Ballard J G - Rzeźbiarze chmur

Szczegóły
Tytuł Ballard J G - Rzeźbiarze chmur
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Ballard J G - Rzeźbiarze chmur PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Ballard J G - Rzeźbiarze chmur PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Ballard J G - Rzeźbiarze chmur - podejrzyj 20 pierwszych stron:

J. G. BALLARD rzeźbiarze chmur rzeźbiarze chmur (The Cloud Sculptors of Coral D) Przez całe lato rzeźbiarze chmur przylatywali z Cynobrowych Piasków, żeby unosić się w swoich kolorowych szybowcach nad koralowymi szczytami, które niczym białe pagody wyrastały przy autostradzie do Laguny Zachodniej. Najwyższy z nich, Koral D, zbierający rozgrzane powietrze z piaszczystych wydm, uwieńczony był łabędzimi kłębami cumulusa. Unoszeni na ramionach prądów nad wierzchołkiem Koralu D, rzeźbiliśmy koniki morskie, jednorożce, portrety prezydentów i gwiazd filmowych, jaszczury i egzotyczne ptaki. Podczas gdy tłum przyglądał się nam ze swoich samochodów, na ich zakurzone dachy spadał chłodny deszcz, kapiąc z rzeźbionych chmur, które żeglowały nad pustynią w stronę Słońca. Ze wszystkich obłocznych rzeźb, jakie mieliśmy stworzyć, najdziwniejsze były portrety Leonory Chanel. Kiedy wracam myślą do tego popołudnia zeszłego lata i widzę, jak po raz pierwszy przyjeżdża swoją białą limuzyną, żeby obejrzeć rzeźbiarzy chmur przy pracy, wiem, że nie zdawaliśmy sobie sprawy, z jaką powagą ta piękna, lecz szalona kobieta traktuje rzeźby, które unoszą się nad nią na spokojnym niebie. Później jej portrety, wycięte w trąbie powietrznej, miały obmywać burzowymi łzami trupy swoich twórców. Ja przybyłem do Cynobrowych Piasków o trzy miesiące wcześniej. Jako niedawny pilot boleśnie przeżywałem skomplikowane złamanie nogi i świadomość, że nigdy już nie będę mógł latać. Wybrawszy się któregoś dnia na pustynię, zatrzymałem się w pobliżu koralowych szczytów przy autostradzie do Laguny Zachodniej. Przyglądając się tym ogromnym skalnym pagodom, wyrastającym z dna skamieniałego morza, usłyszałem muzykę, dobiegającą zza oddalonej o jakieś dwieście jardów piaszczystej rafy. Posuwając się o kulach po umykającym spod nóg piasku, znalazłem wśród wydm płytkie zagłębienie, na którym obok zapuszczonego studia niszczały posągi dźwiękowe. Właściciel porzucił przypominający hangar budynek na pastwę piasku i pustyni, a ja pod wpływem jakiegoś niejasnego impulsu zacząłem przyjeżdżać tam każdego popołudnia. Korzystając z pozostawionych narzędzi i materiałów zbudowałem tam swoje pierwsze wielkie latawce, a potem szybowce z kabinami. Uwiązane na linach, unosiły się w popołudniowym powietrzu nad moją głową niczym przyjazne hieroglify. Pewnego wieczoru, kiedy ściągałem szybowce wyciągarką na ziemię, nagle nad szczytem Koralu D zerwał się gwałtowny wiatr. Podczas gdy walczyłem z obracającą się jak szalona korbą, starając się wbić swoje kule jak najgłębiej w piasek, od strony pustyni zbliżyły się dwie postacie. Jedną był mały garbus z żywym spojrzeniem dziecka i zniekształconą szczęką, skręconą na jedną stronę jak pazur kotwicy. Podbiegł do wyciągarki i odepchnąwszy mnie krzepkim ramieniem, ściągnął poszarpane szybowce. Potem pomógł mi stanąć na kulach i zajrzał do hangaru. Tam, na stole roboczym, przybierało swój ostateczny kształt moje najbardziej ambitne dzieło, już nie lotnia, ale prawdziwy szybowiec ze sterami wysokości i linkami kontrolnymi. Garbus przyłożył wielką dłoń do piersi. - Petit Manuel, akrobata i siłacz. Nolan! - huknął. - Spójrz tylko na to! - Jego towarzysz przykucnął przy rzeźbach dźwiękowych, podkręcając coś, od czego ich głos natychmiast zabrzmiał czyściej i donośniej. - Nolan to artysta - stwierdził garbus. - Zbuduje panu szybowce jak kondory. Wysoki mężczyzna przechadzał się między szybowcami, dotykając ich skrzydeł ręką rzeźbiarza. Jego posępne oczy były osadzone w twarzy znudzonego Gaugina. Spojrzał na gips na mojej nodze, na moją wypłowiałą kurtkę pilota i wskazał na szybowce. - Widzę, że zaopatrzył je pan w kabinę, majorze. - Jego uwaga świadczyła o pełnym zrozumieniu moich zamiarów. Spojrzał na koralowe szczyty, wznoszące się nad nami na tle wieczornego nieba. - Za pomocą jodku srebra moglibyśmy rzeźbić te chmury. Garbus zachęcająco kiwnął głową, w jego wzroku zapłonęła astronomia marzeń. W ten sposób zrodzili się rzeźbiarze chmur z Koralu D. Uważałem się za jednego z nich, chociaż sam nie latałem, ale to ja nauczyłem sztuki szybowania Nolana i małego Manuela, a potem, kiedy do nas dołączył, Charlesa van Eycka. Nolan znalazł tego jasnowłosego pirata kawiarnianych tarasów w Cynobrowych Piaskach, lakonicznego Teutona z wesołymi oczami i słabą linią ust, i przyprowadził go do Koralu D, kiedy sezon dobiegł końca, a bogaci turyści z córkami na wydaniu wrócili do Czerwonej Plaży. - Major Parker, Charles van Eyck. To łowca głów... damskich - przedstawił go Nolan z zimnym humorem. Mimo ich skrywanej rywalizacji uznałem, że van Eyck może wnieść do naszej grupy przydatny element osobistego uroku. Od początku podejrzewałem, że studio na pustyni należy do Nolana i że wszyscy realizujemy jakąś osobistą fantazję tego ciemnowłosego samotnika. Wtedy