Ballard J G - Rzeźbiarze chmur
Szczegóły |
Tytuł |
Ballard J G - Rzeźbiarze chmur |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Ballard J G - Rzeźbiarze chmur PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Ballard J G - Rzeźbiarze chmur PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Ballard J G - Rzeźbiarze chmur - podejrzyj 20 pierwszych stron:
J. G. BALLARD
rzeźbiarze chmur
rzeźbiarze chmur
(The Cloud Sculptors of Coral D)
Przez całe lato rzeźbiarze chmur przylatywali z
Cynobrowych Piasków, żeby unosić się w swoich kolorowych
szybowcach nad koralowymi szczytami, które niczym białe
pagody wyrastały przy autostradzie do Laguny Zachodniej.
Najwyższy z nich, Koral D, zbierający rozgrzane powietrze z
piaszczystych wydm, uwieńczony był łabędzimi kłębami
cumulusa. Unoszeni na ramionach prądów nad wierzchołkiem
Koralu D, rzeźbiliśmy koniki morskie, jednorożce, portrety
prezydentów i gwiazd filmowych, jaszczury i egzotyczne
ptaki. Podczas gdy tłum przyglądał się nam ze swoich
samochodów, na ich zakurzone dachy spadał chłodny deszcz,
kapiąc z rzeźbionych chmur, które żeglowały nad pustynią w
stronę Słońca.
Ze wszystkich obłocznych rzeźb, jakie mieliśmy stworzyć,
najdziwniejsze były portrety Leonory Chanel. Kiedy wracam
myślą do tego popołudnia zeszłego lata i widzę, jak po raz
pierwszy przyjeżdża swoją białą limuzyną, żeby obejrzeć
rzeźbiarzy chmur przy pracy, wiem, że nie zdawaliśmy sobie
sprawy, z jaką powagą ta piękna, lecz szalona kobieta traktuje
rzeźby, które unoszą się nad nią na spokojnym niebie. Później
jej portrety, wycięte w trąbie powietrznej, miały obmywać
burzowymi łzami trupy swoich twórców.
Ja przybyłem do Cynobrowych Piasków o trzy miesiące
wcześniej. Jako niedawny pilot boleśnie przeżywałem
skomplikowane złamanie nogi i świadomość, że nigdy już nie
będę mógł latać. Wybrawszy się któregoś dnia na pustynię,
zatrzymałem się w pobliżu koralowych szczytów przy
autostradzie do Laguny Zachodniej. Przyglądając się tym
ogromnym skalnym pagodom, wyrastającym z dna
skamieniałego morza, usłyszałem muzykę, dobiegającą zza
oddalonej o jakieś dwieście jardów piaszczystej rafy.
Posuwając się o kulach po umykającym spod nóg piasku,
znalazłem wśród wydm płytkie zagłębienie, na którym obok
zapuszczonego studia niszczały posągi dźwiękowe. Właściciel
porzucił przypominający hangar budynek na pastwę piasku i
pustyni, a ja pod wpływem jakiegoś niejasnego impulsu
zacząłem przyjeżdżać tam każdego popołudnia. Korzystając z
pozostawionych narzędzi i materiałów zbudowałem tam
swoje pierwsze wielkie latawce, a potem szybowce z
kabinami. Uwiązane na linach, unosiły się w popołudniowym
powietrzu nad moją głową niczym przyjazne hieroglify.
Pewnego wieczoru, kiedy ściągałem szybowce wyciągarką
na ziemię, nagle nad szczytem Koralu D zerwał się
gwałtowny wiatr. Podczas gdy walczyłem z obracającą się jak
szalona korbą, starając się wbić swoje kule jak najgłębiej w
piasek, od strony pustyni zbliżyły się dwie postacie. Jedną był
mały garbus z żywym spojrzeniem dziecka i zniekształconą
szczęką, skręconą na jedną stronę jak pazur kotwicy. Podbiegł
do wyciągarki i odepchnąwszy mnie krzepkim ramieniem,
ściągnął poszarpane szybowce. Potem pomógł mi stanąć na
kulach i zajrzał do hangaru. Tam, na stole roboczym,
przybierało swój ostateczny kształt moje najbardziej ambitne
dzieło, już nie lotnia, ale prawdziwy szybowiec ze sterami
wysokości i linkami kontrolnymi.
Garbus przyłożył wielką dłoń do piersi.
- Petit Manuel, akrobata i siłacz. Nolan! - huknął. -
Spójrz tylko na to! - Jego towarzysz przykucnął przy rzeźbach
dźwiękowych, podkręcając coś, od czego ich głos natychmiast
zabrzmiał czyściej i donośniej. - Nolan to artysta - stwierdził
garbus. - Zbuduje panu szybowce jak kondory.
Wysoki mężczyzna przechadzał się między szybowcami,
dotykając ich skrzydeł ręką rzeźbiarza. Jego posępne oczy
były osadzone w twarzy znudzonego Gaugina. Spojrzał na
gips na mojej nodze, na moją wypłowiałą kurtkę pilota i
wskazał na szybowce.
- Widzę, że zaopatrzył je pan w kabinę, majorze. - Jego
uwaga świadczyła o pełnym zrozumieniu moich zamiarów.
Spojrzał na koralowe szczyty, wznoszące się nad nami na tle
wieczornego nieba. - Za pomocą jodku srebra moglibyśmy
rzeźbić te chmury.
Garbus zachęcająco kiwnął głową, w jego wzroku
zapłonęła astronomia marzeń.
W ten sposób zrodzili się rzeźbiarze chmur z Koralu D.
Uważałem się za jednego z nich, chociaż sam nie latałem, ale
to ja nauczyłem sztuki szybowania Nolana i małego Manuela,
a potem, kiedy do nas dołączył, Charlesa van Eycka. Nolan
znalazł tego jasnowłosego pirata kawiarnianych tarasów w
Cynobrowych Piaskach, lakonicznego Teutona z wesołymi
oczami i słabą linią ust, i przyprowadził go do Koralu D,
kiedy sezon dobiegł końca, a bogaci turyści z córkami na
wydaniu wrócili do Czerwonej Plaży.
- Major Parker, Charles van Eyck. To łowca głów...
damskich - przedstawił go Nolan z zimnym humorem. Mimo
ich skrywanej rywalizacji uznałem, że van Eyck może wnieść
do naszej grupy przydatny element osobistego uroku.
