Bardugo Leigh - Alex Stern (2) - Wrota Piekieł
Szczegóły |
Tytuł |
Bardugo Leigh - Alex Stern (2) - Wrota Piekieł |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bardugo Leigh - Alex Stern (2) - Wrota Piekieł PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bardugo Leigh - Alex Stern (2) - Wrota Piekieł PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bardugo Leigh - Alex Stern (2) - Wrota Piekieł - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału: Hell Bent
Copyright © 2023 by Leigh Bardugo. All rights reserved
Copyright for the Polish translation © 2023 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Urszula Okrzeja
Korekta: Magdalena Górnicka
Ilustracja na okładce: Dark Crayon
Zainspirowane oryginalnym projektem: Keith Hayes
Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński
Mapa: Rhys Davies i WB
ISBN 978-83-67793-62-9
Wydanie II
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
Pl. Konstytucji 5/10
00-657 Warszawa
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor:
Dressler Dublin Sp. z o.o.
ul. Poznańska 91
05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. 22 733 50 10
www.dressler.com.pl
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie Zecer
Strona 4
Spis treści
Strona tytułowa
Karta redakcyjna
Dedykacja
Część I. Jak na górze
Listopad
Rozdział 1. Październik, miesiąc wcześniej
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4. Zeszłe lato
Rozdział 5. Październik
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9. Zeszłe lato
Rozdział 10. Październik
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Strona 5
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Zstąpienie
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Część II. Tak na dole
Rozdział 35. Listopad
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Podziękowania
O autorce
Przypisy
Strona 6
Miriam Pastan,
która odczytała mi przyszłość
z filiżanki kawy
Strona 7
Jeno tak żyli, bez myśli nijakiej,
pókim ja ich trudnego nie nauczył sądu
o wschodach i zachodach gwiazd na niebios stropie.
Nie koniec na tym: jam im kunszt wynalazł liczby,
mądrość przednią, i znaków składanie pisanych,
wszech spraw pamięć, Muz świętych macierz pracowitą.
Ajschylos, Prometeusz w okowach
inskrypcja nad wejściem do Biblioteki
im. Sterlinga na Uniwersytecie Yale
(przeł. Stefan Srebrny)
Culebra que no mir morde, que viva mil anos.
Oby wąż, który mnie nie kąsa, żył tysiąc lat.
Przysłowie sefardyjskie
Strona 8
Część I.
JAK NA GÓRZE
Strona 9
Listopad
Alex podchodziła do posiadłości Black Elm tak, jakby podkradała się
do dzikiego zwierzęcia. Ostrożnie szła długim zakolem podjazdu, sta‐
rając się nie zdradzać strachu. Ile już razy tędy szła? Dzisiaj jednak
było inaczej. Dom wynurzał się spomiędzy nagich gałęzi drzew
i wyglądał, jakby na nią czekał, jakby słyszał jej kroki i spodziewał się
jej nadejścia. Nie kulił się jak ofiara. Stał pewnie jak wilk, który szcze‐
rzy zęby – całe jego dwie kondygnacje z szarego kamienia zwieńczone
spiczastym dachem. Posiadłość Black Elm kiedyś była efektowna
i wymuskana, ale zostawiono ją własnemu losowi na zbyt długi czas.
Pozabijane deskami okna na piętrze tylko pogarszały obraz –
wyglądały jak nieopatrzona rana w boku wilka, od której zwierzę
może oszaleć.
Alex wsunęła klucz w zamek w starych drzwiach na tyłach domu
i weszła chyłkiem do kuchni. W środku było chłodniej niż na zewnątrz
– nie było ich stać na ogrzewanie domu, a poza tym nie miało to
sensu. Jednakże mimo zimna i misji, którą Alex przyszła tu wypełnić,
pomieszczenie nadal było przytulne. Miedziane patelnie wisiały
w schludnych rzędach nad wielką, starą kuchenką, lśniące i gotowe,
czekające tylko, żeby ich użyć. Kamienna podłoga była nieskazitelnie
czysta, blaty zostały wytarte. Na jednym stała butelka od mleka
z gałązkami ostrokrzewu, które postawiła tam Dawes. Kuchnia była
najbardziej funkcjonalnym pomieszczeniem w całym Black Elm,
które dzięki stałym zabiegom pozostało żywe, schludna świątynia
światła. W taki sposób Dawes radziła sobie z tym wszystkim, co zro‐
bili, z tym, co czaiło się w sali balowej.
