Babula Grzegorz - Ściany malowane w obłoki
Szczegóły |
Tytuł |
Babula Grzegorz - Ściany malowane w obłoki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Babula Grzegorz - Ściany malowane w obłoki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Babula Grzegorz - Ściany malowane w obłoki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Babula Grzegorz - Ściany malowane w obłoki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Babula
A To Mistyka
Ściany malowane w obłoki
I
Coś było nie w porządku.
Sprawa przedstawiała się dość kłopotliwie i nie mówiono o niej głośno. Z dawnych lat nie przechowały się
żadne przekazy pisemne, bo nikt ich po prostu
nie robił. Jedynym pewnikiem jest to, że rzecz nabrała rozgłosu po pierwszej wyprawie Kolumba i stała się
publiczną tajemnicą. Mówiono o niej półgębkiem,
ukradkiem rozglądając się na boki, by przypadkiem nikt postronny nie zdołał podsłuchać. Zbyteczna to była
ostrożność, niczemu nie służąca, wszyscy bowiem
wiedzieli, o co chodzi. Jednak sytuacja była do tego stopnia idiotyczna, że ludzie nie odważali się rozmawiać
głośno w obawie przed ośmieszeniem. Ta powszechna
zmowa milczenia trwała oczywiście do czasu. Każda cierpliwość ma swoje granice, nawet tak obszerna, jak
cierpliwość całej ludzkości. Ale wróćmy do początków,
do pierwszego powiewu niesamowitej, a bezsensownej tajemnicy.
Tłumy żegnały dzielnego żeglarza, gdy jego statki wypływały w rejs. Maleńki port w Palos ledwo zdołał
pomieścić żądnych sensacji gapiów. Przeżarte morską
solą deski pomostów trzeszczały ostrzegawczo, niebezpiecznie uginając się pod ciężarem ciekawych. Sporo
osób przypłaciło ową ciekawość przymusową kąpielą,
nie zwracano jednak na to uwagi. Chwila była przecież historyczna i niepowtarzalna... Obecność tutaj przynosiła
każdemu niewątpliwy zaszczyt, nawet mimo
zamoczenia się w cuchnących rybami i zjełczałym olejem wodach portu. Będzie co opowiadać wnukom.
Oto sam wielki Krzysztof Kolumb wyruszył na swą najsłynniejszą wyprawę. Wersja oficjalna głosiła, że jest to
ekspedycja poszukująca nowej drogi do Indii,
lecz wszyscy dokładnie wiedzieli, o co chodzi i mrugali do siebie porozumiewawczo. Mrugali i śmieli się
radośnie, część bowiem przyszłej sławy Kolumba
miała spłynąć na nich - na naród hiszpański, choć w rzeczywistości bohaterski żeglarz był Włochem. Nikt teraz
o tym nie pamiętał i kiedy Kolumb pojawił
się u szczytu uliczki, stromo zbiegającej wprost na molo, rozentuzjazmowany tłum wprost oszalał. Owacjom nie
było końca. Czapki poleciały w górę, a osłabione
emocją damy wysokich rodów - w dół. Naręcza rzucanych zewsząd kwiatów usłały nadbrzeże, okrywając
barwnym całunem stosy jakże niestosownych rybich odpadków.
Żeglarz kroczył twardym, prawdziwie męskim krokiem, wzniesioną dłonią niedbale pozdrawiając żegnających
go ludzi. Za nim podążała delegacja królewska i
przedstawiciele duchowieństwa. Kiedy stanął wreszcie na mostku "Sama Marii", euforia sięgnęła zenitu. Teraz
mdlały nawet zwyczajne mieszczki. Chciał powiedzieć
parę słów na odjezdnym, ale pojął, iż nie zdoła przekrzyczeć tłumu, więc zerwał tylko z głowy zdobny piórami
kapelusz i pomachał nim nad głową. Arcybiskup,
niezdarnie ocierając napływające mu do oczu łzy szczerego wzruszenia, spryskał kropidłem burtę statku,
zabrzmiały pierwsze komendy i cumy zostały zwolnione.
Sprawnie wciągnięte żagle wydęły się w podmuchu wiatru i okręt począł odpływać. Piękna to była chwila.
Nawet sam Wielki Inkwizytor, który też przybył na
uroczystość, wydawał się poruszony. Podobno chlipał, ukrywszy twarz w obszernym rękawie. Tak twierdzili ci,
co stali najbliżej. Inni, zapewne przez złośliwość,
mówili, że po prostu pod osłoną rękawa notował nazwiska tych, którzy nie wiwatowali bądź wiwatowali z
mniejszym zaangażowaniem. Ci, co tak mówili, znikli
zresztą wkrótce w tajemniczych okolicznościach i słuch o nich zaginął. Ale to są nieistotne drobiazgi. Ogólnie
rzecz biorąc wszyscy byli poruszeni wzniosłością
wydarzenia. W tym bowiem momencie ludzkość wkroczyła w epokę wielkich odkryć geograficznych i
intensywnej eksploracji nowych lądów.
Tak się przynajmniej wydawało.
II
Królowa była w złym humorze. Obudziła się z bólem głowy, a i hemoroidy dawały się jej we znaki. Gniewnymi
pomrukami poganiała garderobianą, której z
pośpiechu plątały się palce przy licznych zapięciach królewskiego stroju.
- Szybciej, niedorajdo. Grzebiesz się jak mucha w smole. Dziś dzień audiencyjny, od godziny powinnam być w
sali tronowej. - Tuż, momencik, Wasza Wysokość.
Chmurny dziś dzień i słabo widać - usprawiedliwiała się garderobiana.
- Zostaw już to - królowa Izabela odepchnęła dłonie układające fałdy przy rękawach. - Na drugi raz postaraj się
o świece, jeżeli ci za ciemno. A za opieszałość
i bezmyślność potem się z tobą policzę. - Ruszyła do drzwi. Garderobiana rzuciła się za nią i wyprzedzając
swoją panią otwarła przed nią podwoje, przysiadając
w głębokim dygu i opuszczając nisko głowę na znak pokory. Królowa zmierzyła ją ostatnim wyniosłym
spojrzeniem i wyszła na korytarz. Z zalegającego tam
półmroku wyskoczył jak diabeł z pudełka jej osobisty sekretarz don Miguel Fernando Gomez del Giordani y
Ortega, drobny, chuderlawy człowiek o wiecznie
rozbieganych oczkach. Podbiegł do królowej i pochylił się w ukłonie. Otwierał właśnie usta, zamierzając coś
powiedzieć, lecz królowa uprzedziła jego słowa.
- Daj spokój powitaniom. Mów od razu, co tam mamy na dzisiaj - i nie czekając na odpowiedź podążyła
korytarzem w kierunku sali tronowej. Sekretarz podreptał
pół kroku za nią, przerzucając plik trzymanych w ręku papierów i przymilnym głosem referował szybko:
- Sporo się tego na dziś nazbierało, Wasza Królewska Mość. Będzie ambasador angielski w sprawie incydentu
przy Gibraltarze, zatopiliśmy przez pomyłkę
ich statek handlowy, hi-hi - zachichotał niezręcznie. - Kupiec z Grecji, oferujący tanie dostawy halabard, ma list
polecający od naszego przedstawiciela
na Cyprze, nowy poseł francuski pragnie złożyć listy uwierzytelniające.
