Auel Jean M. - Dzieci Ziemi 2 - Dolina koni
Szczegóły |
Tytuł |
Auel Jean M. - Dzieci Ziemi 2 - Dolina koni |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Auel Jean M. - Dzieci Ziemi 2 - Dolina koni PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Auel Jean M. - Dzieci Ziemi 2 - Dolina koni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Auel Jean M. - Dzieci Ziemi 2 - Dolina koni - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
AUEL JEAN M
Dzieci Ziemi #2 Dolina Koni
Strona 4
JEAN M. AUEL
. 1.
Była martwa. Jakie więc miało znaczenie to, że marznący deszcz lodowymi igiełkami odzierał ją ze skóry. Młoda
kobieta zmrużyła oczy i spojrzała pod wiatr, otulając się szczelniej kapturem z rosomaka. Gwałtowne podmuchy
owijały jej wokół nóg okrycie z niedźwiedziej skóry.
Czyżby tam z przodu były drzewa? Zdawało się jej, że widziała wcześniej na horyzoncie poszarpaną linię
drzewiastej roślinności, i żałowała, iż nie zwróciła na nią większej uwagi. – Szkoda, że nie mam pamięci tak dobrej,
jak reszta klanu. – Nadal myślała o sobie jak o członku klanu, chociaż nigdy nim nie była. Teraz zaś była martwa.
Kobieta pochyliła się pod wiatr. Burza spadła na nią nagle, nacierając z łoskotem od północy. Rozpaczliwie
potrzebowała schronienia. Była jednak daleko od jaskini i znanych sobie terenów. Od czasu gdy odeszła, księżyc
zdążył przejść pełny cykl przemian, a ona nadal nie miała pojęcia, dokąd idzie.
Na północ, na kontynent rozciągający się za półwyspem, to wszystko, co wiedziała. Iza, w noc swej śmierci, kazała
jej odejść. Powiedziała, że Broud, gdy zostanie przywódcą, znajdzie sposób, aby ją skrzywdzić. Iza miała rację.
Broud skrzywdził ją bardziej, niż to sobie mogła wyobrazić.
Nie miał dobrego powodu, aby zabierać mi Durca, pomyślała Ayla. On jest moim synem. Broud nie miał też
powodu mnie wyklinać. To on wywołał gniew duchów. To on jest tym, który sprowadził trzęsienie ziemi. Tym razem
przynajmniej wiedziała, czego się spodziewać. Jednak wszystko zaszło tak szybko, że nawet klan potrzebował
trochę czasu, aby pogodzić się z jej usunięciem. Ale choć była martwa dla reszty klanu, to nie mogli sprawić, żeby
Durc przestał ją dostrzegać.
Broud wyklął ją pod wpływem impulsu zrodzonego z gniewu. Brun przygotował wszystkich, zanim wyklął ją po raz
pierwszy. Miał zresztą powód; wszyscy wiedzieli, że musi to zrobić. On jednak dał jej szansę.
Uniosła głowę ku następnemu lodowatemu podmuchowi i spostrzegła, że zmierzchało. Wkrótce będzie ciemno.
Nogi miała zdrętwiałe. Zimna maź przesiąkała przez skórzane okrycia jej stóp, pomimo izolującej warstwy trawy,
którą napchała do środka. Nagle widok karłowatej i poskręcanej sosny sprawił jej ulgę.
Drzewa na stepie należały do rzadkości; rosły jedynie tam, gdzie było dostatecznie wilgotno. Podwójny rząd
sosen, brzóz lub wierzb, rzeźbionych przez wiatr w skarłowaciałe asymetryczne kształty, zwykle znaczył bieg
wody. W krainie, gdzie wody gruntowe zdarzały się rzadko, ten widok był szczególnie miły. Drzewa oferowały
skąpą, ale jednak osłonę przed burzami spadającymi z wyciem z wielkiego północnego lodowca na otwarte
równiny.
