BSK
Szczegóły |
Tytuł |
BSK |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
BSK PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie BSK PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
BSK - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
D la T abb y
M rocz n eg o kuf ra pełn eg o cud ów
Strona 4
NOTA OD AUTORA
Bastion jest fikcją literacką, ale wiele wydarzeń rozgrywa się w miejscach, które istnieją
naprawdę, jak choćby Ogunquit w Maine, Las Vegas w Nevadzie czy Boulder w Kolorado.
Pozwoliłem sobie jednak na wprowadzenie w ich opisie pewnych zmian niezbędnych dla przebiegu
akcji powieści. Mam nadzieję, że mieszkańcy tych miast nie poczytają mi za złe mojej „potwornej
impertynencji”, jak to zwykła określać Dorothy Sayers, która stosowała podobny wybieg w swoich
powieściach.
Inne miasta, jak na przykład Arnette w Teksasie i Shoyo w Arkansas, zostały przeze mnie
wymyślone, tak samo jak opisane w tej książce wydarzenia.
S.K.
Strona 5
Na z ew nątrz ulic a płon ie ogarn ięta w alc em śm ierc i
Pom ięd z y św iatem rea ln ym a ułud ą
A poeci tu, na dol e
Nie pis z ą nic – z up ełn ie
Po pros tu cz ek aj ą na uboc z u na dals z y ciąg w yd arz eń
I nag le, gdz ieś poś ród noc y
O dn ajd uj ą sw ą don ios łą chw il ę
Prób uj ą w ted y stw orz yć bas tion ucz ciw oś ci
Ale rann i skręc aj ą się z ból u
Naw et nie m artw i
D z iś w iec z orem w Krai nie D żung li
Bruce Springsteen
T o ocz yw is te, że nie m og ła iść dal ej!
D rz w i był y otw arte i w darł się w iatr
Z gas ły św iec e a potem z nik ły
Z as łon y unios ły się w ys ok o i w ted y poj aw ił się O N,
Pow ied z iał: – Nie bój się
Pod ejdź, M ary.
I strach ją opuś cił
I podb ieg ła do nieg o
A potem w z bił się w pow ietrz e…
Wz ięł a go z a ręk ę…
– Chodź, M ary
Nie obaw iaj się Żniw iarz a!
Blue Oyster Cult
Co to z a cz ar?
Co to z a cz ar?
Co to z a cz ar?
Country Joe and the Fish
Strona 6
KRĄG SIĘ OTWIERA
Potrz eb uj em y pom oc y, z au w aż ył Poeta
Edward Dorn
– Sally.
Mruknięcie.
– Obudź się, Sally.
Głośne mruknięcie:
– Zooostaw mnie!
Potrząsnął nią mocniej.
– Obudź się. Musisz się obudzić!
Charlie.
Głos Charliego. Wołał ją. Od jak dawna?
Sally wysunęła się z objęć snu.
Najpierw spojrzała na zegarek na nocnym stoliku; kwadrans po drugiej w nocy. Charliego nie po-
winno tu być – powinien być teraz w pracy, na nocnej zmianie. A potem po raz pierwszy przyjrzała
mu się uważniej i coś w jej wnętrzu drgnęło – ogarnęło ją jakieś dziwne uczucie.
Jej mąż był śmiertelnie blady. Miał błędny wzrok. Oczy wychodziły mu z orbit. W jednej ręce
trzymał kluczyki od samochodu. Drugą w dalszym ciągu nią tarmosił, pomimo że miała otwarte oczy.
Zupełnie jakby nie zauważył, że się obudziła.
– Charlie, o co chodzi? Co się stało?
Sprawiał wrażenie jakby nie wiedział, co ma powiedzieć. Jego jabłko Adama daremnie podrygi-
wało w górę i w dół, ale jedynym słyszalnym odgłosem jaki rozlegał się wewnątrz niewielkiego, służ-
bowego bungalowu, było tykanie zegara.
– Pali się? – spytała. To była jedyna rzecz jaka przyszła jej na myśl, a która mogłaby doprowadzić
go do takiego stanu. Wiedziała, że jego rodzice zginęli podczas pożaru domu.
– W pewnym sensie – odparł. – W pewnym sensie to coś o wiele gorszego. Musisz się ubrać ko-
chanie. Zabierz małą LaVon. Musimy się stąd zrywać.
– Dlaczego? – spytała, wstając z łóżka. Ogarnął ją paniczny strach.
Coś było nie w porządku.
To było niczym senny koszmar.
– Gdzie? Powinniśmy wyjść na podwórze na tyłach domu?
Ale wiedziała, że nie chodziło mu o wyjście na podwórze. Jeszcze nigdy nie widziała Charliego
równie przerażonego. Wzięła głęboki oddech, jednak nie wyczuła dymu ani spalenizny.
– Sally, kochanie, o nic nie pytaj. Musimy się stąd wynieść. Wyjechać. Daleko stąd. Po prostu za-
bierz małą i ubierz ją.
– Ale czy… czy mamy dostatecznie dużo czasu bym mogła spakować trochę rzeczy?
Jej słowa sprawiły, że znieruchomiał. Zupełnie jakby zbiła go z pantałyku. Miała wrażenie, że jej
strach sięgnął zenitu, ale najwidoczniej się myliła. Uświadomiła sobie nagle że to, co uważała
za przerażenie było czystą paniką.
Strona 7
Przesunął drżącą dłonią po włosach i odparł:
– Nie wiem. Będę musiał sprawdzić kierunek wiatru.
Wyszedł, pozostawiając ją z tym dziwacznym stwierdzeniem, które nic dla niej nie znaczyło. Była
zziębnięta, przerażona i zdezorientowana, a do tego bosa i ubrana jedynie w krótką nocną koszulkę.
Zupełnie jakby stracił rozum. Co mogło mieć wspólnego sprawdzanie kierunku wiatru z tym czy miała
czas na spakowanie paru walizek? I co oznaczało określenie: „daleko”? Reno? Vegas? Salt Lake City?
I…
Przyłożyła dłoń do szyi i wtem, przyszła jej do głowy całkiem nowa myśl.
DEZERCJA. Wyjazd w środku nocy oznaczał, że Charlie zamierzał ZDEZERTEROWAĆ. SAMO-
WOLNE ODDALENIE.
Weszła do małego pokoiku dziecinnego i przez chwilę stała nieruchomo, niezdecydowana, patrząc
na śpiące dziecko otulone różowym kocykiem.
Wciąż jeszcze miała słabą nadzieję, że to jedynie koszmarny sen, bardziej wyrazisty niż inne. Ale
to minie, a ona obudzi się, jak zwykle o siódmej rano, nakarmi małą i sama coś przekąsi, poogląda
pierwszą godzinę programu „Today”, a potem, kiedy Charlie o ósmej wróci z nocnej zmiany w północ-
nej wieży Rezerwatu, usmaży mu jajecznicę. Za dwa tygodnie znów wróci na dzienną zmianę, przesta-
nie się dziwnie zachowywać, a kiedy ponownie zacznie spędzać noce u jej boku, nie będzie już mie-
wała równie szalonych snów jak ten i…
– Pospieszże się! – syknął, pozbawiając ją wszelkiej nadziei. – Mamy niewiele czasu. Tylko tyle
aby zgarnąć trochę najpotrzebniejszych rzeczy. Ale na miłość Boską, kobieto, jeżeli ją kochasz – wska-
zał na leżące w łóżeczku dziecko – ubierz ją!