Królowa zdawała się tego wszystkiego nie słuchać. Była wściekła. Źle ułożone zakładki sukni wpijały się jej w
plecy, a zbyt mocno wykrochmalona kryza
boleśnie obcierała szyję. Ciemne chmury zbierały się nad głową garderobianej.
Sekretarz przerwał na moment, chrząknął i ciągnął dalej nieszczerym tonem:
- Ach, byłbym zapomniał, pragnie się też pokłonić Waszej Wysokości pewien szlachcic z Kordoby. Chciał
błagać o ułaskawienie swego syna, skazanego na
śmierć przez trybunał królewski. To dzielny człowiek, prawdziwie oddany dworowi, jeden z najwierniejszych
sług Waszej Wysokości. Jego ród od wieków składał
dowody najgłębszego patriotyzmu i wielce się zasłużył w wielu wojnach.. Jeśli zaś chodzi o tego nieszczęsnego
skazańca... - głos sekretarza stał się jeszcze
bardziej przypochlebny. Sowita łapówka, obciążając jego kieszenie, dodawała giętkości językowi. Spodziewał
się nastawić przychylnie królową i wieczorem
odebrać drugą część obiecanego przez petenta wynagrodzenia.
- Otóż ten biedak po prostu popił sobie zbyt dużo, cóż, jest młody i nierozważny, może trochę zbyt impulsywny,
ale to przecież przywilej wieku, i zabił
w jakiejś drobnej utarczce trzech szlachciców, przypadkowych zupełnie szaraczków. Całe to wydarzenie można
by właściwie puścić w niepamięć...
- Bydlę - wycedziła królowa przez zaciśnięte usta, nie wiadomo pod czyim adresem. Sekretarz zmartwiał. Teraz
dopiero zauważył gniewny grymas na twarzy
władczyni. Była w wyraźnie niedobrym usposobieniu. W podobnym stanie ducha zwykła każdego, kto jej się
naraził, skazywać na oćwiczenie, bez względu na
urodzenie i stanowisko.
Trudno - pomyślał don Miguel - trzeba dać spokój sprawie i zwrócić pieniążki. Innym razem to sobie odbijemy...
Królowa Izabela doszła do drzwi sali tronowej, zatrzymała się na chwilę, poprawiła kryzę i wysyczała pod
nosem długie i skomplikowane przekleństwo, za
które Święta Inkwizycja bez mrugnięcia skazałaby ją na stos albo przynajmniej na łamanie kołem. Stojący przy
drzwiach halabardnik, dosłyszawszy fragment
tej wypowiedzi, wytrzeszczył ze zdumienia oczy, ale pomny swych obowiązków nie uczynił żadnego zbędnego
gestu, tylko chwycił za klamkę i wejście przed
królową stanęło otworem.
Sala była już pełna. Jak zwykle w dniu audiencyjnym zebrał się cały dwór, łącznie z zagranicznymi
poselstwami. Wszyscy obecni pochylili się w powitalnym
ukłonie i zastygli w bezruchu. W ciszy, która zapadła, wyraźnie było słychać szuranie obszernych królewskich
sukien, wlokących się po podłodze. Królowa
zbliżyła się do tronu i zasiadła na nim, nie zaszczyciwszy spojrzeniem siedzącego obok króla. On też jej się
naraził. Dziś w nocy. Stary fajtłapa.
Po zajęciu przez władczynię miejsca zebrani wyprostowali się i na sali podniósł się leciutki gwar. Stojący obok
tronowego podwyższenia herold wysunął
się nieco ku przodowi i właśnie otwierał usta, zamierzając zapowiedzieć pierwszego interesanta, gdy przerwał
mu ruch i zgiełk, jaki zapanował przy widniejącym
w głębi wejściu dla dworu. Człowiek, w którym rozpoznano królewskiego gońca, przedarł się przez tłum i
przebiegłszy salę padł na kolana, u podnóża tronu.
Dyszał ciężko.
- Cóż się stało? - królowa wychyliła się do przodu. - Co takiego zaszło, że ośmielasz się zakłócać przebieg
audiencji? Mów, bo każę cię oćwiczyć!
- Wasza Wysokość - wycharczał goniec. - Cristobal Colon!!!
- Co, Colon...
- Już wrócił! - dramatycznie podniósł głos przybyły.
- Jak to wrócił? - nie zrozumiała królowa. - Po dwóch tygodniach? Przecież dopiero co wypłynął?
- Może zapomniał nakarmić kanarka? - wtrącił siedzący na podłodze trefniś.
- Dwa tuziny batów! - krzyknęła królowa. - I to już! Dwaj halabardnicy rzucili się do błazna i chwyciwszy go
pod pachy wyprowadzili z sali. Nie opierał
się zbytnio, żeby przypadkiem nie zwiększyć kary. Wśród zebranych podniósł się głośny szmer rozmów.
Poruszenie było ogólne. Kolumb miał powrócić dopiero
w lutym przyszłego roku.
- Więc gdzie on jest? - nieśmiało zapytał król. Małżonka zmierzyła go nienawistnym spojrzeniem i syknęła ze
złością:
- Nie wtrącaj się. To moja sprawa. Ja zorganizowałam tę wyprawę. A ty nie podsłuchuj, tylko odpowiadaj! -
zwróciła się do gońca.
- Jest tu! Właśnie idzie!
Wzrok zebranych powędrował ku tyłowi sali. Stojący najbliżej wejścia rozsunęli się odruchowo na boki. Po
kilku nabrzmiałych napięciem sekundach dały
się słyszeć ciężkie kroki i do sali wkroczył El Almirante Cristobal Colon. Miał na sobie zakurzone ubranie
podróżne, całkiem nie pasujące do przepychu
panującego na królewskim dworze. Zatrzymał się na chwilę, zaskoczony wrażeniem, jakie wywołało jego
przybycie. Zmieszał się, czując na sobie badawcze spojrzenia
i pod ich wpływem zerwał z głowy kapelusz. Zmiął go w dłoniach i po krótkim wahaniu ruszył ku tronowi mniej
pewnym już krokiem. Zbliżywszy się do podwyższenia
ukląkł i opuścił głowę na znak pokory. Królowa patrzyła na niego z niesmakiem pomieszanym z nieżyczliwym
zainteresowaniem. Tłum zebranych czekał w milczeniu
na jej słowa. Po paru sekundach. niezręcznej ciszy głos królowej zabrzmiał niczym wystrzał.
- Cóż to znaczy, mój drogi? - przekąs był aż nazbyt wyraźny. - Czy ci się coś nie pomyliło? A może zapomniałeś
czegoś?
- Wasza Królewska Mość - Kolumb z trudem wypowiadał słowa, jakby niewidzialny sznur zaciskał mu gardło. -
Nic z tego!