Strona 10
Alex nabrała już rutyny w Black Elm. Właściwie to Dawes wypra‐
cowała tę rutynę, a Alex próbowała się jej trzymać – miała wrażenie,
że to skała, której chwyciła się kurczowo, podczas gdy strach próbo‐
wał wciągnąć ją w odmęty. Trzeba otworzyć drzwi, sprawdzić pocztę,
odłożyć ją na blat, napełnić miski Cosmo świeżą wodą i karmą.
Zwykle miski były puste, ale dzisiaj Cosmo przewrócił naczynie
z karmą i jakby w geście protestu rozrzucił po podłodze chrupki
w kształcie rybek. Kot Darlingtona wściekał się, bo zostawał sam.
A może bał się, bo już nie był tak naprawdę całkiem sam?
– A może po prostu jesteś wybrednym sierściuchem – mruknęła
Alex, sprzątając karmę z podłogi. – Przekażę pańskie uwagi szefowi
kuchni.
Nie podobało jej się brzmienie własnego głosu – wątłego w panują‐
cej w domu ciszy, ale zmusiła się, żeby powoli i metodycznie wypełnić
resztę obowiązków. Napełniła miski wodą i karmą, wyrzuciła prze‐
syłki reklamowe adresowane do Daniela Arlingtona, włożyła rachu‐
nek za wodę do swojej torby, żeby zabrać go do Il Bastone. Kolejne
kroki w rytuale, które wykonywała z pieczołowitością, chociaż nie
zapewniały jej żadnej ochrony. Zastanawiała się, czy nie zaparzyć
kawy. Mogłaby usiąść na zewnątrz w zimowym słońcu i poczekać, aż
Cosmo ją znajdzie, kiedy uzna za stosowne przerwać polowanie na
myszy w niechlujnym kłębowisku labiryntu z żywopłotu. Mogłaby tak
zrobić. Odsunąć na bok troski i gniew, spróbować złożyć w całość tę
układankę, chociaż nie chciała zobaczyć obrazka wyłaniającego się
z każdym nowym paskudnym elementem, jaki dokładała.
Zerknęła na sufit, jakby mogła przebić go wzrokiem. Nie, nie
mogła po prostu usiąść na werandzie i udawać, że wszystko jest w naj‐
lepszym porządku, kiedy jej nogi chciały wspiąć się po schodach, cho‐
ciaż wiedziała, że powinna uciekać w przeciwnym kierunku, zamknąć
za sobą na klucz kuchenne drzwi i udawać, że nigdy nie słyszała o tym
miejscu. Miała swoje powody, żeby tu się zjawić, ale teraz zastana‐
wiała się nad swoją głupotą. Nie była gotowa. Powinna porozmawiać
Strona 11
z Dawes, może nawet z Turnerem. Chociaż raz powinna obmyślić
plan, zamiast rzucić się na oślep prosto w ramiona katastrofy.
Umyła ręce w zlewie i dopiero kiedy odwróciła się po ręcznik,
zauważyła otwarte drzwi.
Wytarła ręce, starając się nie zwracać uwagi na gwałtownie przy‐
śpieszone bicie serca. Nigdy dotąd nie zauważyła drzwi w pokoju kre‐
densowym, tej przerwy między ładnymi przeszklonymi szafkami
i półkami. Nigdy dotąd nie widziała, żeby były otwarte. I z pewnością
nie powinny być otwarte teraz.
Może to Dawes zostawiła je otwarte? – pomyślała. Tyle że Dawes
wciąż lizała rany po rytuale i ukrywała się za szeregami swoich fiszek.
Nie zaglądała tu od paru dni, odkąd postawiła gałązki ostrokrzewu na
blacie, tworząc obrazek tego, jak powinno wyglądać życie. Schludne
i proste. Antidotum na resztę ich dni i nocy, na sekret na piętrze.
