartnicki Krzysztof - Galernia
Szczegóły |
Tytuł |
Bartnicki Krzysztof - Galernia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bartnicki Krzysztof - Galernia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bartnicki Krzysztof - Galernia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bartnicki Krzysztof - Galernia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: KRZYSZTOF BARTNICKI
Tytul: Galernia
Z "NF" 12/98
0004. Siedziałem, nie wadząc nikomu, w Starej Bibliotece,
opróżniając z wolna kryształowe cyborium, a pierwsze, dawno
odcyfrowane łyki umberto z lodem zaczynały szumieć w głowie.
- Trzeba to czymś rozrzedzić - uśmiechnąłem się do
bibliotekarki. - Albo za dwa kwadranse będzie mnie pani
cucić.
- Rozrzedzić? - nie zrozumiała.
Ach, te dzisiejsze roboty.
- Zmonoftongować.
- Dumką? Sielanką? Limerykiem? - zaproponowała.
Zabuczał przyzywacz. Z niechęcią nakazałem ustom
oderwać się od naczynia (kubeczki smakowe właśnie zaczęły
się uczyć samozaprzedania Lautreamonta).
- Co tam znowu? - zapytały usta.
Przyzywacz wprowadził szczegóły do pamięci krótkotrwałej
i ucichł. Podniosłem się z szezlonga, odłożyłem cyborium na
kontuar, z żalem popatrzyłem na robaczka przy dnie: może
rezygnowałem z epileptycznego wspomnienia Dostojewskiego
albo smacznego haiku Basho? Zapłaciłem przy wyjściu i
zawlokłem się w stronę parkingu. Pilnie potrzebował mnie
świeżo mianowany król Szkocji, kilkanaście wieków wstecz.
0005. Przepisy zabraniały tunelowania pod wpływem
używek, a umberto z pewnością zaliczano do tej kategorii,
ale wierzyłem w swoje doświadczenie i orientację w
Meandrach. Sędziwi praktycy wspominają, że w czasach tuż po
Wielkim Prologu tunelowanie okazywało się bajecznie (vel
baśniowo) łatwe i żadnemu z nich krzywda się nie działa,
nawet gdy bywali naprani po pachy. Drogi proste, szerokie i
klarowne, każdy zakręt w inną miedzę semantyczną
sygnalizowano z przynajmniej kilkuakapitowym wyprzedzeniem.
Nawierzchnia pachniała poczciwą farbą drukarską, przy
parkingach można było zerwać garmondowego kociaka, a ryby
śpiewały w Ukajali. Potem zaczęły się eksperymenty i
podchody odautorskie. Oto tunelarz drążył, por ejemplo,
Meandry fantastyki i wpadał w sidła aluzji politycznych.
Porobiły się drogi-do-nikąd, fantomy i fatamor-bahny, coraz
trudniej było ogarnąć całość, skończył się indywidualizm
aktu tworzenia. Wiele biur przewozowych splajtowało,
tunelarze zaczęli się specjalizować. Niewielu było chętnych
do biografii polityków i traktatów filozoficznych (prawie
nieprzejezdne). Jeszcze mniej decydowało się na wycieczki po
magmie-syntagmie nawiedzonych formalistów. Przykład
poczciwego Richiego Sukenicka, który po podwójnym apresjanie
przyjął zlecenie na futurystów, raczej wiarę odstraszał niż
mobilizował.
Żandarmi dostali cynk, że Richie wybiera się w podróż z
psychiką roztrzepaną jak wichrowe wzgórza i huzia w pościg.
Gonili go wytrwale przez kilka godzin, aliści zatrzymali się
z piskiem opon, gdy Richie staranował szlaban i na pełnych
obrotach wjechał w recepcje Faulknera. Już myśleliśmy, że po
nim, i niewiele się myliliśmy. Richie wrócił po paru dniach,
poparzony prądem i zgwałcony. Zdołał wycharczeć, że zboczył
w Finnegans Wake. To możliwe, po podwójnym apresjanie
człowieka stać na największy akt głupoty. Nałogowcy
dodawali sobie otuchy, że właśnie narkotyk uratował
Richiego, bo trzeźwa psyche nie miałaby szans w Finnegans
Wake. Ale kto by tam słuchał ćpunów. Sam Richie nic nie
mówił, do końca życia udając marchewkę. Cóż, jakoś zarabiać
trzeba. Im bardziej tunelarz oczytany, tym więcej ma szans
na happy end powrotu. A kto potrafiłby przeczytać choćby
najważniejsze nowości wydawane w postępie geometrycznym?
Zawodowych łuskaczy, którzy czytali podprogowo, co popadnie i
oceniali, w co warto się wgryźć, a na co szkoda czasu, było
niewielu. Trzeba ćpać. Lub pić. Na szczęście, nowa misja
nie była trudna. Wybrałem Archetyp Łotra, przewertowałem
azymuty. W drogę. Szybko, kosząc harlekiny, w których mąż
zabija złą żonę, żona zabija złego męża, ktoś zaprasza kogoś
pod swój dach i knuje, bo chce spółkować z lukrowanym
kochankiem. Szarpnęło. Widocznie autor z pretensjami
powikłał fabułę, oto zły mąż okazał się dobry i lukrowany.