Od początku podejrzewałem, że studio na pustyni należy
do Nolana i że wszyscy realizujemy jakąś osobistą fantazję
tego ciemnowłosego samotnika. Wtedy jednak bardziej
zajmowało mnie instruowanie ich w sztuce latania,
początkowo na uwięzi, żeby mogli zapanować nad prądami
wznoszącymi, które omiatały poskręcaną basztę najniższego
szczytu Koralu A, potem smuklejsze zbocza wieżycy B, a w
końcu potężne strumienie Koralu D. Pewnego późnego
popołudnia, kiedy zacząłem ich ściągać, Nolan zwolnił swoją
linę. Jego szybowiec przewrócił się na plecy i spadał, jakby
się miał nabić na skalne iglice. Rzuciłem się na ziemię, zanim
koniec liny strzelił w mój samochód, rozbijając przednią
szybę. Kiedy znów podniosłem wzrok, Nolan szybował
wysoko w przebarwionym powietrzu nad Koralem D. Wiatr,
ten nieodłączny strażnik koralowych turni, unosił go między
wyspami cumulusów, przesłaniającymi wieczorne światło.
Zanim podbiegłem do wyciągarki, puściła druga lina i
mały Manauel skręcił, żeby dołączyć do Nolana. Na ziemi był
brzydkim krabem, ale w powietrzu mały garbus przemienił się
w ptaka o ogromnych skrzydłach, zdobywając przewagę nad
Nolanem i van Eyckiem. Przyglądałem się, jak krążyli wokół
koralowych wieżyc, a potem razem spłynęli na powierzchnię
pustyni, wzniecając z wydm chmury piasku. Petit Manuel
promieniał. Chodził dokoła mnie, dumny jak jakiś
kieszonkowy Napoleon, zbierając garście potłuczonego szkła i
podrzucając je nad głową niczym płatki kwiatów.
W dwa miesiące później, kiedy jechaliśmy do stóp Koralu
D, w dniu, w którym mieliśmy poznać Leonorę Chanel, coś z
tego podniecenia wygasło. Sezon turystyczny dobiegł końca i
tylko nieliczni goście wybierali się do Laguny Zachodniej,
nierzadko więc dawaliśmy pokazy rzeźbienia chmur wobec
pustej autostrady. Czasami Nolan zostawał w hotelu,
popijając sam ze sobą, albo van Eyck przepadał na kilka dni z
jakąś wdówką czy rozwódką, i wtedy Petit Mauel i ja
wybieraliśmy się we dwójkę.
Mimo to, kiedy nasza czwórka wyjechała owego
popołudnia moim samochodem i zobaczyliśmy chmury
czekające na nas nad wieżycą Koralu D, całe moje
przygnębienie i zmęczenie gdzieś znikło. W dziesięć minut
później trzy ptaki wzbiły się w powietrze i na autostradzie
zaczęły się zatrzymywać pierwsze samochody. Prowadził
Nolan w swoim czarnoskrzydłym szybowcu, wspinając się
prosto ku wznoszącemu się o dwieście stóp wyżej szczytowi
Koralu D, podczas gdy van Eyck krążył poniżej niego,
demonstrując swoją płową grzywę podstarzałej damie w
topazowym kabriolecie. Za nimi podążał mały Manauel, a
jego pasiaste skrzydła wibrowały w niespokojnym powietrzu.
Wykrzykując radosne przekleństwa, Manuel pilotował
szybowiec za pomocą koślawych kolan, gestykulując
potężnymi ramionami na zewnątrz kabiny.
Trzy jaskrawo pomalowane szybowce krążyły nad
Koralem D jak leniwe ptaki, czekając, aż nadpłyną pierwsze
chmury. Pierwszą wybrał sobie van Eyck. Okrążał jej białą
pierzynę, natryskując boki jodkiem srebra i odcinając kłęby
białej waty. Parujące strzępy spadały na nas jak kruszące się
kry lodowe. Poprzez skroploną parę, która spadała na moją
twarz, widziałem, jak van Eyck kształtuje ogromną końską
głowę. Szybował wzdłuż linii czoła, cyzelując oczy i uszy.
Widzom, stojącym przy swoich samochodach, jak zwykle
podobał się ten okaz powietrznego marcepana, który,
uniesiony wiatrem, przepłynął nad ich głowami. Van Eyck
poszybował za nim leniwie, eskortując swoje dzieło.
Tymczasem Petit Manuel pracował nad następną chmurą. W
miarę, jak natryskiwał jej boki, spod kłębów mgły wyłaniała
się znajoma ludzka głowa. Za pomocą serii zręcznych podejść
Manuel tworzył z chmury karykaturę z wysoką rozwianą
grzywą włosów i mocną szczęką, ale z obwisłymi ustami, a
skrzydła jego szybowca podwijały się do góry, kiedy ginął w
portrecie i po chwili znów z niego wypadał.
Lśniąca biała głowa, niewątpliwa parodia van Eycka w
jego własnym najgorszym stylu, przepłynęła nad autostradą w
stronę Cynobrowych Piasków. Manuel wyślizgnął się z
prądów powietrza i posadził szybowiec tuż obok mojego
samochodu, podczas gdy van Eyck z wymuszonym
uśmiechem wysiadał ze swojej kabiny.
Czekaliśmy na trzeci występ. Formująca się nad Koralem
D chmura w ciągu kilku minut rozkwitła w dziewiczo biały
cumulus. Natychmiast rzucił się na nią od strony słońca
czarnoskrzydły ptak Nolana. Krążąc wokół chmury, odcinał
od niej zbędną tkankę, która spadała na nas w postaci
chłodnego deszczu.
Od jednego z samochodów rozległ się okrzyk. Nolan
oddalił się od chmury i zwolnił lot, jakby prezentując swoje
dzieło. W popołudniowym słońcu ukazała się wesoła buzia
trzyletniego może dziecka. Jego pyzate policzki otaczały
uśmiechnięte usta i pulchną bródkę. Podczas gdy kilkoro
widzów nagradzało jego pracę oklaskami, Nolan poszybował
nad chmurą i roztrzepał jej górną część w loczki i kokardki.
Wiedziałem, że prawdziwy punkt kulminacyjny dopiero
się zbliża. Nolan, obciążony jakimś złośliwym wirusem, jakby
nie potrafił zaakceptować swojego własnego dzieła i zawsze
niszczył je z tym samym czarnym humorem. Petit Manuel
rzucił niedopalonego papierosa i nawet van Eyck odwrócił na
chwilę swoją uwagę od kobiet siedzących w samochodach.
Nolan unosił się nad główką dziecka jak matador,
wyczekujący okazji do zadania śmiertelnego ciosu. Przez
chwilę zapanowała cisza, podczas gdy zaczął pracować nad
chmurą, a potem ktoś zdegustowany zatrzasnął drzwiczki.
W górze wisiała nad nami biała trupia czaszka.