Ona i Dawes nigdy nie zawracały sobie głowy pokojem kredenso‐
wym z rzędami zakurzonych naczyń i kieliszków oraz z wazą na zupę
wielkości wanny. To było jedno z licznych szczątkowych odnóży
domu, miejsce nieużywane i zapomniane, zostawione na pastwę atro‐
fii od czasu zniknięcia Darlingtona. A już z pewnością nie zawracały
sobie głowy piwnicą. Alex nigdy nawet o niej nie myślała. Aż do tej
chwili, kiedy stała przy kuchennym zlewie otoczona przez schludne
kafelki pomalowane w niebieskie wiatraki i żaglowce i wpatrywała się
w czarną dziurę, idealny prostokąt, niespodziewaną pustkę. Wyglą‐
dało to tak, jakby ktoś usunął fragment kuchni. Wyglądało to jak
otwarty grób.
Zadzwoń do Dawes, pomyślała.
Oparła się o blat.
Wyjdź z kuchni i zadzwoń do Turnera.
Odłożyła ręcznik i wyciągnęła nóż z bloku stojącego obok zlewu.
Żałowała, że nie ma w pobliżu jakiegoś Szarego, ale nie chciała ryzy‐
kować przyzywania.
Strona 12
Przytłaczały ją rozmiary domu i panująca w nim głucha cisza. Zer‐
knęła znowu, pomyślała o złotym migotaniu kręgu, buchającym
z niego żarze. „Mam pragnienia”. Czy te słowa podnieciły ją, kiedy
powinny tylko przerazić?
Alex podeszła cicho do otwartego przejścia, do tej rozwartej
pustki. Jak głęboko kopano, kiedy budowano ten dom? Była w stanie
doliczyć się trzech, czterech, pięciu kamiennych stopni prowadzących
do piwnicy, zanim reszta zginęła w ciemności. Może dalej nie było
schodów? Może zrobiłaby krok, spadła i poleciała w chłód?
Przesunęła ręką po ścianie, szukając włącznika światła, a potem
uniosła wzrok i zobaczyła wystrzępiony sznurek zwieszający się obok
gołej żarówki. Szarpnęła za niego i ciepłe, żółte światło zalało schody.
Żarówka zabrzęczała pocieszająco.
– Cholera – mruknęła Alex.
Zgroza rozpłynęła się, pozostawiając na swoim miejscu jedynie
zażenowanie. Zwykłe schody, drewniana poręcz, regały zastawione
puszkami farby i szmatami, narzędzia wiszące na ścianie. Słaby zapa‐
szek stęchlizny unosił się z ciemności w dole, smrodek murszu wzbo‐
gacony nutką zgnilizny. Alex usłyszała kapiącą wodę i szuranie, naj‐
pewniej szczura.
Nie widziała zbyt wyraźnie końca schodów, ale na pewno był tam
następny włącznik albo żarówka. Mogła zejść, upewnić się, że nikt
tam nie grzebie, sprawdzić, czy nie powinny z Dawes wystawić puła‐
pek.
Tylko dlaczego drzwi były otwarte?
Cosmo mógł je szturchnąć podczas jednej ze swoich wypraw na
szczury. A może rzeczywiście to Dawes je uchyliła i zeszła na dół po
coś zupełnie zwyczajnego – środek chwastobójczy, papierowe ręcz‐
niki? I potem zapomniała porządnie je zamknąć.
Dlatego Alex zamknie je należycie. Na klucz. A jeśli jakimś cudem
na dole czai się coś, co nie powinno się tam znaleźć, to zostanie na
swoim miejscu, dopóki Alex nie wezwie posiłków.
Strona 13
Sięgnęła do sznurka i zamarła z zaciśniętą na nim dłonią, nasłu‐
chując. Wydawało jej się, że usłyszała… o, znowu, cichy syk.
Dźwięk jej imienia. Galaxy.
– Nie, mowy nie ma. – Wiedziała, jak kończy się ten konkretny
film, i za żadne skarby nie zamierzała schodzić do piwnicy.
Szarpnęła sznurek, usłyszała trzask żarówki i poczuła pchnięcie
wymierzone dokładnie między jej łopatki.
Spadła. Nóż z brzękiem wypadł jej z ręki. Zapanowała nad chęcią
wyciągnięcia ręki, żeby osłabić uderzenie, gdy upadnie, i zamiast tego
zasłoniła głowę, lądując z całym impetem na ramieniu. Po części ześli‐
zgnęła się, po części przeturlała do podnóża schodów, uderzyła
mocno o podłogę. Całe powietrze uszło z niej jak wiatr wpadający
przez okno. Drzwi na górze się zatrzasnęły. Usłyszała szczęk zamka.
