BSK

Szczegóły
Tytuł BSK
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

BSK PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie BSK PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

BSK - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 D la T ab​b y M rocz ​n e​g o ku​f ra peł​n e​g o cu​d ów Strona 4 NOTA OD AUTORA Bastion jest fikcją literacką, ale wiele wydarzeń rozgrywa się w miejscach, które istnieją naprawdę, jak choćby Ogunquit w Maine, Las Vegas w Nevadzie czy Boulder w Kolorado. Pozwoliłem sobie jednak na wprowadzenie w ich opisie pewnych zmian niezbędnych dla przebiegu akcji powieści. Mam nadzieję, że mieszkańcy tych miast nie poczytają mi za złe mojej „potwornej impertynencji”, jak to zwykła określać Dorothy Sayers, która stosowała podobny wybieg w swoich powieściach. Inne miasta, jak na przykład Arnette w Teksasie i Shoyo w Arkansas, zostały przeze mnie wymyślone, tak samo jak opisane w tej książce wydarzenia. S.K. Strona 5 Na z e​w nątrz uli​c a pło​n ie ogar​n ię​ta w al​c em śm ier​c i Po​m ię​d z y św ia​tem re​a l​n ym a ułu​d ą A po​eci tu, na do​l e Nie pi​s z ą nic – z u​p eł​n ie Po pro​s tu cz e​k a​j ą na ubo​c z u na dal​s z y ciąg w y​d a​rz eń I na​g le, gdz ieś po​ś ród no​c y O d​n aj​d u​j ą sw ą do​n io​s łą chw i​l ę Pró​b u​j ą w te​d y stw o​rz yć ba​s tion ucz ci​w o​ś ci Ale ran​n i skrę​c a​j ą się z bó​l u Na​w et nie m ar​tw i D z iś w ie​c z o​rem w Kra​i nie D żun​g li Bru​ce Sprin​gsteen T o ocz y​w i​s te, że nie m o​g ła iść da​l ej! D rz w i by​ł y otw ar​te i w darł się w iatr Z ga​s ły św ie​c e a po​tem z ni​k ły Z a​s ło​n y unio​s ły się w y​s o​k o i w te​d y po​j a​w ił się O N, Po​w ie​d z iał: – Nie bój się Po​d ejdź, M a​ry. I strach ją opu​ś cił I pod​b ie​g ła do nie​g o A po​tem w z bił się w po​w ie​trz e… Wz ię​ł a go z a rę​k ę… – Chodź, M a​ry Nie oba​w iaj się Żni​w ia​rz a! Blue Oy​ster Cult Co to z a cz ar? Co to z a cz ar? Co to z a cz ar? Co​un​try Joe and the Fish Strona 6 KRĄG SIĘ OTWIERA Po​trz e​b u​j e​m y po​m o​c y, z a​u w a​ż ył Po​eta Edward Dorn – Sal​ly. Mruk​nię​cie. – Obudź się, Sal​ly. Gło​śne mruk​nię​cie: – Zo​o​ostaw mnie! Po​trzą​snął nią moc​niej. – Obudź się. Mu​sisz się obu​dzić! Char​lie. Głos Char​lie​go. Wo​łał ją. Od jak daw​na? Sal​ly wy​su​nę​ła się z ob​jęć snu. Naj​pierw spoj​rza​ła na ze​ga​rek na noc​nym sto​li​ku; kwa​drans po dru​giej w no​cy. Char​lie​go nie po​- win​no tu być – po​wi​nien być te​raz w pra​cy, na noc​nej zmia​nie. A po​tem po raz pierw​szy przyj​rza​ła mu się uważ​niej i coś w jej wnę​trzu drgnę​ło – ogar​nę​ło ją ja​kieś dziw​ne uczu​cie. Jej mąż był śmier​tel​nie bla​dy. Miał błęd​ny wzrok. Oczy wy​cho​dzi​ły mu z or​bit. W jed​nej rę​ce trzy​mał klu​czy​ki od sa​mo​cho​du. Dru​gą w dal​szym cią​gu nią tar​mo​sił, po​mi​mo że mia​ła otwar​te oczy. Zu​peł​nie jak​by nie za​uwa​żył, że się obu​dzi​ła. – Char​lie, o co cho​dzi? Co się sta​ło? Spra​wiał wra​że​nie jak​by nie wie​dział, co ma po​wie​dzieć. Je​go jabł​ko Ada​ma da​rem​nie podry​gi​- wa​ło w gó​rę i w dół, ale je​dy​nym sły​szal​nym od​gło​sem ja​ki roz​le​gał się we​wnątrz nie​wiel​kie​go, służ​- bo​we​go bun​ga​lo​wu, by​ło ty​ka​nie ze​ga​ra. – Pa​li się? – spy​ta​ła. To by​ła je​dy​na rzecz ja​ka przy​szła jej na myśl, a któ​ra mo​gła​by do​pro​wa​dzić go do ta​kie​go sta​nu. Wie​dzia​ła, że je​go ro​dzi​ce zgi​nę​li pod​czas po​ża​ru do​mu. – W pew​nym sen​sie – od​parł. – W pew​nym sen​sie to coś o wie​le gor​sze​go. Mu​sisz się ubrać ko​- cha​nie. Za​bierz ma​łą LaVon. Mu​si​my się stąd zry​wać. – Dla​cze​go? – spy​ta​ła, wsta​jąc z łóż​ka. Ogar​nął ją pa​nicz​ny strach. Coś by​ło nie w po​rząd​ku. To by​ło ni​czym sen​ny kosz​mar. – Gdzie? Po​win​ni​śmy wyjść na po​dwó​rze na ty​łach do​mu? Ale wie​dzia​ła, że nie cho​dzi​ło mu o wyj​ście na po​dwó​rze. Jesz​cze ni​gdy nie wi​dzia​ła Char​lie​go rów​nie prze​ra​żo​ne​go. Wzię​ła głę​bo​ki od​dech, jed​nak nie wy​czu​ła dy​mu ani spa​le​ni​zny. – Sal​ly, ko​cha​nie, o nic nie py​taj. Mu​si​my się stąd wy​nieść. Wy​je​chać. Da​le​ko stąd. Po pro​stu za​- bierz ma​łą i ubierz ją. – Ale czy… czy ma​my do​sta​tecz​nie du​żo cza​su bym mo​gła spa​ko​wać tro​chę rze​czy? Jej sło​wa spra​wi​ły, że znie​ru​cho​miał. Zu​peł​nie jak​by zbi​ła go z pan​ta​ły​ku. Mia​ła wra​że​nie, że jej strach się​gnął ze​ni​tu, ale naj​wi​docz​niej się my​li​ła. Uświa​do​mi​ła so​bie na​gle że to, co uwa​ża​ła za prze​ra​że​nie by​ło czy​stą pa​ni​ką. Strona 7 Prze​su​nął drżą​cą dło​nią po wło​sach i od​parł: – Nie wiem. Bę​dę mu​siał spraw​dzić kie​ru​nek wia​tru. Wy​szedł, po​zo​sta​wia​jąc ją z tym dzi​wacz​nym stwier​dze​niem, któ​re nic dla niej nie zna​czy​ło. By​ła zzięb​nię​ta, prze​ra​żo​na i zdez​o​rien​to​wa​na, a do te​go bo​sa i ubra​na je​dy​nie w krót​ką noc​ną ko​szul​kę. Zu​peł​nie jak​by stra​cił ro​zum. Co mo​gło mieć wspól​ne​go spraw​dza​nie kie​run​ku wia​tru z tym czy mia​ła czas na spa​ko​wa​nie pa​ru wa​li​zek? I co ozna​cza​ło okre​śle​nie: „da​le​ko”? Re​no? Ve​gas? Salt La​ke Ci​ty? I… Przy​ło​ży​ła dłoń do szyi i wtem, przy​szła jej do gło​wy cał​kiem no​wa myśl. DE​ZER​CJA. Wy​jazd w środ​ku no​cy ozna​czał, że Char​lie za​mie​rzał ZDE​ZER​TE​RO​WAĆ. SA​MO​- WOL​NE OD​DA​LE​NIE. We​szła do ma​łe​go po​ko​iku dzie​cin​ne​go i przez chwi​lę sta​ła nie​ru​cho​mo, nie​zde​cy​do​wa​na, pa​trząc na śpią​ce dziec​ko otu​lo​ne ró​żo​wym ko​cy​kiem. Wciąż jesz​cze mia​ła sła​bą na​dzie​ję, że to je​dy​nie kosz​mar​ny sen, bar​dziej wy​ra​zi​sty niż in​ne. Ale to mi​nie, a ona obu​dzi się, jak zwy​kle o siód​mej ra​no, na​kar​mi ma​łą i sa​ma coś prze​ką​si, po​oglą​da pierw​szą go​dzi​nę pro​gra​mu „To​day”, a po​tem, kie​dy Char​lie o ósmej wró​ci z noc​nej zmia​ny w pół​noc​- nej wie​ży Re​zer​wa​tu, usma​ży mu ja​jeczni​cę. Za dwa ty​go​dnie znów wró​ci na dzien​ną zmia​nę, prze​sta​- nie się dziw​nie za​cho​wy​wać, a kie​dy po​now​nie za​cznie spę​dzać no​ce u jej bo​ku, nie bę​dzie już mie​- wa​ła rów​nie sza​lo​nych snów jak ten i… – Po​spieszże się! – syk​nął, po​zba​wia​jąc ją wszel​kiej na​dziei. – Ma​my nie​wie​le cza​su. Tyl​ko ty​le aby zgar​nąć tro​chę naj​po​trzeb​niej​szych rze​czy. Ale na mi​łość Bo​ską, ko​bie​to, je​że​li ją ko​chasz – wska​- zał na le​żą​ce w łó​żecz​ku dziec​ko – ubierz ją! Kaszl​nął ner​wo​wo, za​sła​nia​jąc usta dło​nią. Za​czął wy​rzu​cać rze​czy z szu​flad ko​mo​dy i upy​chać je bez​ład​nie do pa​ru sta​rych wa​li​zek. Sal​ly obu​dzi​ła ma​łą LaVon, pró​bu​jąc ją uspo​ko​ić, naj​le​piej