Bardugo Leigh - Alex Stern (2) - Wrota Piekieł

Szczegóły
Tytuł Bardugo Leigh - Alex Stern (2) - Wrota Piekieł
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bardugo Leigh - Alex Stern (2) - Wrota Piekieł PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bardugo Leigh - Alex Stern (2) - Wrota Piekieł PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bardugo Leigh - Alex Stern (2) - Wrota Piekieł - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Tytuł ory­gi­nału: Hell Bent Copy­ri­ght © 2023 by Leigh Bar­dugo. All rights rese­rved Copy­ri­ght for the Polish trans­la­tion © 2023 by Wydaw­nic­two MAG Redak­cja: Urszula Okrzeja Korekta: Mag­da­lena Gór­nicka Ilu­stra­cja na okładce: Dark Crayon Zain­spi­ro­wane ory­gi­nal­nym pro­jek­tem: Keith Hayes Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Piotr Chy­liń­ski Mapa: Rhys Davies i WB ISBN 978-83-67793-62-9 Wyda­nie II Wydawca: Wydaw­nic­two MAG Pl. Kon­sty­tu­cji 5/10 00-657 War­szawa www.mag.com.pl Wyłączny dys­try­bu­tor: Dres­sler Dublin Sp. z o.o. ul. Poznań­ska 91 05-850 Oża­rów Mazo­wiecki tel. 22 733 50 10 www.dres­sler.com.pl Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie Zecer Strona 4 Spis treści Strona tytułowa Karta redakcyjna Dedykacja Część I. Jak na górze Listopad Rozdział 1. Październik, miesiąc wcześniej Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4. Zeszłe lato Rozdział 5. Październik Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9. Zeszłe lato Rozdział 10. Październik Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Strona 5 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Zstąpienie Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Część II. Tak na dole Rozdział 35. Listopad Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Podziękowania O autorce Przypisy Strona 6 Miriam Pastan, która odczy­tała mi przy­szłość z fili­żanki kawy Strona 7 Jeno tak żyli, bez myśli nija­kiej, pókim ja ich trud­nego nie nauczył sądu o wscho­dach i zacho­dach gwiazd na nie­bios stro­pie. Nie koniec na tym: jam im kunszt wyna­lazł liczby, mądrość przed­nią, i zna­ków skła­da­nie pisa­nych, wszech spraw pamięć, Muz świę­tych macierz pra­co­witą. Ajschy­los, Pro­me­te­usz w oko­wach inskryp­cja nad wej­ściem do Biblio­teki im. Ster­linga na Uni­wer­sy­te­cie Yale (przeł. Ste­fan Srebrny) Cule­bra que no mir morde, que viva mil anos. Oby wąż, który mnie nie kąsa, żył tysiąc lat. Przy­sło­wie sefar­dyj­skie Strona 8 Część I. JAK NA GÓRZE Strona 9 Listopad Alex pod­cho­dziła do posia­dło­ści Black Elm tak, jakby pod­kra­dała się do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Ostroż­nie szła dłu­gim zako­lem pod­jazdu, sta‐­ ra­jąc się nie zdra­dzać stra­chu. Ile już razy tędy szła? Dzi­siaj jed­nak było ina­czej. Dom wynu­rzał się spo­mię­dzy nagich gałęzi drzew i wyglą­dał, jakby na nią cze­kał, jakby sły­szał jej kroki i spo­dzie­wał się jej nadej­ścia. Nie kulił się jak ofiara. Stał pew­nie jak wilk, który szcze‐­ rzy zęby – całe jego dwie kon­dy­gna­cje z sza­rego kamie­nia zwień­czone spi­cza­stym dachem. Posia­dłość Black Elm kie­dyś