jednak bardziej zajmowało mnie instruowanie ich w sztuce latania, początkowo na uwięzi, żeby mogli zapanować nad prądami wznoszącymi, które omiatały poskręcaną basztę najniższego szczytu Koralu A, potem smuklejsze zbocza wieżycy B, a w końcu potężne strumienie Koralu D. Pewnego późnego popołudnia, kiedy zacząłem ich ściągać, Nolan zwolnił swoją linę. Jego szybowiec przewrócił się na plecy i spadał, jakby się miał nabić na skalne iglice. Rzuciłem się na ziemię, zanim koniec liny strzelił w mój samochód, rozbijając przednią szybę. Kiedy znów podniosłem wzrok, Nolan szybował wysoko w przebarwionym powietrzu nad Koralem D. Wiatr, ten nieodłączny strażnik koralowych turni, unosił go między wyspami cumulusów, przesłaniającymi wieczorne światło. Zanim podbiegłem do wyciągarki, puściła druga lina i mały Manauel skręcił, żeby dołączyć do Nolana. Na ziemi był brzydkim krabem, ale w powietrzu mały garbus przemienił się w ptaka o ogromnych skrzydłach, zdobywając przewagę nad Nolanem i van Eyckiem. Przyglądałem się, jak krążyli wokół koralowych wieżyc, a potem razem spłynęli na powierzchnię pustyni, wzniecając z wydm chmury piasku. Petit Manuel promieniał. Chodził dokoła mnie, dumny jak jakiś kieszonkowy Napoleon, zbierając garście potłuczonego szkła i podrzucając je nad głową niczym płatki kwiatów. W dwa miesiące później, kiedy jechaliśmy do stóp Koralu D, w dniu, w którym mieliśmy poznać Leonorę Chanel, coś z tego podniecenia wygasło. Sezon turystyczny dobiegł końca i tylko nieliczni goście wybierali się do Laguny Zachodniej, nierzadko więc dawaliśmy pokazy rzeźbienia chmur wobec pustej autostrady. Czasami Nolan zostawał w hotelu, popijając sam ze sobą, albo van Eyck przepadał na kilka dni z jakąś wdówką czy rozwódką, i wtedy Petit Mauel i ja wybieraliśmy się we dwójkę. Mimo to, kiedy nasza czwórka wyjechała owego popołudnia moim samochodem i zobaczyliśmy chmury czekające na nas nad wieżycą Koralu D, całe moje przygnębienie i zmęczenie gdzieś znikło. W dziesięć minut później trzy ptaki wzbiły się w powietrze i na autostradzie zaczęły się zatrzymywać pierwsze samochody. Prowadził Nolan w swoim czarnoskrzydłym szybowcu, wspinając się prosto ku wznoszącemu się o dwieście stóp wyżej szczytowi Koralu D, podczas gdy van Eyck krążył poniżej niego, demonstrując swoją płową grzywę podstarzałej damie w topazowym kabriolecie. Za nimi podążał mały Manauel, a jego pasiaste skrzydła wibrowały w niespokojnym powietrzu. Wykrzykując radosne przekleństwa, Manuel pilotował szybowiec za pomocą koślawych kolan, gestykulując potężnymi ramionami na zewnątrz kabiny. Trzy jaskrawo pomalowane szybowce krążyły nad Koralem D jak leniwe ptaki, czekając, aż nadpłyną pierwsze chmury. Pierwszą wybrał sobie van Eyck. Okrążał jej białą pierzynę, natryskując boki jodkiem srebra i odcinając kłęby białej waty. Parujące strzępy spadały na nas jak kruszące się kry lodowe. Poprzez skroploną parę, która spadała na moją twarz, widziałem, jak van Eyck kształtuje ogromną końską głowę. Szybował wzdłuż linii czoła, cyzelując oczy i uszy. Widzom, stojącym przy swoich samochodach, jak zwykle podobał się ten okaz powietrznego marcepana, który, uniesiony wiatrem, przepłynął nad ich głowami. Van Eyck poszybował za nim leniwie, eskortując swoje dzieło. Tymczasem Petit Manuel pracował nad następną chmurą. W miarę, jak natryskiwał jej boki, spod kłębów mgły wyłaniała się znajoma ludzka głowa. Za pomocą serii zręcznych podejść Manuel tworzył z chmury karykaturę z wysoką rozwianą grzywą włosów i mocną szczęką, ale z obwisłymi ustami, a skrzydła jego szybowca podwijały się do góry, kiedy ginął w portrecie i po chwili znów z niego wypadał. Lśniąca biała głowa, niewątpliwa parodia van Eycka w jego własnym najgorszym stylu, przepłynęła nad autostradą w stronę Cynobrowych Piasków. Manuel wyślizgnął się z prądów powietrza i posadził szybowiec tuż obok mojego samochodu, podczas gdy van Eyck z wymuszonym uśmiechem wysiadał ze swojej kabiny. Czekaliśmy na trzeci występ. Formująca się nad Koralem D chmura w ciągu kilku minut rozkwitła w dziewiczo biały cumulus. Natychmiast rzucił się na nią od strony słońca czarnoskrzydły ptak Nolana. Krążąc wokół chmury, odcinał od niej zbędną tkankę, która spadała na nas w postaci chłodnego deszczu. Od jednego z samochodów rozległ się okrzyk. Nolan oddalił się od chmury i zwolnił lot, jakby prezentując swoje dzieło. W popołudniowym słońcu ukazała się wesoła buzia trzyletniego może dziecka. Jego pyzate policzki otaczały uśmiechnięte usta i pulchną bródkę. Podczas gdy kilkoro widzów nagradzało jego pracę oklaskami, Nolan poszybował nad chmurą i roztrzepał jej górną część w loczki i kokardki. Wiedziałem, że prawdziwy punkt kulminacyjny dopiero się zbliża. Nolan, obciążony jakimś złośliwym wirusem, jakby nie potrafił zaakceptować swojego własnego dzieła i zawsze niszczył je z tym samym czarnym humorem. Petit Manuel rzucił niedopalonego papierosa i nawet van Eyck odwrócił na chwilę swoją uwagę od kobiet siedzących w samochodach. Nolan unosił się nad główką dziecka jak matador, wyczekujący okazji do zadania śmiertelnego ciosu. Przez chwilę zapanowała cisza, podczas gdy zaczął pracować nad chmurą, a