Wokół panowała ciemność.
Serce biło jej teraz jak szalone. Co siedziało tu razem z nią na dole?
Kto ją tu zamknął? Wstawaj, Stern. Do cholery, weź się w garść. Przy‐
gotuj się do walki.
Słyszała własny głos? Czy Darlingtona?
Oczywiście, że swój. Darlington nigdy nie przeklinał.
Podniosła się i oparła plecami o ścianę. Przynajmniej z tej strony
nic nie mogło jej zajść. Z trudem oddychała. Gdy raz połamiesz kości,
to zaczynają wyrabiać sobie złe nawyki. Blake Keely złamał jej dwa
żebra niecały rok temu. Obawiała się, że znowu mogła je połamać.
Dłonie miała lepkie. Podłoga była mokra z powodu starego przecieku
w ścianach, w powietrzu unosił się smród. Otarła ręce o dżinsy
i poczekała. Z trudem nabierała powietrza. Gdzieś w ciemności usły‐
szała coś, co brzmiało jak kwilenie.
– Kto tam? – wychrypiała, nie mogąc znieść strachu we własnym
głosie. – Tylko spróbuj ze mną zadrzeć, ty tchórzliwa gnido.
Nic.
Poszukała po omacku telefonu, żeby oświetlić nieco piwnicę. Nie‐
bieska poświata była wręcz oślepiająca. Alex skierowała światło na
Strona 14
półki ze starym rozcieńczalnikiem do farb, narzędziami, pudełkami
opisanymi zygzakowatym charakterem pisma Darlingtona, zakurzo‐
nymi skrzynkami ozdobionymi okrągłym logo firmy Arlington & Co.
Obuwie gumowe. I nagle światło rozbłysło w parze oczu.
Alex zdusiła krzyk, prawie wypuściła telefon. To nie byli ludzie,
tylko Szarzy, mężczyzna i kobieta, czepiający się siebie, drżący ze stra‐
chu. Lecz to nie Alex się bali.
Pomyliła się. Podłoga nie była mokra z powodu przecieku, desz‐
czówki czy starej pękniętej rury. Była śliska od krwi. Alex miała w niej
uwalane całe ręce. Rozmazała ją na dżinsach.
Dwa ciała leżały na starej cegle. Wyglądały jak porzucone stare
ubrania, jak stos szmat. Znała te twarze. „Niebo ich nie chce, gdyż nio‐
słyby zgubę jego piękności”1.
Na podłodze było mnóstwo krwi. Świeżej krwi.
Szarzy nie porzucili swoich ciał. Mimo paniki Alex wiedziała, że to
dziwne.
– Kto to zrobił? – zapytała ich.
Kobieta jęknęła. Mężczyzna przycisnął palec do ust. Strach wypeł‐
nił mu oczy, gdy zerkał nerwowo na boki, rozglądając się po piwnicy.
Jego szept poniósł się w ciemności.
– Nie jesteśmy tu sami.
Strona 15
1.
PAŹDZIERNIK, MIESIĄC WCZEŚNIEJ
Alex znajdowała się niedaleko od mieszkania Tary. Jeździła tymi uli‐
cami z Darlingtonem na początku jej pierwszego roku, przemierzała
je piechotą, gdy polowała na zabójcę Tary. Wtedy trwała zima, gałęzie
były nagie, maleńkie podwórka pokrywała skorupa z brudnych śnież‐
nych zasp. Ta okolica lepiej prezentowała się podczas wciąż ciepłych
październikowych dni, obłoki zielonych liści łagodziły krawędzie
dachów, bluszcz wspinał się po ogrodzeniach z siatki, a wszystko to
wyglądało łagodnie i kojąco w blasku ulicznych lamp wycinających
złote kręgi w pastelowych godzinach zmierzchu.