była efek­towna i wymu­skana, ale zosta­wiono ją wła­snemu losowi na zbyt długi czas. Poza­bi­jane deskami okna na pię­trze tylko pogar­szały obraz –   wyglą­dały jak nie­opa­trzona rana w  boku wilka, od któ­rej zwie­rzę może osza­leć. Alex wsu­nęła klucz w  zamek w  sta­rych drzwiach na tyłach domu i weszła chył­kiem do kuchni. W środku było chłod­niej niż na zewnątrz –  nie było ich stać na ogrze­wa­nie domu, a  poza tym nie miało to sensu. Jed­nakże mimo zimna i misji, którą Alex przy­szła tu wypeł­nić, pomiesz­cze­nie na­dal było przy­tulne. Mie­dziane patel­nie wisiały w  schlud­nych rzę­dach nad wielką, starą kuchenką, lśniące i  gotowe, cze­ka­jące tylko, żeby ich użyć. Kamienna pod­łoga była nie­ska­zi­tel­nie czy­sta, blaty zostały wytarte. Na jed­nym stała butelka od mleka z  gałąz­kami ostro­krzewu, które posta­wiła tam Dawes. Kuch­nia była naj­bar­dziej funk­cjo­nal­nym pomiesz­cze­niem w  całym Black Elm, które dzięki sta­łym zabie­gom pozo­stało żywe, schludna świą­ty­nia świa­tła. W  taki spo­sób Dawes radziła sobie z  tym wszyst­kim, co zro‐­ bili, z tym, co cza­iło się w sali balo­wej. Strona 10 Alex nabrała już rutyny w Black Elm. Wła­ści­wie to Dawes wypra‐­ co­wała tę rutynę, a Alex pró­bo­wała się jej trzy­mać – miała wra­że­nie, że to skała, któ­rej chwy­ciła się kur­czowo, pod­czas gdy strach pró­bo‐­ wał wcią­gnąć ją w odmęty. Trzeba otwo­rzyć drzwi, spraw­dzić pocztę, odło­żyć ją na blat, napeł­nić miski Cosmo świeżą wodą i karmą. Zwy­kle miski były puste, ale dzi­siaj Cosmo prze­wró­cił naczy­nie z  karmą i  jakby w  geście pro­te­stu roz­rzu­cił po pod­ło­dze chrupki w  kształ­cie rybek. Kot Dar­ling­tona wście­kał się, bo zosta­wał sam. A może bał się, bo już nie był tak naprawdę cał­kiem sam? –  A  może po pro­stu jesteś wybred­nym sier­ściu­chem –  mruk­nęła Alex, sprzą­ta­jąc karmę z  pod­łogi. –  Prze­każę pań­skie uwagi sze­fowi kuchni. Nie podo­bało jej się brzmie­nie wła­snego głosu – wątłego w panu­ją‐­ cej w domu ciszy, ale zmu­siła się, żeby powoli i meto­dycz­nie wypeł­nić resztę obo­wiąz­ków. Napeł­niła miski wodą i  karmą, wyrzu­ciła prze‐­ syłki rekla­mowe adre­so­wane do Daniela Arling­tona, wło­żyła rachu‐­ nek za wodę do swo­jej torby, żeby zabrać go do Il Bastone. Kolejne kroki w  rytu­ale, które wyko­ny­wała z  pie­czo­ło­wi­to­ścią, cho­ciaż nie zapew­niały jej żad­nej ochrony. Zasta­na­wiała się, czy nie zapa­rzyć kawy. Mogłaby usiąść na zewnątrz w zimo­wym słońcu i pocze­kać, aż Cosmo ją znaj­dzie, kiedy uzna za sto­sowne prze­rwać polo­wa­nie na myszy w nie­chluj­nym kłę­bo­wi­sku labi­ryntu z żywo­płotu. Mogłaby tak zro­bić. Odsu­nąć na bok tro­ski i  gniew, spró­bo­wać zło­żyć w  całość tę ukła­dankę, cho­ciaż nie chciała zoba­czyć obrazka wyła­nia­ją­cego się z każ­dym nowym paskud­nym ele­men­tem, jaki dokła­dała. Zer­k­nęła na sufit, jakby mogła prze­bić go wzro­kiem. Nie, nie mogła po pro­stu usiąść na weran­dzie i uda­wać, że wszystko jest w naj‐­ lep­szym porządku, kiedy jej nogi chciały wspiąć się po scho­dach, cho‐­ ciaż wie­działa, że powinna ucie­kać w prze­ciw­nym kie­runku, zamknąć za