potem ktoś zdegustowany zatrzasnął drzwiczki. W górze wisiała nad nami biała trupia czaszka. Twarz dziecka, przemieniona paroma dotknięciami, znikła, ale w szczerbatych zębach i pustych oczodołach, z których każdy mógł pomieścić samochód, nadal czaiło się echo dziecięcych rysów. Zjawa przepłynęła nad nami, a widzowie patrzyli ponuro na płaczącą czaszkę, której łzy spadały na ich twarze. Bez przekonania wziąłem z tylnego siedzenia mój stary hełm lotniczy i zacząłem obchodzić stojące samochody. Dwa odjechały, zanim zdążyłem do nich podejść. Podczas gdy stałem i zastanawiałem się, dlaczego całkiem zamożny oficer lotnictwa w stanie spoczynku miałby u diabła wyciągać rękę po te marne jednodolarowe banknoty, van Eyck podszedł do mnie i wyjął mi hełm z ręki. - Nie teraz, majorze. Niech pan spojrzy, kto nadjeżdża... moja apokalipsa... Z autostrady zjeżdżał biały rolls-royce z szoferem w kremowej liberii z szamerowaniami. Przez przyćmioną wewnętrzną szybę mówiła coś do szofera młoda kobieta w stroju sekretarki. Obok niej, z dłonią w rękawiczce nadal zaczepioną w uchwycie nad oknem, siwowłosa kobieta z oczami w obramowaniu brylantów obserwowała krążący w chmurach szybowiec. Jej twarz o mocnych i wytwornych rysach robiła wrażenie hermetycznie zamkniętej za ciemnymi szybami limuzyny niczym jakaś tajemnicza ikona madonny w podmorskiej grocie. Szybowiec van Eycka wzbił się w górę, podążając ku chmurze, która zawisła nad Koralem D. Wróciłem do samochodu, rozglądając się po niebie za Nolanem. Van Eyck tymczasem pracował nad pastiszem Mony Lisy, pocztówkową giocondą, równie autentyczną co gipsowa figurka Dziewicy. Wykończona na wysoki połysk, lśniła w jaskrawym świetle, jak zlepiona z jakiejś kosmetycznej pianki. Nagle od strony słońca spadł na van Eycka Nolan. Przemykając swoim czarnoskrzydłym szybowcem obok van Eycka, przeleciał przez szyję giocondy i jednym ruchem skrzydła odciął głowę z szerokimi kośćmi policzkowymi, która potoczyła się w stronę samochodów. Rysy twarzy rozpłynęły się w obwisłą miazgę, fragmenty nosa i szczęki opadały w mgłę. Potem skrzydło otarło się o skrzydło. Van Eyck skierował swój rozpylacz jodku srebra na Nolana, po czym rozległ się trzask rozrywanego brezentu. Van Eyck wypadł z prądu powietrza i sprowadził swój szybowiec do awaryjnego lądowania. Podbiegłem do niego. - Charles, czy musisz odgrywać von Richthofena? Na litość boską, przestańcie się nawzajem zaczepiać! Van Eyck zbył mnie ruchem ręki. - Niech pan to powie Nolanowi, majorze. Ja nie mogę odpowiadać za jego akty powietrznego piractwa. Wstał w kabinie i rozejrzał się po samochodach, podczas gdy wokół niego opadały jeszcze strzępki płótna. Wróciłem do swojego samochodu z postanowieniem rozwiązania zespołu rzeźbiarzy chmur. W odległości pięćdziesięciu jardów młoda sekretarka wysiadła z rolls- royce'a i przywołała mnie ruchem ręki. Przez otwarte drzwi jej pani przyglądała mi się swoimi oprawionymi w drogie kamienie oczami. Siwe włosy spoczywały zwojem na jednym ramieniu jak mieniący się biały wąż. Podszedłem z hełmem do młodej kobiety. Jej kasztanowate włosy były zebrane nad wysokim czołem w kok, jakby celowo ukrywała za nim część siebie. Spojrzała ze zdziwieniem na podstawiony hełm. - Nie mam zamiaru latać... co to jest? - Prośba o datek - wyjaśniłem. - Dla uczczenia pamięci Michała Anioła, Eda Keinholza i rzeźbiarzy chmur z Koralu D. - O mój Boże! Chyba tylko szofer ma jakieś pieniądze. A czy dajecie przedstawienia też w innych miejscach? - "Przedstawienia?" Przeniosłem wzrok z tej ładnej i miłej młodej kobiety na bladą chimerę z oczami w obramowaniu brylantów, siedzącą w mrocznym wnętrzu rollsa. Patrzyła na bezgłową postać Mony Lisy, płynącej nad pustynią w stronę Cynobrowych Piasków. - Nie jesteśmy zespołem zawodowym, jak się pani zapewne domyśliła. A prócz tego potrzebna nam jest odpowiednia pogoda i chmury. A gdzie miałoby to być? - W Lagunie Zachodniej. - Wyjęła z torebki oprawny w skórę węża notatnik. - Pani Chanel wydaje serię garden parties. Zapytuje, czy nie zechcielibyście na nich wystąpić. Oczywiście, za odpowiednio wysokie honorarium. - Chanel... Leonora Chanel, czy to ta...? Twarz młodej kobiety ponownie przybrała wyraz obronny, dystansując się od wszystkiego, co mogło zostać powiedziane dalej. - Pani Chanel przyjechała do Laguny Zachodniej na lato. Nawiasem mówiąc, jest jeden warunek, o którym muszę wspomnieć: pani Chanel określi jeden jedyny temat. Czy się rozumiemy? W odległości pięćdziesięciu jardów van Eyck ciągnął swój uszkodzony szybowiec do samochodu. Nolan też wylądował, karykatura Cyrana porzuconego w powietrzu. Petit Manuel kuśtykał tam i z powrotem, zbierając ekwipunek. W przygasającym świetle późnego popołudnia wyglądali jak podrzędna trupa cyrkowa. - Dobrze - zgodziłem się. - Przyjmuję warunek, ale co z chmurami, panno...? - Lafferty. Beatrice Lafferty. Pani Chanel załatwi chmury. Obszedłem samochody z hełmem w ręku, a potem rozdzieliłem pieniądze pomiędzy Nolana, van Eycka i Manuela. Stali w gęstniejącym zmierzchu ze swoimi paroma dolarami w ręku, patrząc na autostradę. Leonora Chanel wysiadła z limuzyny na pustynię. Jej siwowłosa postać w płaszczu ze skóry kobry