jak tyl​ko po​tra​fi​ła. Trzy​let​nie dziec​ko by​ło zdzi​wio​ne i za​sko​czo​ne fak​tem, iż obu​dzo​no je w środ​ku no​cy, a kie​dy Sal​ly ubra​ła ją w maj​- tecz​ki, blu​zecz​kę i kom​bi​ne​zon, za​czę​ła pła​kać. Płacz dziec​ka prze​ra​ził ją bar​dziej niż kie​dy​kol​wiek. Sko​ja​rzy​ła to z in​ny​mi przy​pad​ka​mi, kie​dy ma​ła LaVon, za​zwy​czaj anio​łek, pła​ka​ła w no​cy jak bóbr. Przy​czy​ny by​ły róż​ne – wy​syp​ka, ząb​ko​wa​- nie, krup, kol​ka. Strach po​wo​li zmie​niał się w gniew, kie​dy zo​ba​czy​ła, że Char​lie pra​wie bie​giem wpadł do po​ko​ju, nio​sąc dwa na​rę​cza jej bie​li​zny. Ra​miącz​ka biusto​no​szy uno​si​ły się za nim ni​czym wstę​gi no​wo​rocz​nych ser​pen​tyn. Wrzu​cił je do jed​nej z wa​li​zek i za​trza​snął wie​ko. Rą​bek jej naj​lep​szej hal​ki wy​sta​wał na ze​- wnątrz i mo​gła się za​ło​żyć, że ma​te​riał zo​stał ro​ze​rwa​ny. – O co cho​dzi? – krzyk​nę​ła, a pod​nie​sio​ny ton jej gło​su spra​wił, że dziec​ko, któ​re jesz​cze przed chwi​lą po​ch​li​py​wa​ło ci​chut​ko, na no​wo wy​buch​nę​ło pła​czem. – Czyś ty osza​lał? Char​lie, wy​ślą za na​- mi żoł​nie​rzy! ŻOŁ​NIE​RZY! – Nie wy​ślą. Nie dzi​siej​szej no​cy – po​wie​dział i pew​ność w je​go gło​sie wpra​wi​ła ją w jesz​cze więk​sze zde​ner​wo​wa​nie. – Sęk w tym sło​dziut​ka, że jak szyb​ko nie weź​mie​my du​py w tro​ki, to w ogó​le nie wy​do​sta​nie​my się z ba​zy. Wła​ści​wie nie mam po​ję​cia, jak to się sta​ło, że zdo​ła​łem opu​ścić wie​żę. Chy​ba coś się gdzieś spie​przy​ło. W su​mie, dla​cze​go by nie? Wszyst​ko in​ne spie​przy​ło się rów​- no. Mó​wiąc to, wy​buch​nął prze​cią​głym, obłą​kań​czym śmie​chem, któ​ry wy​stra​szył ją bar​dziej niż wszyst​ko, co zro​bił do tej po​ry. – Dziec​ko ubra​ne? To do​brze. Wrzuć pa​rę jej ubra​nek do dru​giej wa​liz​ki. Resz​tę spa​kuj do nie​bie​- skiej tor​by po​dróż​nej. Jest w sza​fie. Zrób to i wy​no​śmy się stąd. Wy​da​je mi się, że ma​my szan​sę. Dzię​- ki Bo​gu wiatr wie​je ze wscho​du na za​chód. Strona 8 Po​now​nie kaszl​nął w dłoń. – Ta​tu​siu! – za​wo​ła​ła sta​now​czo ma​ła LaVon, uno​sząc do gó​ry rącz​ki. – Chcę ta​tu​sia! Pew​no! Chcę na ko​ni​ka, ta​tu​siu! Na ko​ni​ka! Pew​no! – Nie te​raz – rzekł Char​lie i znik​nął w kuch​ni. W chwi​lę po​tem Sal​ly usły​sza​ła brzęk na​czyń. Wy​bie​rał jej oszczęd​no​ści z nie​bie​skiej wa​zy sto​ją​- cej na gór​nej pół​ce. Ja​kieś trzy​dzie​ści, czter​dzie​ści do​la​rów, któ​re zdo​ła​ła odło​żyć. JEJ OSZCZĘD​NO​- ŚCI. A więc spra​wa by​ła po​waż​na. Co​kol​wiek to by​ło, spra​wa mu​sia​ła być na​praw​dę po​waż​na. Ma​- ła, któ​rej ta​tuś od​mó​wił prze​jażdż​ki „na ko​ni​ku”, choć prze​cież bar​dzo rzad​ko – je​że​li w ogó​le kie​dy​- kol​wiek jej cze​goś od​ma​wiał – po​now​nie za​czę​ła pła​kać. Sal​ly z tru​dem zdo​ła​ła ubrać ma​łą w cien​ką kur​tecz​kę, a po​tem bez​ład​nie wrzu​ci​ła więk​szość jej ubra​nek do tor​by. Po​mysł do​kła​da​nia cze​go​kol​wiek do dru​giej wa​liz​ki wy​dał się idio​tycz​ny – wa​liz​ka po pro​stu by pę​kła. Mu​sia​ła przy​du​sić ją ko​la​nem aby za​trza​snąć zam​ki. Uświa​do​mi​ła so​bie, że dzię​- ku​je Bo​gu, iż ma​ła LaVon by​ła na ty​le du​ża, że nie trze​ba by​ło mar​twić się o pie​lu​chy. Char​lie wró​cił do sy​pial​ni i tym ra​zem rze​czy​wi​ście biegł. W dal​szym cią​gu wpy​chał po​mię​te bank​no​ty jed​no i pię​cio​do​la​ro​we do przed​niej kie​sze​ni „sun​ta​nów”. Sal​ly wzię​ła ma​łą na rę​ce. LaVon by​ła już na do​bre obu​dzo​na i mo​gła iść sa​ma, ale Sal​ly chcia​ła czuć ją w swo​ich ra​mio​nach. Po​chy​li​ła się i pod​nio​sła tor​bę po​dróż​ną. – Do​kąd idzie​my ta​tu​siu? – spy​ta​ła ma​ła LaVon – Spa​łam. – Dziec​ko mo​że spać w sa​mo​cho​dzie – rzekł Char​lie, bio​rąc dwie wa​liz​ki. Rą​bek wy​sta​ją​cej z wa​liz​ki hal​ki za​trze​po​tał gwał​tow​nie. Je​go oczy wciąż wy​da​wa​ły się męt​ne, jak gdy​by za​pa​trzo​ne gdzieś w dal. W umy​śle Sal​ly za​czę​ła świ​tać pew​na myśl, prze​ra​dza​ją​ca się wol​no w pew​ność. – Był ja​kiś wy​pa​dek? – wy​szep​ta​ła. – Je​zus, Ma​ria, Jó​ze​fie Świę​ty! Zda​rzył się wy​pa​dek, zga​dza się? Wy​pa​dek. TAM. – Ukła​da​łem wła​śnie pa​sjan​sa – po​wie​dział. – Unio​słem wzrok i na​gle zo​ba​czy​łem, że cy​fry ze​- ga​ra zmie​ni​ły się z zie​lo​nych na czer​wo​ne. Włą​czy​łem mo​ni​tor. Sal​ly, oka​za​ło się, że oni wszy​scy… – Prze​rwał, spoj​rzał w oczy ma​łej LaVon, któ​re po​mi​mo iż roz​sze​rzo​ne i za​czer​wie​nio​ne od łez, peł​ne by​ły za​cie​ka​wie​nia. – Oni wszy​scy tam, na do​le NIE ŻY​JĄ – do​dał – oprócz jed​ne​go, mo​że dwóch, ale do tej po​ry oni też już na pew​no wy​zio​nę​li du​cha. – Co to zna​czy „nie szy​ją”, ta​tu​siu? – spy​ta​ła ma​ła LaVon. – Nie​waż​ne, ko​cha​nie – po​wie​dzia​ła Sal​ly. Mia​ła wra​że​nie jak​by jej głos do​cho​dził z głę​bi prze​- past​ne​go ka​nio​nu. Char​lie prze​łknął śli​nę. Coś strzyk​nę​ło mu w gar​dle. – Kie​dy za​pa​la​ją się czer​wo​ne cy​fry, wszyst​ko po​win​no być au​to​ma​tycz​nie za​blo​ko​wa​ne. Ma​ją tam kom​pu​ter fir​my Chu​bb, któ​ry za​rzą​dza ca​łym tym miej​scem, dzię​ki cze​mu po​win​no ono być mak​- sy​mal​nie za​bez​pie​czo​ne. Zo​ba​czy​łem co by​ło na mo​ni​to​rze i na​tych​miast wy​bie​głem z po​miesz​cze​nia. Ba​łem się, że drzwi prze​tną mnie na pół. Po​win​ny zo​stać za​mknię​te w mo​men​cie gdy włą​czył się alarm, a nie wiem od jak daw​na pa​lił się wskaź​nik za​nim unio​słem wzrok i za​uwa​ży​łem co się dzie​je. Ale nim usły​sza​łem szczęk za​my​ka​nych au​to​ma​tycz​nie drzwi, by​łem już pra​wie na par​kin​gu. Praw​do​- po​dob​nie, gdy​bym uniósł wzrok trzy​dzie​ści se​kund póź​niej, sie​dział​bym te​raz w po​miesz​cze​niu kon​- tro​l​nym wie​ży, jak owad w bu​tel​ce. – Co to jest? Co się… – Nie wiem i NIE CHCĘ wie​dzieć. Wiem tyl​ko ty​le, że to coś ZA​BI​ŁO ich bły​ska​wicz​nie. Je​że​li chcą mnie do​stać, bę​dą mu​sie​li mnie zła​pać. Fakt, pła​cą mi do​da​tek za ry​zy​kow​ną pra​cę, ale nie dość du​ży że​bym miał tu zo​sta​wać. Wiatr wie​je na za​chód. Po​je​dzie​my na wschód. Chodź. Czas ru​szać w dro​gę. Strona 9 Sal​ly w dal​szym cią​gu na wpół za​spa​na, z wra​że​niem jak​by utkwi​ła w sa​mym ser​cu ja​kie​goś upior​ne​go, nie koń​czą​ce​go się kosz​ma​ru, wy​szła na pod​jazd, gdzie, rdze​wie​jąc spo​koj​nie po​śród ka​li​- for​nij​skiej, pu​styn​nej no​cy stał ich pięt​na​sto​let​ni chevy. Char​lie wrzu​cił wa​liz​ki do ba​gaż​ni​ka, a tor​bę po​dróż​ną na tyl​ne sie​dze​nie. Sal​ly sta​ła przez chwi​lę przy drzwiach od stro​ny pa​sa​że​ra i, trzy​ma​jąc dziec​ko w ra​mio​nach, spo​glą​da​ła na bun​ga​low, w któ​- rym