Kaszlnął nerwowo, zasłaniając usta dłonią. Zaczął wyrzucać rzeczy z szuflad komody i upychać
je bezładnie do paru starych walizek.
Sally obudziła małą LaVon, próbując ją uspokoić, najlepiej jak tylko potrafiła. Trzyletnie dziecko
było zdziwione i zaskoczone faktem, iż obudzono je w środku nocy, a kiedy Sally ubrała ją w maj-
teczki, bluzeczkę i kombinezon, zaczęła płakać.
Płacz dziecka przeraził ją bardziej niż kiedykolwiek. Skojarzyła to z innymi przypadkami, kiedy
mała LaVon, zazwyczaj aniołek, płakała w nocy jak bóbr. Przyczyny były różne – wysypka, ząbkowa-
nie, krup, kolka. Strach powoli zmieniał się w gniew, kiedy zobaczyła, że Charlie prawie biegiem
wpadł do pokoju, niosąc dwa naręcza jej bielizny. Ramiączka biustonoszy unosiły się za nim niczym
wstęgi noworocznych serpentyn.
Wrzucił je do jednej z walizek i zatrzasnął wieko. Rąbek jej najlepszej halki wystawał na ze-
wnątrz i mogła się założyć, że materiał został rozerwany.
– O co chodzi? – krzyknęła, a podniesiony ton jej głosu sprawił, że dziecko, które jeszcze przed
chwilą pochlipywało cichutko, na nowo wybuchnęło płaczem. – Czyś ty oszalał? Charlie, wyślą za na-
mi żołnierzy! ŻOŁNIERZY!
– Nie wyślą. Nie dzisiejszej nocy – powiedział i pewność w jego głosie wprawiła ją w jeszcze
większe zdenerwowanie. – Sęk w tym słodziutka, że jak szybko nie weźmiemy dupy w troki, to w
ogóle nie wydostaniemy się z bazy. Właściwie nie mam pojęcia, jak to się stało, że zdołałem opuścić
wieżę. Chyba coś się gdzieś spieprzyło. W sumie, dlaczego by nie? Wszystko inne spieprzyło się rów-
no.
Mówiąc to, wybuchnął przeciągłym, obłąkańczym śmiechem, który wystraszył ją bardziej niż
wszystko, co zrobił do tej pory.
– Dziecko ubrane? To dobrze. Wrzuć parę jej ubranek do drugiej walizki. Resztę spakuj do niebie-
skiej torby podróżnej. Jest w szafie. Zrób to i wynośmy się stąd. Wydaje mi się, że mamy szansę. Dzię-
ki Bogu wiatr wieje ze wschodu na zachód.
Strona 8
Ponownie kaszlnął w dłoń.
– Tatusiu! – zawołała stanowczo mała LaVon, unosząc do góry rączki. – Chcę tatusia! Pewno! Chcę
na konika, tatusiu! Na konika! Pewno!
– Nie teraz – rzekł Charlie i zniknął w kuchni.
W chwilę potem Sally usłyszała brzęk naczyń. Wybierał jej oszczędności z niebieskiej wazy stoją-
cej na górnej półce. Jakieś trzydzieści, czterdzieści dolarów, które zdołała odłożyć. JEJ OSZCZĘDNO-
ŚCI. A więc sprawa była poważna. Cokolwiek to było, sprawa musiała być naprawdę poważna. Ma-
ła, której tatuś odmówił przejażdżki „na koniku”, choć przecież bardzo rzadko – jeżeli w ogóle kiedy-
kolwiek jej czegoś odmawiał – ponownie zaczęła płakać.
Sally z trudem zdołała ubrać małą w cienką kurteczkę, a potem bezładnie wrzuciła większość jej
ubranek do torby. Pomysł dokładania czegokolwiek do drugiej walizki wydał się idiotyczny – walizka
po prostu by pękła. Musiała przydusić ją kolanem aby zatrzasnąć zamki. Uświadomiła sobie, że dzię-
kuje Bogu, iż mała LaVon była na tyle duża, że nie trzeba było martwić się o pieluchy.
Charlie wrócił do sypialni i tym razem rzeczywiście biegł. W dalszym ciągu wpychał pomięte
banknoty jedno i pięciodolarowe do przedniej kieszeni „suntanów”. Sally wzięła małą na ręce. LaVon
była już na dobre obudzona i mogła iść sama, ale Sally chciała czuć ją w swoich ramionach. Pochyliła
się i podniosła torbę podróżną.
– Dokąd idziemy tatusiu? – spytała mała LaVon – Spałam.
– Dziecko może spać w samochodzie – rzekł Charlie, biorąc dwie walizki.
Rąbek wystającej z walizki halki zatrzepotał gwałtownie. Jego oczy wciąż wydawały się mętne,
jak gdyby zapatrzone gdzieś w dal. W umyśle Sally zaczęła świtać pewna myśl, przeradzająca się
wolno w pewność.
– Był jakiś wypadek? – wyszeptała. – Jezus, Maria, Józefie Święty! Zdarzył się wypadek, zgadza
się? Wypadek. TAM.
– Układałem właśnie pasjansa – powiedział. – Uniosłem wzrok i nagle zobaczyłem, że cyfry ze-
gara zmieniły się z zielonych na czerwone. Włączyłem monitor. Sally, okazało się, że oni wszyscy… –
Przerwał, spojrzał w oczy małej LaVon, które pomimo iż rozszerzone i zaczerwienione od łez, pełne
były zaciekawienia. – Oni wszyscy tam, na dole NIE ŻYJĄ – dodał – oprócz jednego, może dwóch, ale
do tej pory oni też już na pewno wyzionęli ducha.
– Co to znaczy „nie szyją”, tatusiu? – spytała mała LaVon.
– Nieważne, kochanie – powiedziała Sally. Miała wrażenie jakby jej głos dochodził z głębi prze-
pastnego kanionu.
Charlie przełknął ślinę. Coś strzyknęło mu w gardle.
– Kiedy zapalają się czerwone cyfry, wszystko powinno być automatycznie zablokowane. Mają
tam komputer firmy Chubb, który zarządza całym tym miejscem, dzięki czemu powinno ono być mak-
symalnie zabezpieczone. Zobaczyłem co było na monitorze i natychmiast wybiegłem z pomieszczenia.
Bałem się, że drzwi przetną mnie na pół. Powinny zostać zamknięte w momencie gdy włączył się
alarm, a nie wiem od jak dawna palił się wskaźnik zanim uniosłem wzrok i zauważyłem co się dzieje.
Ale nim usłyszałem szczęk zamykanych automatycznie drzwi, byłem już prawie na parkingu. Prawdo-
podobnie, gdybym uniósł wzrok trzydzieści sekund później, siedziałbym teraz w pomieszczeniu kon-
trolnym wieży, jak owad w butelce.
– Co to jest? Co się…
– Nie wiem i NIE CHCĘ wiedzieć. Wiem tylko tyle, że to coś ZABIŁO ich błyskawicznie. Jeżeli
chcą mnie dostać, będą musieli mnie złapać. Fakt, płacą mi dodatek za ryzykowną pracę, ale nie dość
duży żebym miał tu zostawać. Wiatr wieje na zachód. Pojedziemy na wschód. Chodź. Czas ruszać
w drogę.