Twarz dziecka, przemieniona paroma dotknięciami,
znikła, ale w szczerbatych zębach i pustych oczodołach, z
których każdy mógł pomieścić samochód, nadal czaiło się
echo dziecięcych rysów. Zjawa przepłynęła nad nami, a
widzowie patrzyli ponuro na płaczącą czaszkę, której łzy
spadały na ich twarze.
Bez przekonania wziąłem z tylnego siedzenia mój stary
hełm lotniczy i zacząłem obchodzić stojące samochody. Dwa
odjechały, zanim zdążyłem do nich podejść. Podczas gdy
stałem i zastanawiałem się, dlaczego całkiem zamożny oficer
lotnictwa w stanie spoczynku miałby u diabła wyciągać rękę
po te marne jednodolarowe banknoty, van Eyck podszedł do
mnie i wyjął mi hełm z ręki.
- Nie teraz, majorze. Niech pan spojrzy, kto nadjeżdża...
moja apokalipsa...
Z autostrady zjeżdżał biały rolls-royce z szoferem w
kremowej liberii z szamerowaniami. Przez przyćmioną
wewnętrzną szybę mówiła coś do szofera młoda kobieta w
stroju sekretarki. Obok niej, z dłonią w rękawiczce nadal
zaczepioną w uchwycie nad oknem, siwowłosa kobieta z
oczami w obramowaniu brylantów obserwowała krążący w
chmurach szybowiec. Jej twarz o mocnych i wytwornych
rysach robiła wrażenie hermetycznie zamkniętej za ciemnymi
szybami limuzyny niczym jakaś tajemnicza ikona madonny w
podmorskiej grocie.
Szybowiec van Eycka wzbił się w górę, podążając ku
chmurze, która zawisła nad Koralem D. Wróciłem do
samochodu, rozglądając się po niebie za Nolanem. Van Eyck
tymczasem pracował nad pastiszem Mony Lisy, pocztówkową
giocondą, równie autentyczną co gipsowa figurka Dziewicy.
Wykończona na wysoki połysk, lśniła w jaskrawym świetle,
jak zlepiona z jakiejś kosmetycznej pianki.
Nagle od strony słońca spadł na van Eycka Nolan.
Przemykając swoim czarnoskrzydłym szybowcem obok van
Eycka, przeleciał przez szyję giocondy i jednym ruchem
skrzydła odciął głowę z szerokimi kośćmi policzkowymi,
która potoczyła się w stronę samochodów. Rysy twarzy
rozpłynęły się w obwisłą miazgę, fragmenty nosa i szczęki
opadały w mgłę. Potem skrzydło otarło się o skrzydło. Van
Eyck skierował swój rozpylacz jodku srebra na Nolana, po
czym rozległ się trzask rozrywanego brezentu. Van Eyck
wypadł z prądu powietrza i sprowadził swój szybowiec do
awaryjnego lądowania.
Podbiegłem do niego.
- Charles, czy musisz odgrywać von Richthofena? Na
litość boską, przestańcie się nawzajem zaczepiać!
Van Eyck zbył mnie ruchem ręki.
- Niech pan to powie Nolanowi, majorze. Ja nie mogę
odpowiadać za jego akty powietrznego piractwa. Wstał w
kabinie i rozejrzał się po samochodach, podczas gdy wokół
niego opadały jeszcze strzępki płótna.
Wróciłem do swojego samochodu z postanowieniem
rozwiązania zespołu rzeźbiarzy chmur. W odległości
pięćdziesięciu jardów młoda sekretarka wysiadła z rolls-
royce'a i przywołała mnie ruchem ręki. Przez otwarte drzwi
jej pani przyglądała mi się swoimi oprawionymi w drogie
kamienie oczami. Siwe włosy spoczywały zwojem na jednym
ramieniu jak mieniący się biały wąż.
Podszedłem z hełmem do młodej kobiety. Jej
kasztanowate włosy były zebrane nad wysokim czołem w kok,
jakby celowo ukrywała za nim część siebie. Spojrzała ze
zdziwieniem na podstawiony hełm.
- Nie mam zamiaru latać... co to jest?
- Prośba o datek - wyjaśniłem. - Dla uczczenia pamięci
Michała Anioła, Eda Keinholza i rzeźbiarzy chmur z Koralu
D.
- O mój Boże! Chyba tylko szofer ma jakieś pieniądze. A
czy dajecie przedstawienia też w innych miejscach?
- "Przedstawienia?" Przeniosłem wzrok z tej ładnej i
miłej młodej kobiety na bladą chimerę z oczami w
obramowaniu brylantów, siedzącą w mrocznym wnętrzu
rollsa. Patrzyła na bezgłową postać Mony Lisy, płynącej nad
pustynią w stronę Cynobrowych Piasków.
- Nie jesteśmy zespołem zawodowym, jak się pani
zapewne domyśliła. A prócz tego potrzebna nam jest
odpowiednia pogoda i chmury. A gdzie miałoby to być?
- W Lagunie Zachodniej. - Wyjęła z torebki oprawny w
skórę węża notatnik. - Pani Chanel wydaje serię garden
parties. Zapytuje, czy nie zechcielibyście na nich wystąpić.
Oczywiście, za odpowiednio wysokie honorarium.
- Chanel... Leonora Chanel, czy to ta...?
Twarz młodej kobiety ponownie przybrała wyraz obronny,
dystansując się od wszystkiego, co mogło zostać powiedziane
dalej.
- Pani Chanel przyjechała do Laguny Zachodniej na lato.
Nawiasem mówiąc, jest jeden warunek, o którym muszę
wspomnieć: pani Chanel określi jeden jedyny temat. Czy się
rozumiemy?
W odległości pięćdziesięciu jardów van Eyck ciągnął
swój uszkodzony szybowiec do samochodu. Nolan też
wylądował, karykatura Cyrana porzuconego w powietrzu.
Petit Manuel kuśtykał tam i z powrotem, zbierając
ekwipunek. W przygasającym świetle późnego popołudnia
wyglądali jak podrzędna trupa cyrkowa.
- Dobrze - zgodziłem się. - Przyjmuję warunek, ale co z
chmurami, panno...?
- Lafferty. Beatrice Lafferty. Pani Chanel załatwi chmury.
Obszedłem samochody z hełmem w ręku, a potem
rozdzieliłem pieniądze pomiędzy Nolana, van Eycka i
Manuela. Stali w gęstniejącym zmierzchu ze swoimi paroma
dolarami w ręku, patrząc na autostradę.