Skręt przed Tamą Edypa: mój klient jest ponoć krewnym
ofiary. Przy Tolkienie był skrót, zawahałem się i
zrezygnowałem. Aż tak mi się nie śpieszyło, nie będę głowić
się, w którym momencie porzucić paralele Curunira,
Boromira czy innego zdrajcy. Pierwsza prędkość semiczna.
Uważać, zwolnić, rozstaje o szesnastu odnogach. Zły odczyt:
to szesnaście silnia! Miałbym więcej szans, aby wygrać
wycieczkę do Sierra Leone! Uwaga, komputer pokładowy: odrzuć
stany nierycerskie, konfrontuj epoki. Nie, nie, zbyt mało
czasu, nie przetrawi! Uciekać! Encyklopedia, wyboje, ręce mi
się zatrzęsły. Mare Britannica, największy akwen pomiędzy
Meandrami. Przestało trząść, zaczęło bujać. Niby nic
trudnego, wywołać hasło i wjechać, tyle tylko, że złącza są
na poziomie leksemów. Jeżeli hasło ma ponad jedno znaczenie,
albo w ogóle nie uwzględniono go w edycji, albo jeżeli jest
więcej haseł o podobnej ortoepice, bliźniaczej ortografii,
do koloru, do wyboru, dryfowałbym i konał w samotności,
jeśli nikt by mnie nie wytropił. Z lewej strony Macarenko, z
prawej Macrobiusz. Za Macrobiusza pobłogosławiłem kelnerkę z
Central Avenue i jej przepis na zabójczego drinka Pax
Romana, kto zacz Macarenko, nie wiedziałem. Coś wyrżnęło mnie
w zęby, na odlew, hit'n'go, raz a dobrze. Jaki mżeński
powiat? Skąd partytury Szostakowicza? Rozgwiazdy przed
oczami, zmajaczyła szara brama zamku. Traciłem przytomność?
Kiedy przed chwilą chodziło o życie, myśl o utracie
świadomości wydała mi się ożywcza jak poranek dnia wypłaty.
0006. - Puk, puk w imię czort wie jakiego czorta! W
skorupę bramy czyja ręka wbija taran nowiny lichej dla
bramnika, skoro grzmi ponuro: choć inni śpią, wstawaj! Oto
złowroga niełaska wyroku: skazać furtiana na podnios
półdupków, a rzecz jego oczu, by sprawdzić i to, czy było
warto. Jak się zwiesz, przybyszu?
- Marlon. Brando Marlon.
- Zgrabnie i krótko, lecz z dosadnej treści niewiele
wnoszę ponad to, żeś mowny. Twojego klanu narząd mej
pamięci nie umie wcisnąć w stosowny srom życia. Zatem twe
słowa, chociaż były zwięzłe, nazbyt rozpustne, skoro nic
nie znaczą. Bo mawiał mędrzec: grzech jednego dźwięku,
kiedy bez sensu, równy jest gadulstwu. Może nie był
mędrcem, bo też nie stronił od pustego bzyku. Jaka twa
profesja?
- Prywatny detektyw.
- Albo kpisz ze mnie - albo jestem chory, bo nie znam
tej misji. Za pierwszym przemawia, żem niski stanem,
starczy krótkiej nogi, by moją godność wyszydzić
kopniakiem. Drugie popiera wiekiem umęczenie, ucho nie
łowi świeżych znaczeń świata. Wpuszczę cię, panie, choć
strój twój dziwaczny! Jeśli źle czynię, mój król mnie
obwiesi i śmiercią utnie kpinę lub fatygę. A jeśli dobrze,
wrócę wnet do łoża, prześpię wspomnienie, żeś mnie raczył
dziwić.
0007. Macbeth stał przede mną, rudy, krępy i szkocki.
Zgiąłem niezdarnie kolano i pochyliłem kornie kark.
Klienci zazwyczaj lubią, gdy wczuwam się w ich realizm
magiczny. Oblizałem wargi, jak gdybym gotował się do
złożenia fałszywych zeznań i wychrypiałem:
- Bądź pozdrowiony, Macbecie, królu Alban, Piktów i
Irlandczyków, władyko Strathclyde i Nairn, tanie tanów,
panie na Lothian i Wyspach Zachodnich, kwiecie Scone,
potomku Loarna i Fergusa, ozdobo Dalriady, wielki
namiestniku Argyll, mormaerze Moray i Ross i wszelkich
ziem przyległych!
Spojrzał na mnie z pomieszaniem zdumienia i
podejrzenia o bezwład umysłowy.
- Pan Brando Marlon, jak przypuszczam? - Uniósł brwi.
- Nie wygłupiaj się pan. Proszę mi mówić Big Mac.
A sądziłem, że w tej historii to ja mam monopol na
kurację śmiechem. Będę musiał przeprogramować przyzywacz,
żeby staranniej przygotowywał dossier.