Strona 9
Sally w dalszym ciągu na wpół zaspana, z wrażeniem jakby utkwiła w samym sercu jakiegoś
upiornego, nie kończącego się koszmaru, wyszła na podjazd, gdzie, rdzewiejąc spokojnie pośród kali-
fornijskiej, pustynnej nocy stał ich piętnastoletni chevy.
Charlie wrzucił walizki do bagażnika, a torbę podróżną na tylne siedzenie. Sally stała przez chwilę
przy drzwiach od strony pasażera i, trzymając dziecko w ramionach, spoglądała na bungalow, w któ-
rym spędzili ostatnie cztery lata.
Uświadomiła sobie, że kiedy się tu wprowadzili mała LaVon rosła wewnątrz jej ciała, a wszyst-
kie przejażdżki „na koniku” były jeszcze przed nią.
– No chodź! – powiedział. – Wsiadaj, kobieto!
Zrobiła, co kazał. Wycofał wóz, przez moment snop światła z reflektorów chevy omiótł ścianę
domku. Ich refleksy w szybach wyglądały jak ślepia ogromnej, drapieżnej bestii.
Pochylił się nad kierownicą w pełnym skupieniu. W świetle bijącym z urządzeń znajdujących się
na desce rozdzielczej, jego twarz wydawała się bardzo spięta i zmęczona.
– Jeżeli brama bazy jest zamknięta, spróbuję się przez nią przebić.
I rzeczywiście miał taki zamiar.
Sally poczuła nagle, że miękną jej kolana.
Okazało się jednak, że tak desperackie rozwiązanie nie było konieczne. Brama bazy była otwar-
ta. Jeden ze strażników pochylał głowę nad jakimś czasopismem. Nie zauważyła drugiego. Być może
przebywał teraz w głównej kwaterze. To była zewnętrzna część bazy – konwencjonalny magazyn po-
jazdów wojskowych. Tych mężczyzn nie interesowało, co działo się w sercu kompleksu.
„Uniosłem wzrok i nagle zobaczyłem, że cyfry zegara zmieniły się z zielonych na czerwone”.
Zadrżała i położyła dłoń na jego nodze. Mała LaVon ponownie usnęła. Charlie poklepał ją lekko
po ręce i powiedział:
– Będzie dobrze, kochanie.
O świcie, przemierzając terytorium Nevady, w dalszym ciągu podążali na wschód, a Charliego
męczył dokuczliwy, silny kaszel.
Strona 10
KSIĘGA PIERWSZA
KAPITAN TRIPS
16 czerwca – 4 lipca , 1990
Z ad z w on ił em do lek arz a
M ów ię: D oktorz e, pros z ę.
Cał y się trz ęs ę, dyg oc z ę i kręc ę
Pow iedz m i, co to m oż e być?
Cz y to jak aś now a chorob a?
The Sylvers
M ał a, cz y m oż esz pol ub ić sw oj eg o fac eta?
T o porz ądn y gość
M ał a, cz y m oż esz pol ub ić sw oj eg o fac eta?
Larry Underwood
Strona 11
Rozdział 1
Należąca do Texaco stacja Hapscomba mieściła się przy drodze numer 93 na północ od Arnette,
mieściny gdzie „diabeł mówi dobranoc”, leżącej o sto mil od Houston. Dziś wieczorem byli tam sami
stali bywalcy, którzy, siedząc przy kasie, popijali piwo, prowadzili leniwe pogawędki i patrzyli na mu-
chy wlatujące do ogromnego, podświetlanego neonu firmy.
Była to stacja Billa Hapscomba, toteż tamci odnosili się do niego z szacunkiem, pomimo iż był zu-
pełnym kretynem. Oczekiwaliby takiego samego poważania, gdyby spotkanie miało miejsce w ich
pracy. Tyle tylko, że wszyscy byli bezrobotni. W Arnette nastały ciężkie czasy. W 1980 roku miasto
miało dwa zakłady przemysłowe – fabrykę produkującą wyroby papierowe (głównie na pikniki i ro-
dzinne przyjęcia) i wytwórnię kalkulatorów. Obecnie fabrykę wyrobów papierowych zamknięto
na cztery spusty, a wytwórni kalkulatorów też nie wiodło się najlepiej – okazało się, że dużo tańsze
produkowano na Tajwanie, podobnie jak rzecz się miała z przenośnymi telewizorami i radiami tranzy-
storowymi.
Norman Bruett i Tommy Wannamaker pracowali niegdyś w zakładzie wyrobów papierowych;
obecnie żyli z pomocy opieki społecznej, gdyż już od dawna nie przysługiwał im zasiłek dla bezrobot-
nych. Henry Carmichael i Stu Redman pracowali w wytwórni kalkulatorów, ale rzadko przepracowy-
wali więcej niż trzydzieści godzin tygodniowo. Victor Palfrey był na emeryturze i palił ohydnie cuchną-
ce skręty – jedyne papierosy na jakie mógł sobie teraz pozwolić.
– Mówię wam – powiedział Hap, opierając dłonie na kolanach i pochylając się do przodu – po-
winni olać całą tę inflację. Pal licho dług narodowy. Mamy prasy i papier. Wydrukowałoby się pięć-
dziesiąt milionów banknotów tysiącdolarowych i puściło je w obieg.
Palfrey, który do 1984 roku był maszynistą, jako jedyny spośród obecnych miał dość ikry i szacun-
ku względem siebie aby wyrazić sprzeciw wobec ewidentnie idiotycznych stwierdzeń Hapa. Teraz, ro-
lując w palcach kolejnego, cuchnącego jak stare skarpety skręta, oznajmił:
– Tym sposobem nigdzie nie zajdziemy. Byłoby zupełnie jak w Richmond w dwóch ostatnich la-
tach wojny secesyjnej. Kiedy miałeś ochotę na piernika, płaciłeś piekarzowi konfederackiego dolara,
a on wycinał ci należny kawałek. Wielkości dolarówki. Wiecie, forsa to tylko papier.
– Wiem, że niektórzy się z tobą nie zgadzają – powiedział z goryczą Hap. – Mam dług wobec tych
ludzi. A oni zaczynają być pod tym względem coraz bardziej drażliwi.
Stuart Redman, który był najprawdopodobniej najbardziej cichym mężczyzną w Arnette, siedział
na popękanym plastikowym krześle typu Woolco z puszką pabsta w dłoni i wyglądał przez ogromne
okno budynku stacji benzynowej. Stu znał smak biedy. Dorastał w tym mieście. Był synem dentysty;
ojciec zmarł kiedy Stu miał siedem lat, pozostawiając żonę i dwoje dzieci oprócz Stu.
Jego matka dostała pracę w Red Ball Truck Stop na przedmieściach Arnette – Stu mógłby z tego
miejsca zobaczyć ów budynek, gdyby Red Ball nie spłonął doszczętnie w 1979 roku. Matka zarabiała
dostatecznie dużo, by cała czwórka miała co zjeść, ale nic poza tym. Mając dziewięć lat, Stu poszedł
do pracy – najpierw do Roga Tuckera, właściciela Red Ball, gdzie pomagał po zajęciach szkolnych
rozładowywać ciężarówki za trzydzieści pięć centów na godzinę, a następnie do pobliskiego Braintree,
gdzie, aby móc harować do utraty sił po dwadzieścia godzin tygodniowo, musiał zawyżyć swój wiek.