Leonora Chanel wysiadła z limuzyny na pustynię. Jej
siwowłosa postać w płaszczu ze skóry kobry przechadzała się
między wydmami, wzbijając wiry piasku, zaniepokojonego
nieprzewidywalnymi ruchami tej zjawy dopalającego się
popołudnia. Nie zwracając uwagi na tysiączne ukąszenia,
utkwiła wzrok w rozpełzającym się po niebie powietrznym
panoptikum i w białej czaszce, rozpływającej się o milę dalej
nad Laguną Zachodnią.
Kiedy ją wtedy zobaczyłem po raz pierwszy, miałem
jeszcze bardzo mgliste pojęcie o Leonorze Chanel. Ta córka
jednego z czołowych światowych finansistów była
dziedziczką fortuny zarówno po ojcu, jak i po swoim zmarłym
mężu, nie lubiącym rozgłosu arystokracie z Monako, hrabim
Louisie Chanelu. Tajemnicze okoliczności jego śmierci w Cap
Ferrat na Riwierze, oficjalnie uznanej za samobójstwo,
sprawiły, że Leonora stała się ośrodkiem plotek i publicznego
zainteresowania. Uciekała od mass mediów, nieustannie
przenosząc się z miejsca na miejsce, z otoczonej murem willi
w Tangierze, do posiadłości w śniegach Alp nad Pontresino, a
stamtąd do Palm Springs, Sewilli i Myken.
W czasie tych lat wygnania pewne cechy jej charakteru
ujawniały się na zdjęciach w gazetach i magazynach: a to z
kwaśną miną uczestniczy w akcji dobroczynnej w Hiszpanii
w towarzystwie księżnej Alba, to znów siedzi z Sorayą i
innymi członkami śmietanki towarzyskiej na tarasie willi
Dalego w Port Lligat i oczami w otoczeniu drogich kamieni
wpatruje się w diamentowe morze przy Costa Brava.
W sposób nieunikniony jej poza Grety Garbo robiła
wrażenie wyrachowanej, zwłaszcza wobec podejrzeń o udział
w śmierci męża. Hrabia był zamkniętym w sobie bogatym
chłopcem, który sam pilotował swój samolot do stanowisk
odkryć archeologicznych na Peloponezie, i którego
towarzyszka, piękna, młoda Libanka, była jedną z
najwybitniejszych na świecie wykonawczyń muzyki Bacha.
Nigdy nie wyjaśniono, dlaczego ten powściągliwy i
sympatyczny człowiek miałby popełnić samobójstwo. To, co
zapowiadało się jako ważny dowód rzeczowy, zniszczony
portret Leonory, nad którym pracował jej mąż, znikł przed
przesłuchaniami. Czyżby portret mówił o Leonorze więcej, niż
ona sama chciała wiedzieć?
W tydzień później, kiedy w dniu pierwszego przyjęcia
jechałem do Laguny Zachodniej, mogłem zrozumieć, czemu
Leonora Chanel przyjechała do Cynobrowych Piasków, do
tego niesamowitego ośrodka wypoczynkowego na pustyni z
jego sennym nastrojem, plażową nudą i płynnym
krajobrazem. Wzdłuż brzegu roiło się od rzeźb dźwiękowych i
kiedy je mijałem, pędząc nadbrzeżną trasą, ich głosy
zmieniały ton. Stopiony krzem na powierzchni jeziora tworzył
ogromne tęczowe zwierciadło, które odbijało szalone barwy
piaszczystych raf, jeszcze bardziej jaskrawych niż cynobrowe
i cyklamenowe skrzydła szybowców w górze. To Nolan, van
Eyck i Petit Manuel lecieli z Koralu D i teraz unosili się na
niebie nad jeziorem niczym śpieszące dokądś jętki.
Znaleźliśmy się w rozpalonym krajobrazie. W odległości
pół mili kanciaste gzymsy letniego domu rysowały się w
ruchliwym powietrzu, jakby odkształcone na skutek
wadliwego połączenia czasu i przestrzeni. Dalej, niczym
wygasły wulkan, wznosił się w szklistym powietrzu szczyt o
ściętym wierzchołku, a po jego szerokich ramionach wspinały
się w górę prądy termalne z rozpalonego jeziora.
Zazdroszcząc Nolanowi i małemu Manuelowi tych
imponujących prądów wznoszących, potężniejszych od
wszystkiego, czym dysponowaliśmy nad Koralem D,
zbliżyłem się do willi. Powietrze w końcu się uspokoiło i
zobaczyłem chmury.
Wisiały o jakieś sto stóp nad wierzchołkiem góry niczym
wymięte poduchy jakiegoś cierpiącego na bezsenność
olbrzyma. W chmurach przemieszczały się kolumny
turbulencji, prące w górę jak w kotle z wrzącym płynem. To
nie były łagodne, zapowiadające dobrą pogodę cumulusy z
Koralu D, ale burzowe nimbusy, niestabilne masy
przegrzanego powietrza, zdolne porwać szybowiec i w ciągu
paru sekund podnieść go o tysiąc stóp. Tu i ówdzie chmury
były poprzetykane ciemnymi pasmami, jak wieże oddzielone
dolinami i wąwozami. Przepływały nad willą, osłonięte od
bijącego z jeziora gorąca pasmem mgiełki, a dalej rozpraszały
się w serii gwałtownych ruchów w niespokojnym powietrzu.
Kiedy wjechałem na teren willi za ciężarówką,
wypełnioną sprzętem do widowiska son et lumiere, z tuzin
służby wyrównywał rzędy złoconych krzeseł na tarasie i
rozwijał brezentowe daszki.
Przekraczając kable, podeszła do mnie Beatrice Lafferty.
- Majorze Parker, ma pan chmury, tak jak panu
obiecaliśmy.
Spojrzałem jeszcze raz na granatowe bałwany, nawisające
jak całun nad białą willą.
- To mają być chmury, Beatrice? To są tygrysy, latające
tygrysy. My jesteśmy powietrznymi manikiurzystami, a nie
pogromcami tygrysów.
- Niech się pan nie przejmuje, manicure to jest to, czego
się od was oczekuje. - I z filuternym uśmieszkiem dodała: -
Pańscy ludzie rozumieją, mam nadzieję, że ma być tylko jeden
temat?
- Sama pani Chanel? Oczywiście. - Wziąłem ją pod rękę,
po czym wyszliśmy na balkon z widokiem na jezioro. - Wie
pani co? Myślę, że pani znajduje przyjemność w tych
kąśliwych uwagach. Niech bogacze wybierają sobie materiał:
marmur, brąz, plazmę czy chmurę. Dlaczego nie? Sztuka
portretu zawsze była lekceważona.