spę​dzi​li ostat​nie czte​ry la​ta. Uświa​do​mi​ła so​bie, że kie​dy się tu wpro​wa​dzi​li ma​ła LaVon ro​sła we​wnątrz jej cia​ła, a wszyst​- kie prze​jażdż​ki „na ko​ni​ku” by​ły jesz​cze przed nią. – No chodź! – po​wie​dział. – Wsia​daj, ko​bie​to! Zro​bi​ła, co ka​zał. Wy​co​fał wóz, przez mo​ment snop świa​tła z re​flek​to​rów chevy omiótł ścia​nę dom​ku. Ich re​flek​sy w szy​bach wy​glą​da​ły jak śle​pia ogrom​nej, dra​pież​nej be​stii. Po​chy​lił się nad kie​row​ni​cą w peł​nym sku​pie​niu. W świe​tle bi​ją​cym z urzą​dzeń znaj​du​ją​cych się na de​sce roz​dziel​czej, je​go twarz wy​da​wa​ła się bar​dzo spię​ta i zmę​czo​na. – Je​że​li bra​ma ba​zy jest za​mknię​ta, spró​bu​ję się przez nią prze​bić. I rze​czy​wi​ście miał ta​ki za​miar. Sal​ly po​czu​ła na​gle, że mięk​ną jej ko​la​na. Oka​za​ło się jed​nak, że tak de​spe​rac​kie roz​wią​za​nie nie by​ło ko​niecz​ne. Bra​ma ba​zy by​ła otwar​- ta. Je​den ze straż​ni​ków po​chy​lał gło​wę nad ja​kimś cza​so​pi​smem. Nie za​uwa​ży​ła dru​gie​go. Być mo​że prze​by​wał te​raz w głów​nej kwa​te​rze. To by​ła ze​wnętrz​na część ba​zy – kon​wen​cjo​nal​ny ma​ga​zyn po​- jaz​dów woj​sko​wych. Tych męż​czyzn nie in​te​re​so​wa​ło, co dzia​ło się w ser​cu kom​plek​su. „Unio​słem wzrok i na​gle zo​ba​czy​łem, że cy​fry ze​ga​ra zmie​ni​ły się z zie​lo​nych na czer​wo​ne”. Za​drża​ła i po​ło​ży​ła dłoń na je​go no​dze. Ma​ła LaVon po​now​nie usnę​ła. Char​lie po​kle​pał ją lek​ko po rę​ce i po​wie​dział: – Bę​dzie do​brze, ko​cha​nie. O świ​cie, prze​mie​rza​jąc te​ry​to​rium Neva​dy, w dal​szym cią​gu po​dą​ża​li na wschód, a Char​lie​go mę​czył do​kucz​li​wy, sil​ny ka​szel. Strona 10 KSIĘGA PIERWSZA KAPITAN TRIPS 16 czerwca – 4 lipca , 1990 Z a​d z w o​n i​ł em do le​k a​rz a M ó​w ię: D ok​to​rz e, pro​s z ę. Ca​ł y się trz ę​s ę, dy​g o​c z ę i krę​c ę Po​w iedz m i, co to m o​ż e być? Cz y to ja​k aś no​w a cho​ro​b a? The Sy​lvers M a​ł a, cz y m o​ż esz po​l u​b ić sw o​j e​g o fa​c e​ta? T o po​rz ąd​n y gość M a​ł a, cz y m o​ż esz po​l u​b ić sw o​j e​g o fa​c e​ta? Lar​ry Un​de​r​wo​od Strona 11 Rozdział 1 Na​le​żą​ca do Te​xa​co sta​cja Hap​scom​ba mie​ści​ła się przy dro​dze nu​mer 93 na pół​noc od Ar​net​te, mie​ści​ny gdzie „dia​beł mó​wi do​bra​noc”, le​żą​cej o sto mil od Ho​uston. Dziś wie​czo​rem by​li tam sa​mi sta​li by​wal​cy, któ​rzy, sie​dząc przy ka​sie, po​pi​ja​li pi​wo, pro​wa​dzi​li le​ni​we po​ga​węd​ki i pa​trzy​li na mu​- chy wla​tu​ją​ce do ogrom​ne​go, pod​świe​tla​ne​go neo​nu fir​my. By​ła to sta​cja Bil​la Hap​scom​ba, to​też tam​ci od​no​si​li się do nie​go z sza​cun​kiem, po​mi​mo iż był zu​- peł​nym kre​ty​nem. Ocze​ki​wa​li​by ta​kie​go sa​me​go po​wa​ża​nia, gdy​by spo​tka​nie mia​ło miej​sce w ich pra​cy. Ty​le tyl​ko, że wszy​scy by​li bez​ro​bot​ni. W Ar​net​te na​sta​ły cięż​kie cza​sy. W 1980 ro​ku mia​sto mia​ło dwa za​kła​dy prze​my​sło​we – fa​bry​kę pro​du​ku​ją​cą wy​ro​by pa​pie​ro​we (głów​nie na pik​ni​ki i ro​- dzin​ne przy​ję​cia) i wy​twór​nię kal​ku​la​to​rów. Obec​nie fa​bry​kę wy​ro​bów pa​pie​ro​wych za​mknię​to na czte​ry spu​sty, a wy​twór​ni kal​ku​la​to​rów też nie wio​dło się naj​le​piej – oka​za​ło się, że du​żo tań​sze pro​du​ko​wa​no na Taj​wa​nie, po​dob​nie jak rzecz się mia​ła z prze​no​śny​mi te​le​wi​zo​ra​mi i ra​dia​mi tran​zy​- sto​ro​wy​mi. Nor​man Bru​ett i Tom​my Wan​na​ma​ker pra​co​wa​li nie​gdyś w za​kła​dzie wy​ro​bów pa​pie​ro​wych; obec​nie ży​li z po​mo​cy opie​ki spo​łecz​nej, gdyż już od daw​na nie przy​słu​gi​wał im za​si​łek dla bez​ro​bot​- nych. Hen​ry Car​mi​cha​el i Stu Red​man pra​co​wa​li w wy​twór​ni kal​ku​la​to​rów, ale rzad​ko prze​pra​co​wy​- wa​li wię​cej niż trzy​dzie​ści go​dzin ty​go​dnio​wo. Vic​tor Pal​frey był na eme​ry​tu​rze i pa​lił ohydnie cuch​ną​- ce skrę​ty – je​dy​ne pa​pie​ro​sy na ja​kie mógł so​bie te​raz po​zwo​lić. – Mó​wię wam – po​wie​dział Hap, opie​ra​jąc dło​nie na ko​la​nach i po​chy​la​jąc się do przo​du – po​- win​ni olać ca​łą tę in​fla​cję. Pal li​cho dług na​ro​do​wy. Ma​my pra​sy i pa​pier. Wy​dru​ko​wa​ło​by się pięć​- dzie​siąt mi​lio​nów bank​no​tów ty​siącdo​la​ro​wych i pu​ści​ło je w obieg. Pal​frey, któ​ry do 1984 ro​ku był ma​szy​ni​stą, ja​ko je​dy​ny spo​śród obec​nych miał dość ikry i sza​cun​- ku wzglę​dem sie​bie aby wy​ra​zić sprze​ciw wo​bec ewi​dent​nie idio​tycz​nych stwier​dzeń Ha​pa. Te​raz, ro​- lu​jąc w pal​cach ko​lej​ne​go, cuch​ną​ce​go jak sta​re skar​pe​ty skrę​ta, oznaj​mił: – Tym spo​so​bem ni​gdzie nie zaj​dzie​my. By​ło​by zu​peł​nie jak w Rich​mond w dwóch ostat​nich la​- tach woj​ny se​ce​syj​nej. Kie​dy mia​łeś ocho​tę na pier​ni​ka, pła​ci​łeś pie​ka​rzo​wi kon​fe​de​rac​kie​go do​la​ra, a on wy​ci​nał ci na​leż​ny ka​wa​łek. Wiel​ko​ści do​la​rów​ki. Wie​cie, for​sa to tyl​ko pa​pier. – Wiem, że nie​któ​rzy się z to​bą nie zga​dza​ją – po​wie​dział z go​ry​czą Hap. – Mam dług wo​bec tych lu​dzi. A oni za​czy​na​ją być pod tym wzglę​dem co​raz bar​dziej draż​li​wi. Stu​art Red​man, któ​ry był naj​praw​do​po​dob​niej naj​bar​dziej ci​chym męż​czy​zną w Ar​net​te, sie​dział na po​pę​ka​nym pla​sti​ko​wym krze​śle ty​pu Wool​co z pusz​ką pabsta w dło​ni i wy​glą​dał przez ogrom​ne okno bu​dyn​ku sta​cji ben​zy​no​wej. Stu znał smak bie​dy. Do​ra​stał w tym mie​ście. Był sy​nem den​ty​sty; oj​ciec zmarł kie​dy Stu miał sie​dem lat, po​zo​sta​wia​jąc żo​nę i dwo​je dzie​ci oprócz Stu. Je​go mat​ka do​sta​ła pra​cę w Red Ball Truck Stop na przed​mie​ściach Ar​net​te – Stu mógł​by z te​go miej​sca zo​ba​czyć ów bu​dy​nek, gdy​by Red Ball nie spło​nął do​szczęt​nie w 1979 ro​ku. Mat​ka za​ra​bia​ła do​sta​tecz​nie du​żo, by ca​ła czwór​ka mia​ła co zjeść, ale nic po​za tym. Ma​jąc dzie​więć lat, Stu po​szedł do pra​cy – naj​pierw do Ro​ga Tuc​ke​ra, wła​ści​cie​la Red Ball, gdzie po​ma​gał po za​ję​ciach szkol​nych roz​ła​do​wy​wać cię​ża​rów​ki za trzy​dzie​ści pięć cen​tów na go​dzi​nę, a na​stęp​nie do po​bli​skie​go Bra​in​tree, gdzie, aby móc ha​ro​wać do utra​ty sił po dwa​dzie​ścia go​dzin ty​go​dnio​wo, mu​siał za​wy​żyć swój wiek. Te​raz kie​dy słu​chał jak Hap i Vic Pal​frey kłó​cą się na te​mat pie​nię​dzy i ta​jem​ni​cze​go spo​so​bu w ja​ki wy​pa​ro​wa​ły, przy​po​mniał so​bie pierw​szy okres pra​cy w rzeź​ni i swo​je dło​nie krwa​wią​ce od nie koń​czą​ce​go się cią​ga​nia cięż​kich wóz​ków za​ła​do​wa​nych skó​ra​mi i wnętrz​no​ścia​mi. Pró​bo​wał za​ta​ić to przed mat​ką, ale do​my​śli​ła się wszyst​kie​go w nie​ca​ły ty​dzień. Po​pła​ka​ła nie​co nad ich lo​- Strona 