- Czy ja dobrze słyszę, El Almirante? O czym ty właściwie mówisz? - Zakładki sukni coraz boleśniej gryzły
kręgosłup i królowa aż zgrzytała zębami z wściekłości.
Donna Clara, garderobiana, powinna się zacząć modlić o swój los.
- Nie będzie żadnego odkrycia, nie będzie żadnej Ameryki, koniec marzeń o złocie, o konkwiście, o koloniach! -
Żeglarzowi najwyraźniej ustąpił ucisk
w gardle, bo zaczął mówić donośniej i wyraźniej.
- Jak to? Nie dopłynąłeś?
- Nikt nie dopłynie! To niemożliwe! Ameryki po prostu nie ma!!! - Kolumb podniósł głos prawie do krzyku.
Wstał z klęczek i zamaszyście otrzepywał bufiaste
spodnie.
- To jakaś bzdura! - krzyknęła królowa. - On jest chyba chory! Natychmiast wyjaśnij, co rozumiesz przez te
bezsensowne słowa! Skąd wiesz, że Ameryki
nie ma? Musiałbyś najpierw tam dopłynąć, żeby to stwierdzić, a wróciłeś po niespełna czternastu dniach! Mów!
I w tej chwili przestań się otrzepywać! -
zirytowała się.
- Przepraszam, Wasza Wysokość, racz mi wybaczyć, że wyprowadziłem cię z równowagi - Kolumb przycisnął
rękę do serca i zgiął się w kornym ukłonie, wysuwając
prawą nogę ku przodowi. Nie bywał na dworze i nie wiedział, że takie ukłony są od jakiegoś czasu niemodne.
Styl francuski, niedawno wprowadzony, nakazywał
prawą nogę chować skrzyżnie za lewą, zginać się wpół i prawą dłonią, zbrojną oczywiście w kapelusz,
wykonywać półkolisty gest ku ziemi, lewą mając ukrytą
za plecami. Na sali, na widok takiego nieobycia u bądź co bądź sławnego żeglarza, podniósł się szmer oburzenia,
przyćmiewając nieco wydźwięk przyniesionych
przez niego informacji. Kolumb znowu się, wyprostował i począł mówić wyrazistym, przywykłym do
wydawania rozkazów głosem, który zmusił obecnych do uciszenia
się i wytężenia słuchu. To, co powiedział, było całkiem niewiarygodne, i gdyby nie powaga malująca się na jego
obliczu, nikt by mu pewno nie uwierzył.
- Wasza Wysokość i wy, szlachetni panowie. Jestem zdrów na ciele i umyśle. Moje słowa mogą zresztą w każdej
chwili potwierdzić załogi wszystkich moich
statków. Jak wiecie, wyruszyłem z portu w Palos, by po krótkim czasie przybyć na Wyspy Kanaryjskie. Nie
zabawiłem tam dłużej, niż wymagało uzupełnienie
zapasów słodkiej wody, i szybko wypłynęliśmy w kierunku zachodu, ku nie zbadanym do tej pory
przestrzeniom. Wiatr był, Madonnie dzięki, pomyślny: W pełnym
spokoju minęły dwa dni podróży. Atoli nastał dzień trzeci, dzień klęski naszej i pogrzebania wszelkich nadziei.
Z rana wiatr zelżał mocno i zmienił się
na boczny, co nas początkowo zafrasowało, gdyż musieliśmy halsować, a za co potem dziękowaliśmy Bogu,
gdyż uchroniło nas to od niechybnej śmierci. Dzięki
halsowaniu uniknęliśmy zderzenia dziobowego, a otarliśmy się tylko burtami.
- Zderzenia? Z czym? Na pełnym morzu? Mów szybciej i streszczaj się! - królowa poruszyła się nerwowo.
Przeziębiony pęcherz dał znać o sobie.
- Otóż to! Ze ścianą!!! - Kolumb zawiesił po aktorsku głos i rozejrzał się wokoło dla zbadania efektu, jaki
wywarły jego słowa. - On najwyraźniej bredzi
- wtrącił zachrypłym głosem król Ferdynand.
- Nie bredzę, Wasza Królewska Mość - zapewnił żarliwie Kolumb. - Klnę się na Najświętszą Panienkę i na cnotę
matki mojej. Wśród bezmiaru wód niespodziewanie
przed naszymi statkami wyrosła niebotyczna ściana. Nie ludzkiej to ręki dzieło, z pewnością nie. Jest w tym
palec boży!!
- Jak to ściana? Jaka? Biała, czarna? - dopytywała się królowa.
Żeglarz aż się żachnął.
- Żeby tam, najjaśniejsza pani! W tym cały sęk, że na pozór, na pierwszy rzut oka niedostrzegalna. Malowana na
niebiesko, błękit nieba udając, górą obłoki
białe, całkiem prawdziwe przypominające, dołem zaś trochę fal i ciemna kreska horyzontu. A wszystko tak
udatne, tak oczy mamiące, że dłoń w przód się wysuwając
pewna jest, iż żadnej przeszkody nie napotka. A kiedy palce natrafią na oną cudaczną przegrodę, mąt w głowie
powstaje i człowiek pewność traci, azali jawa
to, czy też może sen koszmarny. Wszyscyśmy ścianę ową macali i nadziwić się nie mogli. Skrobać
próbowaliśmy, ale farba nie dała się ruszyć. Mocna jest.
Tylko przy samym dole nieco pożółkła, solą morską widać nadżarta.
- A duża ta ściana? - spytała królowa.
- O to właśnie chodzi, że nieskończona. Tak wielka i potężna, jak tylko dzieła Boga być mogą. Ruszyliśmy
wzdłuż niej ku północy, wiele dni płynęliśmy,
a końca nie było. Przebić się przez nią też nie można. Uderzenia najtęższych młotów nawet echa w niej żadnego
nie wywołują. Tak tedy okazało się, że świat
nasz skończony jest i ścianami ograniczon. O odkryciu Ameryki mowy być nie może i nie dokonam tego ani ja,
ani nikt inny. Nie w naszej to jest mocy z bożymi
nakazami się potykać - Kolumb ponownie zgiął się w niemodnym ukłonie, na znak, że skończył i nic nie ma do
dodania.
Tłum na sali zafalował. Słychać było krzyki zdziwienia, oburzenia, ktoś zaczął głośno odmawiać litanię, któryś z
biskupów padł na kolana, złożył ręce
i wzniósłszy oczy ku niebu usiłował przekrzyczeć hałas wołając:
- Módlmy się, widać niegodniśmy w grzechach naszych dostąpić łaski odkrycia nowych lądów. Nie dla nas,
nieprawością zbrukanych, Ameryka! Słuszna to kara,
Panie nasz, odziejemy suknie pokutne i w postach i umartwieniu przebaczenia prosić będziem!
Królowa Izabela zerwała się z tronu. Jej oczy miotały błyskawice.
- To przecież niemożliwe! - krzyknęła. - Skąd weźmiemy teraz dolary? A coca-cola? Tytoń? Przecież to
wszystko z Ameryki! Co teraz będzie?