- Na Boga, na pewno nie tutaj. - Odczekała, aż przejdzie
służący z tacą pełną obrusów. - Rzeźbić swój portret na
niebie ze słońca i powietrza: niektórzy mogliby powiedzieć, że
to pachnie próżnością albo nawet gorszymi grzechami.
- Jest pani bardzo tajemnicza. Na przykład jakimi?
Posłała mi porozumiewawcze spojrzenie.
- Powiem panu za miesiąc, kiedy przestanę tu pracować.
Niech mi pan lepiej powie, kiedy zjawią się tu pańscy ludzie?
- Już są. - Wskazałem na niebo nad jeziorem. Trzy
szybowce wisiały w przegrzanym powietrzu, strzępki chmur
przepływały obok nich, żeby się rozpuścić we mgle. Piloci
lecieli w ślad za jachtem pustynnym, który podchodził do kei,
wzbijając kołami tumany wiśniowego pyłu. Za sternikiem
siedziała Leonora Chanel w żółtym kostiumie ze skóry
aligatora, a jej białe włosy skrywał czarny toczek z rafii.
Podczas gdy sternik cumował pojazd, van Eyck i Petit
Manuel urządzili improwizowane przedstawienie, nadając
kształt pomniejszym chmurom o sto stóp nad powierzchnią
jeziora. Najpierw van Eyck wyrzeźbił orchideę, potem serce i
parę warg, a tymczasem Manuel popisał się głową papugi,
dwiema identycznymi myszami oraz inicjałami "L. C." Kiedy
tak nurkowali i krążyli wokół niej, chwilami dotykając
skrzydłami jeziora, Leonora stała na kei, łaskawie machając
ręką po każdym z tych rzemieślniczych drobiazgów.
Kiedy obaj rzeźbiarze wylądowali przy kei, Leonora
czekała, żeby Nolan zajął się jakąś chmurą, ale on tylko
szybował przed nią tam i z powrotem jak wielki zmęczony
ptak. Przyglądając się tej dziwnej kasztelance Laguny
Zachodniej, zauważyłem, że nie odrywając oczu od Nolana,
pogrążyła się w jakimś swoim świecie, obojętna na to, co
dzieje się wokół niej. Wspomnienia, jak karawele bez żagli,
przesuwały się przez mroczne pustynie jej wypalonych oczu.
Później tego samego wieczoru Beatrice Lafferty
wprowadziła mnie do willi przez bibliotekę. Podczas gdy
Leonora w sukni topless z szafirów i organdyny, z biustem
zasłoniętym tylko biżuterią, witała gości na tarasie, miałem
okazję obejrzeć wypełniające dom portrety. Naliczyłem ich
przeszło dwadzieścia, od sztywnych studiów klasycznych w
salonach, jeden pędzla rektora Akademii Królewskiej, drugi
Annigoniego, do dziwacznych impresji psychologicznych
Dalego i Francisa Bacona w barze i jadalni. Wszędzie, gdzie
się ruszyliśmy, w niszach między marmurowymi
półkolumnami, w złoconych miniaturach nad kominkiem,
nawet na fresku towarzyszącym schodom, spotykaliśmy tę
samą piękną, zapatrzoną w siebie twarz. Odnosiło się
wrażenie, że ów niebywały narcyzm stał się jej ostatnim
schronieniem, jedynym azylem w ucieczce przed światem.
Potem, w studiu na poddaszu, zobaczyliśmy duży, świeżo
pokryty werniksem portret na sztalugach. Artysta stworzył
rozmyślną parodię kiczowatego stylu i szaroniebieskiej tonacji
popularnego portrecisty, ale pod tym blichtrem przedstawił
Leonorę jako martwą Medeę. Naciągnięta skóra pod prawym
policzkiem, kanciaste czoło i bezwładne usta nadawały jej
sztywny i bezkrwisty wygląd trupa.
Moje spojrzenie osunęło się na podpis.
- Nolan! Mój Boże, czy pani tu była, kiedy on to
malował?
- Obraz został skończony, zanim tu przyszłam dwa
miesiące temu. Nie pozwoliła go oprawić.
- Nie dziwię się. - Podszedłem do okna i wyjrzałem na
zewnątrz. - Więc Nolan tu był. Opuszczone studio koło
Koralu D należy do niego.
- Tylko dlaczego Leonora zaprosiła go ponownie?
Zapewne rozstali się...
- Żeby jeszcze raz zrobił jej portret. Znam Leonorę Chanel
lepiej niż pani, Beatrice. Tym razem ma to być podobizna na
całe niebo.
Opuściliśmy bibliotekę i przeszliśmy obok stołów z
koktajlami i kanapkami, gdzie Leonora witała nowych gości.
Obok niej stał Nolan w garniturze z białego zamszu. Co jakiś
czas przyglądał się jej, jakby igrał z możliwościami, jakie ta
zbzikowana na własnym punkcie kobieta otwierała przed jego
makabrycznym poczuciem humoru. Leonora stała wczepiona
w jego ramię. Z tymi brylantami wokół oczu przypominała
jakąś archaiczną kapłankę, której piersi czaiły się pod
biżuterią jak dwa głodne węże.
Van Eyck przedstawił się z przesadnym ukłonem, za nim
zbliżył się Petit Manuel, jego zdeformowana głowa
podskakiwała nerwowo między smokingami.
Usta Leonory zacisnęły się w grymasie odrazy. Spojrzała
też na moją stopę w gipsie.
- Nolan, widzę, że otaczasz się kalekami. Czy ten karzeł
też będzie latał?
Petit Manuel spojrzał na nią oczami jak świeżo
rozdeptane kwiaty.
Pokaz rozpoczął się w godzinę później. Zachodzące za
górą słońce oświetlało chmury w ciemnych obwódkach, niżej
przepływały zjawy cirrusów, jak złocone ramy dla przyszłych
olbrzymich obrazów. Szybowiec van Eycka wznosił się
spiralą w kierunku czoła pierwszych chmur, stając w miejscu
i wznosząc się znowu, w miarę jak turbulentne prądy
wznoszące rzucały nim w powietrzu.
Kiedy zaczęły się pojawiać policzki, gładkie i
pozbawione życia jak wyrzeźbione w styropianie, powitały je
brawa siedzących na tarasie widzów. W pięć minut później,
kiedy szybowiec van Eycka osiadł na powierzchni jeziora,
widziałem już, że tym razem przeszedł sam siebie.
Oświetlony reflektorami, przy dźwiękach uwertury do
Tristana, rozbrzmiewających z głośników umieszczonych na
zboczu góry i jakby nadymających ten olbrzymi bibelot,
portret Leonory przepływał nad naszymi głowami, skrapiając
nas lekkim deszczem. Szczęśliwym trafem chmura
utrzymywała swój kształt, póki nie przekroczyła linii brzegu i
tam dopiero rozpadła się w wieczornym powietrzu, jak zdarta
z nieba czyjąś gniewną ręką.