przechadzała się między wydmami, wzbijając wiry piasku, zaniepokojonego nieprzewidywalnymi ruchami tej zjawy dopalającego się popołudnia. Nie zwracając uwagi na tysiączne ukąszenia, utkwiła wzrok w rozpełzającym się po niebie powietrznym panoptikum i w białej czaszce, rozpływającej się o milę dalej nad Laguną Zachodnią. Kiedy ją wtedy zobaczyłem po raz pierwszy, miałem jeszcze bardzo mgliste pojęcie o Leonorze Chanel. Ta córka jednego z czołowych światowych finansistów była dziedziczką fortuny zarówno po ojcu, jak i po swoim zmarłym mężu, nie lubiącym rozgłosu arystokracie z Monako, hrabim Louisie Chanelu. Tajemnicze okoliczności jego śmierci w Cap Ferrat na Riwierze, oficjalnie uznanej za samobójstwo, sprawiły, że Leonora stała się ośrodkiem plotek i publicznego zainteresowania. Uciekała od mass mediów, nieustannie przenosząc się z miejsca na miejsce, z otoczonej murem willi w Tangierze, do posiadłości w śniegach Alp nad Pontresino, a stamtąd do Palm Springs, Sewilli i Myken. W czasie tych lat wygnania pewne cechy jej charakteru ujawniały się na zdjęciach w gazetach i magazynach: a to z kwaśną miną uczestniczy w akcji dobroczynnej w Hiszpanii w towarzystwie księżnej Alba, to znów siedzi z Sorayą i innymi członkami śmietanki towarzyskiej na tarasie willi Dalego w Port Lligat i oczami w otoczeniu drogich kamieni wpatruje się w diamentowe morze przy Costa Brava. W sposób nieunikniony jej poza Grety Garbo robiła wrażenie wyrachowanej, zwłaszcza wobec podejrzeń o udział w śmierci męża. Hrabia był zamkniętym w sobie bogatym chłopcem, który sam pilotował swój samolot do stanowisk odkryć archeologicznych na Peloponezie, i którego towarzyszka, piękna, młoda Libanka, była jedną z najwybitniejszych na świecie wykonawczyń muzyki Bacha. Nigdy nie wyjaśniono, dlaczego ten powściągliwy i sympatyczny człowiek miałby popełnić samobójstwo. To, co zapowiadało się jako ważny dowód rzeczowy, zniszczony portret Leonory, nad którym pracował jej mąż, znikł przed przesłuchaniami. Czyżby portret mówił o Leonorze więcej, niż ona sama chciała wiedzieć? W tydzień później, kiedy w dniu pierwszego przyjęcia jechałem do Laguny Zachodniej, mogłem zrozumieć, czemu Leonora Chanel przyjechała do Cynobrowych Piasków, do tego niesamowitego ośrodka wypoczynkowego na pustyni z jego sennym nastrojem, plażową nudą i płynnym krajobrazem. Wzdłuż brzegu roiło się od rzeźb dźwiękowych i kiedy je mijałem, pędząc nadbrzeżną trasą, ich głosy zmieniały ton. Stopiony krzem na powierzchni jeziora tworzył ogromne tęczowe zwierciadło, które odbijało szalone barwy piaszczystych raf, jeszcze bardziej jaskrawych niż cynobrowe i cyklamenowe skrzydła szybowców w górze. To Nolan, van Eyck i Petit Manuel lecieli z Koralu D i teraz unosili się na niebie nad jeziorem niczym śpieszące dokądś jętki. Znaleźliśmy się w rozpalonym krajobrazie. W odległości pół mili kanciaste gzymsy letniego domu rysowały się w ruchliwym powietrzu, jakby odkształcone na skutek wadliwego połączenia czasu i przestrzeni. Dalej, niczym wygasły wulkan, wznosił się w szklistym powietrzu szczyt o ściętym wierzchołku, a po jego szerokich ramionach wspinały się w górę prądy termalne z rozpalonego jeziora. Zazdroszcząc Nolanowi i małemu Manuelowi tych imponujących prądów wznoszących, potężniejszych od wszystkiego, czym dysponowaliśmy nad Koralem D, zbliżyłem się do willi. Powietrze w końcu się uspokoiło i zobaczyłem chmury. Wisiały o jakieś sto stóp nad wierzchołkiem góry niczym wymięte poduchy jakiegoś cierpiącego na bezsenność olbrzyma. W chmurach przemieszczały się kolumny turbulencji, prące w górę jak w kotle z wrzącym płynem. To nie były łagodne, zapowiadające dobrą pogodę cumulusy z Koralu D, ale burzowe nimbusy, niestabilne masy przegrzanego powietrza, zdolne porwać szybowiec i w ciągu paru sekund podnieść go o tysiąc stóp. Tu i ówdzie chmury były poprzetykane ciemnymi pasmami, jak wieże oddzielone dolinami i wąwozami. Przepływały nad willą, osłonięte od bijącego z jeziora gorąca pasmem mgiełki, a dalej rozpraszały się w serii gwałtownych ruchów w niespokojnym powietrzu. Kiedy wjechałem na teren willi za ciężarówką, wypełnioną sprzętem do widowiska son et lumiere, z tuzin służby wyrównywał rzędy złoconych krzeseł na tarasie i rozwijał brezentowe daszki. Przekraczając kable, podeszła do mnie Beatrice Lafferty. - Majorze Parker, ma pan chmury, tak jak panu obiecaliśmy. Spojrzałem jeszcze raz na granatowe bałwany, nawisające jak całun nad białą willą. - To mają być chmury, Beatrice? To są tygrysy, latające tygrysy. My jesteśmy powietrznymi manikiurzystami, a nie pogromcami tygrysów. - Niech się pan nie przejmuje, manicure to jest to, czego się od was oczekuje. - I z filuternym uśmieszkiem dodała: - Pańscy ludzie rozumieją, mam nadzieję, że ma być tylko jeden temat? - Sama pani Chanel? Oczywiście. - Wziąłem ją pod rękę, po czym wyszliśmy na balkon z widokiem na jezioro. - Wie pani co? Myślę, że pani znajduje przyjemność w tych kąśliwych uwagach. Niech bogacze wybierają sobie materiał: marmur, brąz, plazmę czy chmurę. Dlaczego nie? Sztuka portretu zawsze była lekceważona. - Na Boga, na pewno nie tutaj. - Odczekała, aż przejdzie służący z tacą pełną