- Nieee wieeem!!! - głos Kolumba niknął w tumulcie.
Władczyni stała przez chwilę nieruchoma jak posąg. Nagle zakręciła się na pięcie i wyszła z sali. Los
garderobianej był przypieczętowany. Postanowiła
ją oćwiczyć.
III
Trudne nastały czasy. Hiobowa wieść, podawana z ust do ust, błyskawicznie obiegła świat. Nie mówiono o niej
głośno, wersja oficjalna głosiła bowiem,
że Kolumb jednak Amerykę odkrył. Wiele zachodu kosztowało dwór hiszpański ubranie tego faktu w szaty
prawdopodobieństwa. Nie wiadomo zresztą po co, bo
z biegiem czasu sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Pizarro, Kortez, Magellan wszyscy oni wracali z niczym,
nie mówiąc już o dziesiątkach pomniejszych
odkrywców i eksploratorów. Na ich drodze ciągle wyrastały ściany, broniąc dostępu do zamorskich
kontynentów. Nie koniec na tym. Okazało się, że również
Afryka przekrojona jest niezniszczalną przegrodą i dotarcie do jej południowego krańca jest rzeczą
niewykonalną. Trzeba było jakoś z tym żyć. Świat udawał,
że wszystko jest w najzupełniejszym porządku, historia przecież musiała się toczyć dalej, bez względu na
przeszkody. Ludzi dręczyła jednak świadomość niemożności
wyrwania się z zaklętego kręgu. Pozostawała jedynie nadzieja, że może uda się - górą. Dlatego wszyscy czekali
z utęsknieniem na dzień urodzin braci Montgolfier.
Oni to wydawali się ostatnią deską ratunku. Może tam, na wysokościach, znajdzie się luka, przez którą przedrze
się balon. Niebiosa zdawały się nie mieć
dna, a gwiazdy mrugały kusząco. Tam drzemie wolność - pocieszano się ogólnie. I przyszła w końcu chwila, gdy
bracia Montgolfier dorośli. Ich pierwsze próby
wypadły pomyślnie, ale też wysokości były niewielkie. Nadszedł też z niecierpliwością oczekiwany dzień - 21
listopada 1783 roku.
IV
Pogoda była świetna. Pokrywający pożółkłą już trawę poranny szron szybko roztopiło wspaniałe słońce i
zapanowała dość wysoka, jak na tę późnojesienną
porę roku, temperatura. Łąki pod Anonnay pokrywała teraz mieniąca się tęczowo rosa, co przydawało uroku
porankowi i wprawiała w dobry, pełen otuchy nastrój
wszystkich zgromadzonych. Pokaz, który jednocześnie był eksperymentem, miał się początkowo odbyć na
jednym z placów Paryża, jednak król Ludwik zrezygnował
z tego. Wydarzenie miało zbyt dużą wagę i mogło wpłynąć na przyszłe losy świata. Obecność nie
zorganizowanego i nieobliczalnego tłumu groziła niewiadomymi
konsekwencjami. Mogły wyniknąć zamieszki, a nie daj Boże, rewolucja. Na nią było o parę lat za wcześnie.
Dlatego król wybrał Anonnay - miejsce pierwszego
lotu balonowego. Dzisiejszy lot miał być jednak odmienny od poprzednich. Po raz pierwszy miał polecieć
człowiek, a właściwie dwóch. Oni to mieli zdać relację
o tym, co się tam na górze dzieje.
Przygotowania były już ukończone. Pod umieszczonym na rusztowaniu balonem zapłonął ogień i pierwsze
podmuchy gorącego powietrza zaczęły wypełniać pozornie
bezładną kupę nawoskowanego jedwabiu. Obaj bracia wynalazcy, Joseph i Etienne, żywo krzątali się przy
ognisku, głośno wykrzykując instrukcje dla kilku
pomocników. Nie opodal, w sporym półkolu, zebrał się cały dwór królewski. Około trzystu osób, nie licząc
służby. W centrum owego półkola, na dwóch portatywnych
tronach podróżnych, spoczywał król Ludwik i jego małżonka, Maria Antoina. Właśnie zbliżyli się do nich dwaj
bohaterowie, którzy przed miesiącem wyrazili
gotowość wzięcia udziału w eksperymencie - współcześni Dedal i Ikar. Kawaler de Rozier był mocno blady, ale
trzymał się prosto i nadrabiał miną. Natomiast
markiz d'Arlandes drżał na całym ciele i z trudnością utrzymywał się na nogach. Kroplisty pot, spływając z
czoła, żłobił głębokie ścieżki wśród warstwy
okrywającego twarz pudru. Wyglądało to dość groteskowo, nic więc dziwnego, że damy z trudnością tłumiły
śmiech, kryjąc twarze za koronkowymi chusteczkami.
Król popatrzył na dygoczącego pioniera przestworzy z wyraźną dezaprobatą:
- Cóż to, markizie? Źle się czujesz? - zapytał, nie tając niesmaku.
- W samej rzeczy, Wasza Miłość, w samej rzeczy - wymamrotał d'Arlandes. - Niestrawność, przeklęta
niestrawność. Cierpię na to od wczoraj i obawiam się,
że nie jestem dziś zdolny do bohaterskich wyczynów. Może znajdzie się ktoś godniejszy ode mnie do wykonania
tak zaszczytnej misji.
- Nie przesadzaj, mój drogi. Kiedy zgłosiłeś się, zapewniałeś, że nic cię nie powstrzyma, by uczynić nazwisko
twego rodu sławnym. Myślę, że ty jesteś
najgodniejszy, n'est-ce pas? - król zwrócił się do otaczających do dworaków. Ci potaknęli ochoczo.
- Ale biegunka, Wasza Królewska Mość, biegunka - gorączkowo mówił markiz. - Proszę pomyśleć, czym grozi
biegunka tam, na wysokości. Mam wzgląd na Waszą
Wysokość i cały dwór. A wymioty? O, proszę, już mi niedobrze - i na dowód przycisnął do ust chusteczkę i
chrząkał przez nią niewyraźnie, imitując napad
mdłości. Król roześmiał się szczerze.
- Myślę, że nie będzie tak źle i zdołasz się jakoś powstrzymać. Nie mam serca pozbawiać cię tego, jak sam
wspomniałeś, zaszczytu. A ty, kawalerze, polecisz?
- spytał stojącego obok de Roziera.
- Jeżeli on poleci, to i ja - zabrzmiała dumna odpowiedź i kawaler de Rozier wyzywająco rozejrzał się dookoła.
- No to wszystko w porządku. Tubę macie? - Mamy.
- A tę składaną tyczkę?
- Jest w gondoli. Etienne przygotowal - odparł de Rozier. D'Arlandes nic nie mówił, tylko ocierał pot z czoła,
jeszcze bardziej rozmazując puder.