Tymczasem swoją wspinaczkę rozpoczął Petit Manuel,
uczepiwszy się ciemno obramowanej chmury jak ulicznik
molestujący rozeźloną matronę. Szybował tam i z powrotem,
jakby nie miał koncepcji ukształtowania tej kapryśnej
kolumny pary, a potem zaczął rzeźbić w niej przybliżone
kontury kobiecej głowy. Chyba nigdy nie widziałem, żeby
pracował w takim napięciu nerwowym. Kiedy skończył,
zerwała się druga fala braw, która wkrótce przeszła w śmiech
i ironiczne owacje.
Chmura, wyrzeźbiona na pochlebne podobieństwo
Leonory, zaczęła się pochylać we wzburzonym powietrzu.
Szczęka się wydłużyła, lukrowany uśmiech wykrzywił się w
grymas idiotki. Po minucie gigantyczna głowa Leonory
Chanel wisiała nad nami odwrócona.
Dyskretnie kazałem wyłączyć reflektory i uwaga widowni
przeniosła się na czarnoskrzydły szybowiec Nolana, który
wspinał się ku następnej chmurze. Strzępy rozkładającej się
tkanki chmury spadały z coraz ciemniejszego nieba, obłok
jodku srebra przesłaniał zagadkowe dzieło Nolana. Ku
mojemu zdziwieniu portret, który się wyłonił, był całkowicie
wierny. Rozległy się oklaski, potem kilka tonów z
Tannhäusera i reflektory oświetliły pięknie wykonaną głowę.
Stojąca wśród swoich gości Leonora wzniosła toast w stronę
szybowca.
Zaskoczony wielkodusznością Nolana, przyjrzałem się
lepiej świecącej na niebie twarzy i dopiero wtedy
zrozumiałem jego zamysł. Portret, z okrutną ironią, był aż
nazbyt podobny. Opuszczone w dół usta Leonory, broda
zadarta do góry, żeby ukryć podbródek, fałda skóry pod
prawym policzkiem - wszystko to zostało przedstawione tak,
jak na jego obrazie w studiu.
Goście otoczyli Leonorę i gratulowali jej przedstawienia.
Ona sama patrzyła na swój portret, który zaczął się rozpadać
nad jeziorem, jakby go dopiero teraz zobaczyła. Twarz
nabiegła jej krwią.
Pokaz sztucznych ogni na plaży przyćmił te
dwuznaczności różowo-błękitnymi wybuchami.
Na krótko przed świtem Beatrice Lafferty i ja
spacerowaliśmy po plaży między łuskami wypalonych rakiet i
kół świętej Katarzyny. Na opustoszałym tarasie kilka lamp
oświetlało bezładnie stojące krzesła. Kiedy dochodziliśmy do
stopni, gdzieś nad nami rozległ się kobiecy krzyk, a potem
odgłos tłuczonego szkła. Ktoś kopnięciem wybił balkonowe
okno i pomiędzy stołami przebiegł ciemnowłosy mężczyzna w
białym garniturze.
Kiedy Nolan znikł w ciemności, na środek tarasu wyszła
Leonora Chanel. Spojrzała na ciemne chmury, kłębiące się
nad szczytem góry i jedną ręką zerwała klejnoty, które
otaczały jej oczy. Leżały połyskując na płytach tarasu. Potem
z kryjówki wśród miejsc dla orkiestry wyskoczyła zgarbiona
postać małego Manuela, który przebiegł obok nas na swoich
krzywych nogach.
Przy bramie zawarczał silnik. Leonora skierowała się w
stronę domu, zapatrzona w swoje rozsypane odbicie w
kawałkach szkła. Zatrzymała się, kiedy zza rzeźb
dźwiękowych na wprost okien biblioteki wyłonił się wysoki,
jasnowłosy mężczyzna o zimnym i niecierpliwym spojrzeniu.
Poruszone hałasem odezwały się posągi. Podczas gdy van
Eyck podchodził do Leonory, przejęły powolny rytm jego
kroków.
Następnego dnia miał się odbyć ostatni występ zespołu z
Koralu D. Przez całe popołudnie, przed przybyciem gości, nad
jeziorem utrzymywała się mętna poświata. Za górą piętrzyły
się ogromne zwały burzowych nimbusów i o żadnych
pokazach nie mogło być w tych warunkach mowy.
Van Eyck towarzyszył Leonorze. Zastałem Beatrice
Lafferty, jak obserwowała ich pustynny jacht, miotany
wiatrem po drugiej stronie jeziora.
- Nigdzie nie widać Nolana ani małego Manuela -
powiedziała do mnie. - A przyjęcie zaczyna się za trzy
godziny.
Wziąłem ją pod rękę.
- Jest już po przyjęciu. Kiedy załatwisz tu swoje sprawy,
Bea, przyjedź i zamieszkaj ze mną w Koralu D. Nauczę cię
rzeźbić chmury.
Van Eyck i Leonora przybili do brzegu w pół godziny
później. Van Eyck minął mnie, unikając mojego spojrzenia.
Leonora wisiała na jego ramieniu, dzienne klejnoty wokół jej
oczu rzucały na taras twarde błyski.
O ósmej, kiedy zaczęli się pojawiać pierwsi gości Nolan i
Petit Manuel nadal się nie pokazali. Na tarasie wieczór był
ciepły i rozświetlony lampami, ale w górze burzowe chmury
ocierały się o siebie jak podenerwowane olbrzymy. Wszedłem
po zboczu do miejsca, gdzie stały przywiązane szybowce. Ich
skrzydła dygotały w podmuchach wiatru.
W niecałe pół minuty po tym, jak wzbił się w ciemniejące
powietrze, przytłoczony ogromną wieżycą burzowego
nimbusa, Charles van Eyck spadał korkociągiem ku ziemi,
strącony szaleństwem powietrznych wirów. Odzyskał
panowanie nad szybowcem na wysokości pięćdziesięciu stóp
nad domem i znów wzbił się na prądach wznoszących znad
jeziora, z dala od nadymającego się brzucha chmury. Na
oczach Leonory i jej siedzących na tarasie gości szybowiec
zatrząsł się w eksplozji pary i opadł na powierzchnię jeziora
ze złamanym skrzydłem.
Podszedłem do Leonory. Przed tarasem stali Nolan i Petit
Manuel, patrząc, jak w odległości trzystu jardów van Eyck
wygrzebuje się z kabiny.