obrusów. - Rzeźbić swój portret na niebie ze słońca i powietrza: niektórzy mogliby powiedzieć, że to pachnie próżnością albo nawet gorszymi grzechami. - Jest pani bardzo tajemnicza. Na przykład jakimi? Posłała mi porozumiewawcze spojrzenie. - Powiem panu za miesiąc, kiedy przestanę tu pracować. Niech mi pan lepiej powie, kiedy zjawią się tu pańscy ludzie? - Już są. - Wskazałem na niebo nad jeziorem. Trzy szybowce wisiały w przegrzanym powietrzu, strzępki chmur przepływały obok nich, żeby się rozpuścić we mgle. Piloci lecieli w ślad za jachtem pustynnym, który podchodził do kei, wzbijając kołami tumany wiśniowego pyłu. Za sternikiem siedziała Leonora Chanel w żółtym kostiumie ze skóry aligatora, a jej białe włosy skrywał czarny toczek z rafii. Podczas gdy sternik cumował pojazd, van Eyck i Petit Manuel urządzili improwizowane przedstawienie, nadając kształt pomniejszym chmurom o sto stóp nad powierzchnią jeziora. Najpierw van Eyck wyrzeźbił orchideę, potem serce i parę warg, a tymczasem Manuel popisał się głową papugi, dwiema identycznymi myszami oraz inicjałami "L. C." Kiedy tak nurkowali i krążyli wokół niej, chwilami dotykając skrzydłami jeziora, Leonora stała na kei, łaskawie machając ręką po każdym z tych rzemieślniczych drobiazgów. Kiedy obaj rzeźbiarze wylądowali przy kei, Leonora czekała, żeby Nolan zajął się jakąś chmurą, ale on tylko szybował przed nią tam i z powrotem jak wielki zmęczony ptak. Przyglądając się tej dziwnej kasztelance Laguny Zachodniej, zauważyłem, że nie odrywając oczu od Nolana, pogrążyła się w jakimś swoim świecie, obojętna na to, co dzieje się wokół niej. Wspomnienia, jak karawele bez żagli, przesuwały się przez mroczne pustynie jej wypalonych oczu. Później tego samego wieczoru Beatrice Lafferty wprowadziła mnie do willi przez bibliotekę. Podczas gdy Leonora w sukni topless z szafirów i organdyny, z biustem zasłoniętym tylko biżuterią, witała gości na tarasie, miałem okazję obejrzeć wypełniające dom portrety. Naliczyłem ich przeszło dwadzieścia, od sztywnych studiów klasycznych w salonach, jeden pędzla rektora Akademii Królewskiej, drugi Annigoniego, do dziwacznych impresji psychologicznych Dalego i Francisa Bacona w barze i jadalni. Wszędzie, gdzie się ruszyliśmy, w niszach między marmurowymi półkolumnami, w złoconych miniaturach nad kominkiem, nawet na fresku towarzyszącym schodom, spotykaliśmy tę samą piękną, zapatrzoną w siebie twarz. Odnosiło się wrażenie, że ów niebywały narcyzm stał się jej ostatnim schronieniem, jedynym azylem w ucieczce przed światem. Potem, w studiu na poddaszu, zobaczyliśmy duży, świeżo pokryty werniksem portret na sztalugach. Artysta stworzył rozmyślną parodię kiczowatego stylu i szaroniebieskiej tonacji popularnego portrecisty, ale pod tym blichtrem przedstawił Leonorę jako martwą Medeę. Naciągnięta skóra pod prawym policzkiem, kanciaste czoło i bezwładne usta nadawały jej sztywny i bezkrwisty wygląd trupa. Moje spojrzenie osunęło się na podpis. - Nolan! Mój Boże, czy pani tu była, kiedy on to malował? - Obraz został skończony, zanim tu przyszłam dwa miesiące temu. Nie pozwoliła go oprawić. - Nie dziwię się. - Podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz. - Więc Nolan tu był. Opuszczone studio koło Koralu D należy do niego. - Tylko dlaczego Leonora zaprosiła go ponownie? Zapewne rozstali się... - Żeby jeszcze raz zrobił jej portret. Znam Leonorę Chanel lepiej niż pani, Beatrice. Tym razem ma to być podobizna na całe niebo. Opuściliśmy bibliotekę i przeszliśmy obok stołów z koktajlami i kanapkami, gdzie Leonora witała nowych gości. Obok niej stał Nolan w garniturze z białego zamszu. Co jakiś czas przyglądał się jej, jakby igrał z możliwościami, jakie ta zbzikowana na własnym punkcie kobieta otwierała przed jego makabrycznym poczuciem humoru. Leonora stała wczepiona w jego ramię. Z tymi brylantami wokół oczu przypominała jakąś archaiczną kapłankę, której piersi czaiły się pod biżuterią jak dwa głodne węże. Van Eyck przedstawił się z przesadnym ukłonem, za nim zbliżył się Petit Manuel, jego zdeformowana głowa podskakiwała nerwowo między smokingami. Usta Leonory zacisnęły się w grymasie odrazy. Spojrzała też na moją stopę w gipsie. - Nolan, widzę, że otaczasz się kalekami. Czy ten karzeł też będzie latał? Petit Manuel spojrzał na nią oczami jak świeżo rozdeptane kwiaty. Pokaz rozpoczął się w godzinę później. Zachodzące za górą słońce oświetlało chmury w ciemnych obwódkach, niżej przepływały zjawy cirrusów, jak złocone ramy dla przyszłych olbrzymich obrazów. Szybowiec van Eycka wznosił się spiralą w kierunku czoła pierwszych chmur, stając w miejscu i wznosząc się znowu, w miarę jak turbulentne prądy wznoszące rzucały nim w powietrzu. Kiedy zaczęły się pojawiać policzki, gładkie i pozbawione życia jak wyrzeźbione w styropianie, powitały je brawa siedzących na tarasie widzów. W pięć minut później, kiedy szybowiec van Eycka osiadł na powierzchni jeziora, widziałem już, że tym razem przeszedł sam siebie. Oświetlony reflektorami, przy dźwiękach uwertury do Tristana, rozbrzmiewających z głośników umieszczonych na zboczu góry i jakby nadymających ten olbrzymi bibelot, portret Leonory przepływał