Babula Grzegorz - Głupiemu radość

Szczegóły
Tytuł Babula Grzegorz - Głupiemu radość
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Babula Grzegorz - Głupiemu radość PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Babula Grzegorz - Głupiemu radość PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Babula Grzegorz - Głupiemu radość - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Grzegorz Babula A To Mistyka Głupiemu radość Głupiemu radość (mądremu biada) I ...a nie było to takie oczywiste.; Początkowo bowiem nie zwracano na to uwagi. Pierwotne objawy miały charakter wybitnie incydentalny i nie powodowały skutków w skali ogólnospołecznej. Nikt nie usiłował powiązać z sobą pojedynczych przypadków; do tego stopnia nie wydawały się groźne. Bagatelizowaniu sprawy sprzyjało też ogromne rozproszenie zajść po całej powierzchni globu. W ten sposób nie rozpoczęła, się dotychczas żadna epidemia, a tak trzeba było traktować to zjawisko. Wkrótce zresztą przerodziło się w epidemię, a można nawet powiedzieć, że w pandemonium. Gdzież szukać początków? Było ich tyle, ilu ludzi jest na świecie. Pierwsze wypadki miały miejsce w środowiskach akademickich, punktach zapalnych - zważywszy specyfikę zjawiska. Były też dość spektakularne, jako że występowały u naukowców o dość znaczącym dorobku nierzadko laureatów Nagrody Nobla. Niektórzy powiadają, że pierwszy był profesor Hromatka z uniwersytetu w Letto. To prawda, że jego przypadek był szeroko komentowany. Zaważył na tym autorytet profesora i jego dokonania w dziedzinie konchologii; Słonecznego kwietniowego poranka profesor Hromatka prowadził wykład pod tytułem "Obunerwce a muszlowce. Antagonizm wymuszony". Salę wypełniał tłum słuchaczy, Na wykłady tego wybitnego naukowca przybywano nawet z innych uniwersytetów niekiedy bardzo odległych. Wykład sam w sobie był nudny. Stanowił nieciekawą wyliczankę danych statystycznych i nie opublikowanych jeszcze wyników ostatnich badań, tyczących zależności między liczbą kolców muszlowych a ilością opadów atmosferycznych na terenach występowania danego mięczaka. Poznanie tych wyników dawało słuchaczom poczucie przynależności do czołówki światowej nauki, do pionierów wyrywających Matce Naturze jej najskrytsze tajemnice. Nie dziwiła też obecność na sali licznych dziennikarzy reprezentujących czasopisma popularnonaukowe. Profesor Hromatka prowadził wykład monotonnym, pozbawionym emocji głosem, od czasu do czasu wypisując niektóre istotniejsze dane na dużej czarnej tablicy stojącej skosem pod oknem auli. Panującą ciszę mącił tylko szmer długopisów skrobiących pracowicie po kartkach i skrzypienie nowych butów profesora, lubiącego się przechadzać podczas przemawiania. W pewnym momencie wykładowca urwał nagle w środku zdania: Słuchacze podnieśli głowy. Zamarli w oczekiwaniu na dalszy ciąg. Ale milczenie przedłużało się. Hromatka stał tyłem do sali, z jedną ręką, w której zaciskał kredę, uniesioną do góry i opartą na tablicy. Mijały sekundy, a on wciąż milczał. Ni stąd, ni zowąd pojawiło się napięcie: Wreszcie stojący w bezruchu profesor rozgniótł gwałtownym ruchem kredę na tablicy i powiedział, wciąż odwrócony plecami - Nie będę dalej mówił! Konsternacja była ogólna. Treść tego oświadczenia stanowiła