- Po co się fatygowałeś? - spytałem Nolana. - Nie
powiesz chyba, że masz zamiar latać?
Nolan oparł się o barierkę z rękami w kieszeniach
marynarki.
- Nie mam takiego zamiaru i właśnie dlatego tutaj jestem,
majorze.
Leonora miała na sobie suknię wieczorową z pawich piór,
które układały się wokół jej stóp w ogromny tren. Setki oczu
połyskiwało w naelektryzowanym przedburzowym powietrzu,
otaczając jej ciało błękitno-zielonymi płomieniami.
- Proszę pani, te chmury są zupełnie szalone -
tłumaczyłem się. - Idzie burza.
Spojrzała na mnie niewidzącymi oczami.
- Czy wy nie przewidujecie nigdy ryzyka? - Wskazała na
burzowy nimbus kłębiący się nad naszymi głowami. - Do
takich chmur potrzeba podniebnego Michała Anioła... A co z
Nolanem?! Czy on też się boi?!
Kiedy wykrzyknęła jego imię, Nolan zmierzył ją
spojrzeniem, po czym odwrócił się do nas plecami. Światło
nad Laguną Zachodnią uległo zmianie. Połowę jeziora
okrywała mroczna poświata.
Ktoś pociągnął mnie za rękaw. To Petit Manuel patrzył na
mnie swoimi oczami zamyślonego dziecka.
- Raymond, ja polecę. Pozwól mi wziąć szybowiec.
- Manuel, na litość boską. Zabijesz się...
Przecisnął się między złoconymi krzesłami. Leonora
skrzywiła się, kiedy dotknął jej przegubu.
- Proszę pani... - Jego słabe usta ułożyły się w zuchowaty
uśmiech. - Ja zrobię dla pani rzeźbę. Teraz, z tej wielkiej
burzowej chmury, co?
Spojrzała na niego z góry, czując pewne obrzydzenie do
tego gorliwego garbusa, gapiącego się na nią spośród setek
oczu jej pawiego trenu. Van Eyck utykając wracał od
rozbitego szybowca. Domyślałem się, że na swój dziwny
sposób Manuel rywalizuje z van Eyckiem.
Leonora skrzywiła się, jakby przełknęła coś wyjątkowo
gorzkiego.
- Majorze Parker, niech mu pan powie, żeby... - Spojrzała
na ciemną chmurę, kłębiącą się nad górą niczym lawa
wypływająca z jakiegoś wulkanu o czarnym sercu. - Zresztą,
nie! Zobaczymy, co ten mały kaleka potrafi! - Zwróciła się do
Manuela z aż nazbyt radosnym uśmiechem. - Niech pan leci.
Zobaczymy, jak pan rzeźbi trąbę powietrzną!
Geometria jej twarzy ułożyła się w diagram morderstwa.
Nolan depcząc po pawich piórach przebiegł przez taras
przy wtórze śmiechu Leonory. Usiłowaliśmy powstrzymać
Manuela, ale nie dał nam szans. Dotknięty do żywego
zniewagą Leonory, wpadł między skały i wkrótce zginął nam
z oczu w gęstniejących ciemnościach. Na tarasie zebrała się
gromadka ciekawskich. Żółto-pomarańczowy szybowiec
wzbił się w niebo i nabierał wysokości na tle chmury
burzowej. Jakieś pięćdziesiąt jardów od ciemnych zwałów
został uderzony prądem powietrza, ale Manuel przebił się do
chmury i zaczął kształtować jej granatowe czoło. Pierwsze
krople deszczu spadły na taras u naszych stóp.
Pojawił się pierwszy zarys kobiecej głowy, sataniczne
oczy rozświetlone otwartymi w chmurze tunelami, opadające
usta jak ciemna smuga nad kotłującymi się poniżej wielkimi
kłębami. Nolan, wykrzykując słowa ostrzeżenia wskoczył do
swojego szybowca. W chwilę później mały Manuel został
porwany przez potężny wir powietrza i wyrzucony ponad
chmurę. Walcząc z rozszalałym żywiołem, Manuel skierował
szybowiec w dół i ponownie znalazł się przed chmurą, która
nagle otworzyła swoją olbrzymią paszczę, spazmatycznie
rzuciła się do przodu i połknęła szybowiec.
Na tarasie zapadła cisza na widok szczątków aparatu
wirujących we wnętrznościach chmury, która przepłynęła nad
naszymi głowami, przeżuwając porozrywane fragmenty
skrzydeł i kadłuba. Osiągnąwszy brzeg jeziora, chmura doszła
do gwałtownego kresu. Kawałki twarzy odpadały na boki,
usta zostały wyrwane, jedno oko eksplodowało, aż rozwiała
się w podmuchu szkwału.
Szczątki szybowca małego Manuela posypały się z
jasnego już nieba.
Beatrice Lafferty i ja pojechaliśmy na drugą stronę jeziora,
żeby zabrać ciało Manuela. Po tragicznym spektaklu
rozegranym w eksplodującej podobiźnie twarzy Leonory
Chanel goście zaczęli się zbierać. Po chwili na podjeździe
zrobiło się gęsto od samochodów. Leonora patrzyła, jak
odjeżdżają, stojąc z van Eyckiem wśród pustych stołów.
Beatrice nie odzywała się podczas naszej jazdy przez
jezioro. Szczątki szybowca leżały rozrzucone na stopionym
piasku, strzępy brezentu i połamane zastrzały, splątane linki
do sterów. W sporej odległości od kabiny znalazłem ciało
małego Manuela, zwinięte w mokry kłębek jak utopiona
małpka.
Zaniosłem go do pustynnego jachtu.
- Raymond, spójrz! - Beatrice wskazała na brzeg. Wzdłuż
całego jeziora zgromadziły się chmury burzowe i na wyżynie
za górą biły już pierwsze pioruny. W naelektryzowanym
powietrzu willa straciła jakoś swój urok. W odległości pół
mili wzdłuż doliny posuwała się trąba powietrzna, jej komin,
wyginając się, zmierzał w stronę jeziora. Pierwsze podmuchy
wichury uderzyły w jacht.
- Raymond! - krzyknęła znów Beatrice. - Tam jest
Nolan! On w tym lata!
I wtedy zobaczyłem czarnoskrzydły szybowiec, krążący
pod parasolem tornada. To był Nolan, ujeżdżający trąbę
powietrzną. Jego skrzydła pracowały równo w powietrzu,
krążącym wokół komina. Unosił się tam niczym ryba-pilot,
jakby prowadził tornado w stronę willi Leonory.