sobą na klucz kuchenne drzwi i uda­wać, że ni­gdy nie sły­szała o tym miej­scu. Miała swoje powody, żeby tu się zja­wić, ale teraz zasta­na‐­ wiała się nad swoją głu­potą. Nie była gotowa. Powinna poroz­ma­wiać Strona 11 z  Dawes, może nawet z  Tur­ne­rem. Cho­ciaż raz powinna obmy­ślić plan, zamiast rzu­cić się na oślep pro­sto w ramiona kata­strofy. Umyła ręce w  zle­wie i  dopiero kiedy odwró­ciła się po ręcz­nik, zauwa­żyła otwarte drzwi. Wytarła ręce, sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na gwał­tow­nie przy‐­ śpie­szone bicie serca. Ni­gdy dotąd nie zauwa­żyła drzwi w pokoju kre‐­ den­so­wym, tej prze­rwy mię­dzy ład­nymi prze­szklo­nymi szaf­kami i pół­kami. Ni­gdy dotąd nie widziała, żeby były otwarte. I z pew­no­ścią nie powinny być otwarte teraz. Może to Dawes zosta­wiła je otwarte? –  pomy­ślała. Tyle że Dawes wciąż lizała rany po rytu­ale i ukry­wała się za sze­re­gami swo­ich fiszek. Nie zaglą­dała tu od paru dni, odkąd posta­wiła gałązki ostro­krzewu na bla­cie, two­rząc obra­zek tego, jak powinno wyglą­dać życie. Schludne i pro­ste. Anti­do­tum na resztę ich dni i nocy, na sekret na pię­trze. Ona i  Dawes ni­gdy nie zawra­cały sobie głowy poko­jem kre­den­so‐­ wym z rzę­dami zaku­rzo­nych naczyń i kie­lisz­ków oraz z wazą na zupę wiel­ko­ści wanny. To było jedno z  licz­nych szcząt­ko­wych odnóży domu, miej­sce nie­uży­wane i zapo­mniane, zosta­wione na pastwę atro‐­ fii od czasu znik­nię­cia Dar­ling­tona. A  już z  pew­no­ścią nie zawra­cały sobie głowy piw­nicą. Alex ni­gdy nawet o  niej nie myślała. Aż do tej chwili, kiedy stała przy kuchen­nym zle­wie oto­czona przez schludne kafelki poma­lo­wane w nie­bie­skie wia­traki i żaglowce i wpa­try­wała się w  czarną dziurę, ide­alny pro­sto­kąt, nie­spo­dzie­waną pustkę. Wyglą‐­ dało to tak, jakby ktoś usu­nął frag­ment kuchni. Wyglą­dało to jak otwarty grób. Zadzwoń do Dawes, pomy­ślała. Oparła się o blat. Wyjdź z kuchni i zadzwoń do Tur­nera. Odło­żyła ręcz­nik i  wycią­gnęła nóż z  bloku sto­ją­cego obok zlewu. Żało­wała, że nie ma w pobliżu jakie­goś Sza­rego, ale nie chciała ryzy‐­ ko­wać przy­zy­wa­nia. Strona 12 Przy­tła­czały ją roz­miary domu i panu­jąca w nim głu­cha cisza. Zer‐­ k­nęła znowu, pomy­ślała o  zło­tym migo­ta­niu kręgu, bucha­ją­cym z  niego żarze. „Mam pra­gnie­nia”. Czy te słowa pod­nie­ciły ją, kiedy powinny tylko prze­ra­zić? Alex pode­szła cicho do otwar­tego przej­ścia, do tej roz­war­tej pustki. Jak głę­boko kopano, kiedy budo­wano ten dom? Była w sta­nie doli­czyć się trzech, czte­rech, pię­ciu kamien­nych stopni pro­wa­dzą­cych do piw­nicy, zanim reszta zgi­nęła w  ciem­no­ści. Może dalej nie było scho­dów? Może zro­bi­łaby krok, spa­dła i pole­ciała w chłód? Prze­su­nęła ręką po ścia­nie, szu­ka­jąc włącz­nika świa­tła, a  potem unio­sła wzrok i zoba­czyła wystrzę­piony sznu­rek zwie­sza­jący się obok gołej żarówki. Szarp­nęła za niego i cie­płe, żółte świa­tło zalało schody. Żarówka zabrzę­czała pocie­sza­jąco. – Cho­lera – mruk­nęła Alex. Zgroza roz­pły­nęła się, pozo­sta­wia­jąc na swoim miej­scu jedy­nie zaże­no­wa­nie. Zwy­kłe