Alex stała w studni cienia między dwoma szeregowcami i obserwo‐
wała ulicę biegnącą przed Taurus Cafe, ceglaną bryłą bez okien, na
której szyldy obiecywały keno, lotto i Coronę. Słyszała dobiegające ze
środka dudnienie muzyki. Mała grupka ludzi paliła papierosy i gawę‐
dziła pod lampami mimo tabliczki obok drzwi ostrzegającej przed
policją. Alex cieszyła się z hałasu, ale mniej odpowiadało jej to, że tak
wielu świadków zobaczy ją w tej okolicy. Lepiej byłoby wrócić tu za
dnia, kiedy na ulicy będzie pusto, ale nie miała takiego luksusu.
Wiedziała, że w barze będzie mnóstwo Szarych, których przyciąga
pot stłoczonych ciał, wilgotny brzęk butelek; liczyła jednak na kogoś
bardziej pod ręką.
Tam! Szary w zimowej kurtce i czapce, kręcił się przy kłócącej się
parze; nie przeszkadzał mu dokuczliwy skwar przeciągającego się
Strona 16
lata. Nawiązała z nim kontakt wzrokowy. Jego dziecinna twarz wywo‐
łała w niej nagły niepokój. Umarł bardzo młodo.
– „Chodź, chodź…” – zanuciła pod nosem i zaraz parsknęła zdegu‐
stowana.
Cały czas słyszała w głowie tę durną pioseneczkę. Jakaś grupa ćwi‐
czyła a capella na dziedzińcu, kiedy Alex szykowała się do wyjścia
z akademika.
– Jakim cudem oni już zaczynają z tym z gównem? – narzekała
Lauren, przeglądając skrzynki z winylami. Jej blond włosy były jesz‐
cze jaśniejsze po lecie, które spędziła jako ratowniczka.
– To kawałek Irvinga Berlina – zauważyła Mercy.
– Mam to w nosie.
– Który w dodatku jest rasistowski.
– To gówno jest rasistowskie! – wrzasnęła przez okno Lauren,
puściła na adapterze płytę AC/DC i pogłośniła do oporu.
Alex rozkoszowała się każdą minutą. Zaskoczyło ją to, jak bardzo
brakowało jej Lauren i Mercy latem, beztroskich rozmów, ploteczek,
wspólnych niepokojów związanych z zajęciami, kłótni o muzykę i ciu‐
chy – to wszystko było jak lina, której mogła się chwycić i wrócić do
normalnego świata. Oto moje życie, powiedziała sobie, gdy siedziała
zwinięta w kłębek na kanapie przed hałaśliwym wiatrakiem
i patrzyła, jak Mercy wiesza girlandę z gwiazd nad kominkiem w ich
nowym wspólnym pokoju, który stanowił dużą zmianę po ciasnym
mieszkanku na Starym Kampusie. Kanapa i fotel trafiły do ich nowego
lokum, niski stolik, który razem złożyły na początku pierwszego roku,
toster oraz wydawałoby się nieoskoczony zapas pop-tartów przesyła‐
nych przez mamę Lauren. Alex poprosiła Lete o rower, drukarkę
i nowego korepetytora pod koniec zeszłego roku. Zarząd z radością się
zgodził, a ona żałowała, że nie poprosiła o nic więcej.
Akademik na Starym Kampusie, gdzie ulokowano je na pierwszym
roku, to było najpiękniejsze miejsce, w jakim Alex mieszkała przez
całe swoje życie, ale internat przy college’u – wreszcie naprawdę nale‐
Strona 17
żały do JE – był miejscem prawdziwym, solidnym, eleganckim. Czymś
trwałym. Alex podobały się witrażowe okna, kamienne twarze w każ‐
dym kącie dziedzińca, porysowane drewniane podłogi, niedziałający
kominek z bogatymi rzeźbieniami, ozdobiony świecami i zabytkowym
globusem. Podobał jej się nawet mały Szary w staroświeckim
ubranku, dziecko z włosami ułożonymi w sprężyste anglezy, które
lubiło przesiadywać w gałęziach nad huśtawką zamontowaną na drze‐
wie.
Ona i Mercy zajmowały dwuosobową sypialnię, bo Lauren wygrała
pojedynczą, gdy ciągnęły słomki. Alex była przekonana, że Lauren
oszukiwała, ale nie miała jej tego szczególnie za złe. Łatwiej byłoby jej
wychodzić i wracać, gdyby miała własny pokój, ale było coś kojącego
w leżeniu nocą w łóżku i słuchaniu, jak w drugim końcu pokoju Mercy
chrapie. Przynajmniej nie spały już na piętrowym łóżku.