- Życzenie twe, sire, wypełnię ochotnie. Święta mi
wola chleba mego dawcy - wyrecytowałem ostrożnie.
Macbeth wskazał wysokie, drewniane krzesło, sam
usiadł na podobnym.
- Czyżby przejął się pan leksyką tego gamonia przy
bramie? Proszę o nim zapomnieć, on jest niereformowalny.
Stroni od ludzi innych fikcji, nade wszystko przedkładając
towarzystwo bukłaczka. Ale my jesteśmy cywilizowani,
czytamy gazety, myjemy zęby i tak dalej.
Musiałem coś powiedzieć. Nie chciałem wydać się
niecywilizowanym.
- Czy zna pan moje warunki, sire?
- A tak. Niestety, nie mamy dolarów. - Uśmiechnął się
Big Mac. - Na razie. Czy złoto pana satysfakcjonuje,
Marlon? Po przeliczniku nowojorskiej giełdy surowcowej,
rzecz oczywista. Pięćdziesiątak zaliczki.
Kocham słowo "pięćdziesiątak". Kocham słowo
"zaliczka".
- Zamieniam się w słuch, sire.
- Pan z grubsza orientuje się w całej hecy? - Big Mac
zatoczył palcem kółko wokół głowy. Wstał, podszedł do
długiego stołu na środku komnaty, wziął z blatu pudełko
cygar, zbliżył się do mnie. Kiwnąłem przecząco głową. Big
Mac wsadził cygaro do ust, odgryzł końcówkę, wypluł ją,
wyjął zapalniczkę ze sporranu, przypalił i wrócił na swoje
miejsce.
- Każdy kulturalny człowiek zna ją na pamięć -
odpowiedziałem. - Pan, sire, oraz Banko, spotykacie trzy
nawiedzone babuleńki wróżące z fusów. Bierzecie mamrotania
na serio. Madame pomaga panu zagłowoczyć poprzednika na
stolcu, zepchnąć winę na jego wartowników, jego synów,
Banka i kto tam się nawinął pod srogą rękę. Gniew oddolny
rośnie, cuda się zdarzają, lasy wędrują, madame ma
problemy z higieną, przybywa wielki brat z południa, zaś
imię jego legion, następuje ogólna bijatyka, większość,
wraz z tobą, sire, pardon, ginie. Exeunt, kurtyna,
burzliwe brawa.
Big Mac wydmuchnął pod sklepienie kłąb dymu.
- Mógł to pan przedstawić nieco subtelniej, ale ja nie
należę do tych obraźliwych.
- Bo i jakże obrażać się na śmierć, którą się
skrytobójczo zadaje - burknąłem zbyt emocjonalnie. Nie
płacą mi za emocje.
Big Mac spojrzał na mnie jak na wyjątkowo nieudane
rossolis, poczekał, aż dym rozproszy się, uleci i wycedził
głosem, który mógłby zamrozić Niagarę:
- Proszę nie kpić, mister. Nikogo nigdy nie
zamordowałem.
Przypomniałem sobie Murzyna jadącego metrem przez
Central Dark, jedną ręką trzymającego się poręczy, drugą
mocno przyciskającego do piersi rozdygotanego faficzka,
śmiesznego psa podejrzanej azjatyckiej rasy, którego panie
domu kupują pod koniec jesiennej chandry, a potem posyłają
z nim mężów po nowy krem zwalczający pomarańczową skórkę
lub krem opalający do pozyskania skórki brązowej.
Murzynowi pękł pasek w spodniach, które, o niefrasobliwy
Newtonie, opadły, ukazując rozbawionej gawiedzi deseń
wielkich, rzęsistych oczu Bette Davis na bawełnianych
majtach. Miałem teraz minę tego Murzyna.
- Co właściwie jest moim zadaniem? - odchrząknąłem.
Big Mac zgasił cygaro na sporranie i popatrzył na mnie
uważnie spod rudych brwi.
- Znaleźć mordercę Duncana.
No pewnie, i Kubę Rozpruwacza przy okazji.
- Hmm... Czyli to nie pan, sire?
- Pewnie, że nie. To MacDuff. Zawsze krążył wokół
sceny i mącił.
Do komnaty wszedł sługa. Skłoniwszy się, powiedział:
- Wasza wysokość, czas nagli. Chcąc czy nie chcąc,
musimy nadal grać w tej nic nie znaczącej opowieści
idioty, pełnej wściekłości i wrzasku.
- Zamknij się, Seyton.
Po czym oddalili się, zostawiając mnie z głową pełną
pytań.
0008. Pięćdziesiątak zaliczki w złocie, którym obdarzył
mnie królewski skarbnik, nie odpowiedział na żadne z nich.
- Kawalerze, mam przerwę do piątego aktu. Pewnie
zechce się pan wprosić na kapeczkę dżinu.
Ciekawy głos należący do ciekawej kobiety. Odwróciłem
się. Madame Macbeth rzeczywiście pauzowała na dłużej, bo
była ubrana niezobowiązująco: różowe pantofelki z białymi
pomponikami oraz męska koszula sięgająca połowy ud. I tyle.