Kilka następnych kroków przywiodło młodą kobietę nad brzeg strumienia, lecz pomiędzy skutymi lodem brzegami
płynął jedynie wąski strumyczek wody. Kobieta skierowała się na zachód, podążając w dół jego biegu i rozglądając
się za gęstszymi zaroślami, które zapewniłyby jej lepsze schronienie niż pobliskie krzaki.
Wlokła się naprzód z naciągniętym głęboko kapturem, ale gdy tylko wiatr niespodziewanie na chwilę przycichał,
spoglądała w górę. Po drugiej stronie strumienia niska, prostopadła ściana broniła przeciwnego brzegu. Trawiasta
cibora mająca grzać jej stopy zdała się na nic, gdy przy przechodzeniu na drugą stronę lodowata woda wdarła się
do środka okryć, ale kobieta się cieszyła, że ma osłonę przed wiatrem. Błotnista ściana brzegu zawaliła się w
jednym miejscu, pozostawiając nawis z poplątanych korzeni traw i starych krzaków, a pod nim dość suche
miejsce…
Ayla odwiązała nasiąknięte wodą rzemienie, które przytrzymywały jej na plecach nosidła i strząsnęła je z siebie,
potem wyciągnęła skórę żubra i mocne kije pozbawione gałązek. Ustawiła niski, pochyły namiot, obłożyła go
kamieniami i przycisnęła kłodą wyrzuconego przez wodę drewna. Umieszczone z przodu pałąki tworzyły wejście.
Kobieta rozluźniła zębami rzemyki osłon na dłonie. Były to niemal okrągłe kawałki podbitej futrem skóry, zebrane
w nadgarstku, z rozcięciem na dłoniach, przez które mogła wysunąć kciuk lub rękę, gdy chciała coś uchwycić.
Okrycia na stopy były zrobione w ten sam sposób, lecz bez rozcięcia. Z trudem usiłowała rozwiązać nabrzmiałe
paski skóry okręcone dookoła kostek. Po zdjęciu okryć ze stóp była na tyle ostrożna, aby zachować mokrą ciborę.
Strona 5
Rozciągnęła wewnątrz namiotu swe okrycie z niedźwiedziej skóry, mokrą stroną do dołu, rozłożyła trawiastą
ciborę, a na wierzchu położyła okrycia ze stóp i rąk, potem wsunęła się pod skórę. Okręciła się futrem i wciągnęła
nosidła, aby zablokować otwór. Rozcierała swe zimne stopy, a gdy w wilgotnym futrze zrobiło się przytulnie ciepło,
zwinęła się i zamknęła oczy.
Zima wydawała swe ostatnie mroźne tchnienie, niechętnie ustępując z drogi wiośnie, ale ta młoda pora roku była
kapryśna. Wśród zimnych pozostałości lodowcowego chłodu zwodne przebłyski ciepła obiecywały letnie upały. W
nocy burza nagle ucichła.
Ayla obudziła się w oślepiających blaskach słońca odbijanych od łat śniegu i lodu leżących wzdłuż brzegów, pod
błękitnym niebem. Poszarpane strzępy chmur płynęły daleko na południu. Wyczołgała się z namiotu i pobiegła
boso nad brzeg wody z workiem na picie. Ignorując lodowaty chłód, napełniła pokryty skórą pęcherz, pociągnęła
solidny łyk i pognała z powrotem. Na brzegu wypróżniła się i wczołgała do swego futra, aby ponownie się ogrzać.
Nie została długo. Teraz, gdy burza przeszła, a słońce wróciło, pilno jej było znaleźć się na zewnątrz. Owinęła
nogi okryciami, które wysuszyła ciepłem swojego ciała, i zawiązała niedźwiedzią skórę na podbitym futrem,
skórzanym okryciu, w którym spała. Wyjęła z kosza kawałek suszonego mięsa, spakowała namiot, okrycia na dłonie
i ruszyła w drogę, żując mięso.