Alex zamierzała posiedzieć z Mercy i Lauren przez kilka godzin,
zanim będzie musiała wyjść, żeby nadzorować rytuał w Księdze
i Wężu, posłuchać płyt i udawać, że nie słyszy denerwującego „mmm”
i „oooch” chórku masakrującego Alexander’s Ratime Band.
„Chodź, chodź, podaj mi rękę”.
Niestety dostała wiadomość od Eitana.
Zatem teraz obserwowała Taurus Cafe. Już miała wyjść z cienia,
kiedy podjechał czarno-biały samochód, nowiutki radiowóz, ele‐
gancki i cichy jak drapieżnik z morskich głębin. Błysnął kogutem,
beknął krótko syreną, ostrzegając, że policja z New Haven rzeczywi‐
ście ma to miejsce na oku.
– Walcie się – warknął ktoś, ale tłum się rozpierzchł.
Ludzie wrócili do klubu albo rozeszli się chodnikiem do swoich
samochodów. Nie zrobiło się jeszcze naprawdę późno. Nadal zostało
mnóstwo czasu, żeby znaleźć inną imprezę, mieć jeszcze jedną szansę
na coś fajnego.
Alex nie chciała myśleć o gliniarzach ani o tym, co by było, gdyby
dała się złapać, co powiedziałby Turner, gdyby wylądowała na komisa‐
Strona 18
riacie za włamanie z zamiarem kradzieży albo – co gorsza – z powodu
oskarżenia o napaść. Detektyw nie odzywał się od końca zeszłego
roku akademickiego i Alex wątpiła, czy ucieszyłby się na jej widok
nawet w miłych okolicznościach.
Kiedy radiowóz odjechał, upewniła się, że na chodniku nie ma żad‐
nych potencjalnych świadków, i ruszyła przez ulicę w stronę brzyd‐
kiego białego bliźniaka, kilka budynków dalej od baru. Śmieci wysy‐
pywały się z koszy. Zarośnięte chwastami podwórka i zawalone rupie‐
ciami werandy. „Kiedyś się tym zajmę, chyba że jednak nie”. Za to na
podjeździe przed interesującym ją domem stał nowy pick-up z tablicą
rejestracyjną zrobioną na zamówienie: MAJSTER. Przynajmniej wie‐
działa, że trafiła we właściwe miejsce.
Wyjęła składane lusterko z kieszeni dżinsów. Latem, kiedy nie
zaznaczała na mapie niezliczonych kościołów w New Haven dla
Dawes, przekopywała szuflady zbrojowni w Il Bastone. Powiedziała
sobie, że to dobry sposób na zabicie czasu, zaznajomienie się z Lete
i zorientowanie się, co warto ukraść, gdyby zaszła taka potrzeba. Jed‐
nakże prawdę mówiąc, gdy grzebała w szafkach zbrojowni i czytała
małe ręcznie wypisane etykietki – Dywan Ozymandiasa; Monsunowe
Pierścienie do przyzywania deszczu, zdekompletowane; Palillos del
Dios – czuła obecność Darlingtona zerkającego jej przez ramię. „Te
kastaniety przegonią poltergeista, Stern, o ile zagra się na nich odpo‐
wiedni rytm. Ale i tak wyjdziesz z tego z przypalonymi na czarno pal‐
cami”.
To było pocieszające i niepokojące zarazem. Nieodmiennie w jego
opanowanym głosie naukowca pojawiał się oskarżycielski ton. „Gdzie
się podziewasz, Stern? Dlaczego jeszcze nie przyszłaś?”.
Alex rozluźniła ramiona, próbując zrzucić z nich ciężar winy.
Musiała się skupić. Tego ranka przysunęła kieszonkowe lusterko do
telewizora, żeby się przekonać, czy uda jej się przechwycić urok
z ekranu. Nie była pewna, czy to zadziała, ale się udało. Teraz otwo‐
Strona 19
rzyła je i pozwoliła, żeby otoczyła ją iluzja. Wbiegła po schodach na
werandę i zapukała.