Po kilkunastu sekundach, kiedy trąba uderzyła w dom,
straciłem go z oczu. Eksplozja ciemnego powietrza objęła
willę, zmieniając się w wir potrzaskanych mebli i dachówek,
który wyrwał się przez dach. Beatrice i ja odbiegliśmy od
jachtu i padliśmy w szczelinie szklistej powierzchni. Trąba
powietrzna oddaliła się i znikła w przepełnionym burzą
niebie, a nad zrujnowaną willą wiał ciemny szkwał, co
pewien czas porywając jakieś szczątki. Opadały wokół nas
strzępy brezentu i pawie pióra.
Odczekaliśmy pół godziny, zanim zbliżyliśmy się do
domu. Taras był zasypany tłuczonym szkłem i połamanymi
krzesłami. Początkowo nie dostrzegłem nigdzie śladu
Leonory, chociaż jej twarz była wszechobecna, bo poszarpane
portrety zaściełały mokre płyty tarasu. Jeden trzepoczący na
wietrze uśmiech przypłynął do mnie i przylgnął mi do
nogawki.
Ciało Leonory znalazłem wśród pogruchotanych stolików
koło podium dla orkiestry, częściowo owinięte w
zakrwawione płótno. Jej twarz była teraz równie
zniekształcona jak burzowa chmura, którą Manuel usiłował
rzeźbić.
Van Eycka znaleźliśmy pod szczątkami markizy. Wisiał,
uduszony kłębowiskiem przewodów elektrycznych, jego
bezkrwistą twarz otaczał wieniec żarówek. W przewodach
odzywała się z przerwami elektryczność, oświetlając jego
martwe oczy.
Obejmując Beatrice, oparłem się o przewróconego rollsa.
- Nie widać nigdzie Nolana ani szczątków jego szybowca.
- Biedaczysko. Raymondzie, to on tu sprowadził tę trąbę
powietrzną. On nad nią w jakiś sposób panował.
Podszedłem przez mokry taras do miejsca, gdzie leżała
Leonora, i przykryłem jej ciało kawałkami płócien,
poszarpanymi twarzami jej samej.
Zabrałem Beatrice Lafferty do siebie, do studia Nolana na
pustyni u stóp Koralu D. Nie mieliśmy już nigdy żadnych
wiadomości o Nolanie i nigdy nie zajmowaliśmy się
szybowcami. W chmurach kryje się zbyt wiele wspomnień.
Trzy miesiące temu jakiś człowiek, który zobaczył niszczejące
szybowce przed naszym studio, podszedł do nas i opowiedział
nam, że widział szybowiec latający wysoko nad Czerwoną
Plażą, rzeźbiący w stratocirrusach wyobrażenia drogich
kamieni i głów dzieci. Raz była wśród nich głowa karła.
Jak się zastanowić, wygląda to na Nolana, może więc
udało mu się wyjść cało z tej trąby powietrznej. Wieczorami
siedzimy z Beatrice między posągami dźwiękowymi,
słuchając ich głosów, podczas gdy nad Koralem D zbierają
się zwiastujące pogodę cumulusy. Czekamy na człowieka w
czarnoskrzydłym szybowcu, może teraz pomalowanym w
wesołe paski, który przyleci z wiatrem i będzie rzeźbił dla nas
wyobrażenia koników morskich i jednorożców, karłów,
drogich kamieni i główek dzieci.
Przełożył Lech Jęczmyk
JAMES GRAHAM BALLARD
Urodził się w 1930 r. w Szanghaju. Pisarz brytyjski,
czołowy przedstawiciel Nowej Fali. Debiutował w 1956 r.
opowiadaniami "Escapement" i "Prima belladonna". Jego
wczesne pisarstwo nosi wpływy surrealizmu, pop-artu i
katastrofizmu, co w połączeniu z psychologią, emocjonalną
wymową opustoszałych krajobrazów i walorami literackimi
nadało literaturze SF nowe perspektywy. Z wczesnych
powieści wydano po polsku "Zatopiony świat" (1962).
Szokujące wizje obnażonej natury ludzkiej na tle
współczesnego technologicznego krajobrazu cywilizacji
można odnaleźć w "Kraksie" (1973), "Wieżowcu" (1975) czy
"Kokainowych nocach" (1996), a także w "Witaj, Ameryko"
(1981) czy "W pośpiechu do raju" (1994). Ważne miejsce w
twórczości Ballarda zajmują alegorie "Wyspa" (1974) i
"Fabryka bezkresnych snów" (1979); można je interpretować
jako pośmiertne wizje głównego bohatera (rozwiązanie z
dużymi tradycjami w literaturze anglosaskiej). Które z tych
powieści da się zaliczyć do SF, zależy od indywidualnego
podejścia czytelnika. Na pewno Ballard znajduje się w gronie
pisarzy chętnie czytanych zarówno przez miłośników
gatunku, jak i jego wrogów.
W Polsce ukazał się także obszerny wybór najlepszych
wczesnych opowiadań - "Ogród czasu" (1983) i dwie
powieści zawierające motywy autobiograficzne - "Imperium
słońca" i "Delikatność kobiet". Dotychczas nie wydano tak
ważnych powieści Ballarda jak "The Burning World" (1964,
popr. wersja nosi tytuł "The Drought"), "The Crystal World"
(1966) czy kontrowersyjnego zbioru tzw. skondensowanych
powieści "The Atrocity Exhibition" (1970, tytuł w USA "Love
and Napalm: Export USA").
"Rzeźbiarze chmur" (1967, "The Magazine of Fantasy
and Science Fiction") należą do cyklu "Vermilion Sands"
(1971), z którego wcześniej przetłumaczono na polski tylko
opowiadanie "Prima belladonna".
J. G. Ballard jest surrealistycznym malarzem słowa,
czego dobitnym przykładem są opowiadania, osadzone w
pustynnym krajobrazie Cynobrowych Piasków, a pisane w
latach sześćdziesiątych.
Cynobrowe Piaski nie znajdują się w Arizonie ani nigdzie
indziej w USA, ani na innej planecie, jak parę osób
przypuszczało. Nie ma tam również morza, chociaż tak wiele
określeń ma morskie konotacje: atmosfera plaży, rafy,
wydmy. "To jest okolica pustynna, ale tak skrystalizowana,
że prawie wytworzyła własną faunę i florę", napisał sam
autor.
Opowiadanie to, które przeczytałem i gdzieś zgubiłem,
przekazałem ustnie dwóm Markom - Oramusowi i
Nowowiejskiemu. Przez lat dwadzieścia kłębiło się w naszych
trzech głowach, żeby wreszcie teraz (dzięki staraniom Marka
Nowowiejskiego) dotrzeć do wyobraźni czytelników "Nowej
Fantastyki".
L. J.