schody, drew­niana poręcz, regały zasta­wione pusz­kami farby i szma­tami, narzę­dzia wiszące na ścia­nie. Słaby zapa‐­ szek stę­chli­zny uno­sił się z ciem­no­ści w dole, smro­dek mur­szu wzbo‐­ ga­cony nutką zgni­li­zny. Alex usły­szała kapiącą wodę i  szu­ra­nie, naj‐ pew­niej szczura. Nie widziała zbyt wyraź­nie końca scho­dów, ale na pewno był tam następny włącz­nik albo żarówka. Mogła zejść, upew­nić się, że nikt tam nie grze­bie, spraw­dzić, czy nie powinny z Dawes wysta­wić puła‐­ pek. Tylko dla­czego drzwi były otwarte? Cosmo mógł je szturch­nąć pod­czas jed­nej ze swo­ich wypraw na szczury. A  może rze­czy­wi­ście to Dawes je uchy­liła i  zeszła na dół po coś zupeł­nie zwy­czaj­nego –  śro­dek chwa­sto­bój­czy, papie­rowe ręcz‐­ niki? I potem zapo­mniała porząd­nie je zamknąć. Dla­tego Alex zamknie je nale­ży­cie. Na klucz. A jeśli jakimś cudem na dole czai się coś, co nie powinno się tam zna­leźć, to zosta­nie na swoim miej­scu, dopóki Alex nie wezwie posił­ków. Strona 13 Się­gnęła do sznurka i  zamarła z  zaci­śniętą na nim dło­nią, nasłu‐­ chu­jąc. Wyda­wało jej się, że usły­szała… o, znowu, cichy syk. Dźwięk jej imie­nia. Galaxy. –  Nie, mowy nie ma. –  Wie­działa, jak koń­czy się ten kon­kretny film, i za żadne skarby nie zamie­rzała scho­dzić do piw­nicy. Szarp­nęła sznu­rek, usły­szała trzask żarówki i  poczuła pchnię­cie wymie­rzone dokład­nie mię­dzy jej łopatki. Spa­dła. Nóż z brzę­kiem wypadł jej z ręki. Zapa­no­wała nad chę­cią wycią­gnię­cia ręki, żeby osła­bić ude­rze­nie, gdy upad­nie, i zamiast tego zasło­niła głowę, lądu­jąc z całym impe­tem na ramie­niu. Po czę­ści ześli‐­ zgnęła się, po czę­ści prze­tur­lała do pod­nóża scho­dów, ude­rzyła mocno o  pod­łogę. Całe powie­trze uszło z  niej jak wiatr wpa­da­jący przez okno. Drzwi na górze się zatrza­snęły. Usły­szała szczęk zamka. Wokół pano­wała ciem­ność. Serce biło jej teraz jak sza­lone. Co sie­działo tu razem z nią na dole? Kto ją tu zamknął? Wsta­waj, Stern. Do cho­lery, weź się w garść. Przy‐­ go­tuj się do walki. Sły­szała wła­sny głos? Czy Dar­ling­tona? Oczy­wi­ście, że swój. Dar­ling­ton ni­gdy nie prze­kli­nał. Pod­nio­sła się i oparła ple­cami o ścianę. Przy­naj­mniej z  tej strony nic nie mogło jej zajść. Z tru­dem oddy­chała. Gdy raz poła­miesz kości, to zaczy­nają wyra­biać sobie złe nawyki. Blake Keely zła­mał jej dwa żebra nie­cały rok temu. Oba­wiała się, że znowu mogła je poła­mać. Dło­nie miała lep­kie. Pod­łoga była mokra z powodu sta­rego prze­cieku w  ścia­nach, w  powie­trzu uno­sił się smród. Otarła ręce o  dżinsy i pocze­kała. Z tru­dem nabie­rała powie­trza. Gdzieś w ciem­no­ści usły‐­ szała coś, co brzmiało jak kwi­le­nie. –  Kto tam? –  wychry­piała, nie mogąc znieść stra­chu we wła­snym gło­sie. – Tylko spró­buj ze mną zadrzeć, ty tchórz­liwa gnido. Nic. Poszu­kała po omacku tele­fonu, żeby oświe­tlić nieco piw­nicę. Nie‐­ bie­ska poświata była wręcz ośle­pia­jąca. Alex skie­ro­wała świa­tło na Strona 14 półki ze sta­rym roz­cień­czal­ni­kiem do farb, narzę­dziami, pudeł­kami opi­sa­nymi zyg­za­ko­wa­tym cha­rak­te­rem pisma Dar­ling­tona, zaku­rzo‐­ nymi skrzyn­kami ozdo­bio­nymi okrą­głym logo firmy Arling­ton & Co. Obu­wie gumowe. I nagle świa­tło roz­bły­sło w parze oczu. Alex zdu­siła krzyk, pra­wie wypu­ściła tele­fon. To nie byli ludzie, tylko Sza­rzy, męż­czy­zna i kobieta, cze­pia­jący się sie­bie, drżący ze stra‐­ chu. Lecz to nie Alex się bali. Pomy­liła się. Pod­łoga nie była mokra z  powodu prze­cieku, desz‐­ czówki czy sta­rej pęk­nię­tej rury. Była śli­ska od krwi. Alex miała w niej uwa­lane całe ręce. Roz­ma­zała ją na dżin­sach. Dwa ciała leżały na sta­rej cegle. Wyglą­dały jak porzu­cone stare ubra­nia, jak stos szmat. Znała te twa­rze. „Niebo ich nie chce, gdyż nio‐­ słyby zgubę jego pięk­no­ści”1. Na pod­ło­dze było mnó­stwo krwi. Świe­żej krwi. Sza­rzy nie porzu­cili swo­ich ciał. Mimo paniki Alex wie­działa, że to dziwne. – Kto to zro­bił? – zapy­tała ich. Kobieta jęk­nęła. Męż­czy­zna przy­ci­snął palec do ust. Strach wypeł‐­ nił mu oczy, gdy zer­kał ner­wowo na boki, roz­glą­da­jąc się po piw­nicy. Jego szept poniósł się w ciem­no­ści. – Nie jeste­śmy tu sami. Strona 15 1. PAŹDZIERNIK, MIESIĄC WCZEŚNIEJ Alex znaj­do­wała się nie­da­leko od miesz­ka­nia Tary. Jeź­dziła tymi uli‐­ cami z  Dar­ling­to­nem na początku jej pierw­szego roku, prze­mie­rzała je pie­chotą, gdy polo­wała na zabójcę Tary. Wtedy trwała zima, gałę­zie były nagie, maleń­kie podwórka pokry­wała sko­rupa z brud­nych śnież‐­ nych zasp. Ta oko­lica lepiej pre­zen­to­wała się pod­czas wciąż cie­płych paź­dzier­ni­ko­wych dni, obłoki zie­lo­nych liści łago­dziły kra­wę­dzie dachów, bluszcz wspi­nał się po ogro­dze­niach z  siatki, a  wszystko to wyglą­dało łagod­nie i  kojąco w  bla­sku ulicz­nych lamp wyci­na­ją­cych złote kręgi w paste­lo­wych godzi­nach zmierz­chu. Alex stała w studni cie­nia mię­dzy dwoma sze­re­gow­cami i obser­wo‐­ wała ulicę bie­gnącą przed Tau­rus Cafe, ceglaną bryłą bez okien, na któ­rej szyldy obie­cy­wały keno, lotto i Coronę. Sły­szała dobie­ga­jące ze środka dud­nie­nie muzyki. Mała grupka ludzi paliła papie­rosy i gawę‐­ dziła pod lam­pami mimo tabliczki obok drzwi ostrze­ga­ją­cej przed poli­cją. Alex cie­szyła się z hałasu, ale mniej odpo­wia­dało jej to, że tak wielu świad­ków zoba­czy ją w  tej oko­licy. Lepiej byłoby wró­cić tu za dnia, kiedy na ulicy będzie pusto, ale nie miała takiego luk­susu. Wie­działa, że w barze będzie mnó­stwo Sza­rych, któ­rych przy­ciąga pot stło­czo­nych ciał, wil­gotny brzęk bute­lek; liczyła jed­nak na kogoś bar­dziej pod ręką. Tam! Szary w zimo­wej kurtce i czapce, krę­cił się przy kłó­cą­cej się parze; nie prze­szka­dzał mu dokucz­liwy skwar prze­cią­ga­ją­cego się Strona 16 lata. Nawią­zała z nim kon­takt wzro­kowy. Jego dzie­cinna twarz wywo‐­ łała w niej nagły nie­po­kój. Umarł bar­dzo młodo. – „Chodź, chodź…” – zanu­ciła pod nosem i zaraz par­sk­nęła zde­gu‐­ sto­wana. Cały czas sły­szała w gło­wie tę durną pio­se­neczkę. Jakaś grupa ćwi‐­ czyła a  capella na dzie­dzińcu, kiedy Alex szy­ko­wała się do wyj­ścia z aka­de­mika. –  Jakim cudem oni już zaczy­nają z  tym z  gów­nem? –  narze­kała Lau­ren, prze­glą­da­jąc skrzynki z  