tak duże zaskoczenie, że nie do wszystkich dotarła. Ktoś siedzący z przodu zapytał niepewnym głosem: - Słucham? - Nie będę dalej mówił! - podniósł nieco głos profesor: - Czy coś się stało? - z krzesła wstał jeden z asystentów. - Nic się nie stało, nie będę dalej mówił!!! - rozdrażnił się Hromatka i założywszy ręce na plecach, odsunął się od tablicy, podszedł do okna i stanąwszy przed nim zapatrzył się na krajobraz za szybą. - Czy pan się źle czuje? - pytał dalej asystent. - Odczep się! - warknięcie. Skonfundowany asystent opadł na krzesło i rozejrzał się wkoło bezradnie. Rozłożył ręce, wyrażając tym całkowite niezrozumienie dziwacznej sytuacji. - Może zawołać lekarza? - zaszeptała któraś z dziewcząt. - Jeszcze czego! Kto się ośmieli wezwać lekarza, tego na mordę wyrzucę z semestru! - profesor odwrócił się od okna i rozwścieczonym wzrokiem potoczył po sali. Wszyscy skulili się na swych miejscach, wyczuwając realność tej groźby. Zapadła cisza. Hromatka, gotowy niczym Zeus rzucać pioruny, stał chwilę nieruchomo, szerząc grozę swym wyglądem, w którym najbardziej rzucały się w oczy najeżone jak u drapieżnego ptaka brwi. Potem coś w nim sflaczało, przygarbił się, ramiona opadły mu jak u starca. Machnął ręką i powiedział: - A niech to wszyscy diabli! - w tym okrzyku brzmiało zdziwienie. Zaczął chodzić, jak to miał w zwyczaju, od okna do drzwi i mamrotał pod nosem jakieś słowa. Zebrani wytężyli słuch. - Morula, blastula... przecież to się rymuje, nigdy tego nie zauważyłem - zachichotał nagle, przeszedł parę kroków i zatrzymał się, jakby olśniony niebywałą myślą. - Do tego jest jeszcze rym "koszula" - oznajmił stanowczo. Sala zaszemrała. Profesor pomaszerował ponownie w poprzek auli, znów się zatrzymał i włożywszy palec do ust zastanawiał się na głos: - Dlaczego konchologia do tej pory nie zajmowała się muszlami klozetowymi? Przecież jest to bądź co bądź nauka o muszlach! A koncertowe? Taaak, trzeba o tym pomyśleć. Chwileczkę - oskarżycielskim gestem wyciągnął palec w kierunku zmartwionych słuchaczy i zapytał; - Do czego służy poniedziałek? Nie było odważnego do udzielenia odpowiedzi. - Nikt mi na to nie odpowie, nie odpowie... - zanucił Hronatka powędrował dalej, mrucząc do siebie: - Czy sztuka jest jedna; czy też liczy się na sztuki? Co na to artyści? - On oszalał! - wrzasnął triumfalnie asystent. - Mówiłem, żeby wezwać lekarza! - To ja mówiłam! - zaprotestowała dziewczyna z pierwszego rzędu. - Nieważne! - asystent był wyraźnie z siebie dumny. - Szybko, niech ktoś pobiegnie! Jak było do przewidzenia, wszyscy rzucili się do drzwi, nie zwracając więcej uwagi na spacerującego i rozmawiającego ze swymi myślami profesora. Mógł się okazać niebezpieczny, stąd: ten pośpiech. W popłochu porzucano skrypty i zeszyty, byle prędzej znaleźć się przy wyjściu. Wykładowca zdawał się nie dostrzegać całego tego zamieszania. Był zajęty roztrząsaniem, zagadnienia, dlaczego, jak był mały, to był mały? Wiadomość o zajściu podczas prelekcji Hromatki rozeszła się błyskawicznie. Dziennikarze obecni na wykładzie z miejsca pobiegli do dalekopisów, by informacja dotarła czym prędzej do ich macierzystych redakcji. Reprezentowali co prawda czasopisma naukowe, jednak to zdarzenie obudziło drzemiącą w każdym z