nad naszymi głowami, skrapiając nas lekkim deszczem. Szczęśliwym trafem chmura utrzymywała swój kształt, póki nie przekroczyła linii brzegu i tam dopiero rozpadła się w wieczornym powietrzu, jak zdarta z nieba czyjąś gniewną ręką. Tymczasem swoją wspinaczkę rozpoczął Petit Manuel, uczepiwszy się ciemno obramowanej chmury jak ulicznik molestujący rozeźloną matronę. Szybował tam i z powrotem, jakby nie miał koncepcji ukształtowania tej kapryśnej kolumny pary, a potem zaczął rzeźbić w niej przybliżone kontury kobiecej głowy. Chyba nigdy nie widziałem, żeby pracował w takim napięciu nerwowym. Kiedy skończył, zerwała się druga fala braw, która wkrótce przeszła w śmiech i ironiczne owacje. Chmura, wyrzeźbiona na pochlebne podobieństwo Leonory, zaczęła się pochylać we wzburzonym powietrzu. Szczęka się wydłużyła, lukrowany uśmiech wykrzywił się w grymas idiotki. Po minucie gigantyczna głowa Leonory Chanel wisiała nad nami odwrócona. Dyskretnie kazałem wyłączyć reflektory i uwaga widowni przeniosła się na czarnoskrzydły szybowiec Nolana, który wspinał się ku następnej chmurze. Strzępy rozkładającej się tkanki chmury spadały z coraz ciemniejszego nieba, obłok jodku srebra przesłaniał zagadkowe dzieło Nolana. Ku mojemu zdziwieniu portret, który się wyłonił, był całkowicie wierny. Rozległy się oklaski, potem kilka tonów z Tannhäusera i reflektory oświetliły pięknie wykonaną głowę. Stojąca wśród swoich gości Leonora wzniosła toast w stronę szybowca. Zaskoczony wielkodusznością Nolana, przyjrzałem się lepiej świecącej na niebie twarzy i dopiero wtedy zrozumiałem jego zamysł. Portret, z okrutną ironią, był aż nazbyt podobny. Opuszczone w dół usta Leonory, broda zadarta do góry, żeby ukryć podbródek, fałda skóry pod prawym policzkiem - wszystko to zostało przedstawione tak, jak na jego obrazie w studiu. Goście otoczyli Leonorę i gratulowali jej przedstawienia. Ona sama patrzyła na swój portret, który zaczął się rozpadać nad jeziorem, jakby go dopiero teraz zobaczyła. Twarz nabiegła jej krwią. Pokaz sztucznych ogni na plaży przyćmił te dwuznaczności różowo-błękitnymi wybuchami. Na krótko przed świtem Beatrice Lafferty i ja spacerowaliśmy po plaży między łuskami wypalonych rakiet i kół świętej Katarzyny. Na opustoszałym tarasie kilka lamp oświetlało bezładnie stojące krzesła. Kiedy dochodziliśmy do stopni, gdzieś nad nami rozległ się kobiecy krzyk, a potem odgłos tłuczonego szkła. Ktoś kopnięciem wybił balkonowe okno i pomiędzy stołami przebiegł ciemnowłosy mężczyzna w białym garniturze. Kiedy Nolan znikł w ciemności, na środek tarasu wyszła Leonora Chanel. Spojrzała na ciemne chmury, kłębiące się nad szczytem góry i jedną ręką zerwała klejnoty, które otaczały jej oczy. Leżały połyskując na płytach tarasu. Potem z kryjówki wśród miejsc dla orkiestry wyskoczyła zgarbiona postać małego Manuela, który przebiegł obok nas na swoich krzywych nogach. Przy bramie zawarczał silnik. Leonora skierowała się w stronę domu, zapatrzona w swoje rozsypane odbicie w kawałkach szkła. Zatrzymała się, kiedy zza rzeźb dźwiękowych na wprost okien biblioteki wyłonił się wysoki, jasnowłosy mężczyzna o zimnym i niecierpliwym spojrzeniu. Poruszone hałasem odezwały się posągi. Podczas gdy van Eyck podchodził do Leonory, przejęły powolny rytm jego kroków. Następnego dnia miał się odbyć ostatni występ zespołu z Koralu D. Przez całe popołudnie, przed przybyciem gości, nad jeziorem utrzymywała się mętna poświata. Za górą piętrzyły się ogromne zwały burzowych nimbusów i o żadnych pokazach nie mogło być w tych warunkach mowy. Van Eyck towarzyszył Leonorze. Zastałem Beatrice Lafferty, jak obserwowała ich pustynny jacht, miotany wiatrem po drugiej stronie jeziora. - Nigdzie nie widać Nolana ani małego Manuela - powiedziała do mnie. - A przyjęcie zaczyna się za trzy godziny. Wziąłem ją pod rękę. - Jest już po przyjęciu. Kiedy załatwisz tu swoje sprawy, Bea, przyjedź i zamieszkaj ze mną w Koralu D. Nauczę cię rzeźbić chmury. Van Eyck i Leonora przybili do brzegu w pół godziny później. Van Eyck minął mnie, unikając mojego spojrzenia. Leonora wisiała na jego ramieniu, dzienne klejnoty wokół jej oczu rzucały na taras twarde błyski. O ósmej, kiedy zaczęli się pojawiać pierwsi gości Nolan i Petit Manuel nadal się nie pokazali. Na tarasie wieczór był ciepły i rozświetlony lampami, ale w górze burzowe chmury ocierały się o siebie jak podenerwowane olbrzymy. Wszedłem po zboczu do miejsca, gdzie stały przywiązane szybowce. Ich skrzydła dygotały w podmuchach wiatru. W niecałe pół minuty po tym, jak wzbił się w ciemniejące powietrze, przytłoczony ogromną wieżycą burzowego nimbusa, Charles van Eyck spadał korkociągiem ku ziemi, strącony szaleństwem powietrznych wirów. Odzyskał panowanie nad szybowcem na wysokości pięćdziesięciu stóp nad domem i znów wzbił się na prądach wznoszących znad jeziora, z dala od nadymającego się brzucha chmury. Na oczach Leonory i jej siedzących na tarasie gości szybowiec zatrząsł się w eksplozji pary i opadł na powierzchnię jeziora ze złamanym skrzydłem. Podszedłem do Leonory. Przed tarasem stali Nolan i Petit Manuel, patrząc, jak w odległości trzystu jardów van Eyck wygrzebuje się z kabiny. - Po