winy­lami. Jej blond włosy były jesz‐­ cze jaśniej­sze po lecie, które spę­dziła jako ratow­niczka. – To kawa­łek Irvinga Ber­lina – zauwa­żyła Mercy. – Mam to w nosie. – Który w dodatku jest rasi­stow­ski. –  To gówno jest rasi­stow­skie! –  wrza­snęła przez okno Lau­ren, puściła na adap­te­rze płytę AC/DC i pogło­śniła do oporu. Alex roz­ko­szo­wała się każdą minutą. Zasko­czyło ją to, jak bar­dzo bra­ko­wało jej Lau­ren i  Mercy latem, bez­tro­skich roz­mów, plo­te­czek, wspól­nych nie­po­ko­jów zwią­za­nych z zaję­ciami, kłótni o muzykę i ciu‐­ chy – to wszystko było jak lina, któ­rej mogła się chwy­cić i  wró­cić do nor­mal­nego świata. Oto moje życie, powie­działa sobie, gdy sie­działa zwi­nięta w  kłę­bek na kana­pie przed hała­śli­wym wia­tra­kiem i patrzyła, jak Mercy wie­sza gir­landę z gwiazd nad komin­kiem w ich nowym wspól­nym pokoju, który sta­no­wił dużą zmianę po cia­snym miesz­kanku na Sta­rym Kam­pu­sie. Kanapa i fotel tra­fiły do ich nowego lokum, niski sto­lik, który razem zło­żyły na początku pierw­szego roku, toster oraz wyda­wa­łoby się nie­osko­czony zapas pop-tar­tów prze­sy­ła‐­ nych przez mamę Lau­ren. Alex popro­siła Lete o  rower, dru­karkę i nowego kore­pe­ty­tora pod koniec zeszłego roku. Zarząd z rado­ścią się zgo­dził, a ona żało­wała, że nie popro­siła o nic wię­cej. Aka­de­mik na Sta­rym Kam­pu­sie, gdzie ulo­ko­wano je na pierw­szym roku, to było naj­pięk­niej­sze miej­sce, w  jakim Alex miesz­kała przez całe swoje życie, ale inter­nat przy col­lege’u – wresz­cie naprawdę nale‐­ Strona 17 żały do JE – był miej­scem praw­dzi­wym, solid­nym, ele­ganc­kim. Czymś trwa­łym. Alex podo­bały się witra­żowe okna, kamienne twa­rze w każ‐­ dym kącie dzie­dzińca, pory­so­wane drew­niane pod­łogi, nie­dzia­ła­jący komi­nek z boga­tymi rzeź­bie­niami, ozdo­biony świe­cami i zabyt­ko­wym glo­bu­sem. Podo­bał jej się nawet mały Szary w  sta­ro­świec­kim ubranku, dziecko z  wło­sami uło­żo­nymi w  sprę­ży­ste anglezy, które lubiło prze­sia­dy­wać w gałę­ziach nad huś­tawką zamon­to­waną na drze‐­ wie. Ona i Mercy zaj­mo­wały dwu­oso­bową sypial­nię, bo Lau­ren wygrała poje­dyn­czą, gdy cią­gnęły słomki. Alex była prze­ko­nana, że Lau­ren oszu­ki­wała, ale nie miała jej tego szcze­gól­nie za złe. Łatwiej byłoby jej wycho­dzić i wra­cać, gdyby miała wła­sny pokój, ale było coś koją­cego w leże­niu nocą w łóżku i słu­cha­niu, jak w dru­gim końcu pokoju Mercy chra­pie. Przy­naj­mniej nie spały już na pię­tro­wym łóżku. Alex zamie­rzała posie­dzieć z  Mercy i  Lau­ren przez kilka godzin, zanim będzie musiała wyjść, żeby nad­zo­ro­wać rytuał w  Księ­dze i Wężu, posłu­chać płyt i uda­wać, że nie sły­szy dener­wu­ją­cego „mmm” i „oooch” chórku masa­kru­ją­cego Ale­xan­der’s Ratime Band. „Chodź, chodź, podaj mi rękę”. Nie­stety dostała wia­do­mość od Eitana. Zatem teraz obser­wo­wała Tau­rus Cafe. Już miała wyjść z  cie­nia, kiedy pod­je­chał czarno-biały samo­chód, nowiutki radio­wóz, ele‐­ gancki i  cichy jak dra­pież­nik z  mor­skich głę­bin. Bły­snął kogu­tem, bek­nął krótko syreną, ostrze­ga­jąc, że poli­cja z  New Haven rze­czy­wi‐­ ście ma to miej­sce na oku. – Wal­cie się – wark­nął ktoś, ale tłum się roz­pierzchł. Ludzie wró­cili do klubu albo roze­szli się chod­ni­kiem do swo­ich samo­cho­dów. Nie zro­biło się jesz­cze naprawdę późno. Na­dal zostało mnó­stwo czasu, żeby zna­leźć inną imprezę, mieć jesz­cze jedną szansę na coś faj­nego. Alex nie chciała myśleć o gli­nia­rzach ani o tym, co by było, gdyby dała się zła­pać, co powie­działby Tur­ner, gdyby wylą­do­wała na komi­sa‐­ Strona 18 ria­cie za wła­ma­nie z zamia­rem kra­dzieży albo – co gor­sza – z powodu oskar­że­nia o  napaść. Detek­tyw nie odzy­wał się od końca zeszłego roku aka­de­mic­kiego i  Alex wąt­piła, czy ucie­szyłby się na jej widok nawet w miłych oko­licz­no­ściach. Kiedy radio­wóz odje­chał, upew­niła się, że na chod­niku nie ma żad‐­ nych poten­cjal­nych świad­ków, i  ruszyła przez ulicę w  stronę brzyd‐­ kiego bia­łego bliź­niaka, kilka budyn­ków dalej od baru. Śmieci wysy‐­ py­wały się z koszy. Zaro­śnięte chwa­stami podwórka i zawa­lone rupie‐­ ciami werandy. „Kie­dyś się tym zajmę, chyba że jed­nak nie”. Za to na pod­jeź­dzie przed inte­re­su­ją­cym ją domem stał nowy pick-up z tablicą reje­stra­cyjną zro­bioną na zamó­wie­nie: MAJ­STER. Przy­naj­mniej wie‐­ działa, że tra­fiła we wła­ściwe miej­sce. Wyjęła skła­dane lusterko z  kie­szeni dżin­sów. Latem, kiedy nie zazna­czała na mapie nie­zli­czo­nych kościo­łów w  New Haven dla Dawes, prze­ko­py­wała szu­flady zbro­jowni w  Il Bastone. Powie­działa sobie, że to dobry spo­sób na zabi­cie czasu, zazna­jo­mie­nie się z  Lete i zorien­to­wa­nie się, co warto ukraść, gdyby zaszła taka potrzeba. Jed‐­ nakże prawdę mówiąc, gdy grze­bała w  szaf­kach zbro­jowni i  czy­tała małe ręcz­nie wypi­sane ety­kietki – Dywan Ozy­man­diasa; Mon­su­nowe Pier­ście­nie do przy­zy­wa­nia desz­czu, zde­kom­ple­to­wane; Palil­los del Dios –  czuła obec­ność Dar­ling­tona zer­ka­ją­cego jej przez ramię. „Te kasta­niety prze­go­nią polter­ge­ista, Stern, o ile zagra się na nich odpo‐­ wiedni rytm. Ale i tak wyj­dziesz z tego z przy­pa­lo­nymi na czarno pal‐­ cami”. To było pocie­sza­jące i nie­po­ko­jące zara­zem. Nie­odmien­nie w jego opa­no­wa­nym gło­sie naukowca poja­wiał się oskar­ży­ciel­ski ton. „Gdzie się podzie­wasz, Stern? Dla­czego jesz­cze nie przy­szłaś?”. Alex roz­luź­niła ramiona, pró­bu­jąc zrzu­cić z  nich cię­żar winy. Musiała się sku­pić. Tego ranka przy­su­nęła kie­szon­kowe lusterko do tele­wi­zora, żeby się prze­ko­nać, czy uda jej się prze­chwy­cić urok z  ekranu. Nie była pewna, czy to zadziała, ale się udało. Teraz otwo‐­ Strona 19 rzyła je i  pozwo­liła, żeby oto­czyła ją ilu­zja. Wbie­gła po scho­dach na werandę i zapu­kała. Męż­czy­zna, który otwo­rzył drzwi, był ogromny, potęż­nie umię‐­ śniony i miał szyję grubą i różową jak szynka z kre­skówki. Nie musiała zer­kać na zdję­cie na tele­fo­nie –  to był Chris Owens, znany też jako Maj­ster, z kar­to­teką rów­nie długą jak on sam i dwa razy od niego szer‐­ szą. – Jasny gwint – powie­dział na widok Alex, zatrzy­mu­jąc wzrok całą stopę powy­żej jej głowy. Urok dodał jej dwa­na­ście cali wzro­stu. Unio­sła