Strumień płynął lekkim skosem w dół, więc wędrówka była łatwa. Ayla pomrukiwała sobie monotonnie
bezbarwnym głosem. W zaroślach w pobliżu brzegu spostrzegła plamy zieleni. Widok małego kwiatka, dzielnie
wystawiającego swą miniaturową twarzyczkę z łaty topniejącego śniegu sprawił, że się uśmiechnęła. Krok za nią
oderwał się kawałek lodu i popłynął uniesiony rwącym prądem.
Wiosna się zaczęła, gdy opuściła jaskinię, ale na południowym końcu półwyspu było cieplej i pory roku
następowały wcześniej. Pasmo gór stanowiło barierę dla ostrych lodowcowych wiatrów, a morskie bryzy znad
wewnętrznego morza, które ogrzewały i nawadniały wąski pas wybrzeża i południowe stoki, zapewniały klimat
umiarkowany.
Stepy były chłodniejsze. Ayla obchodziła wschodni kraniec górskiego pasma, lecz w miarę jak się posuwała na
północ przez otwarty step, pora roku zdawała się wędrować wraz z nią. Wydawało się, że nigdy nie będzie cieplej,
że wiecznie będzie wczesna wiosna.
Jej uwagę przyciągnęły zachrypnięte piski rybitwy. Spojrzała w górę i dostrzegła kilka małych podobnych do mew
ptaków krążących i szybujących bez wysiłku z rozłożonymi skrzydłami. Morze musi być blisko, pomyślała. Ptaki
powinny teraz gniazdować; a to oznaczało jajka. Przyspieszyła kroku. I może będą omułki na skałach, mięczaki,
czaszołki i odpływowe kałuże pełne ukwiałów.
Słońce stało w zenicie, gdy dotarła na osłoniętą plażę uformowaną przez południowe wybrzeże kontynentu i
północno-zachodni bok półwyspu. Znalazła się w końcu w miejscu, gdzie szerokie gardło łączyło język lądu z
kontynentem.
Ayla zrzuciła nosidła i wspięła się na stromą skałę, która wznosiła się wysoko nad otaczającym ją terenem. Od
strony morza uderzenia wody poznaczyły ją ostrymi występami. Stadko gołębic i rybitw beształo Aylę pełnymi złości
piskami, gdy zbierała jajka. Rozbiła kilka i wypiła, nadal jeszcze nagrzane ciepłem gniazda. I nim zeszła na dół,
schowała kilka innych w fałdach swego odzienia.
Zdjęła z nóg okrycia i brodziła w przybrzeżnych falach, obmywając z piasku omułki, które poodrywała ze skały na
poziomie wody. Podobne kwiatom morskie ukwiały stuliły czułki, gdy sięgnęła, aby wyciągnąć je z płytkiego stawu
pozostawionego przez odpływ. Jednakże te stworzenia miały kolor i kształt, których nie znała. Toteż zadowoliła
się kilkoma mięczakami, wyciągniętymi z piasku, w miejscach lekkich zagłębień, które zdradzały ich kryjówki. Nie
rozpaliła ognia, rozkoszując się jedzonymi na surowo darami morza.
Potem, objedzona jajkami i owocami morskimi, odpoczywała u podnóża wysokiej skały. Po jakimś czasie wdrapała
się na nią ponownie, aby mieć lepszy widok na wybrzeże i ląd. Usiadła na szczycie monolitu, objęła kolana i
spojrzała na drugą stronę zatoki. Wiatr owiewający jej twarz niósł z sobą zapach bogatego w życie morza.
Południowe wybrzeże kontynentu zakręcało łagodnym łukiem na zachód. Za wąskim pasmem drzew mogła
dostrzec rozległą krainę stepów, różniącą się od zimnej krainy łąk na półwyspie jedynie brakiem najmniejszych
śladów ludzie] egzystencji.
Strona 6
To tam, pomyślała, tam jest kontynent ciągnący się za półwyspem. – Dokąd mam teraz iść, Izo? Mówiłaś, że Inni
tam są, ale ja nikogo nie widzę. – Patrząc na rozległą pustą krainę, Ayla powędrowała myślami z powrotem ku
straszliwej nocy trzy lata temu, nocy śmierci Izy.