Teraz kiedy słuchał jak Hap i Vic Palfrey kłócą się na temat pieniędzy i tajemniczego sposobu
w jaki wyparowały, przypomniał sobie pierwszy okres pracy w rzeźni i swoje dłonie krwawiące
od nie kończącego się ciągania ciężkich wózków załadowanych skórami i wnętrznościami. Próbował
zataić to przed matką, ale domyśliła się wszystkiego w niecały tydzień. Popłakała nieco nad ich lo-
Strona 12
sem, jednak nie należała do kobiet, które często i łatwo roniły łzy. Nie poprosiła go aby rzucił pracę.
Wiedziała, jak przedstawiała się ich sytuacja. Była realistką.
Po części jego milczenie wynikało z faktu, że nigdy nie miał przyjaciół, albo nie miał dla nich cza-
su. Dla niego istniały tylko szkoła i praca.
Jego najmłodszy brat, Dev, zmarł na zapalenie płuc w tym samym roku, w którym Stu zaczął pra-
cować w rzeźni. Stu nigdy nie otrząsnął się z tego do końca. Przypuszczał, że dręczyło go poczucie wi-
ny. Najbardziej kochał Deva… ale jego śmierć oznaczała, że było o jedną gębę mniej do wykarmie-
nia.
W liceum odkrył futbol i to dodało jego matce otuchy, mimo że musiał przez to zmniejszyć liczbę
godzin pracy.
– Graj – powiedziała. – Jeżeli możesz w jakiś sposób się stąd wydostać, to właśnie dzięki futbolo-
wi, Stuart. Graj! Pamiętaj o Eddiem Warfieldzie.
Eddie Warfield był lokalnym bohaterem. Pochodził z jeszcze biedniejszej rodziny niż Stu i okrył się
chwałą jako quarterback okręgowej licealnej drużyny futbolowej, po czym wyjechał do Teksasu
na stypendium sportowe i przez dziesięć lat grał w drużynie Green Bay Packers, głównie jako quarter-
back, ale kilkakrotnie stawał nawet na pozycji rozgrywającego. Eddie był teraz właścicielem sieci ba-
rów szybkiej obsługi na zachodzie i południowym zachodzie, a w Arnette stał się niemal legendą.
W Arnette, kiedy mówiłeś „sukces” miałeś na myśli Eddiego Warfielda.
Stu nie grał jako quarterback i nie był również Warfieldem. Mimo to, w liceum doszedł do wnio-
sku, że warto byłoby wywalczyć sportowe stypendium… a potem pojawiły się różne uczelniane pro-
gramy i opiekun wydziałowy opowiedział mu o NDEA.
Matka Stu zachorowała i nie mogła już pracować. Rak. Na dwa miesiące przed ukończeniem
przez Stu liceum umarła, pozostawiając opiece Stuarta jego brata, Bryce’a.
Stu zrezygnował ze sportowego stypendium i podjął pracę w wytwórni kalkulatorów. Ale to wła-
śnie Bryce’owi się udało. Odniósł sukces. Był teraz w Minnesocie, gdzie pracował dla IBM jako ana-
lityk systemów komputerowych. Nie pisywał często, a ostatni raz widzieli się na pogrzebie żony Stu,
która zmarła na tę samą chorobę, co jego matka – na raka. Przyszło mu na myśl, że Bryce być może
również nosi swój krzyż… i że może przepełnia go poczucie winy wynikające z faktu, iż jego brat
zmienił się w jeszcze jednego swojskiego chłopaka w dogorywającym teksańskim miasteczku, spę-
dzającego dni w fabryce kalkulatorów a wieczory u Hapa albo w Indian Head przy kuflu piwa marki
Lone Star.
Małżeństwo było dla niego najlepszym okresem, a trwało jedynie osiemnaście miesięcy. Łono je-
go młodej żony wydało na świat jedno, posępne i złośliwe dziecko. To było cztery lata temu. Od tej
pory myślał tylko o opuszczeniu Arnette w poszukiwaniu czegoś lepszego, jednak nie pozwalało
mu na to jego małomiasteczkowe myślenie, znajome miejsca i twarze.
Był w Arnette powszechnie lubiany, a Vic Palfrey obdarzył go kiedyś prawdziwym komplemen-
tem, nazywając „Starym Twardzielem”. Kiedy Vic i Hap zakończyli dysputę, wciąż jeszcze zmierzchało,
ale okolica tonęła już pośród głębokich cieni. Teraz szosą numer 93 nie przejeżdżało wiele wozów,
skutkiem czego Hap miał sporo nie zapłaconych rachunków. Ale oto właśnie zbliżał się jakiś samo-
chód. Stu go zauważył.
Wciąż był jeszcze ćwierć mili stąd, ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały słabe refleksy
na chromowane, nie pokryte kurzem części wozu.
Stu miał wyśmienity wzrok, rozpoznał starego chevroleta rocznik być może 75. Chevy, bez włączo-
nych świateł, jadący z prędkością nie większą niż piętnaście mil na godzinę, sunął ostrym zygzakiem.
Nikt prócz Stu jeszcze go nie zauważył.
– Powiedzmy, że masz zastaw hipoteczny na tę stację – ciągnął Vic – i powiedzmy, że spłacasz
Strona 13
go po pięćdziesiąt dolarów miesięcznie…
– Dużo więcej stary. Dużo więcej.
– No dobra, ale załóżmy, że spłacasz miesięcznie po pięć dych. A teraz powiedzmy, że rząd po-
szedł ci na rękę i wydrukował dla ciebie całą ciężarówkę szmalu. Gdyby tak się stało, jestem pewny,
że ci z banku natychmiast wyczuliby pismo nosem i zażądaliby od ciebie PÓŁTOREJ PACZKI. Osku-
baliby cię, stary, jak amen w pacierzu. I wszystko byłoby po staremu.
– To fakt – dodał Henry Carmichael.
Hap spojrzał na niego, wyraźnie poirytowany. Tak się składało, że wiedział iż Hank miał w zwy-
czaju bez płacenia wyciągać z automatu puszki z colą i, co więcej, Hank wiedział, że on o tym wie.
Toteż jeśli Hank miał się opowiedzieć po którejkolwiek ze stron, powinien poprzeć właśnie jego.
– Niekoniecznie musi tak być – mruknął Hap, czerpiąc ze skarbnicy swego dziewięcioklasowego
wykształcenia. Zaczął wyjaśniać, dlaczego tak uważa.
Stu, który jako jedyny rozumiał powagę ich obecnej sytuacji, przestał wsłuchiwać się w głos Hapa
i patrzył jak chevy sunie zakosami wzdłuż drogi. Stu zdawał sobie sprawę, że wóz w ten sposób nie
zajedzie zbyt daleko. Samochód zjechał w lewo przekraczając białą linię, a jego koła wzbiły z pobo-
cza tumany kurzu. Znów wyjechał na szosę, ale już w chwilę potem o mało nie wpakował się do ro-
wu. Następnie, zupełnie jakby kierowca obrał sobie za cel szyld stacji benzynowej, samochód poto-
czył się w jej stronę. Przypominał pocisk balistyczny, który wytracił niemal całą prędkość. Stu słyszał
teraz głuchy, znużony łoskot silnika, jednostajne rzężenie i jęk dogorywającego gaźnika i obluzowa-
nych zaworów. Wóz ominął podjazd i z głośnym stukotem wjechał na krawężnik. Fluorescencyjne
pręty nad dystrybutorami odbijały się w brudnej szybie samochodu, tak że trudno było zauważyć, kto
znajdował się wewnątrz. Niemniej jednak Stu zauważył jak ciało mężczyzny za kierownicą zakołysa-
ło się bezwładnie pod wpływem wstrząsu.