rękę i poma­chała. – Ehm… w czym mogę pomóc? – zapy­tał Maj­ster. Alex wska­zała pod­bród­kiem wnę­trze miesz­ka­nia. Maj­ster potrzą­snął głową, jakby prze­ga­niał resztki snu. – Ach, jasne. – Odsu­nął się na bok, sze­ro­kim gestem zapra­sza­jąc ją do środka. W salo­nie było zaska­ku­jąco czy­sto. Halo­ge­nowa lampa usta­wiona w  kącie, zestaw wypo­czyn­kowy w  postaci wiel­kiej skó­rza­nej kanapy i  fotela z  pod­nóż­kiem przed wiel­gach­nym tele­wi­zo­rem z  pła­skim ekra­nem, z włą­czo­nym pro­gra­mem spor­to­wym na ESPN. – Napi­jesz się cze­goś czy… – Maj­ster zawa­hał się. Alex widziała, jak kal­ku­luje. Ist­niał tylko jeden powód, dla któ­rego znana tele­wi­zyjna postać może zja­wić się w drzwiach two­jego domu w czwart­kowy wie‐­ czór. Tudzież w dowolny inny wie­czór. – Szu­kasz towaru? Alex nie potrze­bo­wała wła­ści­wie potwier­dze­nia, ale teraz już je miała. – Wisisz dwa­na­ście kafli. Maj­ster cof­nął się gwał­tow­nie, jakby nagle stra­cił rów­no­wagę. Bo usły­szał głos Alex. Nawet nie pró­bo­wała go zmie­nić, a dyso­nans mię‐­ dzy jej gło­sem a ilu­zją Toma Brady’ego stwo­rzoną przez lusterko, spra‐­ wił, że urok zafa­lo­wał. To nie miało zna­cze­nia. Alex potrze­bo­wała magii tylko po to, żeby bez pro­blemu wejść do miesz­ka­nia Maj­stra. Strona 20 – Co jest, kurwa…? – Dwa­na­ście kafli – powtó­rzyła Alex. Teraz już widział ją naprawdę –  drobną dziew­czynę z  prze­dział‐­ kiem pośrodku czar­nych wło­sów, która stała w  jego salo­nie, tak chudą, że mogłaby prze­śli­zgnąć się przez szpary mię­dzy pod­ło­go­wymi deskami. – Nie wiem, kim, kurwa, jesteś, ale tra­fi­łaś pod nie­wła­ściwy adres! – ryk­nął. Już szedł do niej, aż pod­łoga trzę­sła się pod jego cię­ża­rem. Alex wycią­gnęła przed sie­bie rękę, się­ga­jąc w stronę okna i chod‐­ nika przez Tau­rus Cafe. Poczuła, że Szary w  czapce wpada w  nią, w ustach miała smak lan­dry­nek z aro­ma­tem zie­lo­nego jabłuszka, noz‐­ drza wypeł­nił jej smród palo­nej trawki. Jego duch spra­wiał wra­że­nie nie­do­ro­bio­nego i roz­go­rącz­ko­wa­nego jak ptak, który wali o szybę raz za razem, ale jego siła była czy­sta i mor­der­cza. Alex unio­sła ręce, ude‐­ rza­jąc dłońmi pro­sto w pierś Maj­stra. Wiel­gachny męż­czy­zna prze­le­ciał przez pokój. Ude­rzył w  tele­wi‐­ zor, tłu­kąc ekran i zwa­la­jąc go na pod­łogę. Alex nie uda­wała, że skra‐­ dze­nie siły Sza­remu, bycie przez chwilę nie­bez­pieczną osobą nie było przy­jemne. Prze­szła przez pokój i sta­nęła nad Maj­strem, pocze­kała, aż spoj­rzy na nią przy­tom­nie. –  Dwa­na­ście kafli –  powtó­rzyła. –  Masz tydzień, żeby je zdo­być, albo wrócę i poła­mię ci kości – zagro­ziła, cho­ciaż było moż­liwe, że już zła­mała mu mostek. – Nie mam takiej kasy – odpo­wie­dział z jękiem Maj­ster i poma­so‐­ wał pierś. – Dzie­ciak mojej sio­stry… Alex znała te wymówki. Sama się nimi posłu­gi­wała. „Moja mama jest w  szpi­talu. Mój czek się spóź­nia. Muszę wymie­nić skrzy­nię bie‐­ gów w samo­cho­dzie, a nie zdo­łam ci zapła­cić, jeśli nie będę mogła jeź‐­ dzić do pracy”. Wła­ści­wie nie miało to zna­cze­nia, czy wymówki były praw­dziwe, czy nie.