- A więc idźcie, bo Montgolfierowie już dają jakieś znaki zakończył posłuchanie król. D'Arlandes posłał
Ludwikowi jeszcze jedno błagalne spojrzenie,
ale widząc, że nic nie wskóra, odwrócił się i powlókł za de Rozierem. Uwaga zgromadzonych skupiła się teraz
na balonie, który całkowicie napełniony szarpał
się na uwięzi w słabych podmuchach wiatru. Do jego szczytu umocowana była sznurowa drabinka z
drewnianymi szczeblami. Dolny jej koniec przytwierdzony był
do brzegu gondoli. Na razie nie wiadomo było, czy się do czegoś przyda. Wszyscy mieli nadzieję, że jednak nie.
Joseph Montgolfier poganiał niecierpliwymi
gestami ręki obu śmiałków, którzy niemrawo gramolili się na rusztowanie. Z zapartym tchem śledzono ich
poczynania. Nieostrożny krok mógł się skończyć wpadnięciem
do ciągle płonącego ognia. Słychać było słabe okrzyki markiza, skarżącego się płaczliwie na gorąco. Wreszcie
szczęśliwie znaleźli się w gondoli. Etienne
nie czekając dłużej machnął ręką i liny zostały zwolnione. Balon zachybotał się lekko i powoli zaczął się
wznosić w powietrze. Z piersi obserwatorów wydarło
się westchnienie zachwytu. Olbrzymia kula, mieniąc się bielą w promieniach słońca, bezszelestnie pokonywała
kolejne metry wysokości. Wznosiła się coraz
to wyżej i wyżej, aż... stanęła. Mniej więcej na wysokości dwustu metrów.
- Sacrebleu - zaklął król i wyrwał z rąk stojącego obok marszałka dworu blaszaną tubę, jakiej się używa na
statkach dla wzmocnienia donośności głosu.
Skierował ją w kierunku zawisłego w bezruchu balonu i krzyknął:
- No i co?
Zza krawędzi wiklinowego kosza wychyliła się blada twarz kawalera de Rozier. Też przytknął do ust tubę i
odwrzasnął.
- Nic, stoi!!!
- To ja widzę! - zirytował się król. - Pytam, czy nie da rady wyżej?!!
- Nie bardzo!!! Ani drgnie!!!
Wśród zebranych na dole ludzi dały się słyszeć jęki zawodu, a markiz de Bellaux zaczął głośno dowodzić:
- Wiedziałem, mówiłem, a wy, niepoprawni optymiści, nie chcieliście mi wierzyć, że nic z tego nie będzie.
Musimy się pogodzić z naszą sytuacją, nic nam
innego nie pozostaje.
- Cisza!!! - ryknął król. Markiz de Bellaux przerwał w pół słowa i udając urażonego zaczął poprawiać coś przy
żabocie. Pozostali też umilkli i patrzyli,
jak do obojga królestwa podbiega Joseph Montgolfier i zdyszanym szeptem klaruje coś do ucha Ludwika.
Władca skinął potakująco i krzyknął przez tubę w stronę
balonu.
- Nie ma rady, któryś z was musi wleźć na drabinkę i sprawdzić, co się dzieje u samej góry!!!
- Który?!!
Król nie zastanawiał się długo.
- Markiz d'Arlandes!!!
- Dlaczego ja?! - jak diabeł z pudełka wyskoczyła na brzeg gondoli głowa markiza. - Mam lęk wysokości!
Nawet konno nie jeżdżę!!!
- Bo ciebie mniej szkoda, durniu - mruknął król do marszałka dworu. Ten zachichotał kurtuazyjnie.
- Bo taka jest moja wola!!!
- Nie wyjdę, choćbyście mnie pokroili na kawałki!!! - głowa markiza znikła.
- Świat na ciebie patrzy!!! - krzyczał król, porządnie już zdenerwowani.
- Niech patrzy! I tak nie wyjdę! Niech idzie de Rozier!
- Wyjdziesz i to już! Gardło mnie boli od krzyku! Ostrzegam cię!
- Bardzo przepraszam Waszą Królewską Mość, ale znowu mam mdłości!
- Odbiorę ci dzierżawę królewską!
Zapadła chwilowa, pełna napięcia cisza. Argument był poważny. Dzierżawa królewska, po przepuszczeniu przez
d'Arlandesa całego majątku, była jego jedynym
źródłem utrzymania. Po kilku sekundach usłyszano odpowiedź, wypowiedzianą drżącym, pełnym tragizmu
głosem.
- Dobrze, pójdę. Moja śmierć zaciąży na waszym sumieniu i markiz począł wygrzebywać się z gondoli. De
Rozier podał mu składaną tyczkę. D'Arlandes wetknął
ją za pazuchę i powoli, krok za krokiem, wspinał się po drabince. Publiczność wstrzymała dech. Przytknięto do
oczu lorgnons i z uwagą obserwowano poczynania
markiza. Gdy pokonał parę pierwszych stopni, coś z gwałtownym świstem przecięło powietrze i upadło u stóp
Marii Antoniny. Królowa rzuciła się na tronie
i zapiszczała z przestrachu. Otaczające ją damy również podniosły rwetes i przepychając się przez siebie,
usiłowały się cofnąć jak najdalej. Jedynie stojący
między kobietami hrabia Forche nie stracił przytomności umysłu i nie okazał lęku. Podbiegł do tajemniczego
przedmiotu, podniósł go z ziemi, obejrzał, wybuchnął
krótkim śmiechem i podał królowi. Był to czarny, dobrze już podniszczony safianowy trzewik, zaopatrzony w
imponującą, ozdobną klamrę. Równocześnie z góry
dobiegł rozdzierający serce krzyk.
- Buuuut mi zleciaaaał!!!
- Bałwan! - zgrzytnął zębami król i odkrzyknął przez tubę: - Właź dalej! - I markiz posłuszny rozkazowi,
powędrował wyżej. Gdy znalazł się w połowie
drogi, balon zaczął tracić stabilność. Gondola podjechała w górę, a d'Arlandes szybko oplótł drabinkę nogami i
wrzasnął rozpaczliwie:
- Boże, miej mnie w swojej opiece!
De Roziera nie było widać, widocznie kucnął w gondoli i też się modlił o swój los. Markiz darł się dalej:
- Wyżej nie wchodzę, przysięgam na moją matkę.
- Wygląda na to, że rzeczywiście nie da rady - mruknął Ludwik.
- Teraz niech pan zbada tyczką!!! - włączył się Joseph Montgolfier.
D'Arlandes skinął głową, czego z dołu nie było widać, i mozolnie, jedną ręką, zaczął wyciągać spod kamizeli
tyczkę. Było to kilka zaopatrzonych w mosiężne
skuwki drążków, dających się składać jak bambusowa wędka. Markiz składał ją powoli, pomagając sobie
zębami. Złożona tyczka osiągnęła długość około trzech
metrów. Złapał ją za jeden koniec, drugi unosząc ku górze. Westchnął z rozczarowaniem, gdy napotkał opór.
- No i co? - doleciało z dołu królewskie pytanie.
- Niestety!!! Sufit!!! - Drapał czubkiem drąga po rozciągającej się nad nim płaszczyźnie. - Farba trochę odłazi,
ale pomalowany bardzo ładnie! Ciekawe,
jak to jest zrobione, że wieczorem ciemnieje! I skąd gwiazdy?!!