Nie wyglądało na to, aby wóz miał zwolnić – nadal niewzruszenie sunął naprzód z prędkością
piętnastu mil na godzinę.
– Posłuchaj, mówię ci, że przy większej ilości pieniędzy znajdującej się w obiegu byłbyś…
– Lepiej wyłącz dystrybutory, Hap – powiedział łagodnym tonem Stu.
– Dystrybutory? Co?
Norm Bruett odwrócił się aby wyjrzeć przez okno.
– Chryste Panie – rzucił.
Stu podniósł się z krzesła i, pochylając się nad Tommym Wannamakerem i Hankiem Carmicha-
elem, wyłączył jednocześnie wszystkie osiem przełączników – po cztery na jedną rękę. Dlatego tylko
on jako jedyny nie widział, jak Chevy rąbnął w dystrybutory na górnej wysepce i przewrócił je.
Wjechał w nie powoli, zdawałoby się z pełną, bezlitosną premedytacją, ale i dostojeństwem.
Tommy Wannamaker następnego dnia w Indian Head zaklinał się, że w chevy ani razu, nawet
na moment nie zapaliły się światła stopu. Samochód po prostu jechał jak na paradzie „Turnieju Róż”.
Podwozie ze zgrzytem przetoczyło się po cementowej wysepce, a kiedy wóz wjechał na nią kołami,
wszyscy, oprócz Stu, zobaczyli, jak głowa kierowcy zgoła bezwładnie przechyla się do przodu i uderza
w przednią szybę, na której natychmiast pojawiła się, przypominająca gwiazdę, siateczka pęknięć.
Chevy podskoczył jak kopnięty stary pies i ściął dystrybutor hi-test. Pompa pękła z trzaskiem i całe
urządzenie runęło na ziemię, rozlewając drobną strużkę benzyny. Wąż dystrybutora spadł z zaczepu
i leżał teraz na ziemi, błyszcząc w świetle neonu. Wszyscy zauważyli iskry tryskające spod szorującej
po cemencie rury wydechowej samochodu, a Hap, który widział eksplozję stacji benzynowej w Mek-
syku, instynktownie przymknął powieki, spodziewając się lada moment wybuchu i potwornej, ośle-
piającej kuli ognia. Zamiast tego jednak, tył chevy okręcił się wokół osi i zjechał z cementowej wy-
sepki. Przód samochodu rąbnął w dystrybutor benzyny niskoołowiowej i zwalił go na ziemię przy wtó-
Strona 14
rze głuchego „ba-bam!”. Prawie rozważnie Chevrolet zakończył obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, po-
nownie uderzając w wysepkę – tym razem jednak bokiem. Tył samochodu wjechał na podwyższenie,
ścinając stojący tam dystrybutor ze zwykłą benzyną. Potem chevy zatrzymał się, ciągnąc za sobą
przerdzewiałą rurę wydechową. Wóz zniszczył wszystkie trzy dystrybutory na najbliżej autostrady wy-
sepce. Silnik krztusił się jeszcze przez kilka sekund, po czym umilkł.
Cisza była tak ogłuszająca, że aż alarmująca.
– Rany koguta! – powiedział Tommy Wannamaker z zapartym tchem. – Czy on wybuchnie, Hap?
– Gdyby miał wybuchnąć, to już by wybuchł – stwierdził Hap, wstając. Uderzył ramieniem w ma-
pę-układankę i jej części, między innymi Teksas, Nowy Meksyk i Arizona rozsypały się na wszystkie
strony. Hap w głębi duszy cieszył się. „Jakie dziwne uczucie!”. Jego dystrybutory były ubezpieczone,
a polisy spłacone. Mary zawsze mu marudziła aby wszystko z góry ubezpieczył.
– Facet musiał być nieźle naprany – stwierdził Norm.
– Widziałem jego tylne światła – stwierdził Tommy piskliwym, pełnym podniecenia głosem. – Ani
razu nie błysnęły! Rany koguta! Gdyby pruł sześćdziesiątką już byśmy nie żyli.
Pospiesznie wyszli z biura – Hap pierwszy, Stu jako ostatni. Hap, Tommy i Norm dotarli do samo-
chodu jednocześnie. Czuli woń benzyny i słyszeli powolne tykanie stygnącego silnika. Hap otworzył
boczne drzwiczki samochodu i mężczyzna za kierownicą wypadł na zewnątrz jak worek ze starym pra-
niem.
– Niech to szlag! – powiedział głośno, prawie krzycząc Norm Bruett.
Odwrócił się, zacisnął dłonie na swym obfitym kałdunie i zwymiotował. Mdłości nie spowodował
mężczyzna, który wypadł z samochodu (Hap złapał go, zanim ten zdążył osunąć się na chodnik), ale
ohydny fetor bijący z wnętrza wozu, duszący smród, będący mieszaniną woni krwi, fekaliów, wymio-
cin i rozkładających się ciał. Był to upiorny odór choroby i śmierci.
W chwilę potem Hap odwrócił się i, chwytając kierowcę pod pachy, wyciągnął go z wozu. Tommy
błyskawicznie złapał mężczyznę za nogi i obaj z Hapem przenieśli bezwładne ciało do biura. W świe-
tle płynącym z neonu ich twarze przybrały barwę sera i były przepełnione obrzydzeniem. Hap zapo-
mniał już o pieniądzach z ubezpieczenia.
Pozostali zajrzeli do samochodu i naraz Hap odwrócił się, kładąc jedną rękę na ustach – mały palec
jego dłoni sterczał sztywno, jakby mężczyzna uniósł właśnie do toastu kieliszek z winem – podreptał
na północny kraniec stacji benzynowej i zwymiotował całą kolację.
Vic i Stu zaglądali do wnętrza samochodu przez dłuższą chwilę, po czym wymienili między sobą
spojrzenia i ponownie zajrzeli do środka. Po stronie pasażera siedziała młoda kobieta. Miała wysoko
zadartą sukienkę, odsłaniającą nagie uda. Opierało się o nią mniej więcej trzyletnie dziecko – chłopiec
lub dziewczynka. Oboje byli martwi. Ich szyje napuchły niczym dętki a ciało nabrało fioletowo-czar-
nej barwy, jakby było pokryte sińcami. Również pod ich oczami zauważyli opuchliznę. Vic powiedział
później, że przypominali graczy w baseball, którzy smarują sobie sadzą grube kreski pod oczami aby
nie oślepiało ich światło. Niewidzące oczy kobiety i dziecka zdawały się wychodzić z orbit. Trzymali
się za ręce. Z ich nosów wyciekł gęsty śluz, który obecnie już zakrzepł. Wokół nich z brzęczeniem krąży-
ły muchy – podlatywały do śluzu, wlatywały do ich otwartych ust i zaraz z nich wylatywały.
Stu był na wojnie, ale nigdy nie widział czegoś równie okropnego. To było straszne. Przez cały
czas powracał spojrzeniem do tych splecionych w uścisku dłoni.