- Nie lubię dżinu - mruknąłem. - Zachowuję się po nim
jak zwierzę.
Pani Macbeth uśmiechnęła się figlarnie. Mimo że nie była
podlotkiem, niejeden samczyk dałby się złapać na ten rodzaj
uśmiechu.
- Urocze.
- Omówiliśmy alkohol. A kolejna używka? - zapytałem.
- Nie, nie. - Madame znowu się uśmiechnęła. - Miłość
cielesną wolę uprawiać niż omawiać.
- Z kim, jeśli łaska?
Wprowadziła mnie do pokoju. Był gustownie urządzony:
kilka olbrzymich luster, komplet salonowy z domu
wysyłkowego Seku Hara. Usiadłem na puchowej sofie, raczej
z boku.
- Mój mąż jest impotentem - rzuciła od niechcenia pani
Macbeth, opuszczając do połowy story. - To dlatego jego
dzieci nigdy nie będą królami Szkocji. On po prostu nie
będzie miał dzieci.
- To chyba smutne - powiedziałem.
- Dlatego się pocieszam. Czy zechce mnie pan
pocieszyć, Marlon?
- Proszę spróbować dżinu.
Iskierki kociej złości w modrych ślepkach. Znam ja
was. Rzuci się na mnie z pazurkami albo spróbuje jeszcze
raz. Nie rzuciła się na mnie z pazurkami.
- Czyżby wierzył pan w wierność małżeńską? Przecież to
tylko konfiguracja napięć mięśniowych. Moralność to
jedynie odruch mózgu. Pan oczywiście czytywał Guthriego i
Sieczenowa?
- Pasjami - powiedziałem. - Ale tylko po dżinie. Czy
pani kocha męża?
- Kocha, nie kocha, błazenada. Ktoś kiedyś napisał
moją sztukę. Nakłamał, ile wlezie, ale świętym prawem
autora jest kłamać. Czasem nawet świętym obowiązkiem. Z
kłamstwa rodzą się najpiękniejsze historie. Moja historia
ma brzmieć jak najweselej, jak najprzyjemniej.
- Powinna pani podziękować mężowi, madame. Pieluszki,
kupki i ryki po nocach rzadko są źródłem przyjemności.
- Jestem kobietą wyzwoloną. - Lady Macbeth podniosła
dumnie nosek. - Gdyby zafajdane niemowlę przeszkadzało mi
w życiu, chwyciłabym je za nóżki i strzaskała czaszkę,
błogo uśmiechniętymi dziąsłami prask! prosto w zimną,
chropowatą ścianę.
- Chyba już pójdę. - Podniosłem się z sofy. - Proszę
sobie poszukać innego dawcy napięć mięśniowych.
- Jest pan głupi, Marlon - syknęła, patrząc ze złością,
jak opuszczam jej przybytek.
0009. Potarłem kciukiem czoło. A więc Big Mac nikogo nie
zabił. Bo ponoć zabił MacDuff. Pani Macbeth jest
nimfomanką i nie bardzo orientuje się, czy w ogóle ktoś
kogoś zabija. MacDuff zniknął i nie wiadomo, gdzie jest.
Trup Duncana zniknął i nie wiadomo, gdzie jest.
- Gdzie jest trup Duncana, sire? - zapytałem Big Maca.
- Chłopie, uwijamy się tu jak w balii z wrzątkiem.
Tego wysłuchaj, temu odpowiedz, tego wyślij, tego
przyjmij, główna rola, przydługie monologi i napuszona
angielszczyzna.
- A więc nie wie pan, sire.
Big Mac popatrzył na mnie z ukosa i wzruszył
ramionami.
- Jeszcze jakieś pytania?
- Tak, jedno. Dlaczego nagle, po stuleciach, chce pan
wiedzieć, kto zabił Duncana?
- Nie płacę panu za zadawanie takich pytań, Marlon.
- Pan płaci, ale to ja nadstawiam karku.
Big Mac milczał przez minutę, próbując zgadnąć, co
kryje się za moją kamienną twarzą. Wytrzymałem jego
spojrzenie.
- My tu w Dunsinanie - zatoczył ręką półokrąg -
przywykliśmy do tego, że historia swoje, a teatr swoje.
Jeśli zrobiono ze mnie krwawego tyrana, to wiedziałem, co
zyskuję w zamian: będą o mnie uczyć w każdej szkole.
- I co się zmieniło?
- Niech pan nie udaje, Marlon. Wypadamy z zestawu
lektur obowiązkowych. Kapitalizm odpędza ludzi od scen,
premier i czytelni. Nie będę udawał Lorda Vadera za friko.
Mam zamiar odbić sobie spadek popularności: zawalić parę
dialogów, upić się, pójść na dziwki, nie wstawać skoro
świt i powiedzieć głośno, że z tym morderstwem to nie tak.
Podszedłem w stronę drzwi, wygładzając rondo
kapelusza. Zapytałem jeszcze z progu:
- Czy może mi pan polecić jakąś dobrą dziwkę, sire?