12 sem, jed​nak nie na​le​ża​ła do ko​biet, któ​re czę​sto i ła​two ro​ni​ły łzy. Nie po​pro​si​ła go aby rzu​cił pra​cę. Wie​dzia​ła, jak przed​sta​wia​ła się ich sy​tu​acja. By​ła re​alist​ką. Po czę​ści je​go mil​cze​nie wy​ni​ka​ło z fak​tu, że ni​gdy nie miał przy​ja​ciół, al​bo nie miał dla nich cza​- su. Dla nie​go ist​nia​ły tyl​ko szko​ła i pra​ca. Je​go naj​młod​szy brat, Dev, zmarł na za​pa​le​nie płuc w tym sa​mym ro​ku, w któ​rym Stu za​czął pra​- co​wać w rzeź​ni. Stu ni​gdy nie otrzą​snął się z te​go do koń​ca. Przy​pusz​czał, że drę​czy​ło go po​czu​cie wi​- ny. Naj​bar​dziej ko​chał Deva… ale je​go śmierć ozna​cza​ła, że by​ło o jed​ną gębę mniej do wy​kar​mie​- nia. W li​ceum od​krył fut​bol i to do​da​ło je​go mat​ce otu​chy, mi​mo że mu​siał przez to zmniej​szyć licz​bę go​dzin pra​cy. – Graj – po​wie​dzia​ła. – Je​że​li mo​żesz w ja​kiś spo​sób się stąd wy​do​stać, to wła​śnie dzię​ki fut​bo​lo​- wi, Stu​art. Graj! Pa​mię​taj o Ed​diem War​fiel​dzie. Ed​die War​field był lo​kal​nym bo​ha​te​rem. Po​cho​dził z jesz​cze bied​niej​szej ro​dzi​ny niż Stu i okrył się chwa​łą ja​ko qu​ar​ter​back okrę​go​wej li​ce​al​nej dru​ży​ny fut​bo​lo​wej, po czym wy​je​chał do Tek​sa​su na sty​pen​dium spor​to​we i przez dzie​sięć lat grał w dru​ży​nie Green Bay Pac​kers, głów​nie ja​ko qu​ar​ter​- back, ale kil​ka​krot​nie sta​wał na​wet na po​zy​cji roz​gry​wa​ją​ce​go. Ed​die był te​raz wła​ści​cie​lem sie​ci ba​- rów szyb​kiej ob​słu​gi na za​cho​dzie i po​łu​dnio​wym za​cho​dzie, a w Ar​net​te stał się nie​mal le​gen​dą. W Ar​net​te, kie​dy mó​wi​łeś „suk​ces” mia​łeś na my​śli Ed​die​go War​fiel​da. Stu nie grał ja​ko qu​ar​ter​back i nie był rów​nież War​fiel​dem. Mi​mo to, w li​ceum do​szedł do wnio​- sku, że war​to by​ło​by wy​wal​czyć spor​to​we sty​pen​dium… a po​tem po​ja​wi​ły się róż​ne uczel​nia​ne pro​- gra​my i opie​kun wy​dzia​ło​wy opo​wie​dział mu o NDEA. Mat​ka Stu za​cho​ro​wa​ła i nie mo​gła już pra​co​wać. Rak. Na dwa mie​sią​ce przed ukoń​cze​niem przez Stu li​ceum umar​ła, po​zo​sta​wia​jąc opie​ce Stu​ar​ta je​go bra​ta, Bry​ce’a. Stu zre​zy​gno​wał ze spor​to​we​go sty​pen​dium i pod​jął pra​cę w wy​twór​ni kal​ku​la​to​rów. Ale to wła​- śnie Bry​ce’owi się uda​ło. Od​niósł suk​ces. Był te​raz w Min​ne​so​cie, gdzie pra​co​wał dla IBM ja​ko ana​- li​tyk sys​te​mów kom​pu​te​ro​wych. Nie pi​sy​wał czę​sto, a ostat​ni raz wi​dzie​li się na po​grze​bie żo​ny Stu, któ​ra zmar​ła na tę sa​mą cho​ro​bę, co je​go mat​ka – na ra​ka. Przy​szło mu na myśl, że Bry​ce być mo​że rów​nież no​si swój krzyż… i że mo​że prze​peł​nia go po​czu​cie wi​ny wy​ni​ka​ją​ce z fak​tu, iż je​go brat zmie​nił się w jesz​cze jed​ne​go swoj​skie​go chło​pa​ka w do​go​ry​wa​ją​cym tek​sań​skim mia​stecz​ku, spę​- dza​ją​ce​go dni w fa​bry​ce kal​ku​la​to​rów a wie​czo​ry u Ha​pa al​bo w In​dian He​ad przy ku​flu pi​wa mar​ki Lo​ne Star. Mał​żeń​stwo by​ło dla nie​go naj​lep​szym okre​sem, a trwa​ło je​dy​nie osiem​na​ście mie​się​cy. Ło​no je​- go mło​dej żo​ny wy​da​ło na świat jed​no, po​sęp​ne i zło​śli​we dziec​ko. To by​ło czte​ry la​ta te​mu. Od tej po​ry my​ślał tyl​ko o opusz​cze​niu Ar​net​te w po​szu​ki​wa​niu cze​goś lep​sze​go, jed​nak nie po​zwa​la​ło mu na to je​go ma​ło​mia​stecz​ko​we my​śle​nie, zna​jo​me miej​sca i twa​rze. Był w Ar​net​te po​wszech​nie lu​bia​ny, a Vic Pal​frey ob​da​rzył go kie​dyś praw​dzi​wym kom​ple​men​- tem, na​zy​wa​jąc „Sta​rym Twar​dzie​lem”. Kie​dy Vic i Hap za​koń​czy​li dys​pu​tę, wciąż jesz​cze zmierz​cha​ło, ale oko​li​ca to​nę​ła już po​śród głę​bo​kich cie​ni. Te​raz szo​są nu​mer 93 nie prze​jeż​dża​ło wie​le wo​zów, skut​kiem cze​go Hap miał spo​ro nie za​pła​co​nych ra​chun​ków. Ale oto wła​śnie zbli​żał się ja​kiś sa​mo​- chód. Stu go za​uwa​żył. Wciąż był jesz​cze ćwierć mi​li stąd, ostat​nie pro​mie​nie za​cho​dzą​ce​go słoń​ca rzu​ca​ły sła​be re​flek​sy na chro​mo​wa​ne, nie po​kry​te kurzem czę​ści wo​zu. Stu miał wy​śmie​ni​ty wzrok, roz​po​znał sta​re​go chevro​le​ta rocz​nik być mo​że 75. Chevy, bez włą​czo​- nych świa​teł, ja​dą​cy z pręd​ko​ścią nie więk​szą niż pięt​na​ście mil na go​dzi​nę, su​nął ostrym zyg​za​kiem. Nikt prócz Stu jesz​cze go nie za​uwa​żył. – Po​wiedz​my, że masz za​staw hi​po​tecz​ny na tę sta​cję – cią​gnął Vic – i po​wiedz​my, że spła​casz Strona 13 go po pięć​dzie​siąt do​la​rów mie​sięcz​nie… – Du​żo wię​cej sta​ry. Du​żo wię​cej. – No do​bra, ale za​łóż​my, że spła​casz mie​sięcz​nie po pięć dych. A te​raz po​wiedz​my, że rząd po​- szedł ci na rę​kę i wy​dru​ko​wał dla cie​bie ca​łą cię​ża​rów​kę szma​lu. Gdy​by tak się sta​ło, je​stem pew​ny, że ci z ban​ku na​tych​miast wy​czu​li​by pi​smo no​sem i za​żą​da​li​by od cie​bie PÓŁ​TO​REJ PACZ​KI. Osku​- ba​li​by cię, sta​ry, jak amen w pa​cie​rzu. I wszyst​ko by​ło​by po sta​re​mu. – To fakt – do​dał Hen​ry Car​mi​cha​el. Hap spoj​rzał na nie​go, wy​raź​nie po​iry​to​wa​ny. Tak się skła​da​ło, że wie​dział iż Hank miał w zwy​- cza​ju bez pła​ce​nia wy​cią​gać z au​to​ma​tu pusz​ki z co​lą i, co wię​cej, Hank wie​dział, że on o tym wie. To​też je​śli Hank miał się opo​wie​dzieć po któ​rej​kol​wiek ze stron, po​wi​nien po​przeć wła​śnie je​go. – Nie​ko​niecz​nie mu​si tak być – mruknął Hap, czer​piąc ze skarb​ni​cy swe​go dzie​wię​cio​kla​so​we​go wy​kształ​ce​nia. Za​czął wy​ja​śniać, dla​cze​go tak uwa​ża. Stu, któ​ry ja​ko je​dy​ny ro​zu​miał po​wa​gę ich obec​nej sy​tu​acji, prze​stał wsłu​chi​wać się w głos Ha​pa i pa​trzył jak chevy su​nie za​ko​sa​mi wzdłuż dro​gi. Stu zda​wał so​bie spra​wę, że wóz w ten spo​sób nie za​je​dzie zbyt da​le​ko. Sa​mo​chód zje​chał w le​wo prze​kra​cza​jąc bia​łą li​nię, a je​go ko​ła wzbi​ły z po​bo​- cza tu​ma​ny ku​rzu. Znów wy​je​chał na szo​sę, ale już w chwi​lę po​tem o ma​ło nie wpa​ko​wał się do ro​- wu. Na​stęp​nie, zu​peł​nie jak​by kie​row​ca ob​rał so​bie za cel szyld sta​cji ben​zy​no​wej, sa​mo​chód po​to​- czył się w jej stro​nę. Przy​po​mi​nał po​cisk ba​li​stycz​ny, któ​ry wy​tra​cił nie​mal ca​łą pręd​kość. Stu sły​szał te​raz głu​chy, znu​żo​ny ło​skot sil​ni​ka, jed​no​staj​ne rzę​że​nie i jęk do​go​ry​wa​ją​ce​go gaź​ni​ka i ob​lu​zo​wa​- nych za​wo​rów. Wóz omi​nął pod​jazd i z gło​śnym stu​ko​tem wje​chał na kra​węż​nik. Flu​ore​scen​cyj​ne prę​ty nad dys​try​bu​to​ra​mi od​bi​ja​ły się w brud​nej szy​bie sa​mo​cho​du, tak że trud​no by​ło za​uwa​żyć, kto znaj​do​wał się we​wnątrz. Nie​mniej jed​nak Stu za​uwa​żył jak cia​ło męż​czy​zny za kie​row​ni​cą za​ko​ły​sa​- ło się