Mężczyzna, który otworzył drzwi, był ogromny, potężnie umię‐
śniony i miał szyję grubą i różową jak szynka z kreskówki. Nie musiała
zerkać na zdjęcie na telefonie – to był Chris Owens, znany też jako
Majster, z kartoteką równie długą jak on sam i dwa razy od niego szer‐
szą.
– Jasny gwint – powiedział na widok Alex, zatrzymując wzrok całą
stopę powyżej jej głowy. Urok dodał jej dwanaście cali wzrostu.
Uniosła rękę i pomachała.
– Ehm… w czym mogę pomóc? – zapytał Majster.
Alex wskazała podbródkiem wnętrze mieszkania.
Majster potrząsnął głową, jakby przeganiał resztki snu.
– Ach, jasne. – Odsunął się na bok, szerokim gestem zapraszając ją
do środka.
W salonie było zaskakująco czysto. Halogenowa lampa ustawiona
w kącie, zestaw wypoczynkowy w postaci wielkiej skórzanej kanapy
i fotela z podnóżkiem przed wielgachnym telewizorem z płaskim
ekranem, z włączonym programem sportowym na ESPN.
– Napijesz się czegoś czy… – Majster zawahał się. Alex widziała, jak
kalkuluje. Istniał tylko jeden powód, dla którego znana telewizyjna
postać może zjawić się w drzwiach twojego domu w czwartkowy wie‐
czór. Tudzież w dowolny inny wieczór. – Szukasz towaru?
Alex nie potrzebowała właściwie potwierdzenia, ale teraz już je
miała.
– Wisisz dwanaście kafli.
Majster cofnął się gwałtownie, jakby nagle stracił równowagę. Bo
usłyszał głos Alex. Nawet nie próbowała go zmienić, a dysonans mię‐
dzy jej głosem a iluzją Toma Brady’ego stworzoną przez lusterko, spra‐
wił, że urok zafalował. To nie miało znaczenia. Alex potrzebowała
magii tylko po to, żeby bez problemu wejść do mieszkania Majstra.
Strona 20
– Co jest, kurwa…?
– Dwanaście kafli – powtórzyła Alex.
Teraz już widział ją naprawdę – drobną dziewczynę z przedział‐
kiem pośrodku czarnych włosów, która stała w jego salonie, tak
chudą, że mogłaby prześlizgnąć się przez szpary między podłogowymi
deskami.
– Nie wiem, kim, kurwa, jesteś, ale trafiłaś pod niewłaściwy adres!
– ryknął.
Już szedł do niej, aż podłoga trzęsła się pod jego ciężarem.
Alex wyciągnęła przed siebie rękę, sięgając w stronę okna i chod‐
nika przez Taurus Cafe. Poczuła, że Szary w czapce wpada w nią,
w ustach miała smak landrynek z aromatem zielonego jabłuszka, noz‐
drza wypełnił jej smród palonej trawki. Jego duch sprawiał wrażenie
niedorobionego i rozgorączkowanego jak ptak, który wali o szybę raz
za razem, ale jego siła była czysta i mordercza. Alex uniosła ręce, ude‐
rzając dłońmi prosto w pierś Majstra.
Wielgachny mężczyzna przeleciał przez pokój. Uderzył w telewi‐
zor, tłukąc ekran i zwalając go na podłogę. Alex nie udawała, że skra‐
dzenie siły Szaremu, bycie przez chwilę niebezpieczną osobą nie było
przyjemne.
Przeszła przez pokój i stanęła nad Majstrem, poczekała, aż spojrzy
na nią przytomnie.
– Dwanaście kafli – powtórzyła. – Masz tydzień, żeby je zdobyć,
albo wrócę i połamię ci kości – zagroziła, chociaż było możliwe, że już
złamała mu mostek.
– Nie mam takiej kasy – odpowiedział z jękiem Majster i pomaso‐
wał pierś. – Dzieciak mojej siostry…
Alex znała te wymówki. Sama się nimi posługiwała. „Moja mama
jest w szpitalu. Mój czek się spóźnia. Muszę wymienić skrzynię bie‐
gów w samochodzie, a nie zdołam ci zapłacić, jeśli nie będę mogła jeź‐
dzić do pracy”. Właściwie nie miało to znaczenia, czy wymówki były
prawdziwe, czy nie.