Cofnęli się od samochodu i spojrzeli na siebie mętnym wzrokiem. Potem Vic i Stu wrócili do budyn-
ku stacji. Widzieli jak Hap mamrocze coś jak oszalały do słuchawki telefonu. Norm szedł nieco z tyłu
za nimi i od czasu do czasu spoglądał przez ramię na wrak chevroleta. Boczne drzwiczki samochodu
były otwarte. To był smutny widok. Z lusterka wstecznego zwisała para dziecięcych bucików. Hank
stał przy drzwiach, ocierając usta brudną chusteczką.
Strona 15
– Jezu, Stu – powiedział zmartwiony, a Stu pokiwał tylko głową.
Hap odwiesił słuchawkę telefonu. Kierowca chevroleta leżał na podłodze.
– Karetka przyjedzie tu za dziesięć minut. Czy jesteście pewni, że oni…
Wskazał kciukiem samochód.
– Oni nie żyją, to pewne – Vic skinął głową. Jego pokryta zmarszczkami twarz miała bladożółty
odcień. Rozsypywał po całej podłodze tytoń, jakby próbował zrobić kolejny ze swoich obrzydliwych,
cuchnących skrętów. – To dwoje najbardziej martwych ludzi, jakich kiedykolwiek widziałem.
Spojrzał na Stu, a ten pokiwał głową, włożył ręce do kieszeni i przymknął oczy.
Mężczyzna leżący na podłodze jęknął głośno, gardłowo, i wszyscy natychmiast spojrzeli na niego.
Po chwili, kiedy stało się jasne, że mężczyzna mówi, a przynajmniej stara się coś powiedzieć, Hap
ukląkł obok niego. W końcu ta stacja należała do niego. To samo, co uśmierciło kobietę i dziecko
w samochodzie, dosięgło również tego mężczyznę. Ciekło mu z nosa, a kiedy oddychał z jego gardła
dobywał się jakby płynący z głębi klatki piersiowej poświst. Pod dolnymi powiekami widać było
obrzmienie, jeszcze nie czarne ale już fioletowe, jak sińce. Szyja sprawiała wrażenie zbyt grubej i na-
puchniętej. Wydawało się jakby mężczyzna miał niejeden ale trzy podbródki. Miał wysoką gorączkę;
przebywając blisko niego, odnosiło się wrażenie jakby się stało przy dobrze rozpalonym ruszcie.
– Pies – wymamrotał. – Wypuściłeś go?
– Proszę pana – rzekł Hap, potrząsając nim delikatnie. – Wezwałem karetkę. Wyjdzie pan z tego.
– Cyfry zegara zmieniły się z zielonych na czerwone – wymamrotał mężczyzna leżący na podłodze,
a potem zaczął kasłać.
Kaszlał raz po raz, prawie bez przerwy, a z jego ust pryskały długie, lepkie, ciągnące się pasma
gęstej flegmy i śliny.
Hap odchylił się do tyłu, rozpaczliwie się wykrzywiając.
– Lepiej przekręćmy go na bok – powiedział Vic – bo się jeszcze tym udławi.
Jednak zanim zdążyli to uczynić, mężczyzna przestał kasłać. Jego oddech znów stał się nierówny
i świszczący. Zamrugał powoli powiekami i powiódł wzrokiem po twarzach otaczających go mężczyzn.
– Gdzie… ja jestem?
– W Arnette – odparł Hap. – Na stacji benzynowej Billa Hapscomba. Rozwalił pan kilka moich
dystrybutorów. – Po czym dorzucił pospiesznie: – Nic się nie stało. Były ubezpieczone.
Mężczyzna na podłodze próbował usiąść. Aby się podnieść musiał położyć dłoń na ramieniu Ha-
pa.
– Moja żona… moja mała córeczka…
– Nic im nie jest – powiedział Hap, siląc się na uśmiech.
– Wygląda na to, że jestem poważnie chory – stwierdził mężczyzna. Z jego ust, kiedy oddychał do-
bywał się ochrypły, jękliwy charkot. – One też były chore. To trwało już od dwóch dni. Od Salt Lake
City. – Na chwilę przymknął powieki. – Zachorowaliśmy… a więc chyba nie byliśmy dość szybcy…
Z oddali dochodził zbliżający się jęk syreny karetki.
Chory ponownie otworzył oczy. Teraz malowało się w nich przejmujące, głębokie zatroskanie. Raz
jeszcze zaczął się podnosić. Pot ściekał mu po twarzy. Zacisnął dłoń na ramieniu Hapa.
– Czy Sally i małej LaVon nic nie jest? – zapytał z naciskiem.
Kropelki śliny prysnęły z jego ust i Hap poczuł emanującą z ciała mężczyzny gorączkę. Był chory,
na wpół szalony i cuchnął. Ten smród przypominał Hapowi woń starego koca, posłania dla psa.
– Nic im nie jest – odparł z uporem w głosie, choć jakby trochę zbyt gwałtownie. – Proszę, niech się
pan położy i leży spokojnie… dobrze?
Mężczyzna położył się na ziemi. Jego oddech był teraz bardziej nierówny. Hap i Hank pomogli
Strona 16
przetoczyć go na bok i wydawało się, że to przyniosło mu nieznaczną ulgę.
– Aż do zeszłego wieczora czułem się całkiem nieźle – powiedział. – Kaszlałem, ale nic poza tym.
Dopiero w nocy się pogorszyło. Obudziłem się i było ze mną źle. Nie zmyliśmy się stamtąd dostatecz-
nie szybko. Czy z małą LaVon wszystko w porządku?
Jego ostatnie słowa zmieniły się w bełkot, którego żaden z nich nie zdołał zrozumieć. Syrena ka-
retki zawodziła jękliwie, coraz głośniej i głośniej.
Stu podszedł do okna, by obserwować zbliżający się ambulans. Pozostali klęczeli wokół mężczy-
zny leżącego na podłodze.
– Co on złapał Vic, domyślasz się? – zapytał Hap.
Vic pokręcił przecząco głową.
– Nie wiem.
– Może coś zjedli – stwierdził Norm Bruett. – Wóz ma tablice z Kalifornii więc musieli stołować się
w różnych przydrożnych barach. Może zjedli nieświeżego hamburgera. To się zdarza.
Karetka podjechała i, ominąwszy szerokim łukiem rozbitego chevy, zatrzymała się pomiędzy nim
a drzwiami stacji benzynowej. Czerwone światełko „koguta” na dachu, kręciło się w kółko, jak oszala-
łe. Było już całkiem ciemno.
– Pomóżcie mi to was stąd wyciągnę! – krzyknął nagle mężczyzna leżący na podłodze i zaraz po-
tem umilkł gwałtownie.
– Zatrucie pokarmowe – stwierdził Vic. – Tak, to możliwe. Mam nadzieję, że to o to chodzi, bo…
– Bo co? – zapytał Hank.
– Bo jeśli nie, to mogliśmy coś od niego złapać.
Vic spojrzał na nich, a w jego oczach malowało się zatroskanie.
– W 1958 roku widziałem epidemię cholery w pobliżu Nogales i to wyglądało podobnie.
Weszło trzech ludzi z noszami.
– Hap – powiedział jeden z nich – masz szczęście, że uratowałeś ten swój pieprzony tyłek. Gdyby
chevy wybuchł, wszyscy bylibyście teraz na łonie Abrahama. To ten facet, co?
Rozstąpili się aby ich przepuścić. Billy Verecker, Monty Sullivan, Carlos Ortega – znali ich wszyst-
kich.