bez​wład​nie pod wpły​wem wstrzą​su. Nie wy​glą​da​ło na to, aby wóz miał zwol​nić – na​dal nie​wzru​sze​nie su​nął na​przód z pręd​ko​ścią pięt​na​stu mil na go​dzi​nę. – Po​słu​chaj, mó​wię ci, że przy więk​szej ilo​ści pie​nię​dzy znaj​du​ją​cej się w obie​gu był​byś… – Le​piej wy​łącz dys​try​bu​to​ry, Hap – po​wie​dział ła​god​nym to​nem Stu. – Dys​try​bu​to​ry? Co? Norm Bru​ett od​wró​cił się aby wyj​rzeć przez okno. – Chry​ste Pa​nie – rzu​cił. Stu pod​niósł się z krze​sła i, po​chy​la​jąc się nad Tom​mym Wan​na​ma​ke​rem i Han​kiem Car​mi​cha​- elem, wy​łą​czył jed​no​cze​śnie wszyst​kie osiem prze​łącz​ni​ków – po czte​ry na jed​ną rę​kę. Dla​te​go tyl​ko on ja​ko je​dy​ny nie wi​dział, jak Chevy rąb​nął w dys​try​bu​to​ry na gór​nej wy​sep​ce i prze​wró​cił je. Wje​chał w nie po​wo​li, zda​wa​ło​by się z peł​ną, bez​li​to​sną pre​me​dy​ta​cją, ale i do​sto​jeń​stwem. Tom​my Wan​na​ma​ker na​stęp​ne​go dnia w In​dian He​ad za​kli​nał się, że w chevy ani ra​zu, na​wet na mo​ment nie za​pa​li​ły się świa​tła sto​pu. Sa​mo​chód po pro​stu je​chał jak na pa​ra​dzie „Tur​nie​ju Róż”. Pod​wo​zie ze zgrzy​tem prze​to​czy​ło się po ce​men​to​wej wy​sep​ce, a kie​dy wóz wje​chał na nią ko​ła​mi, wszy​scy, oprócz Stu, zo​ba​czy​li, jak gło​wa kie​row​cy zgo​ła bez​wład​nie prze​chy​la się do przo​du i ude​rza w przed​nią szy​bę, na któ​rej na​tych​miast po​ja​wi​ła się, przy​po​mi​na​ją​ca gwiaz​dę, sia​tecz​ka pęk​nięć. Chevy pod​sko​czył jak kop​nię​ty sta​ry pies i ściął dys​try​bu​tor hi-test. Pom​pa pę​kła z trza​skiem i ca​łe urzą​dze​nie ru​nę​ło na zie​mię, roz​le​wa​jąc drob​ną stru​ż​kę ben​zy​ny. Wąż dys​try​bu​to​ra spadł z za​cze​pu i le​żał te​raz na zie​mi, błysz​cząc w świe​tle neo​nu. Wszy​scy za​uwa​ży​li iskry try​ska​ją​ce spod szo​ru​ją​cej po ce​men​cie ru​ry wy​de​cho​wej sa​mo​cho​du, a Hap, któ​ry wi​dział eks​plo​z​ję sta​cji ben​zy​no​wej w Mek​- sy​ku, in​stynk​tow​nie przy​mknął po​wie​ki, spo​dzie​wa​jąc się la​da mo​ment wy​bu​chu i po​twor​nej, ośle​- pia​ją​cej ku​li ognia. Za​miast te​go jed​nak, tył chevy okrę​cił się wo​kół osi i zje​chał z ce​men​to​wej wy​- sep​ki. Przód sa​mo​cho​du rąb​nął w dys​try​bu​tor ben​zy​ny ni​sko​oło​wio​wej i zwa​lił go na zie​mię przy wtó​- Strona 14 rze głu​che​go „ba-bam!”. Pra​wie roz​waż​nie Chevro​let za​koń​czył ob​rót o trzy​sta sześć​dzie​siąt stop​ni, po​- now​nie ude​rza​jąc w wy​sep​kę – tym ra​zem jed​nak bo​kiem. Tył sa​mo​cho​du wje​chał na pod​wyż​sze​nie, ści​na​jąc sto​ją​cy tam dys​try​bu​tor ze zwy​kłą ben​zy​ną. Po​tem chevy za​trzy​mał się, cią​gnąc za so​bą przerdze​wia​łą ru​rę wy​de​cho​wą. Wóz znisz​czył wszyst​kie trzy dys​try​bu​to​ry na naj​bli​żej au​to​stra​dy wy​- sep​ce. Sil​nik krztu​sił się jesz​cze przez kil​ka se​kund, po czym umilkł. Ci​sza by​ła tak ogłu​sza​ją​ca, że aż alar​mu​ją​ca. – Ra​ny ko​gu​ta! – po​wie​dział Tom​my Wan​na​ma​ker z za​par​tym tchem. – Czy on wy​buch​nie, Hap? – Gdy​by miał wy​buch​nąć, to już by wy​buchł – stwier​dził Hap, wsta​jąc. Ude​rzył ra​mie​niem w ma​- pę-ukła​dan​kę i jej czę​ści, mię​dzy in​ny​mi Tek​sas, No​wy Mek​syk i Ari​zo​na roz​sy​pa​ły się na wszyst​kie stro​ny. Hap w głę​bi du​szy cie​szył się. „Ja​kie dziw​ne uczu​cie!”. Je​go dys​try​bu​to​ry by​ły ubez​pie​czo​ne, a po​li​sy spła​co​ne. Ma​ry za​wsze mu ma​ru​dzi​ła aby wszyst​ko z gó​ry ubez​pie​czył. – Fa​cet mu​siał być nie​źle na​pra​ny – stwier​dził Norm. – Wi​dzia​łem je​go tyl​ne świa​tła – stwier​dził Tom​my pi​skli​wym, peł​nym pod​nie​ce​nia gło​sem. – Ani ra​zu nie bły​snę​ły! Ra​ny ko​gu​ta! Gdy​by pruł sześć​dzie​siąt​ką już by​śmy nie ży​li. Po​spiesz​nie wy​szli z biu​ra – Hap pierw​szy, Stu ja​ko ostat​ni. Hap, Tom​my i Norm do​tar​li do sa​mo​- cho​du jed​no​cze​śnie. Czu​li woń ben​zy​ny i sły​sze​li po​wol​ne ty​ka​nie sty​gną​ce​go sil​ni​ka. Hap otwo​rzył bocz​ne drzwicz​ki sa​mo​cho​du i męż​czy​zna za kie​row​ni​cą wy​padł na ze​wnątrz jak wo​rek ze sta​rym pra​- niem. – Niech to szlag! – po​wie​dział gło​śno, pra​wie krzy​cząc Norm Bru​ett. Od​wró​cił się, za​ci​snął dło​nie na swym ob​fi​tym kał​du​nie i zwy​mio​to​wał. Mdło​ści nie spo​wo​do​wał męż​czy​zna, któ​ry wy​padł z sa​mo​cho​du (Hap zła​pał go, za​nim ten zdą​żył osu​nąć się na chod​nik), ale ohyd​ny fe​tor bi​ją​cy z wnę​trza wo​zu, du​szą​cy smród, bę​dą​cy mie​sza​ni​ną wo​ni krwi, fe​ka​liów, wy​mio​- cin i roz​kła​da​ją​cych się ciał. Był to upior​ny odór cho​ro​by i śmier​ci. W chwi​lę po​tem Hap od​wró​cił się i, chwy​ta​jąc kie​row​cę pod pa​chy, wy​cią​gnął go z wo​zu. Tom​my bły​ska​wicz​nie zła​pał męż​czy​znę za no​gi i obaj z Ha​pem prze​nie​śli bez​wład​ne cia​ło do biu​ra. W świe​- tle pły​ną​cym z neo​nu ich twa​rze przy​bra​ły barwę se​ra i by​ły prze​peł​nio​ne obrzy​dze​niem. Hap za​po​- mniał już o pie​nią​dzach z ubez​pie​cze​nia. Po​zo​sta​li zaj​rze​li do sa​mo​cho​du i na​raz Hap od​wró​cił się, kła​dąc jed​ną rę​kę na ustach – ma​ły pa​lec je​go dło​ni ster​czał sztyw​no, jak​by męż​czy​zna uniósł wła​śnie do to​a​stu kie​li​szek z wi​nem – podrep​tał na pół​noc​ny kra​niec sta​cji ben​zy​no​wej i zwy​mio​to​wał ca​łą ko​la​cję. Vic i Stu za​glą​da​li do wnę​trza sa​mo​cho​du przez dłuż​szą chwi​lę, po czym wy​mie​ni​li mię​dzy so​bą spoj​rze​nia i po​now​nie zaj​rze​li do środ​ka. Po stro​nie pa​sa​że​ra sie​dzia​ła mło​da ko​bie​ta. Mia​ła wy​so​ko za​dar​tą su​kien​kę, od​sła​nia​ją​cą na​gie uda. Opie​ra​ło się o nią mniej wię​cej trzy​let​nie dziec​ko – chło​piec lub dziew​czyn​ka. Obo​je by​li mar​twi. Ich szy​je na​puchły ni​czym dęt​ki a cia​ło na​bra​ło fio​le​to​wo-czar​- nej bar​wy, jak​by by​ło po​kry​te siń​ca​mi. Rów​nież pod ich ocza​mi za​uwa​ży​li opu​chli​znę. Vic po​wie​dział póź​niej, że przy​po​mi​na​li gra​czy w ba​se​ball, któ​rzy sma​ru​ją so​bie sa​dzą gru​be kre​ski pod ocza​mi aby nie ośle​pia​ło ich świa​tło. Nie​wi​dzą​ce oczy ko​bie​ty i dziec​ka zda​wa​ły się wy​cho​dzić z or​bit. Trzy​ma​li się za rę​ce. Z ich no​sów wy​ciekł gę​sty śluz, któ​ry obec​nie już za​krze​pł. Wo​kół nich z brzę​cze​niem krą​ży​- ły mu​chy – pod​la​ty​wa​ły do śluzu, wla​ty​wa​ły do ich otwar​tych ust i za​raz z nich wy​la​ty​wa​ły. Stu był na woj​nie, ale ni​gdy nie wi​dział cze​goś rów​nie okrop​ne​go. To by​ło strasz​ne. Przez ca​ły czas po​wra​cał spoj​rze​niem do tych sple​cio​nych w uści​sku dło​ni. Cof​nę​li się od sa​mo​cho​du i spoj​rze​li na sie​bie męt​nym wzro​kiem. Po​tem Vic i Stu wró​ci​li do bu​dyn​- ku sta​cji. Wi​dzie​li jak Hap mamro​cze coś