0010. Lokalik nie wyglądał szczególnie. Ukryty był w
sąsiedniej powieści, taniej, nudnej i zapomnianego
autorstwa. Powieści o nieszczególnym lokaliku. Tunelowałem
tam pieszo, Big Mac dał mi bardzo dokładne wskazówki.
- Szukam odprężenia - zwierzyłem się barmanowi.
Uwiesił się na mnie ciężkim spojrzeniem i nalał duży
kufel ciemnego piwa. Postawił go przede mną.
- Odpręża w pół godziny.
Wykonałem kilka uprzejmych łyczków, otarłem piankę z
warg kantem dłoni.
- Miałem raczej na myśli taką jedną z dużymi płatami
płucnymi.
Barman wycierał szklaneczki i milczał. Co jakiś czas
rzucał spojrzenie w stronę kuchni, jak gdyby chciał zwiać
z pracy.
- Podobno ma wielu klientów - podpowiedziałem. -
Chutliwa Sorcha, tak ją nazywacie.
- Robię tu od niedawna - mruknął barman i odwrócił się
do mnie plecami, udając, że nastał czas najwyższy, aby
dokładnie uporządkować szafki z butelkami słodowej whisky.
- W porządku. Nie musisz wytykać jej palcem. Wystarczy
określić azymut.
Barman odstawił szmatkę, odwrócił się, zwinął dłoń w
pięść i przysunął ją pod mój nos. Na serdecznym palcu miał
śliczny pierścień. Zupełnie niebarmański.
- Azymut, powiadasz? - warknął. - Nie ma tu żadnych
azymutów, przybłędo. Ani płucek na wynos, ani poprawności
politycznej, ani nic. Jest tylko piwo, fagasie, jest tylko
piwo.
- Piwo to już mam. - Wskazałem kciukiem na kufel. -
Niejaki Macbeth polecił mi wasz przybytek. Czy to coś
zmienia?
Drgnął, prawie niezauważalnie. Wziął głęboki wdech i
powiedział:
- Chodź za mną. Porozmawiamy na zapleczu, bez
świadków.
Wyszedł zza kontuaru, minęliśmy kilka stolików, z
mendel rozgderanych gości, głównie Szkotów, Piktów i
Irlandczyków, zeszliśmy na półpięterko w stronę ciężkich,
metalowych drzwi wiodących na ponure podwórze z kubłami na
śmieci.
Popełniłem błąd: nie obserwowałem uważnie
przewodnika. Zwinął się w kłębek i nie wiadomo skąd
wypuścił cios w mój żołądek. Wyrzygałem nieco piwa i
skuliłem się, zasłaniając twarz. Podciął mi
kolano, a kiedy padałem, wziął zamach metalowymi drzwiami
i potraktował mnie w ciemię. Więcej błędów nie popełniłem,
bo zemdlałem.
0011. Ostre pieczenie w dziąsłach. Coś się paliło. To
skóra na moim podbródku. Barman gasił na nim papierosa.
Chesterfielda pewnie wygrzebał sobie z mojej marynarki.
Wygrzebał też moją armatę, miał ją za pasem.
- Dochodzi do siebie, Sorcha - syknął.
Znajdowałem się na leśnej polanie. Nie byłem związany,
ale zuchwale piękna kobieta z rozedrganą reklamą
silikonowych implantów (w czasach, gdy nie wiedziano, jak
się pisze "silikonowy implant") celowała do mnie z kuszy.
- Nie pytaj, czy cię zabijemy, ale jak to zrobimy. -
Uśmiechnęła się do mnie, co mi się wcale nie spodobało. -
Chcesz się z nim pobawić, Duncan?
Duncan? Czy to popularne imię w Szkocji? Zbieg
okoliczności? A może barman z królewskim pierścieniem?
- Czy pan nie jest królem Szkocji, domniemanie
zmarłym? - zapytałem wprost.
- Cwaniaczek. Zanim nas opuścisz, wyznasz, skąd
Macbeth wie, że pracuję w tamtej spelunie.
- Nie chodziło o pana, sire. Chciałem się spotkać z
Chutliwą Sorchą.
Zuchwale piękna kobieta podłubała językiem w zębach.
- No to spotkałeś się - powiedziała. - I co?
- I mam pytanie: czy zechce pani ze mną pospółkować
tak jak z Macbethem?
Chutliwa Sorcha pozwoliła mi powąchać bełt wystający z
łoża kuszy.
- Macbeth to brudny napaleniec. Używa sobie, jak gdyby
miano go za chwilę zamknąć w klasztorze. A z tobą nie da
rady. Nie przepadam za nekrofilią.
- Wredne czasy - warknął Duncan. - Sorchę wygniatają z
góry i dołu, moi synowie harują na czarno, a ja muszę stać
przy ladzie. I jeszcze będą człowieka ścigać. A po co ja
mam siedzieć w tej historyjce? Zabijają mnie na początku,
opłakują i spokój. Mogę sobie dorabiać, bo życie ciężkie.