– W samochodzie jest jeszcze dwójka – powiedział Hap, odciągając Monty’ego na stronę. – Ko-
bieta i mała dziewczynka. Nie żyją.
– O kurde! Jesteś pewny?
– Tak. Ten facet o tym nie wie. Zabierzecie go do Braintree?
– Chyba tak – Monty spojrzał na niego z zakłopotaniem. – Ale co mam zrobić z tymi dwiema
w wozie? Nie wiem jak mam załatwić tę sprawę, Hap.
– Stu powiadomi gliny. Mogę pojechać z tobą?
– Jasne, stary.
Położyli mężczyznę na noszach i kiedy go wynieśli, Hap podszedł do Stu.
– Jadę z tym gościem do Braintree. Powiadomisz gliny?
– Nie ma sprawy.
– I zadzwoń też do Mary. Powiedz jej, co się stało.
– W porządku.
Hap podreptał wolno do ambulansu i wsiadł do środka. Billy Verecker zatrzasnął za nim drzwicz-
ki, a potem zawołał pozostałą dwójkę. Mężczyźni z upiorną, chorobliwą fascynacją zaglądali do wnę-
trza rozbitego samochodu.
Strona 17
Parę minut potem ambulans ruszył, przy wtórze jękliwego zawodzenia syreny; obracająca się lam-
pa „koguta” na dachu samochodu rzucała krwawe refleksy na asfaltowy podjazd. Stu podszedł do au-
tomatu i wrzucił ćwierćdolarówkę.
Mężczyzna z chevroleta zmarł dwadzieścia mil przed szpitalem. Wydał z siebie ostatnie, bulgoczą-
ce tchnienie, zakrztusił się i skonał. Hap wyjął portfel z kieszeni spodni mężczyzny i przejrzał jego za-
wartość. Było w nim siedemnaście dolarów w gotówce. Zgodnie z tym, co widniało w jego prawie
jazdy, mężczyzna nazywał się Charles D. Campion. Hap znalazł również legitymację wojskową zmar-
łego i obłożone w plastik zdjęcia jego żony i córeczki. Hap nie chciał oglądać tych zdjęć.
Włożył portfel z powrotem do kieszeni spodni zmarłego i powiedział Carlosowi, że może wyłączyć
syrenę.
Było dziesięć po dziewiątej.
Strona 18
Rozdział 2
Na plaży miejskiej w Ogunquit w stanie Maine, znajdowało się długie, kamienne molo obmy-
wane z obu stron przez fale Atlantyku. Dziś kojarzyło się ono z oskarżycielsko wystawionym palcem
i kiedy Frannie zatrzymała samochód na parkingu, dostrzegła Jessa siedzącego na samym jego koń-
cu, niewyraźną sylwetkę skąpaną w promieniach popołudniowego słońca. Wysoko nad nim krążyły
donośnie skrzeczące mewy – obraz Nowej Anglii namalowany przez samo Życie – i w głębi duszy
wątpiła czy któryś z ptaków zepsuje go, brudząc białym, obrzydliwym guanem nieskalaną, błękitną
bluzę Jessa Ridera.
Był on wszak praktykującym poetą.
Wiedziała, że to Jess, gdyż jego rower stał przymocowany do metalowego ogrodzenia za budyn-
kiem dla dozorcy parkingu.
GUS, łysiejący, jowialny grubasek wyszedł jej na spotkanie. Opłata dla gości wynosiła dolara
od samochodu ale GUS wiedział, że Frannie była tutejsza, nie musiał nawet patrzeć na nalepkę z na-
pisem REZYDENT, przyklejoną w rogu na szybie volvo.
Fran przychodziła tu często.
„Jasne – pomyślała Fran – przecież zaszłam w ciążę właśnie tu, na plaży, dwanaście stóp poza
strefą przypływu. Drogi płodzie – zostałeś poczęty na wybrzeżu Maine, dwanaście stóp ponad linią
przypływu, dwadzieścia jardów na wschód od falochronu. To miejsce jest oznaczone krzyżykiem”.
GUS uniósł dłoń w jej stronę, w pokojowym powitaniu.
– Pani chłopak jest na końcu mola, panno Goldsmith.
– Dzięki, GUS. Jak interesy? – Uśmiechając się, wskazała na parking. Stały tam ze dwa tuziny sa-
mochodów, z czego większość miała niebiesko-białe nalepki z napisem REZYDENT.
– Za wcześnie aby mówić o interesach. Ruch jest raczej niewielki – odparł GUS.
Był siedemnasty czerwca.
– Za jakieś dwa tygodnie podreperujemy miejską kasę.
– Nie wątpię. Oczywiście jeżeli nie zgarniesz wszystkiego dla siebie.
GUS roześmiał się i wrócił do wnętrza budynku.
Frannie oparła się jedną ręką o nagrzany metal samochodu, zdjęła trampki i założyła sandały. By-
ła wysoką dziewczyną o kasztanowych włosach sięgających do połowy pleców. Miała na sobie pia-
skowego koloru bluzkę. Jej figura była doskonała. Długie nogi przyciągały spojrzenia prima sort – jak
mówili o nich chłopaki. – Spójrzcie, ale towar – niezła lala – nogi jak stąd aż do samej ziemi”. Miss col-
lege’u 1990.
Roześmiała się w duchu, ale jej śmiech miał w sobie nutę goryczy. „Zachowujesz się tak – powie-
działa do siebie – jakby to była wiadomość o znaczeniu dla całego świata”. Rozdział szósty: Hester
Prynne przynosi wielebnemu Dinnesdale wieści o groźbie przybycia Pearl. Tyle tylko, że nie on był
Dinnesdalem. Nazywał się Jess Rider, lat dwadzieścia, o rok młodszy od naszej bohaterki, małej
Fran. Był studentem college’u, praktykującym poetą. Wystarczyło spojrzeć na jego nieskazitelną, błę-
kitną, batystową koszulę i wszystko było jasne. Zatrzymała się na skraju plaży, czując gorący piasek
nawet przez podeszwy sandałów. Postać na dalekim końcu mola w dalszym ciągu ciskała do wody
kamyki. Myśl, która przyszła jej do głowy była po części zabawna, poniekąd zaś zatrważająca. „On
dobrze wie, jak wygląda, siedząc tam, na końcu mola” – stwierdziła w duchu.
– Jak Lord Byron – samotny ale nieulękły. Siedzi sam i patrzy na morze, które gdzieś tam, daleko,
Strona 19
obmywa brzegi Anglii. Ja wszakże, wygnaniec, już nigdy…
O KURWA!
Ta myśl nie tyle wyrwała ją z zakłopotania, a raczej pomogła jej uświadomić drzemiące w niej
odczucia.
Młody mężczyzna, którego – jak sądziła – darzyła miłością, siedział nieopodal, a ona szydziła
z niego, za jego plecami.
Zaczęła iść wzdłuż mola, zgrabnie przestępując wystające kamienie i ziejące pomiędzy nimi szcze-
liny. To było stare molo – niegdyś stanowiło część falochronu. Teraz większość łodzi cumowała przy
południowej części miasta, gdzie znajdowały się trzy mariny i siedem swojskich, marnej klasy moteli-
ków, w których każdego lata pełno było gości.