co się fatygowałeś? - spytałem Nolana. - Nie powiesz chyba, że masz zamiar latać? Nolan oparł się o barierkę z rękami w kieszeniach marynarki. - Nie mam takiego zamiaru i właśnie dlatego tutaj jestem, majorze. Leonora miała na sobie suknię wieczorową z pawich piór, które układały się wokół jej stóp w ogromny tren. Setki oczu połyskiwało w naelektryzowanym przedburzowym powietrzu, otaczając jej ciało błękitno-zielonymi płomieniami. - Proszę pani, te chmury są zupełnie szalone - tłumaczyłem się. - Idzie burza. Spojrzała na mnie niewidzącymi oczami. - Czy wy nie przewidujecie nigdy ryzyka? - Wskazała na burzowy nimbus kłębiący się nad naszymi głowami. - Do takich chmur potrzeba podniebnego Michała Anioła... A co z Nolanem?! Czy on też się boi?! Kiedy wykrzyknęła jego imię, Nolan zmierzył ją spojrzeniem, po czym odwrócił się do nas plecami. Światło nad Laguną Zachodnią uległo zmianie. Połowę jeziora okrywała mroczna poświata. Ktoś pociągnął mnie za rękaw. To Petit Manuel patrzył na mnie swoimi oczami zamyślonego dziecka. - Raymond, ja polecę. Pozwól mi wziąć szybowiec. - Manuel, na litość boską. Zabijesz się... Przecisnął się między złoconymi krzesłami. Leonora skrzywiła się, kiedy dotknął jej przegubu. - Proszę pani... - Jego słabe usta ułożyły się w zuchowaty uśmiech. - Ja zrobię dla pani rzeźbę. Teraz, z tej wielkiej burzowej chmury, co? Spojrzała na niego z góry, czując pewne obrzydzenie do tego gorliwego garbusa, gapiącego się na nią spośród setek oczu jej pawiego trenu. Van Eyck utykając wracał od rozbitego szybowca. Domyślałem się, że na swój dziwny sposób Manuel rywalizuje z van Eyckiem. Leonora skrzywiła się, jakby przełknęła coś wyjątkowo gorzkiego. - Majorze Parker, niech mu pan powie, żeby... - Spojrzała na ciemną chmurę, kłębiącą się nad górą niczym lawa wypływająca z jakiegoś wulkanu o czarnym sercu. - Zresztą, nie! Zobaczymy, co ten mały kaleka potrafi! - Zwróciła się do Manuela z aż nazbyt radosnym uśmiechem. - Niech pan leci. Zobaczymy, jak pan rzeźbi trąbę powietrzną! Geometria jej twarzy ułożyła się w diagram morderstwa. Nolan depcząc po pawich piórach przebiegł przez taras przy wtórze śmiechu Leonory. Usiłowaliśmy powstrzymać Manuela, ale nie dał nam szans. Dotknięty do żywego zniewagą Leonory, wpadł między skały i wkrótce zginął nam z oczu w gęstniejących ciemnościach. Na tarasie zebrała się gromadka ciekawskich. Żółto-pomarańczowy szybowiec wzbił się w niebo i nabierał wysokości na tle chmury burzowej. Jakieś pięćdziesiąt jardów od ciemnych zwałów został uderzony prądem powietrza, ale Manuel przebił się do chmury i zaczął kształtować jej granatowe czoło. Pierwsze krople deszczu spadły na taras u naszych stóp. Pojawił się pierwszy zarys kobiecej głowy, sataniczne oczy rozświetlone otwartymi w chmurze tunelami, opadające usta jak ciemna smuga nad kotłującymi się poniżej wielkimi kłębami. Nolan, wykrzykując słowa ostrzeżenia wskoczył do swojego szybowca. W chwilę później mały Manuel został porwany przez potężny wir powietrza i wyrzucony ponad chmurę. Walcząc z rozszalałym żywiołem, Manuel skierował szybowiec w dół i ponownie znalazł się przed chmurą, która nagle otworzyła swoją olbrzymią paszczę, spazmatycznie rzuciła się do przodu i połknęła szybowiec. Na tarasie zapadła cisza na widok szczątków aparatu wirujących we wnętrznościach chmury, która przepłynęła nad naszymi głowami, przeżuwając porozrywane fragmenty skrzydeł i kadłuba. Osiągnąwszy brzeg jeziora, chmura doszła do gwałtownego kresu. Kawałki twarzy odpadały na boki, usta zostały wyrwane, jedno oko eksplodowało, aż rozwiała się w podmuchu szkwału. Szczątki szybowca małego Manuela posypały się z jasnego już nieba. Beatrice Lafferty i ja pojechaliśmy na drugą stronę jeziora, żeby zabrać ciało Manuela. Po tragicznym spektaklu rozegranym w eksplodującej podobiźnie twarzy Leonory Chanel goście zaczęli się zbierać. Po chwili na podjeździe zrobiło się gęsto od samochodów. Leonora patrzyła, jak odjeżdżają, stojąc z van Eyckiem wśród pustych stołów. Beatrice nie odzywała się podczas naszej jazdy przez jezioro. Szczątki szybowca leżały rozrzucone na stopionym piasku, strzępy brezentu i połamane zastrzały, splątane linki do sterów. W sporej odległości od kabiny znalazłem ciało małego Manuela, zwinięte w mokry kłębek jak utopiona małpka. Zaniosłem go do pustynnego jachtu. - Raymond, spójrz! - Beatrice wskazała na brzeg. Wzdłuż całego jeziora zgromadziły się chmury burzowe i na wyżynie za górą biły już pierwsze pioruny. W naelektryzowanym powietrzu willa straciła jakoś swój urok. W odległości pół mili wzdłuż doliny posuwała się trąba powietrzna, jej komin, wyginając się, zmierzał w stronę jeziora. Pierwsze podmuchy wichury uderzyły w jacht. - Raymond! - krzyknęła znów Beatrice. - Tam jest Nolan! On w tym lata! I wtedy zobaczyłem czarnoskrzydły szybowiec, krążący pod parasolem tornada. To był Nolan, ujeżdżający trąbę powietrzną. Jego skrzydła pracowały równo w powietrzu, krążącym wokół komina. Unosił się tam niczym ryba-pilot, jakby prowadził tornado w stronę willi Leonory. Po kilkunastu sekundach, kiedy trąba uderzyła w dom, straciłem go z oczu. Eksplozja ciemnego powietrza objęła willę, zmieniając