A jaka jest twoja historia, szpiclu?
Kopnął mnie w twarz. Jestem prywatnym detektywem i
obrywałem przy różnych okazjach, różnymi przedmiotami w
różne miejsca, ale jeśli ktoś kiedykolwiek kopał mnie w
twarz, to po uzyskaniu odpowiedzi, a nie przed. Co kraj, to
obyczaj.
Oplułem się krwią, z nosa i spod łuku brwiowego.
- Pracuję dla Macbetha. Przyzwał mnie z dalekiej
opowieści.
- Trafił nam się zafajdany tunelarz! - prychnęła
Sorcha.
- Mam się dowiedzieć, kto zabił pana Duncana.
Podejrzewa pana MacDuffa. Ale skoro pan Duncan żyje...
Żywy-nieżywy król-barman zasępił się przez moment nad
tym, co usłyszał i kopnął mnie w twarz. Widocznie
cyzelował technikę. Przestałem widzieć na lewe oko. Prawe
rozróżniało jeszcze z grubsza kontury.
- Jest tak. Jeśli Macbeth o mnie wie, to ty niczego
nie zmieniasz. Ale jeśli nie wie, to mógłbyś się wygadać.
I dlatego cię teraz utłuczem. Sorcha!
0012. Jeżeli tak wygląda raj sponiewieranych detektywów,
to ja przepraszam. Zamiast wiecznie pełnej piersiówki i
nadobnych hurys zobaczyłem nad sobą trzy koszmarne gęby
rodem z Ulicy Wiązów, przyczepione do szpetnych, odzianych w
liście dębowe i leszczynę cielsk płci nieokreślonej z lekkim
wskazaniem na żeńską. Pachniało lasem.
- Jesteśmy Stuk, Puk i Bulg... - zaskrzeczała pierwsza
szpetota.
- ...Trzy kapryśne wiedźmy nairneńskie... - dodała druga.
- ...Obecnie zakamuflowane w głuszach Birnamu -
zakończyła trzecia.
Nie umarłem. Nie byłem tylko pewny, czy jest się z
czego cieszyć.
- Twoi prześladowcy oddalili się w pośpiechu -
powiedziała Stuk.
- My to, nie chwaląc się, sprawiłyśmy - powiedziała
Puk.
- Wielcy i maluczcy, króle mniemane i dziewki
wszeteczne, krakowiaki i górale, wszystkie one boją się
naszych czarów - powiedziała Bulg.
Podniosłem się z runa leśnego. Obmacałem żuchwę,
marynarkę i spodnie.
- Przepraszam panie, ale nie za bardzo znam się na
klechdach magicznych - rzekłem. - Brakuje mi opuchlizny,
lugera i woreczka ze złotymi monetami.
- Wykurowałyśmy twe rany - obwieściła Stuk. - Złoto
odebraliśmy zboczeńcom uciekłym.
- Zatrzymamy je - zachichotała Puk. - Jako zapłatę za
odsiecz i kurację.
- Broni nie zabieraliśmy, bo się brzydzimy. - Bulg
skrzywiła się w niby-uśmiechu.
Zdecydowałem nie bić się z babuleńkoidami. Czułem się
nieźle, krew ze mnie nie sikała. Może rzeczywiście mnie
ocaliły.
- Którędy na zamek? - zapytałem.
- Pięć mil na północny zachód - odpowiedziała Stuk. -
Ale zanim odejdziesz, odsłonimy ci trzy karty z wielkiej
talii losu.
- Nie odjedziesz stąd, zanim wszystkiego nie wyjaśnisz
- wychrypiała po chwili, dramatycznie wymachując rękoma.
- Jeśli odrzucisz wszystkie kłamstwa prócz jednego, to
ostatnie kłamstwo, choć najbardziej niewiarygodne, będzie
prawdą - wyszemrała Puk.
Bulg podrapała się po łysiejącej kostropaciznie
czerepu.
- Zapomniałam... - wyznała po chwili.
0013. - Stój, ty opoju z piekła rodem! - To był głos
nieznany. - Bo wyżłopiesz wszystko!
- Z wszystkich pijaczków ciebie jednego unikałem. - To
był głos Macbetha. - Dużo gadasz, MacDuffie, i jeszcze
więcej chłepczesz.
Wbiegłem zdyszany do sali tronowej.
- A, jest pan, Marlon - Big Mac zaprosił mnie do stołu
gestem dłoni. - Co nowego w państwie duńskim?
- Niewiele... - Odetchnąłem głęboko. - ...jeżeli nie
liczyć, że widzę obu panów w dobrej komitywie przy jednej...
- Pociągnąłem nosem - ...okowicie.
- MacDuff właśnie wyjaśniał parę rzeczy. - Uśmiechnął
się Big Mac. - Wcale nie zabił Duncana i nie wie, kto to
zrobił. A denerwował się na mój widok, bo sądził, że to ja
załatwiłem jego nałożnicę i syna.