Stojących na ziemi nie interesowały jego dociekliwe wypowiedzi. W zupełności wystarczyła im wiadomość, że
świat od góry też jest zamknięty. De Bellaux
triumfował: "A nie mówiłem, a nie mówiłem?" - jego tenorek wdzierał się w uszy i drażnił bębenki niczym palec
chirurga grzebiący w otwartej ranie. Raną
tą była bolesna świadomość uwięzienia w obszernej bądź co bądź, ale jednak klatce. Rozchodzili się, nie
odzywając się do siebie ani słowem. Król pozostał
na miejscu. Wsparł czoło na dłoniach i dumał. Ostatnia jego szansa przepadła. Dobra wiadomość z pola pod
Anonnay mogłaby rozładować niebezpieczne nastroje,
które ostatnio zapanowały w społeczeństwie, i przyhamować toczące się już koła rewolucji. A tu nic.
- Taaak - zamruczał do siebie król i popatrzył na siedzącą sztywno obok Marię Antoninę. - Przyjdzie dać nasze
monarsze głowy pod gilotynę.
Znów się zamyślił i smętnym okiem patrzył. na łąkę, która stała się cmentarzem wygasłych raz na zawsze
nadziei. Nad nią, niczym memento, unosiły się
jeszcze radosne słowa markiza de Bellaux. - Prze-po-wia-da-łem!!!
V
O przebiegu eksperymentu w Anonnay dowiedział się wkrótce cały świat. Pocztą pantoflową oczywiście, bo -
podobnie jak w przypadku Kolumba - oficjalnie
o ścianach i suficie nic się nie mówiło. Fakt jednak pozostawał faktem. Nie zmieniły jego istoty późniejsze
odkrycia, dokonane również za, pomocą balonów,
mówiące, że sufit zawieszony jest na zmiennych wysokościach. Niekiedy wyżej, czasami niżej. Grunt, że był. Z
biegiem czasu zrobiło się jeszcze ciaśniej.
Oto bowiem nie dało się odkryć Antarktydy - Bellingshausen wrócił z kwitkiem. Wcześniej jeszcze na próżno
obijano się o ściany, bezskutecznie poszukując
Australii. Po pierwszych lotach braci Wrightów późniejszych lotów już nie było. Nie można zbudować
samolotów poruszających się na tak małych wysokościach.
Jedynym zyskiem był łagodniejszy przebieg wojen, chociaż wielcy wodzowie bardzo się smucili brakiem tak
spektakularnych bombardowań z powietrza. Okazało
się też, że i z górami jest nie wszystko w porządku. Alpiniści mogli wspinać się tylko do pewnego punktu. Na
trudnej do przewidzenia wysokości stoki gór
przecinał nagle sufit i strudzonym wspinaczom pozostawało tylko podziwianie wymalowanego na nim
wierzchołka. Jak żywy - mówili potem i ogarnięci frustracją
pili na umór w górskich schroniskach.
Zagadki mnożyły się jak karaluchy w nie sprzątanej rzeźni. Skąd słońce, skąd świeże powietrze, dlaczego
gwiazdy i chmury przesuwają się po sklepieniu
niebieskim (wszystkich przytłaczała trafność tego określenia - sklepienie!)? Struktura ścian opierała się
wszelkim, coraz to nowocześniejszym technikom
badawczym. Ścian nie udało się nadgryźć. Niekiedy tylko w bardziej zniszczonych miejscach można było
zeskrobać odrobinę farby. Była kwaso- i zasadoodporna
i nie dawała się rozłożyć na czynniki pierwsze. A cóż dopiero mówić o ćwieku, jakiego zabił uczonym
zwyczajny atom?
Powinien dać się rozbić - a nie chciał! Fizyka jądrowa legła w gruzach, a z Einsteinem nikt nie miał ochoty
gadać. Sytuacja stała się rozpaczliwa. Wrzód
wzbierał i wzbierał przez wieki, aż w końcu musiał pęknąć.
I pękł.
VI
Cóż to była za akcja!
Od czasu, gdy zdecydowano się zedrzeć zasłonę milczenia okrywającą największą tajemnic świata, ludzie
poczuli się zjednoczeni. Zespoliło ich wspólne
dążenie do rozwikłania zagadki. Po telewizyjnym wystąpieniu sekretarza generalnego ONZ, który jako pierwszy
ogłosił wszem i wobec, że świat nie jest taki,
jaki być powinien, wszczęto gorączkowe działania mające na celu wyjaśnienie przyczyn obecności ścian i sufitu.
Wszelkie inne problemy ludzkiej społeczności
zostały zepchnięte na dalszy plan. Ponieważ jednak wszystkie naukowe metody zawiodły, zdecydowano się na
inne podejście. Absolutnie nienaukowe.
Ściany niewątpliwie były tworem sztucznym. Ktoś je musiał zbudować. Kto i po co - nie wiadomo. Należało
owej tajemniczej istocie zadać pytanie: co to
wszystko znaczy? Ba, ale w jaki sposób? Nadawanie tego pytania na wszystkich długościach fal radiowych nie
przyniosło żadnego rezultatu. Te przeklęte mury
ekranowały, czy co? A może ten "ktoś" po prostu nie słuchał radia? Pozostawało wyjście ostateczne, choć
śmieszne. Zadać pytanie ustnie, i to możliwie jak
najgłośniej. Zmobilizowano całe rzesze rozmaitych dźwiękowców i specjalistów od nagłośnienia, akustyków,
elektroników i elektryków. Na placach miast setki
ekip ustawiały rzędy głośników, megafonów, kolumn o monstrualnych rozmiarach i niewyobrażalnej mocy.
Przygotowania trwały w sumie pół roku.
Wyznaczono termin: 2 kwietnia 1994. Ustalono, że oprócz przekazania pytania przez aparaturę nagłaśniającą
krzyczeć będą wszyscy, na wypadek, gdyby to
całe techniczne oprzyrządowanie okazało się niewystarczające. Musiało być maksymalnie głośno, była to
bowiem ostatnia szansa uzyskania odpowiedzi na dręczącą
ludzkość zagadkę. Pozostawała kwestia wyboru języka, w jakim miało zostać zadane pytanie. Dyskusja na
forum ONZ była burzliwa. Wydawało się, że o ten kamień
niezgody rozbije się całe porozumienie. Kraje śródziemnomorskie optowały za łaciną, z kolei Chińczycy mieli
przytłaczającą przewagę liczebną i upierali
się przy chińskim, Afryka zaś proponowała suahili, co nie było pozbawione słuszności z powodu olśniewającej
wprost łatwości wysławiania się w tym języku.