jak osza​la​ły do słu​chaw​ki te​le​fo​nu. Norm szedł nie​co z ty​łu za ni​mi i od cza​su do cza​su spo​glą​dał przez ra​mię na wrak chevro​le​ta. Bocz​ne drzwicz​ki sa​mo​cho​du by​ły otwar​te. To był smut​ny wi​dok. Z lu​ster​ka wstecz​ne​go zwi​sa​ła pa​ra dzie​cię​cych buci​ków. Hank stał przy drzwiach, ocie​ra​jąc usta brud​ną chu​s​tecz​ką. Strona 15 – Je​zu, Stu – po​wie​dział zmar​twio​ny, a Stu po​ki​wał tyl​ko gło​wą. Hap od​wie​sił słu​chaw​kę te​le​fo​nu. Kie​row​ca chevro​le​ta le​żał na pod​ło​dze. – Ka​ret​ka przy​je​dzie tu za dzie​sięć mi​nut. Czy je​ste​ście pew​ni, że oni… Wska​zał kciu​kiem sa​mo​chód. – Oni nie ży​ją, to pew​ne – Vic ski​nął gło​wą. Je​go po​kry​ta zmarszcz​ka​mi twarz mia​ła bla​do​żół​ty od​cień. Roz​sy​py​wał po ca​łej pod​ło​dze ty​toń, jak​by pró​bo​wał zro​bić ko​lej​ny ze swo​ich obrzy​dli​wych, cuch​ną​cych skrę​tów. – To dwo​je naj​bar​dziej mar​twych lu​dzi, ja​kich kie​dy​kol​wiek wi​dzia​łem. Spoj​rzał na Stu, a ten po​ki​wał gło​wą, wło​żył rę​ce do kie​sze​ni i przy​mknął oczy. Męż​czy​zna le​żą​cy na pod​ło​dze jęk​nął gło​śno, gar​dło​wo, i wszy​scy na​tych​miast spoj​rze​li na nie​go. Po chwi​li, kie​dy sta​ło się ja​sne, że męż​czy​zna mó​wi, a przy​naj​mniej sta​ra się coś po​wie​dzieć, Hap ukląkł obok nie​go. W koń​cu ta sta​cja na​le​ża​ła do nie​go. To sa​mo, co uśmier​ci​ło ko​bie​tę i dziec​ko w sa​mo​cho​dzie, do​się​gło rów​nież te​go męż​czy​znę. Cie​kło mu z no​sa, a kie​dy od​dy​chał z je​go gar​dła do​by​wał się jak​by pły​ną​cy z głę​bi klat​ki pier​sio​wej po​świst. Pod dol​ny​mi po​wie​ka​mi wi​dać by​ło obrzmie​nie, jesz​cze nie czar​ne ale już fio​le​to​we, jak siń​ce. Szy​ja spra​wia​ła wra​że​nie zbyt gru​bej i na​- puch​nię​tej. Wy​da​wa​ło się jak​by męż​czy​zna miał nie​je​den ale trzy pod​b​ród​ki. Miał wy​so​ką go​rącz​kę; prze​by​wa​jąc bli​sko nie​go, od​no​si​ło się wra​że​nie jak​by się sta​ło przy do​brze roz​pa​lo​nym rusz​cie. – Pies – wy​mam​ro​tał. – Wy​pu​ści​łeś go? – Pro​szę pa​na – rzekł Hap, po​trzą​sa​jąc nim de​li​kat​nie. – We​zwa​łem ka​ret​kę. Wyj​dzie pan z te​go. – Cy​fry ze​ga​ra zmie​ni​ły się z zie​lo​nych na czer​wo​ne – wy​mam​ro​tał męż​czy​zna le​żą​cy na pod​ło​dze, a po​tem za​czął ka​słać. Kasz​lał raz po raz, pra​wie bez prze​rwy, a z je​go ust pry​ska​ły dłu​gie, lep​kie, cią​gną​ce się pa​sma gę​stej flegmy i śli​ny. Hap od​chy​lił się do ty​łu, roz​pacz​li​wie się wy​krzy​wia​jąc. – Le​piej prze​kręć​my go na bok – po​wie​dział Vic – bo się jesz​cze tym udła​wi. Jed​nak za​nim zdą​ży​li to uczy​nić, męż​czy​zna prze​stał ka​słać. Je​go od​dech znów stał się nie​rów​ny i świsz​czą​cy. Za​mru​gał po​wo​li po​wie​ka​mi i po​wiódł wzro​kiem po twa​rzach ota​cza​ją​cych go męż​czyzn. – Gdzie… ja je​stem? – W Ar​net​te – od​parł Hap. – Na sta​cji ben​zy​no​wej Bil​la Hap​scom​ba. Roz​wa​lił pan kil​ka mo​ich dys​try​bu​to​rów. – Po czym do​rzu​cił po​spiesz​nie: – Nic się nie sta​ło. By​ły ubez​pie​czo​ne. Męż​czy​zna na pod​ło​dze pró​bo​wał usiąść. Aby się pod​nieść mu​siał po​ło​żyć dłoń na ra​mie​niu Ha​- pa. – Mo​ja żo​na… mo​ja ma​ła có​recz​ka… – Nic im nie jest – po​wie​dział Hap, si​ląc się na uśmiech. – Wy​glą​da na to, że je​stem po​waż​nie cho​ry – stwier​dził męż​czy​zna. Z je​go ust, kie​dy od​dy​chał do​- by​wał się ochry​pły, ję​kli​wy char​kot. – One też by​ły cho​re. To trwa​ło już od dwóch dni. Od Salt La​ke Ci​ty. – Na chwi​lę przy​mknął po​wie​ki. – Za​cho​ro​wa​li​śmy… a więc chy​ba nie by​li​śmy dość szyb​cy… Z od​da​li do​cho​dził zbli​ża​ją​cy się jęk sy​re​ny ka​ret​ki. Cho​ry po​now​nie otwo​rzył oczy. Te​raz ma​lo​wa​ło się w nich przej​mu​ją​ce, głę​bo​kie za​tro​ska​nie. Raz jesz​cze za​czął się pod​no​sić. Pot ście​kał mu po twa​rzy. Za​ci​snął dłoń na ra​mie​niu Ha​pa. – Czy Sal​ly i ma​łej LaVon nic nie jest? – za​py​tał z na​ci​skiem. Kro​pel​ki śli​ny pry​snę​ły z je​go ust i Hap po​czuł ema​nu​ją​cą z cia​ła męż​czy​zny go​rącz​kę. Był cho​ry, na wpół sza​lo​ny i cuch​nął. Ten smród przy​po​mi​nał Ha​po​wi woń sta​re​go ko​ca, po​sła​nia dla psa. – Nic im nie jest – od​parł z upo​rem w gło​sie, choć jak​by tro​chę zbyt gwał​tow​nie. – Pro​szę, niech się pan po​ło​ży i le​ży spo​koj​nie… do​brze? Męż​czy​zna po​ło​żył się na zie​mi. Je​go od​dech był te​raz bar​dziej nie​rów​ny. Hap i Hank po​mo​gli Strona 16 prze​to​czyć go na bok i wy​da​wa​ło się, że to przy​nio​sło mu nie​znacz​ną ulgę. – Aż do ze​szłe​go wie​czo​ra czu​łem się cał​kiem nie​źle – po​wie​dział. – Kasz​la​łem, ale nic po​za tym. Do​pie​ro w no​cy się po​gor​szy​ło. Obu​dzi​łem się i by​ło ze mną źle. Nie zmy​li​śmy się stam​tąd do​sta​tecz​- nie szyb​ko. Czy z ma​łą LaVon wszyst​ko w po​rząd​ku? Je​go ostat​nie sło​wa zmie​ni​ły się w beł​kot, któ​re​go ża​den z nich nie zdo​łał zro​zu​mieć. Sy​re​na ka​- ret​ki za​wo​dzi​ła ję​kli​wie, co​raz gło​śniej i gło​śniej. Stu pod​szedł do okna, by ob​ser​wo​wać zbli​ża​ją​cy się am​bu​lans. Po​zo​sta​li klę​cze​li wo​kół męż​czy​- zny le​żą​ce​go na pod​ło​dze. – Co on zła​pał Vic, do​my​ślasz się? – za​py​tał Hap. Vic po​krę​cił prze​czą​co gło​wą. – Nie wiem. – Mo​że coś zje​dli – stwier​dził Norm Bru​ett. – Wóz ma ta​bli​ce z Ka​li​for​nii więc mu​sie​li sto​ło​wać się w róż​nych przy​droż​nych ba​rach. Mo​że zje​dli nie​świe​że​go ham​bur​ge​ra. To się zda​rza. Ka​ret​ka pod​je​cha​ła i, omi​nąw​szy sze​ro​kim łu​kiem roz​bi​te​go chevy, za​trzy​ma​ła się po​mię​dzy nim a drzwia​mi sta​cji ben​zy​no​wej. Czer​wo​ne świa​teł​ko „ko​gu​ta” na da​chu, krę​ci​ło się w kół​ko, jak osza​la​- łe. By​ło już cał​kiem ciem​no. – Po​móż​cie mi to was stąd wy​cią​gnę! – krzyk​nął na​gle męż​czy​zna le​żą​cy na pod​ło​dze i za​raz po​- tem umilkł gwał​tow​nie. – Za​tru​cie po​kar​mo​we – stwier​dził Vic. – Tak, to moż​li​we. Mam na​dzie​ję, że to o to cho​dzi, bo… – Bo co? – za​py​tał Hank. – Bo je​śli nie, to mo​gli​śmy coś od nie​go zła​pać. Vic spoj​rzał na nich, a w je​go oczach ma​lo​wa​ło się za​tro​ska​nie. – W 1958 ro​ku wi​dzia​łem epi​de​mię cho​le​ry w po​bli​żu No​ga​les i to wy​glą​da​ło po​dob​nie. We​szło trzech lu​dzi z no​sza​mi. – Hap – po​wie​dział je​den z nich – masz szczę​ście, że ura​to​wa​łeś ten swój pie​przo​ny ty​łek. Gdy​by chevy wy​buchł, wszy​scy by​li​by​ście te​raz na ło​nie Abra​ha​ma. To ten fa​cet, co? Roz​stą​pi​li się aby ich prze​pu​ścić. Bil​ly Ve​rec​ker, Mon​ty Sul​li​van, Car​los Or​te​ga – zna​li ich wszyst​- kich. – W sa​mo​cho​dzie jest jesz​cze dwój​ka – po​wie​dział Hap, od​cią​ga​jąc Mon​ty’ego