- Ale skoro nasz król zaklął się na Pismo Święte, że
tego nie zrobił - dopowiedział MacDuff - pozostaje nam
wymyślić kto. Masz pan jakieś pomysły, Marlon?
- Nie wiem wprawdzie, kto zabił rodzinę pana MacDuffa
- zacząłem, stopniując napięcie - ale wiem, kto zabił
Duncana.
- Tak? - Big Mac podniósł wzrok znad glinianego
dzbanka.
- Nikt. Król Duncan żyje.
Szkoci popatrzyli na siebie.
- To wiele tłumaczy - zaczął MacDuff. - Zabił moich
bliskich, rozpuścił wstrętne plotki. A któż podejrzewałby
trupa? Ciekawe, z kim był w zmowie.
- Hm... - Big Mac poskubał brodę. - Zajmiemy się
gagatkiem. Całkiem nieźle, Marlon. Skarbnik się z panem
rozliczy.
- Chociaż chętnie spotkałbym się teraz z mości
skarbnikiem, sire - powiedziałem powoli - a jeszcze
chętniej zwaliłbym wszystko na pana Duncana, z którym
dzielą nas pewne animozje, ale... To nie byłoby logiczne. Brak
wyrazistego motywu.
- Spodziewam się, że pan wie, kto ma motyw - chrząknął
MacDuff.
- Lady Macbeth - obwieściłem.
- Mam nadzieję, że umie pan podać przyczyny, dla
których obraża pan moją połowicę - zachmurzył się Big Mac.
- Tak, sire. Madame podała w wątpliwość pana
potencję, sire, a pani Sorcha zdawała się temu zaprzeczać,
kiedy się z nią widziałem. W tym przypadku dziwka wypadła
bardziej przekonująco niż królowa. Zastanowiłem się,
dlaczego madame kłamie. Dlaczego wielki król Szkocji musi
korzystać z usług wszetecznicy? Bo żona... hm... nie dopuszcza
go do siebie?
Spojrzałem na Macbetha, czy na razie wszystko się
zgadza. Twarz miał bladą, ale nic nie powiedział.
MacDuff zabrał mu dzbanek i napił się.
- A dlaczego żona nie dopuszcza męża do łożnicy? -
zacząłem po krótkiej przerwie. - Bo jest mężczyzną.
Big Mac porwał się na równe nogi. Wyglądał jak jeż,
któremu wyrwano igły.
- Instynkt macierzyński. Żadna kobieta, nawet
najpodlejsza, nie będzie z lubością opowiadać o rozbijaniu
mózgu nowo narodzonego dziecka o ściany. A taki
tekst słyszałem z jej ust, sire.
- Ale kawał - MacDuff prawdopodobnie był już wstawiony,
bo sytuacja go bawiła. - Ożeniłeś się z facetem.
- Dlaczego? - wydyszał Big Mac.
- Królowa szkocka to niezła synekura. Nikogo nie
zabija własnoręcznie, podpuszcza najwyżej innych, ma dużo
wolnego czasu na kochanków, nikt nie sprawdza, czy naprawdę
myje ręce.
- Dlaczego zabiła... to jest - zabił moją rodzinę? -
przypomniał sobie MacDuff.
- Gonili panowie za sobą, czyniąc dużo wrzawy. Oczy
widzów były zwrócone gdzie indziej. Nie na madame.
Za swoimi plecami usłyszałem głos, który wiązał się z
przykrymi wspomnieniami.
- Dobrze, cwaniaczku. Wszyscy: cofnąć się!
0014. Duncan trzymał nas na muszce mojego lugera.
Macbeth i MacDuff znieruchomieli na chwilę. Odwróciłem się
bardzo powoli. Skupiliśmy się za stołem. Duncan stanął
plecami do ściany, po prawicy miał nas, a po lewej wejście.
- Bardzo dobrze. Pewnie już domyślacie się, że to ja
spiknąłem się z tym gnojkiem Szekspirem.
- Kim? - A wydawało się, że Big Maca nic już nie mogłoby
zaskoczyć.
- Szekspir William. Vel De Vere Edward Oxford. Autor
tego całego gówna. Angielski gej. Nie za bardzo mu
wychodziło z Wrothesleyem hrabią Southampton, to zabrał
się za nas. Napisał sztukę i rolę pod siebie. Trzecie
prawo go chroniło: nikt z bohaterów nie podniesie ręki na
swojego autora. Mógł sobie używać.
- Używał z tobą? - pociągnął nosem Big Mac.
- Wiecie, jak to jest z królami. Potrafią narobić dużo
długów. Muszą dorabiać. Nadstawianie się Szekspirowi nie
było może uszlachetniające, ale bardzo popłatne.
- Świnia! - porzygał się MacDuff.
- I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ten trzeci,
czy tak? - zapytałem.
Duncan spojrzał na mnie z leciuchnym uznaniem.
- Banko - obwieścił. - Ten też miał skłonności i
zaproponował się Szekspirowi za darmo.
- Gorszy ćwok wypiera lepszego ćwoka - MacDuff
zacytował Kopernika.