Ze względów prestiżowych nie chciała ustąpić Wielka Brytania, jako że angielski był językiem
najpopularniejszym w sferach urzędowych i handlowych. W grę
wchodziła również Francja francuskim tradycyjnie posługiwali się dyplomaci. Pozostało losowanie. Fortuna
okazała się być figlarna i szczęście uśmiechnęło
się do języka jenisej-ostiackiego. Chińczycy byli usatysfakcjonowani, należał on bowiem do grupy narzeczy
chińsko-tybetańskich. Reszta świata nie ukrywała
niezadowolenia. Sarkaniom i utyskiwaniom nie było końca. Kto to zrozumie, nikt tego nie wymówi, trzeba by
chyba pójść do logopedy - takie komentarze powtarzały
się w prasie niemal codziennie. Trudno jednak dyskutować z losem. Wszystkie środki masowego przekazu
rozprowadziły po świecie treść pytania zapisaną w
formie fonetycznej. Od przedszkolaków do starców wszyscy uczyli się prawidłowej wymowy krótkiego zdania
w egzotycznym języku. Brzmiało ono po prostu: Co
to wszystko ma znaczyć?: Uznano, że będzie to najodpowiedniejsza forma wyrażania dezaprobaty wobec
absurdalnej struktury świata.
2 kwietnia 1994 roku w południe czasu środkowoeuropejskiego cała ludność wyległa na ulice i zebrała się w
centralnych punktach swoich miejscowości, na
placach, placykach, rynkach i skrzyżowaniach głównych arterii, wszędzie tam, gdzie była ustawiona aparatura
nagłaśniająca i mikrofony. Wystawiono też monitory
transmitujące obraz, z centrum dowodzenia, czyli auli siedziby ONZ. Zgromadzili się tam delegaci wszystkich
państw z sekretarzem ONZ i nuncjuszem na czele.
VII
Zbliżała się godzina dwunasta. Sekretarz generalny ONZ, Karl Jensen, zbliżył się do mikrofonu. Na
otaczających go kamerach telewizyjnych zapaliły się
czerwone lampki. Chrząknął dyskretnie i powiedział:
- Przypominam jeszcze raz. Na moje "trzy, cztery" wszyscy krzyczymy: "Co to wszystko ma znaczyć?" równo w
takt metronomu, którego tykanie już słyszycie
- stuknął palcem w staroświecki przyrząd stojący przed nim na blacie mównicy. - Czy macie koreczki?
Równocześnie z początkiem krzyku włóżcie je do uszu.
Od dłuższego czasu zniknęła z handlu wata. Wykorzystano ją bowiem do produkcji koreczków, które miały
uchronić ludzi przed niechybnym ogłuchnięciem.
Nikt nie wiedział i nie potrafił przewidzieć, jakie natężenie osiągnie hałas wywołany totalnym wrzaskiem.
Kurt Jensen ze skupieniem obserwował sekundnik zegara wiszącego nad jego głową. Czas wlókł się
nieubłaganie...
Aż wreszcie!
- Trzy, cztery!!!
- CO TO WSZYSTKO MA ZNACZY!!!!!!! - wyrecytował chórem cały gatunek Homo sapiens. Rozpętała się
apokalipsa. Niczym od ryku trąb jerychońskich waliły
się domy, pękały mury, drżał grunt pod stopami. Szczęściem trwało to tylko chwilę. Po wyjęciu zatyczek z uszu
zapanowała martwa cisza. Wszyscy zamarli
i w milczeniu oczekiwali odpowiedzi. Mijały sekundy i kiedy wydawało się już, że cały wysiłek poszedł na
marne, niespodziewanie rozbrzmiał GŁOS. Był donośny
i przejmujący do głębi. Przenikał ciała i chwytał za serce. Gromem przetoczywszy się w powietrzu zniknął
gdzieś w dali, by powrócić pojedynczym echem.
Wrażenie było ogromne. Nuncjusz papieski z krzykiem: "Pan przemówił" rzucił się na podłogę i legł na niej
krzyżem. Inni stali w bezruchu i obawiali się
drgnąć, porażeni mocą GŁOSU. Wymówił on jedno jedyne słowo i zadziwiające było, że nikt tego nie
zrozumiał. Albo prawie nikt. Pierwszy w auli ONZ oprzytomniał
poseł angielski.
- Rady boskie! Co on powiedział?! - zaskrzeczał ochryple. Zaschło mu w gardle i z trudem wydobył z siebie te
słowa.
- Przecież to jasne - z przekąsem stwierdził sekretarz. Odpowiedział po jenisej-ostiacku! Tłumacz, gdzie jest
tłumacz? Wśród dyplomatów wszczął się ruch
i po krótkiej szamotaninie wypchnięto naprzód małego zasuszonego Chińczyka w szarej bluzie. Ten pokłonił się
nisko i po wyprostowaniu wymamrotał coś bezdźwięcznie.
- Do mikrofonu! Cały świat musi usłyszeć! - padły zniecierpliwione okrzyki.
Chińczyk podszedł do mikrofonu, jeszcze raz się ukłonił i wyszeptał nieśmiało niezgrabną angielszczyzną:
- On powiedział: "Przepraszam" - znowu ukłon. Konsternacja była ogólna, lecz po chwili utonęła w powszechnej
wrzawie. Kto przeprasza, za co, co należy
przez to rozumieć, trzeba zapytać jeszcze raz!!! - krzyczano w siedzibie ONZ, krzyczano na placach i placykach,
rynkach i wszędzie tam, gdzie skupiono
się, by zadać historyczne pytanie. Jensen na próżno usiłował stłumić ten nagły rozgardiasz. Sytuację wykorzystał
nuncjusz papieski. Zerwał się gwałtownie
z podłogi, podbiegł do mównicy i uchwyciwszy się oburącz mikrofonu począł krzyczeć nienaturalnie wysokim,
rozpalonym z emocji głosem. Po angielsku. Jego
słowa popłynęły w świat za pośrednictwem sieci telewizyjnej i radiowej, rozbrzmiały w milionach głośników i
kolumn, dokonując tego, czego nie zdołał uczynić
Jensen. Ludzie uspokoili się, ucichli i z natężeniem słuchali wypowiedzi duchownego.
- Panie nasz, Boże w trójcy jedyny, racz nam wybaczyć w łaskawości Twojej, że ośmieliliśmy się zakłócić Twój
spokój naszymi niegodnymi, ziemskimi sprawami.
Przebacz nam grzeszny zamiar wyjaśniania wyroków boskich, bośmy ślepi, daruj nam naszą pychę.
- Przepraszam! - ozwał się znowu z góry nieziemski glos; tym razem łagodny i delikatny, a jednak słyszalny
przez wszystkich. - Czy nie mógłbym porozmawiać
z kimś mniej egzaltowanym? Jego słowa są trochę niejasne...
Nuncjusz zdumiał się, ręce opadły mu bezwładnie wzdłuż ciała. Bezwolnie dał się odprowadzić na bok dwóm
barczystym porządkowym. Wzrok obecnych w auli
spoczął na sekretarzu generalnym. On miał być tym wybranym, który podejmie dalsze rozmowy. Jensen był
człowiekiem śmiałym; znanym ze swej bezkompromisowości,
teraz jednak zawahał się. Poczuł na swoich barkach ciężar odpowiedzialności za dalsze losy świata. Niemal
namacalnie przykuwało go do ziemi spojrzenie
spoczywających na nim oczu. Przemógł się w końcu i zbliżył do mikrofonu. Parę razy otworzył usta, nie
wiedząc co powiedzieć. Przynaglany błagalnym wzrokiem
obecnych na sali i miliardów wpatrujących się w monitory, wykrztusił z siebie pierwsze słowa. Kubek w kubek
podobne do słów jego poprzednika: - Panie nasz,
Boże...