nich żyłkę łowcy sensacji, nieuchronne dziedzictwo Egona Kischa. A było o czym pisać. "Wybitny uczony traci zmysły!", "Co dalej ze światową konchologią?", "Bolesna strata dla nauki" - tak zapewne brzmiałyby gazetowe tytuły, gdyby nie to, co nastąpiło później. Nie starczyłoby miejsca na łamach dla podobnych nagłówków. A najzabawniejsze było to, że profesor wcale zmysłów nie stracił. Stało się coś o wiele groźniejszego. Lekarza szybko znaleziono. Do sali numer 6 przyprowadzili go asystent i dziewczyna z pierwszego rzędu. Pod drzwiami kłębił się już rozgorączkowany, żądny sensacji tłum. Co szczęśliwsi zaglądali do środka przez szparę przy futrynie. Pozostali nasłuchiwali, czy z wnętrza nie dobiegną odgłosy łamania sprzętów, rozbijania doniczek i inne, charakterystyczne dla wariactwa dźwięki. Wszyscy szybko się rozczarowali: Domniemany szaleniec sprawiał zawód. Zachowywał się nadzwyczaj spokojnie. Ciągle spacerował po sali, zadając na głos najrozmaitsze pytania, bardzo dziwne i jednocześnie oszałamiająco proste. Jak czteroletnie dziecko. - Co to jest autobus? - Kiedy ostatni raz jadłem makaron? - Gdzie ja kupiłem te zielone skarpety? - Być albo nie być? - po tym ostatnim krzyknął nagle nieco głośniej, olśniony odkryciem: - Przecież; to wcale nie jest pytanie, tylko alternatywa! - po czym zniżył głos, zmitygowany: - Zaraz, zaraz, a co to jest: alternatywa? Wyglądało na to, że drąży go żądza wiedzy. - Niewątpliwie coś mu jest - powiedział niepewnie wepchnięty do środka lekarz: Nie ośmielił się zbliżyć do tkniętego zaćmieniem umysłu Hromatki i stał parę kroków od niego, ściskając pod pachą torbę z medykamentami. - Ale co? - pytał chór zaciekawionych głosów. - Nieee wieeem - wystękał doktor. - Nic nie wiem. Wiem, że nic nie wiem. Co ja tu robię? - O mój Boże, następny - wyszeptała zbielałymi wargami dziewczyna z pierwszego rzędu. - To chyba jest zaraźliwe! - rozległy się liczne okrzyki. Trzeba ich szybko odizolować! Zamknijmy ich na razie w tej sali Rada wydała się słuszna. Zatrzaśnięto drzwi i zastanawiano się co robić dalej. - A my? - zapytał jeden ze studentów, prymus o krótko strzyżonej czuprynie. - Co będzie z nami? Też stykaliśmy się z profesorem... Brutalna rzeczywistość tego stwierdzenia wstrząsnęła zebranym na korytarzu tłumem. Na moment ucichł gwar rozmów. Rzeczywiście, oni również byli narażeni na ryzyko infekcji, skoro bowiem lekarz, po tak krótkim czasie... Grobową ciszę przerwał odgłos zbliżających się kroków. Korytarzem biegł, powiewając rozchylonymi połami laboratoryjnego kitla, docent Tumor. Trudno było zrozumieć, co wykrzykiwał, gdyż pochodził z Albanii i wydobywał z siebie zdania w ojczystym języku:. Poza nim nie było na uniwersytecie nikogo, kto by znał albański. Wyglądał na wzburzonego. Musiało się mu przytrafić coś niesłychanego, gdyż przemknął obok zgromadzenia nie, poświęcając mu jednego spojrzenia. Przez umysły obserwujących go osób przebiegło straszliwe podejrzenie. Trafne. Epidemia zatoczyła szerszy krąg i objęła dalsze rejony uczelni. Kolejną ofiarą był Tumor. II Rzeczywistość okazała się o wiele bardziej przerażająca, niż się początkowo wydawało. Uniwersytet w Letto nie był osamotniony. Podobne wypadki zaczęły się mnożyć na całym świecie nieomal w tym