Szła powoli, starając się zwalczyć myśl, że przez tych jedenaście dni, odkąd dowiedziała się, że
jest „troszkę w ciąży” (jak to określiła Amy Lauder) mogła się w nim odkochać. No cóż, przecież to on
sprawił, że to się stało, czyż nie?
Ale nie tylko on – była tego pewna. Brała przecież pigułki. To była najprostsza rzecz na świecie.
Poszła do kliniki w miasteczku akademickim, powiedziała lekarzowi, że ma bolesne miesiączki, robią
się jej na skórze różne wypryski a doktorek przepisał jej wszystko czego potrzebowała. Dorzucił też
za darmochę zapas na cały miesiąc.
Ponownie się zatrzymała – była już przy końcu mola – po jej prawej i lewej stronie przesuwały się
grzywiaste fale, ciągnące w stronę plaży. Nagle przyszło jej na myśl, że lekarze z kliniki musieli sły-
szeć historyjki o bolesnych miesiączkach i pryszczach na twarzy tak samo często, a może nawet czę-
ściej, niż aptekarze stwierdzenie, że „kupuję te kondomy dla mojego brata”. Zwłaszcza teraz, w tych
czasach. Równie dobrze mogłaby pójść do niego i powiedzieć: „Daj mi pigułkę. Będę się pieprzyć”.
Miała już swoje lata. Dlaczego była taka nieśmiała? Spojrzała na plecy Jessa i westchnęła. Nie-
śmiałość była swego rodzaju sposobem na życie. Znów ruszyła przed siebie. Tak czy inaczej, pigułka
zawiodła. Ktoś w wydziale kontroli jakości w starej dobrej fabryce Ovril zaspał przy kontrolce. To, al-
bo może nie wzięła pigułki i zapomniała o tym.
Podeszła do niego bezszelestnie i położyła mu obie dłonie na ramionach. Jess, który trzymał w le-
wej ręce kamyki a prawą ciskał je w fale Atlantyku, krzyknął głośno i gwałtownie poderwał się
na nogi. Kamyki posypały się na wszystkie strony, a Jess popchnął Fran tak, że o mało nie spadła
z mola. Niewiele brakowało a Jess też wpadłby do wody.
Zachichotała bezwiednie i cofnęła się o krok, przykładając obie dłonie do ust, a on, rozwścieczo-
ny, odwrócił się w jej stronę. Był dobrze zbudowanym młodym mężczyzną o czarnych włosach, noszą-
cym okulary w złotych oprawkach. Jego regularne rysy, ku wiecznemu niezadowoleniu Jessa nigdy
nie potrafiły należycie oddać głębi jego wewnętrznych odczuć.
– Śmiertelnie mnie wystraszyłaś! – krzyknął.
– Och, Jess – zachichotała. – Przepraszam, ale to było takie zabawne. Naprawdę.
– Mało brakowało a wpadlibyśmy do wody – powiedział i groźnie postąpił krok w jej stronę.
Frannie cofnęła się, potknęła o kamień i wylądowała ciężko na tyłku. Przy upadku mocno przy-
gryzła sobie język. Poczuła ostry, przejmujący ból i jej chichot ucichł jak ucięty nożem. Nagła cisza, ja-
ka zapadła – „wyłączyłeś mnie, zupełnie jakbym była radiem, przekręciłeś gałkę i już” – wydała jej się
nagle niesamowicie zabawna i znów zaczęła chichotać wbrew temu, że krwawił jej język, a z kąci-
ków jej oczu płynęły łzy, wywołane bólem.
– Nic ci nie jest, Frannie? – zatroskany, ukląkł obok niej.
„Jednak go kocham” – pomyślała i to sprawiło jej pewną ulgę. To dobrze.
– Ucierpiała tylko moja duma – powiedziała i pozwoliła aby pomógł jej wstać. – I przygryzłam so-
bie język. Widzisz?
Strona 20
Wysunęła język i spodziewała się, że Jess uśmiechnie się do niej, ale on tylko się zasępił.
– Jezu, Fran, leci ci krew. Naprawdę.
Wyjął chusteczkę z tylnej kieszeni i przyjrzał się jej z powątpiewaniem. W chwilę później włożył
ją z powrotem do kieszeni.
W jej myślach pojawiła się wizja ukazująca ich oboje, parę kochanków idących w stronę parkin-
gu, trzymających się za ręce, przy czym ona ma usta wypchane jego chusteczką. Unosi rękę do życzli-
wie uśmiechniętego dozorcy i mówi: „Tcho sze ma Guuus”.
Znów zaczęła się śmiać, mimo że bolał ją język, a smak krwi w ustach zaczynał przyprawiać ją
o mdłości.
– Odwróć się – powiedziała łagodnym tonem. – To nie będzie zachowanie godne damy.
Uśmiechając się pod nosem, Jess teatralnym gestem uniósł dłoń do oczu. Frann, opierając się
na jednej ręce, wystawiła głowę poza krawędź mola i splunęła. Ślina była jasnoczerwona. Eep. Jesz-
cze raz. I jeszcze. Wreszcie metaliczny smak w jej ustach nie był już tak intensywny i kiedy Fran od-
wróciła głowę w jego stronę zauważyła, że przyglądał się jej przez rozstawione palce.
– Przepraszam – powiedziała. – Jestem taka głupia.
– Nie – powiedział Jess, choć z pewnością tak myślał.
– Pojedziemy na lody? – spytała. – Ty poprowadzisz, ja stawiam.
– Umowa stoi.
Podniósł się i pomógł jej wstać. Ponownie splunęła do wody. Ślina nadal była jasnoczerwona.
Fran, nieco przestraszona zapytała:
– Nie odgryzłam sobie koniuszka, co?
– Nie wiem – odparł spokojnie Jess. – A czułaś, że coś połykasz?
Przyłożyła dłoń do ust. Na jej twarzy malował się grymas obrzydzenia.
– To nie jest zabawne.
– Nie. Przepraszam. Po prostu go sobie przygryzłaś, Frannie.
– Czy w języku są arterie?
Szli wzdłuż mola, trzymając się za ręce. Fran raz po raz przystawała, żeby splunąć. Jasna czerwień.
Nie miała zamiaru tego połykać. O nie. Ani odrobiny.
– Nie.
– To dobrze. – Ścisnęła jego dłoń i uśmiechnęła się uspokajająco. – Jestem w ciąży.
– Naprawdę? To dobrze. Czy wiesz, kogo widziałem w Port…
Przerwał i spojrzał na nią. Nagle jego oblicze stało się nieruchome, niczym kamienna maska.
Przepełniał je wyraz niepewności i niepokoju. Miała wrażenie, że pęknie jej serce.
– Co ty powiedziałaś?
– Jestem w ciąży. – Uśmiechnęła się do niego promiennie, a potem jeszcze raz splunęła. Znowu
ta jasna czerwień.
– Kiepski żart, Frannie – rzucił niepewnym tonem.
– To nie żart.
Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę. Wreszcie ruszyli w stronę parkingu. Kiedy szli do samocho-
du, GUS stanął w drzwiach stróżówki i pomachał do nich. Frannie odpowiedziała mu tym samym.
Jess również.
Zatrzymali się przy lodziarni Dairy Queen przy szosie numer 1. Jess kupił sobie colę i, siedząc
za kierownicą volvo, popijał napój w zamyśleniu. Fran zdecydowała się na deser lodowy Banana Bo-
at i, opierając się plecami o drzwiczki, przedzielona od niego dwiema stopami siedzenia wyjadała