- Wolałbym, żebyście mnie tak nie nazywali. Słowo "Bóg" ma dla was zbyt duży ładunek emocjonalny i jest
całkowicie nietrafne. To prawda, że was stworzyłem,
jednak przypisywanie mi atrybutów boskości jest błędem. Nazywajcie mnie po prostu "Stwórcą". Nie, też źle.
Najlepiej mów do mnie "Twórco" - przerwano sekretarzowi
z góry.
Jensen głośno przełknął ślinę i odezwał się znowu.
- Za co nas przepraszasz, Twórco?
- Za to całe zamieszanie, którego jestem przyczyną. Za wasze niezadowolenie z istniejącego porządku i
zdziwienie na widok odkrytych anomalii - wyjaśnił
głos tonem tak łagodnym, jakby się zwracał do dziecka. Mówił po angielsku. Dla wszystkich stało się jasne, że
odpowiada w języku, w jakim zadano pytanie.
Tłumacze we wszystkich krajach gorączkowo przekładali tekst wypowiedzi na swoje języki i na bieżąco
przekazywali w eter. Cała ludzka społeczność słuchała
w skupieniu, starając się nie uronić żadnego wyrazu.
- Czy mógłbyś nam wytłumaczyć naszą nieprawdopodobną sytuację i wyjaśnić powód istnienia ścian? -
kontynuował Jensen. Zdołał się opanować i był już całkowicie
spokojny.
- Oczywiście. Jestem wam to winien. Wasz świat i wy sami jesteście po prostu prototypem.
- Czym? - sekretarz nie zdołał ukryć zdziwienia. Sala zaszemrała.
- Prototypem. Zamierzałem zbudować świat. Wymyśliłem jego strukturę, wygląd, zaprojektowałem historię i
kosmogonię, zaprogramowałem języki, jakimi mają
się porozumiewać jego mieszkańcy. Musiałem jednak dokonać próby. Dlatego stworzyłem was i otoczenie, w
którym żyjecie. Ponieważ miała być to tylko próba,
wykonałem ją w mniejszej skali. Przepraszam, źle się wyraziłem. Skala jest ta sama. Zmniejszyłem tylko zakres
waszego świata i stąd te ściany. I sufit.
Obserwowałem was jakiś czas i kiedy przekonałem się, że to, co zamierzyłem, będzie działać, zbudowałem
świat właściwy. Już funkcjonuje. I wy, i oni jesteście
zaprogramowani w podobny sposób, istnieje jednak pewien margines swobody. Dlatego wasza i ich historia
różnią się minimalnie.
- Mój Boże! - wyrwało się Jensenowi. - Jak tak można? To niedopuszczalne i nieludzkie!
- A skąd to oburzenie! - Twórca był lekko urażony. - Czego ode mnie chcesz? Nie zapominaj, że gdyby nie ja, to
w ogóle byście nie istnieli! Ja tylko
rozstrzygnąłem za was dręczący ludzi problem "być albo nie być". Uznałem, że lepiej być!
- I żyć jak zwierzęta w klatce!!! - podniósł głos sekretarz. Gdzie Ameryka i Antarktyda? Gdzie inne lądy? Nie
możemy się stąd nigdzie ruszyć!
- Albo to wam źle bez Ameryki? Po co wam Antarktyda? Tam zimno!
- Mogłeś świat uczynić lepszym, a nas szczęśliwszymi!! ! Jensen już krzyczał. - Jesteś przecież wszechmocny!!!
- Błąd w rozumowaniu. Myślisz jak stół o stolarzu. "Skora mnie stworzył, to jest wszechnocny". Stolarz nie jest
wszechmocny, on tylko zbudował stół.
Ja tylko zbudowałem was.
- To nie jest świat, tylko półświatek!
- Pomijając pejoratywne znaczenie tego słowa, jest w tym sformułowaniu pewna doza słuszności, ale nie ma się
o co obrażać. - Nie wykręcaj się!!! - Jensen
machał rękami i widać było, jak się poci. - Mogłeś stworzyć nas szczęśliwymi, a nie uczyniłeś tego!!!
- A czyn jest szczęście? Podobnie jak nie ma plusa bez minusa, tak nie ma radości bez troski. Skąd mógłbyś
wiedzieć, że jesteś szczęśliwy, Wprzódy nie
zaznawszy nieszczęścia? Konieczny jest punkt odniesienia.
- To sofistyka!!! - Jensen aż poczerwieniał. - Demagogia do potęgi. Zamknąłeś nas w klatce! Te ściany w
obłoki! Jarmarczna iluzja!!!
- Wolałbyś, żeby były pomalowane na czarno? Z pewnością nie. Muszę cię też pocieszyć, że w tamtym,
obszerniejszym świecie, również nie wszystko jest
rzeczywiste. Tamci ludzie nawet się nie spodziewają, jak duża część z tego, co ich otacza, jest iluzją. I nigdy się
tego nie dowiedzą - głos Twórcy wprost
emanował cierpliwością i spokojem.
- I co teraz? Jak mamy dalej żyć ze świadomością uwięzienia? - Tak jak poprzednio. Macie tu jak u Pana Boga
za piecem, co jest w dużym stopniu prawdą.
W moim laboratorium stoicie na półce obok grzejnika. Proponuję wam trzy razy S. Samorządność,
samofinansowanie i tak dalej. Nie będę się wtrącał w wasze
sprawy.
- Zaraz, zaraz - krzyczał Jensen. - A co mają zrobić wszyscy wierzący, kiedy nagle znika Bóg? Do kogo się mają
teraz zwracać, do kogo modlić? Zabierasz
im wiarę!
- Och, kogoś tam sobie znajdziecie. W tych sprawach macie niebywałą inwencję. A teraz, przepraszam, wzywają
mnie już moje sprawy. Buduję nowe światy
i mam moc roboty.
- Chwileczkę! - sekretarz chwycił mikrofon i przysunął go do ust. - A kim ty właściwie jesteś?
- Twórcą... tylko twórcą... - głos cichł i zanikał, by umilknąć zupełnie. Próby ponownego wywołania go spaliły
na panewce. Nie odezwał się już nigdy
więcej.
VIII
Taaak... Przyszło nam się pogodzić z faktami. Żyjemy jak poprzednio, pracujemy, płodzimy dzieci. O ścianach
już się nie mówi. Po co rozdrapywać rany,
kiedy zaradzić na nie nie można. Czasem tylko nawiedza nas natrętna myśl. Tamtym, na owym drugim świecie,
to dopiero musi być dobrze. Jacy oni muszą być
szczęśliwi, jacy szczęśliwi!