samym czasie. Na Akademii Medycznej, w Piecowie powszechny lęk wzbudziło zachowanie doktora Horego. Wpadł on jak burza do biblioteki, krzycząc od progu: - Rany boskie, co powoduje nagwożdżenie? Rzucił się ku półkom z książkami i jął przebierać wśród tomów, spychając niepotrzebne wprost na podłogę. Nikt z obecnych na sali nie ośmielił się przeszkodzić mu w tym dziele zniszczenia. Przewertowawszy kilkadziesiąt woluminów i spuściwszy je na posadzkę, doktor Hory znalazł wreszcie upragnioną informację i wołając: - Już wiem! Nagwożdżenie powoduje kulawiznę! - upadł zemdlony. Ocucony stęchłą wodą z wazonu z zeschłym tulipanem, który od lat zdobił parapet jedynego bibliotecznego okna, nieszczęsny naukowiec wyrzucił z siebie serię pytań. Wykazywał nieprawdopodobną wręcz dociekliwość, przy czym najbardziej interesowały go takie skomplikowane zagadnienia, jak: - Kto to jest Syberia? - Co komu z wątroby? - Ile mil jest z Leningradu do Petersburga? - Kto to taki: ptaki? Ożywił się przy tym znacznie i usiłował wydobyć odpowiedzi z otaczających go gapiów za pomocą pociągania za rękawy. Spowodował tym tylko to, że utworzył się wokół niego spory pas pustej przestrzeni. Kręcił się pośrodku tej ochronnej strefy, jęcząc żałośnie: - Dlaczego nikt mi nie chce powiedzieć? Litości, ja muszę się dowiedzieć! Ludzie poczuli się zakłopotani i pospuszczali oczy, starając się na niego nie patrzeć. Doktor Hory znany był dotychczas jako uosobienie zdrowego rozsądku i trzeźwej rozwagi. Nie pojmowano, co też mogło go doprowadzić do podobnego stanu. Zdziwienie to znikło po paru minutach, gdy poczta pantoflowa doniosła o zaburzeniach umysłowych u przeszło połowy zatrudnionych na uniwersytecie wykładowców. Wkrótce potem środki powszechnego przekazu przekazały wieść o tajemniczej chorobie atakującej luminarzy nauki na każdej długości i szerokości geograficznej. Objawy miały podobną charakterystykę, różniły się tylko stopniem nasilenia. Oprócz przypadków kompletnej demencji zdarzały się również lekkie zaburzenia, polegające głównie na utracie pamięci. Uczeni zapominali o rzeczach najrozmaitszych, poczynając od wiedzy fachowej, a kończąc na danych osobistych. Zaobserwowano; że proces chorobowy nie polegał na jednorazowej amnezji, lecz powoli nasilał się, doprowadzając w konsekwencji aż do atrofii zdolności mówienia: Stopniowo epidemia zataczała coraz szersze kręgi. Ograniczona początkowo do ośrodków uniwersyteckich (z czego wysnuta słuszny wniosek, że schorzenie to atakuje w pierwszej kolejności ludzi o największych zasobach wiadomości), objęła po paru tygodniach całe społeczeństwo. Ogólnie uważano, że chorobę wywołało obowiązujące na świecie od wielu lat powszechne wyższe wykształcenie. Zapanowała panika. Lekarstwa nie było. Lekarze bezradnie rozkładali ręce. Przez chwilę zamigotała iskierka nadziei, gdy ze Szwecji dotarła wiadomość, że profesor Skond Tensvond odkrył wreszcie etiologię zagadkowej zarazy. Miliony telewidzów, tymczasowo ocalałych z pogromu, zgromadziły się przy odbiornikach oglądając publiczne wystąpienie skandynawskiego Prometeusza. Niestety, wyczekiwany zbawca już po kilku słowach stracił wątek i zamarł w bezruchu z gapowato rozwartymi ustami. Jeszcze przez chwilę wpatrywano się w niego oczekując, że