na stro​nę. – Ko​- bie​ta i ma​ła dziew​czyn​ka. Nie ży​ją. – O kur​de! Je​steś pew​ny? – Tak. Ten fa​cet o tym nie wie. Za​bie​rze​cie go do Bra​in​tree? – Chy​ba tak – Mon​ty spoj​rzał na nie​go z za​kło​po​ta​niem. – Ale co mam zro​bić z ty​mi dwie​ma w wo​zie? Nie wiem jak mam za​ła​twić tę spra​wę, Hap. – Stu po​wia​do​mi gli​ny. Mo​gę po​je​chać z to​bą? – Ja​sne, sta​ry. Po​ło​ży​li męż​czy​znę na no​szach i kie​dy go wy​nie​śli, Hap pod​szedł do Stu. – Ja​dę z tym go​ściem do Bra​in​tree. Po​wia​do​misz gli​ny? – Nie ma spra​wy. – I za​dzwoń też do Ma​ry. Po​wiedz jej, co się sta​ło. – W po​rząd​ku. Hap podrep​tał wol​no do am​bu​lan​su i wsiadł do środ​ka. Bil​ly Ve​rec​ker za​trza​snął za nim drzwicz​- ki, a po​tem za​wo​łał po​zo​sta​łą dwój​kę. Męż​czyź​ni z upior​ną, cho​ro​bli​wą fa​scy​na​cją za​glą​da​li do wnę​- trza roz​bi​te​go sa​mo​cho​du. Strona 17 Pa​rę mi​nut po​tem am​bu​lans ru​szył, przy wtó​rze ję​kli​we​go za​wo​dze​nia sy​re​ny; ob​ra​ca​ją​ca się lam​- pa „ko​gu​ta” na da​chu sa​mo​cho​du rzu​ca​ła krwa​we re​flek​sy na as​fal​to​wy pod​jazd. Stu pod​szedł do au​- to​ma​tu i wrzu​cił ćwierć​do​la​rów​kę. Męż​czy​zna z chevro​le​ta zmarł dwa​dzie​ścia mil przed szpi​ta​lem. Wy​dał z sie​bie ostat​nie, bul​go​czą​- ce tchnie​nie, za​krztu​sił się i sko​nał. Hap wy​jął port​fel z kie​sze​ni spodni męż​czy​zny i przej​rzał je​go za​- war​tość. By​ło w nim sie​dem​na​ście do​la​rów w go​tów​ce. Zgod​nie z tym, co wid​nia​ło w je​go pra​wie jaz​dy, męż​czy​zna na​zy​wał się Char​les D. Cam​pion. Hap zna​lazł rów​nież le​gi​ty​ma​cję woj​sko​wą zmar​- łe​go i ob​ło​żo​ne w pla​stik zdję​cia je​go żo​ny i có​recz​ki. Hap nie chciał oglą​dać tych zdjęć. Wło​żył port​fel z po​wro​tem do kie​sze​ni spodni zmar​łe​go i po​wie​dział Car​lo​so​wi, że mo​że wy​łą​czyć sy​re​nę. By​ło dzie​sięć po dzie​wią​tej. Strona 18 Rozdział 2 Na pla​ży miej​skiej w Ogunquit w sta​nie Ma​ine, znaj​do​wa​ło się dłu​gie, ka​mien​ne mo​lo ob​my​- wa​ne z obu stron przez fa​le Atlan​ty​ku. Dziś ko​ja​rzy​ło się ono z oskar​ży​ciel​sko wy​sta​wio​nym pal​cem i kie​dy Fran​nie za​trzy​ma​ła sa​mo​chód na par​kin​gu, do​strze​gła Jes​sa sie​dzą​ce​go na sa​mym je​go koń​- cu, nie​wy​raź​ną syl​wet​kę ską​pa​ną w pro​mie​niach po​po​łu​dnio​we​go słoń​ca. Wy​so​ko nad nim krą​ży​ły do​no​śnie skrze​czą​ce me​wy – ob​raz No​wej An​glii na​ma​lo​wa​ny przez sa​mo Ży​cie – i w głę​bi du​szy wąt​pi​ła czy któ​ryś z pta​ków ze​psu​je go, bru​dząc bia​łym, obrzy​dli​wym gu​anem nie​ska​la​ną, błę​kit​ną blu​zę Jes​sa Ri​de​ra. Był on wszak prak​ty​ku​ją​cym po​etą. Wie​dzia​ła, że to Jess, gdyż je​go ro​wer stał przy​mo​co​wa​ny do me​ta​lo​we​go ogro​dze​nia za bu​dyn​- kiem dla do​zor​cy par​kin​gu. GUS, ły​sie​ją​cy, jo​wial​ny gru​ba​sek wy​szedł jej na spo​tka​nie. Opła​ta dla go​ści wy​no​si​ła do​la​ra od sa​mo​cho​du ale GUS wie​dział, że Fran​nie by​ła tu​tej​sza, nie mu​siał na​wet pa​trzeć na na​lep​kę z na​- pi​sem RE​ZY​DENT, przy​kle​jo​ną w ro​gu na szy​bie volvo. Fran przy​cho​dzi​ła tu czę​sto. „Ja​sne – po​my​śla​ła Fran – prze​cież za​szłam w cią​żę wła​śnie tu, na pla​ży, dwa​na​ście stóp po​za stre​fą przy​pły​wu. Dro​gi pło​dzie – zo​sta​łeś po​czę​ty na wy​brze​żu Ma​ine, dwa​na​ście stóp po​nad li​nią przy​pły​wu, dwa​dzie​ścia jar​dów na wschód od fa​lochro​nu. To miej​sce jest ozna​czo​ne krzy​ży​kiem”. GUS uniósł dłoń w jej stro​nę, w po​ko​jo​wym po​wi​ta​niu. – Pa​ni chło​pak jest na koń​cu mo​la, pan​no Gold​smith. – Dzię​ki, GUS. Jak in​te​re​sy? – Uśmie​cha​jąc się, wska​za​ła na par​king. Sta​ły tam ze dwa tu​zi​ny sa​- mo​cho​dów, z cze​go więk​szość mia​ła nie​bie​sko-bia​łe na​lep​ki z na​pi​sem RE​ZY​DENT. – Za wcze​śnie aby mó​wić o in​te​re​sach. Ruch jest ra​czej nie​wiel​ki – od​parł GUS. Był sie​dem​na​sty czerw​ca. – Za ja​kieś dwa ty​go​dnie podre​pe​ru​je​my miej​ską ka​sę. – Nie wąt​pię. Oczy​wi​ście je​że​li nie zgar​niesz wszyst​kie​go dla sie​bie. GUS ro​ze​śmiał się i wró​cił do wnę​trza bu​dyn​ku. Fran​nie opar​ła się jed​ną rę​ką o na​grza​ny me​tal sa​mo​cho​du, zdję​ła tramp​ki i za​ło​ży​ła san​da​ły. By​- ła wy​so​ką dziew​czy​ną o kasz​ta​no​wych wło​sach się​ga​ją​cych do po​ło​wy ple​ców. Mia​ła na so​bie pia​- sko​we​go ko​lo​ru bluz​kę. Jej fi​gu​ra by​ła do​sko​na​ła. Dłu​gie no​gi przy​cią​ga​ły spoj​rze​nia pri​ma sort – jak mó​wi​li o nich chło​pa​ki. – Spójrz​cie, ale to​war – nie​zła la​la – no​gi jak stąd aż do sa​mej zie​mi”. Miss col​- le​ge’u 1990. Ro​ze​śmia​ła się w du​chu, ale jej śmiech miał w so​bie nu​tę go​ry​czy. „Za​cho​wu​jesz się tak – po​wie​- dzia​ła do sie​bie – jak​by to by​ła wia​do​mość o zna​cze​niu dla ca​łe​go świa​ta”. Roz​dział szó​sty: He​ster Pryn​ne przy​no​si wie​leb​ne​mu Din​nes​da​le wie​ści o groź​bie przy​by​cia Pe​arl. Ty​le tyl​ko, że nie on był Din​nes​da​lem. Na​zy​wał się Jess Ri​der, lat dwa​dzie​ścia, o rok młod​szy od na​szej bo​ha​ter​ki, ma​łej Fran. Był stu​den​tem col​le​ge’u, prak​ty​ku​ją​cym po​etą. Wy​star​czy​ło spoj​rzeć na je​go nie​ska​zi​tel​ną, błę​- kit​ną, ba​ty​sto​wą ko​szu​lę i wszyst​ko by​ło ja​sne. Za​trzy​ma​ła się na skra​ju pla​ży, czu​jąc go​rą​cy pia​sek na​wet przez po​deszwy san​da​łów. Po​stać na da​le​kim koń​cu mo​la w dal​szym cią​gu ci​ska​ła do wo​dy ka​my​ki. Myśl, któ​ra przy​szła jej do gło​wy by​ła po czę​ści za​baw​na, po​nie​kąd zaś za​trwa​ża​ją​ca. „On do​brze wie, jak wy​glą​da, sie​dząc tam, na koń​cu mo​la” – stwier​dzi​ła w du​chu. – Jak Lord By​ron – sa​mot​ny ale nie​ulę​kły. Sie​dzi sam i pa​trzy na mo​rze, któ​re gdzieś tam, da​le​ko, Strona 19 ob​my​wa brze​gi An​glii. Ja wszak​że, wy​gna​niec, już ni​gdy… O KUR​WA! Ta myśl nie ty​le wy​rwa​ła ją z za​kło​po​ta​nia, a ra​czej po​mo​gła jej uświa​do​mić drze​mią​ce w niej od​czu​cia. Mło​dy męż​czy​zna, któ​re​go – jak są​dzi​ła – da​rzy​ła mi​ło​ścią, sie​dział nie​opo​dal, a ona szy​dzi​ła z nie​go, za je​go ple​ca​mi. Za​czę​ła iść wzdłuż mo​la, zgrab​nie prze​stę​pu​jąc wy​sta​ją​ce ka​mie​nie i zie​ją​ce po​mię​dzy ni​mi szcze​- li​ny. To by​ło sta​re mo​lo – nie​gdyś sta​no​wi​ło część fa​lochro​nu. Te​raz więk​szość ło​dzi cu​mo​wa​ła przy po​łu​dnio​wej czę​ści mia​sta, gdzie znaj​do​wa​ły się trzy ma​ri​ny i sie​dem swoj​skich, mar​nej kla​sy mo​te​li​- ków, w któ​rych każ​de​go la​ta peł​no by​ło go​ści. Szła po​wo​li, sta​ra​jąc się zwal​czyć myśl, że przez tych je​de​na​ście dni, od​kąd do​wie​dzia​ła się, że jest „trosz​kę w cią​ży” (jak to okre​śli​ła Amy Lau​der) mo​gła