się w wir potrzaskanych mebli i dachówek, który wyrwał się przez dach. Beatrice i ja odbiegliśmy od jachtu i padliśmy w szczelinie szklistej powierzchni. Trąba powietrzna oddaliła się i znikła w przepełnionym burzą niebie, a nad zrujnowaną willą wiał ciemny szkwał, co pewien czas porywając jakieś szczątki. Opadały wokół nas strzępy brezentu i pawie pióra. Odczekaliśmy pół godziny, zanim zbliżyliśmy się do domu. Taras był zasypany tłuczonym szkłem i połamanymi krzesłami. Początkowo nie dostrzegłem nigdzie śladu Leonory, chociaż jej twarz była wszechobecna, bo poszarpane portrety zaściełały mokre płyty tarasu. Jeden trzepoczący na wietrze uśmiech przypłynął do mnie i przylgnął mi do nogawki. Ciało Leonory znalazłem wśród pogruchotanych stolików koło podium dla orkiestry, częściowo owinięte w zakrwawione płótno. Jej twarz była teraz równie zniekształcona jak burzowa chmura, którą Manuel usiłował rzeźbić. Van Eycka znaleźliśmy pod szczątkami markizy. Wisiał, uduszony kłębowiskiem przewodów elektrycznych, jego bezkrwistą twarz otaczał wieniec żarówek. W przewodach odzywała się z przerwami elektryczność, oświetlając jego martwe oczy. Obejmując Beatrice, oparłem się o przewróconego rollsa. - Nie widać nigdzie Nolana ani szczątków jego szybowca. - Biedaczysko. Raymondzie, to on tu sprowadził tę trąbę powietrzną. On nad nią w jakiś sposób panował. Podszedłem przez mokry taras do miejsca, gdzie leżała Leonora, i przykryłem jej ciało kawałkami płócien, poszarpanymi twarzami jej samej. Zabrałem Beatrice Lafferty do siebie, do studia Nolana na pustyni u stóp Koralu D. Nie mieliśmy już nigdy żadnych wiadomości o Nolanie i nigdy nie zajmowaliśmy się szybowcami. W chmurach kryje się zbyt wiele wspomnień. Trzy miesiące temu jakiś człowiek, który zobaczył niszczejące szybowce przed naszym studio, podszedł do nas i opowiedział nam, że widział szybowiec latający wysoko nad Czerwoną Plażą, rzeźbiący w stratocirrusach wyobrażenia drogich kamieni i głów dzieci. Raz była wśród nich głowa karła. Jak się zastanowić, wygląda to na Nolana, może więc udało mu się wyjść cało z tej trąby powietrznej. Wieczorami siedzimy z Beatrice między posągami dźwiękowymi, słuchając ich głosów, podczas gdy nad Koralem D zbierają się zwiastujące pogodę cumulusy. Czekamy na człowieka w czarnoskrzydłym szybowcu, może teraz pomalowanym w wesołe paski, który przyleci z wiatrem i będzie rzeźbił dla nas wyobrażenia koników morskich i jednorożców, karłów, drogich kamieni i główek dzieci. Przełożył Lech Jęczmyk JAMES GRAHAM BALLARD Urodził się w 1930 r. w Szanghaju. Pisarz brytyjski, czołowy przedstawiciel Nowej Fali. Debiutował w 1956 r. opowiadaniami "Escapement" i "Prima belladonna". Jego wczesne pisarstwo nosi wpływy surrealizmu, pop-artu i katastrofizmu, co w połączeniu z psychologią, emocjonalną wymową opustoszałych krajobrazów i walorami literackimi nadało literaturze SF nowe perspektywy. Z wczesnych powieści wydano po polsku "Zatopiony świat" (1962). Szokujące wizje obnażonej natury ludzkiej na tle współczesnego technologicznego krajobrazu cywilizacji można odnaleźć w "Kraksie" (1973), "Wieżowcu" (1975) czy "Kokainowych nocach" (1996), a także w "Witaj, Ameryko" (1981) czy "W pośpiechu do raju" (1994). Ważne miejsce w twórczości Ballarda zajmują alegorie "Wyspa" (1974) i "Fabryka bezkresnych snów" (1979); można je interpretować jako pośmiertne wizje głównego bohatera (rozwiązanie z dużymi tradycjami w literaturze anglosaskiej). Które z tych powieści da się zaliczyć do SF, zależy od indywidualnego podejścia czytelnika. Na pewno Ballard znajduje się w gronie pisarzy chętnie czytanych zarówno przez miłośników gatunku, jak i jego wrogów. W Polsce ukazał się także obszerny wybór najlepszych wczesnych opowiadań - "Ogród czasu" (1983) i dwie powieści zawierające motywy autobiograficzne - "Imperium słońca" i "Delikatność kobiet". Dotychczas nie wydano tak ważnych powieści Ballarda jak "The Burning World" (1964, popr. wersja nosi tytuł "The Drought"), "The Crystal World" (1966) czy kontrowersyjnego zbioru tzw. skondensowanych powieści "The Atrocity Exhibition" (1970, tytuł w USA "Love and Napalm: Export USA"). "Rzeźbiarze chmur" (1967, "The Magazine of Fantasy and Science Fiction") należą do cyklu "Vermilion Sands" (1971), z którego wcześniej przetłumaczono na polski tylko opowiadanie "Prima belladonna". J. G. Ballard jest surrealistycznym malarzem słowa, czego dobitnym przykładem są opowiadania, osadzone w pustynnym krajobrazie Cynobrowych Piasków, a pisane w latach sześćdziesiątych. Cynobrowe Piaski nie znajdują się w Arizonie ani nigdzie indziej w USA, ani na innej planecie, jak parę osób przypuszczało. Nie ma tam również morza, chociaż tak wiele określeń ma morskie konotacje: atmosfera plaży, rafy, wydmy. "To jest okolica pustynna, ale tak skrystalizowana, że prawie wytworzyła własną faunę i florę", napisał sam autor. Opowiadanie to, które przeczytałem i gdzieś zgubiłem, przekazałem ustnie dwóm Markom - Oramusowi i Nowowiejskiemu. Przez lat dwadzieścia kłębiło się w naszych trzech głowach, żeby wreszcie teraz (dzięki staraniom Marka Nowowiejskiego) dotrzeć do wyobraźni czytelników "Nowej Fantastyki". L. J.