podejmie urwane w pół słowa zdanie. Jęk zawodu wydarł się z milionów piersi, gdy, profesor wskazał palcem kamerę i zapytał dziecinnym głosem: - A to ocko, co się tak patsy, to gdzie ma zęsy? Nic więcej sensownego nie udało się z niego wydobyć. Telewidzowie na całym świecie mogli za to obserwować, jak uczony zapatrzył się w swoją dłoń, zadziwiony ilością palców. Zastanawiało go, dlaczego akurat pięć? Usiłował je policzyć, lecz co chwila wychodziła mu inna suma, z tego prostego powodu, że stopniowo zapominał, jak to się robi. Najpierw doliczył do pięciu, potem umiał już tylko do czterech, do trzech, a w końcu w ogóle nie ruszył z miejsca. I tak było ze wszystkimi. Zgodnie z zasadą, iż ryba zaczyna się psuć od głowy, choroba atakowała najpierw umysłową elitę społeczeństwa, by następnie z niemalże-urzędniczą skrupulatnością unicestwiać mózgi prezydentów państw, ministrów, dyrektorów przedsiębiorstw i tak dalej, aż do szeregowych członków rodzaju ludzkiego. Kiedy zorientowano się, że w pierwszej kolejności chorują bardziej wykształceni, nastąpiły wypadki samobójstw. Spowodowane zawiścią i próżnością. Zdarzało się bowiem nierzadko, że wbrew naturalnemu porządkowi jako pierwsza nie chorowała jakaś postać na świeczniku, lecz osoby jej podwładne, niekiedy o kilka stopni służbowych niżej. Widać mądrzejsze: To mogło podrażnić, ambicję; więc dyrektorzy i prezesi strzelali sobie w łeb, gdy zamiast nich zapadała na umyśle maszynistka z biura. Niektórzy próbowali symulacji; lecz szybko z niej rezygnowali; utworzone bowiem decyzją ONZ specjalne oddziały sanitarne zamykały chorych w naprędce zorganizowanych obozach, gdzie panowały straszne warunki. Po krótkim czasie te miejsca odosobnienia zaczęły pękać w szwach od nadmiaru gości, brakowało też obsługi. Kiedy wyszło na jaw; że stosunek liczby ludzi zdrowych do przebywających w zamknięciu zmienił się na korzyść tych ostatnich i większość społeczeństwa znalazła się za drutami, obozy rozwiązano. Nie było innego wyjścia. Sytuacja stała się tragiczna. Waliła się cała gospodarka, bo nie było już komu pracować. Ulice miast pełne były ludzi wałęsających się bezwolnie i bez snu, pustym wzrokiem obserwujących otoczenie i nie reagujących na bodźce. Gorączkowo szukano ratunku. Znalazło się kilku domniemanych wybawicieli, którym wydawało się; że uratują ludzkość. Wystąpił przed kamerami telewizyjnymi guru Bramazranamaśtraha z Indii Wschodnich, który jako uniwersalne panaceum proponował powstrzymanie się od spożywania potraw, umartwienie i trans. Było to oczywistą bzdurą, gdyż chorzy popadłszy w stupor, trwali całymi dniami w odrętwieniu nic nie jedząc i umartwiali się niejako samoistnie, a nie widać było, żeby przyniosło im to jakąkolwiek poprawę zdrowia. Docent Kał-Dun z Baszkirii zaś radził systematyczne spożywanie naparu z bluszczyki kurdybanki, co spowodowało tylko kompletne ogołocenie lasów i pól z tej skądinąd sympatycznej rośliny, a przy okazji z wielu innych; jako że nie każdy znał się dobrze na ziołach. Zachorowalność jednak nie uległa, zmniejszeniu. Po pewnym czasie w głowach nielicznych ocalałych z pogromu osób zaczęła kiełkować pewna hipoteza tycząca źródła zarazy. Obawiali się wypowiedzieć ją publicznie, zbyt bowiem, była nieprawdopodobna. Najtrafniej