- Zabiłeś i Banka, prawda? - zapytał Big Mac. A może
stwierdził to z niewłaściwą intonacją. - Ale nic ci to nie
dało, bo Angol obraził się na ciebie na dobre.
Do sali tronowej zajrzał Seyton.
- Wasze szkockości, królowa nie żyje - powiedział,
obserwując uważnie broń w ręce Duncana, ukłonił się i
wyszedł.
- A jakże. Kulka między oczy. Wyrwałem chwasta. -
Uśmiechnął się Duncan. - Bo to zła kobieta była.
- Co teraz? - zadałem pytanie po niezręcznej ciszy.
- Widzę to tak - powiedział Duncan. - Macbeth się nie
złości, bo pozbył się gaszka. MacDuff się nie złości, bo
morderca jego rodziny nie żyje. Tunelarz się nie złości,
bo i czemuż. To z jego broni zastrzelono Szekspira.
Trzecie prawo nie zostało pogwałcone. On jest z innej
bajki. I dostanie swoje pieniądze. A my będziemy milczeć,
ha ha, jak grób. Po cóż komplikować to, co uproszczone?
Zbliżył się do mnie jak do wściekłego psa. Z wahaniem
oddał lugera.
- Bez urazy, Marlon.
Nie odpowiedziałem. Niestety, drań miał rację. Po cóż
komplikować.
- A dalej będzie tak - zachichotał Duncan. - Ja będę
robił za madame, wezmę podwójną gażę, wykupię weksle.
Szczegóły techniczne sceny, w której pani Macbeth ze mną
rozmawia jakoś przeskoczymy. Może dubler?
- Zaraz, zaraz - zagrzmiał Big Mac. - A kto będzie
rządził?
- Jak to kto. - Obudził się MacDuff. - Elżbieta Druga.
Schowałem broń tam, gdzie było jej miejsce. Zza okien
dolatywał coraz głośniejszy, straszliwszy zgiełk.
- Angole idą. - Macbeth głośno pociągnął nosem. - Moja
ulubiona scena. Tym razem im dosolimy, panowie. Przyłączy
się pan, Marlon?
- Nie - powiedziałem.
Nie miałem czasu. Musiałem wziąć, co moje, od skarbnika,
sprawdzić samochód, umyć ręce. Przyzywacz meldował, że gliny
wzywają mnie w charakterze świadka w dawno zapomnianej
sprawie, dozorca zagroził wypowiedzeniem umowy najmu biura, a
niejaka pani Aleidis wpłaciła na moje konto pokaźną sumkę,
by zmiennik fryzjera Dimitrios Aleidis wrócił do domu. Byłem
tylko bezpańskim detektywem z zawodowo nieprzydatnym garbem
sumienia i niewygodną resztką romantyzmu, której nigdy nie
umiałem przepłukać burbonem, takim sobie samotnikiem
nadrabiającym miną i wicami, grzeszącym chęcią przeżycia
kolejnego dnia w świecie, który robi się coraz gorszy i ma
gdzieś herosów wczorajszych gazet. Ale musiałem wrócić do
tego świata. Złoczyńcy, moczymordy i zboczeńcy są tam tacy
sami, jak gdzie indziej.
Krzysztof Bartnicki
KRZYSZTOF BARTNICKI
Urodził się w 1971 roku w Opolu, czytelnik "F" i "NF" od
pierwszego numeru. Absolwent anglistyki Uniwersytetu
Wrocławskiego, tłumacz-hobbysta (próbował przekładać
Leśmiana na angielski, ale nie znalazł wydawcy), na razie
siedzi dla zarobku w katowickim Remagu (Remontownia Maszyn
Górniczych), mieszka w Mysłowicach. Tytuł roboczy
prezentowanego opowiadania - jak pisze w liście do redakcji
- wziął się z większej całości; liczby to numery
rozdzialików. W "Galerni" trzy z czterech praw
protagonistyki zostały zlekceważone (id est: fikcja nie może
wystąpić przeciwko [1] sobie; [2] innej fikcji; [3]
autorowi). Czytelnik (prawo nr 4) pozostaje na razie
bezpieczny. Dzieła krzyżują się w ekumenicznym duchu pana
Eco, bohaterowie wypowiadają posłuszeństwo, trwa wyścig
szczurów drugoplanowych do wakatów znaczniejszych ról.
Dopowiadając z zewnątrz: wzięła się "Galernia"
najwyraźniej z miłości do Chandlera i Szekspira,
skrzyżowanej z pociągiem do fantastyki tempolarnej i inner
space (?), i cyberpunku (!?). Wszystko to postmoderne -
choć, jak widać, nie musi być postmodernizm deklaracją
pustki, bywa też bowiem popisem fascynacji. No i jest
opowiadanko znakiem czasu, a nie wyobraźni czystej.
Postmodernistyczny literacki tunelarz, buszując w
asfaltowej dżungli czarnego kryminału i penetrując odległą
przestrzeń szekspirowskich tragedii i kronik nie ucieknie
przed dzisiejszym wyzwaniem feminizmu i - szerzej -
politycznej poprawności.
(mp)