się w nim od​ko​chać. No cóż, prze​cież to on spra​wił, że to się sta​ło, czyż nie? Ale nie tyl​ko on – by​ła te​go pew​na. Bra​ła prze​cież pi​guł​ki. To by​ła naj​prost​sza rzecz na świe​cie. Po​szła do kli​ni​ki w mia​stecz​ku aka​de​mic​kim, po​wie​dzia​ła le​ka​rzo​wi, że ma bo​le​sne mie​siącz​ki, ro​bią się jej na skó​rze róż​ne wy​pry​ski a dok​to​rek prze​pi​sał jej wszyst​ko cze​go po​trze​bo​wa​ła. Do​rzu​cił też za dar​mo​chę za​pas na ca​ły mie​siąc. Po​now​nie się za​trzy​ma​ła – by​ła już przy koń​cu mo​la – po jej pra​wej i le​wej stro​nie prze​su​wa​ły się grzy​wia​ste fa​le, cią​gną​ce w stro​nę pla​ży. Na​gle przy​szło jej na myśl, że le​ka​rze z kli​ni​ki mu​sie​li sły​- szeć hi​sto​ryj​ki o bo​le​snych mie​siącz​kach i prysz​czach na twa​rzy tak sa​mo czę​sto, a mo​że na​wet czę​- ściej, niż ap​te​ka​rze stwier​dze​nie, że „ku​pu​ję te kon​do​my dla mo​je​go bra​ta”. Zwłasz​cza te​raz, w tych cza​sach. Rów​nie do​brze mo​gła​by pójść do nie​go i po​wie​dzieć: „Daj mi pi​guł​kę. Bę​dę się pie​przyć”. Mia​ła już swo​je la​ta. Dla​cze​go by​ła ta​ka nie​śmia​ła? Spoj​rza​ła na ple​cy Jes​sa i wes​tchnę​ła. Nie​- śmia​łość by​ła swe​go ro​dza​ju spo​so​bem na ży​cie. Znów ru​szy​ła przed sie​bie. Tak czy ina​czej, pi​guł​ka za​wio​dła. Ktoś w wy​dzia​le kon​tro​li ja​ko​ści w sta​rej do​brej fa​bry​ce Ovril za​spał przy kon​tro​l​ce. To, al​- bo mo​że nie wzię​ła pi​guł​ki i za​po​mnia​ła o tym. Po​de​szła do nie​go bez​sze​lest​nie i po​ło​ży​ła mu obie dło​nie na ra​mio​nach. Jess, któ​ry trzy​mał w le​- wej rę​ce ka​my​ki a pra​wą ci​skał je w fa​le Atlan​ty​ku, krzyk​nął gło​śno i gwał​tow​nie po​de​rwał się na no​gi. Ka​my​ki po​sy​pa​ły się na wszyst​kie stro​ny, a Jess po​pchnął Fran tak, że o ma​ło nie spa​dła z mo​la. Nie​wie​le bra​ko​wa​ło a Jess też wpadł​by do wo​dy. Za​chi​cho​ta​ła bez​wied​nie i cof​nę​ła się o krok, przy​kła​da​jąc obie dło​nie do ust, a on, roz​wście​czo​- ny, od​wró​cił się w jej stro​nę. Był do​brze zbu​do​wa​nym mło​dym męż​czy​zną o czar​nych wło​sach, no​szą​- cym oku​la​ry w zło​tych opraw​kach. Je​go re​gu​lar​ne ry​sy, ku wiecz​ne​mu nie​za​do​wo​le​niu Jes​sa ni​gdy nie po​tra​fi​ły na​le​ży​cie od​dać głę​bi je​go we​wnętrz​nych od​czuć. – Śmier​tel​nie mnie wy​stra​szy​łaś! – krzyk​nął. – Och, Jess – za​chi​cho​ta​ła. – Prze​pra​szam, ale to by​ło ta​kie za​baw​ne. Na​praw​dę. – Ma​ło bra​ko​wa​ło a wpa​dli​by​śmy do wo​dy – po​wie​dział i groź​nie po​stą​pił krok w jej stro​nę. Fran​nie cof​nę​ła się, po​tknę​ła o ka​mień i wy​lą​do​wa​ła cięż​ko na tył​ku. Przy upad​ku moc​no przy​- gryzła so​bie ję​zyk. Po​czu​ła ostry, przej​mu​ją​cy ból i jej chi​chot ucichł jak ucię​ty no​żem. Na​gła ci​sza, ja​- ka za​pa​dła – „wy​łą​czy​łeś mnie, zu​peł​nie jak​bym by​ła ra​diem, prze​krę​ci​łeś gał​kę i już” – wy​da​ła jej się na​gle nie​sa​mo​wi​cie za​baw​na i znów za​czę​ła chi​cho​tać wbrew te​mu, że krwa​wił jej ję​zyk, a z ką​ci​- ków jej oczu pły​nę​ły łzy, wy​wo​ła​ne bó​lem. – Nic ci nie jest, Fran​nie? – za​tro​ska​ny, ukląkł obok niej. „Jed​nak go ko​cham” – po​my​śla​ła i to spra​wi​ło jej pew​ną ulgę. To do​brze. – Ucier​pia​ła tyl​ko mo​ja du​ma – po​wie​dzia​ła i po​zwo​li​ła aby po​mógł jej wstać. – I przy​gryzłam so​- bie ję​zyk. Wi​dzisz? Strona 20 Wy​su​nę​ła ję​zyk i spo​dzie​wa​ła się, że Jess uśmiech​nie się do niej, ale on tyl​ko się za​sę​pił. – Je​zu, Fran, le​ci ci krew. Na​praw​dę. Wy​jął chu​s​tecz​kę z tyl​nej kie​sze​ni i przyj​rzał się jej z po​wąt​pie​wa​niem. W chwi​lę póź​niej wło​żył ją z po​wro​tem do kie​sze​ni. W jej my​ślach po​ja​wi​ła się wi​zja uka​zu​ją​ca ich obo​je, pa​rę ko​chan​ków idą​cych w stro​nę par​kin​- gu, trzy​ma​ją​cych się za rę​ce, przy czym ona ma usta wy​p​cha​ne je​go chu​s​tecz​ką. Uno​si rę​kę do życz​li​- wie uśmiech​nię​te​go do​zor​cy i mó​wi: „Tcho sze ma Gu​uus”. Znów za​czę​ła się śmiać, mi​mo że bo​lał ją ję​zyk, a smak krwi w ustach za​czy​nał przy​pra​wiać ją o mdło​ści. – Od​wróć się – po​wie​dzia​ła ła​god​nym to​nem. – To nie bę​dzie za​cho​wa​nie god​ne da​my. Uśmie​cha​jąc się pod no​sem, Jess te​atral​nym ge​stem uniósł dłoń do oczu. Frann, opie​ra​jąc się na jed​nej rę​ce, wy​sta​wi​ła gło​wę po​za kra​wędź mo​la i splu​nę​ła. Śli​na by​ła ja​sno​czer​wo​na. Eep. Jesz​- cze raz. I jesz​cze. Wresz​cie me​ta​licz​ny smak w jej ustach nie był już tak in​ten​syw​ny i kie​dy Fran od​- wró​ci​ła gło​wę w je​go stro​nę za​uwa​ży​ła, że przy​glą​dał się jej przez roz​sta​wio​ne pal​ce. – Prze​pra​szam – po​wie​dzia​ła. – Je​stem ta​ka głu​pia. – Nie – po​wie​dział Jess, choć z pew​no​ścią tak my​ślał. – Po​je​dzie​my na lo​dy? – spy​ta​ła. – Ty po​pro​wa​dzisz, ja sta​wiam. – Umo​wa stoi. Pod​niósł się i po​mógł jej wstać. Po​now​nie splu​nę​ła do wo​dy. Śli​na na​dal by​ła ja​sno​czer​wo​na. Fran, nie​co prze​stra​szo​na za​py​ta​ła: – Nie od​gryzłam so​bie ko​niusz​ka, co? – Nie wiem – od​parł spo​koj​nie Jess. – A czu​łaś, że coś po​ły​kasz? Przy​ło​ży​ła dłoń do ust. Na jej twa​rzy ma​lo​wał się gry​mas obrzy​dze​nia. – To nie jest za​baw​ne. – Nie. Prze​pra​szam. Po pro​stu go so​bie przy​gryzłaś, Fran​nie. – Czy w ję​zy​ku są ar​te​rie? Szli wzdłuż mo​la, trzy​ma​jąc się za rę​ce. Fran raz po raz przy​sta​wa​ła, że​by splu​nąć. Ja​sna czer​wień. Nie mia​ła za​mia​ru te​go po​ły​kać. O nie. Ani odro​bi​ny. – Nie. – To do​brze. – Ści​snę​ła je​go dłoń i uśmiech​nę​ła się uspo​ka​ja​ją​co. – Je​stem w cią​ży. – Na​praw​dę? To do​brze. Czy wiesz, ko​go wi​dzia​łem w Port… Prze​rwał i spoj​rzał na nią. Na​gle je​go ob​li​cze sta​ło się nie​ru​cho​me, ni​czym ka​mien​na ma​ska. Prze​peł​niał je wy​raz nie​pew​no​ści i nie​po​ko​ju. Mia​ła wra​że​nie, że pęk​nie jej ser​ce. – Co ty po​wie​dzia​łaś? – Je​stem w cią​ży. – Uśmiech​nę​ła się do nie​go pro​mien​nie, a po​tem jesz​cze raz splu​nę​ła. Zno​wu ta ja​sna czer​wień. – Kiep​ski żart, Fran​nie – rzu​cił nie​pew​nym to​nem. – To nie żart. Przy​glą​dał jej się przez dłuż​szą chwi​lę. Wresz​cie ru​szy​li w stro​nę par​kin​gu. Kie​dy szli do sa​mo​cho​- du, GUS sta​nął w drzwiach stró​żów​ki i po​ma​chał do nich. Fran​nie od​po​wie​dzia​ła mu tym sa​mym. Jess rów​nież. Za​trzy​ma​li się przy lo​dziar​ni Da​iry Qu​een przy szo​sie nu​mer 1. Jess ku​pił so​bie co​lę i, sie​dząc za kie​row​ni​cą volvo, po​pi​jał na​pój w za​my​śle​niu. Fran zde​cy​do​wa​ła się na de​ser lo​do​wy Ba​na​na Bo​- at i, opie​ra​jąc się ple​ca​mi o drzwicz​ki, prze​dzie​lo​na od nie​go dwie​ma sto​pa​mi sie​dze​nia wy​ja​da​ła