chyba ujął ją niejaki Kodziołka w przemówieniu skierowanym do grupy bezdomnych psów, które codziennie karmił odpadkami wynoszonymi ukradkiem z uniwersyteckiej stołówki. Metody Kondziołka był bodajże jedynym człowiekiem na świecie pozbawionym wyższego wykształcenia: Od urodzenia wykazywał tytaniczny. wręcz upór i skutecznie opierał się wszelkim próbom pedagogicznej impregnacji. Powoływał się na swój człowieczy immunitet i prawo decydowania o własnym losie. Na politechnice w Zbąszynku pełnił funkcję stróża i gońca. Wrześniowym popołudniem, rzucając gromadzie oparszywiałych kundli kawałki duszonej cielęciny (w sosie musztardowym), powiedział: - No i co; takie one mundre byli i na co im przyszło? Ja zawsze wiedział, że tak się skończy. To przecie jasne. Jak się człowiek za dużo obeżre, to się w końcu wyrżyga i sraczki dostanie. Także samo i oni. Ćkali w siebie te mądrości i ćkali, aż w końcu musiały im łby nie wytrzymać. A cholera z nimi - nie tak mądre; co ucone. Myślał taki jeden z drugim, że im więcej będzie wiedział, tym mądrzejszy będzie. A nam i tak dobrze; no nie? - zwrócił się do najbliżej stojącego, łaciatego psa o zmierzwionej i skołtunionej sierści: Zwierzę z ufnością spojrzało mu w oczy i radośnie zamachało ogonem. Kondziołka miał rację, choć wyraził swój pogląd w tak prostej, acz niebywale ekspresyjnej przez swą dosadność, formie. Mózg ludzki dotarł do granicy, której istnienia nikt z żyjących nie podejrzewał. Nadmiar informacji, tłoczonych sukcesywnie do umysłów ludzi podczas procesów edukacyjnych i późniejszej działalności na niwie nauki, spowodował w ostatecznym rozrachunku rodzaj biegunki psychicznej. Wszelkie zdobyte w ciągu życia wiadomości podęły nagle uciekać z głów, pozostawiając pustkę, którą trzeba by było zapełnić od samych podstaw, to znaczy od nauki mówienia. Nikt tego już nie dokona. Zostaliśmy sami - ja i Metody. Dwaj najmniej wykształceni ludzie na kuli ziemskiej. Mam słuszne obawy, że wkrótce mój przyjaciel zostanie pozbawiony mojego towarzystwa i będzie mógł rozmawiać wyłącznie ze swymi podopiecznymi psami. Nie ulega przecież wątpliwości, że i ja zdołałem się sporo nauczyć, choć zawsze byłem niesłychanie leniwy. Dużo tez ostatnio czytam, bo nie mam nic innego do roboty. Dowiedziałem sil, co to jest "nagwożdżenie" i dlaczego powoduje "kulawiznę"; wiem, co to jest Moguczaja Kuczka, i potrafię wyjaśnić, na czym polegała defenestracja. Ciekawe, kiedy się to wszystko skończy. Raport powyższy został odnaleziony pośród wykopalisk pochodzących z końca Pierwszej Epoki Cywilizacyjnej, choć bardzo (ze względu na swój osobisty charakter) fragmentaryczny, stanowi ciekawy przyczynek do historii tzw. cywilizacji kopalnej. Do dziś jej gwałtowny upadek pozostał nie wyjaśniony i myślę, że nigdy nie dowiemy się prawdy. Trudno bowiem traktować serio hipotezę autora tych zapisków, nie ma ona żadnych naukowych podstaw. Całość jest raczej literacką impresją, dość luźno związaną z zachodzącymi podówczas wydarzeniami. Nie wydaje się możliwe, żeby zdarzyło się to naprawdę. W przeciwnym wypadku musielibyśmy i my oczekiwać podobnych następstw rozwoju naszej kultury. Na razie jednak nic nie wskazuje gfhJi3...- mclsopxnk ...jskl ópż304k cnm fk 1 rtez kfmi.,-ą04 loł