–Ty nie jesteś członkiem klanu, Ayla. Urodziłaś się wśród Innych; należysz do nich. Musisz odejść, dziecko,
odszukać swój własny lud.
–Odejść! Dokąd miałabym pójść, Izo? Nie znam Innych, nie wiedziałabym, gdzie ich szukać.
–Na północy, Ayla. Idź na północ. Na północ stąd, na kontynencie za półwyspem, jest ich wielu. Nie możesz tu
zostać. Broud znajdzie sposób, aby cię skrzywdzić. Idź i odszukaj ich, moje dziecko. Znajdź swój własny lud,
znajdź sobie towarzysza.
Wtenczas nie odeszła, nie mogła. Teraz nie miała wyboru. Musi znaleźć Innych, nikogo oprócz nich nie było.
Nigdy nie może wrócić; nigdy nie zobaczy już swego syna.
Po twarzy Ayli popłynęły łzy. Wówczas nie płakała. Gdy odchodziła, jej życie było zagrożone i nie mogła sobie
pozwolić na luksus żalu. Ale teraz, gdy już raz bariera runęła, nic nie mogło powstrzymać jej od płaczu.
–Durc… moje dziecko – szlochała, kryjąc twarz w dłoniach. – Dlaczego Broud mi cię zabrał?
Opłakiwała swego syna, klan, który zostawiła za sobą; opłakiwała Izę, jedyną matkę, jaką pamiętała; opłakiwała
swą samotność i strach przed czekającym na nią nie znanym światem. Ale nie Creba, który kochał ją jak własną
córkę; jeszcze nie teraz. Ten smutek był zbyt świeży; nie była gotowa stawić mu czoło.
Gdy Ayla już się wypłakała, to stwierdziła, że wpatruje się w przybrzeżne fale rozbijające się daleko w dole.
Obserwowała tryskające w górę strumienie piany, które po spłynięciu w dół wirowały wokół ostrych kamieni.
To nie będzie zbyt łatwe, pomyślała.
–Nie! – Potrząsnęła głową i wyprostowała się. – Powiedziałam mu, że może zabrać mego syna, może mnie zmusić
do odejścia, może obłożyć mnie klątwą śmierci, ale nie może sprawić, bym umarła!
Poczuła smak soli i krzywy uśmiech przebiegł jej po twarzy. Jej łzy zawsze wzburzały Izę i Creba. Z oczu ludzi
klanu, a nawet z oczu Durca nie płynęły łzy, oni płakali jedynie wtedy, gdy się ich poważnie zraniło. Durc wiele po
niej odziedziczył, potrafił także wydawać dźwięki w ten sam sposób, co ona, ale jego ogromne, brązowe oczy były
oczami klanu.
Ayla zeszła szybko na dół. Mocując nosidła na plecach zastanawiała się, czy jej oczy rzeczywiście były słabe, czy
też wszyscy Inni również mieli płaczące oczy. Potem następna myśl przebiegła jej przez głowę: Znajdź swój własny
lud, znajdź swego towarzysza.
Młoda kobieta podróżowała na zachód wzdłuż wybrzeża, pokonując wiele strumieni i rzeczułek, które odnalazły
drogę do wewnętrznego morza. W końcu dotarła do dość dużej rzeki. Tu skręciła na północ, podążając wzdłuż
rwącego strumienia wody w kierunku lądu i rozglądając się za miejscem, w którym mogłaby przejść na drugą
stronę. Szła brzegiem porośniętym sosnami i modrzewiami, drzewami, które podkreślały swą wyższość nad
skarłowaciałymi kuzynami. W krainie kontynentalnych stepów do iglastej roślinności porastającej brzegi rzeki
dołączyły wierzby, brzozy i osiki.
Nie ominęła żadnego zakrętu ani zakola płynącej meandrami wody i z każdym dniem robiła się coraz bardziej
niespokojna. Rzeka wiodła ją z powrotem na wschód, a generalnie rzecz biorąc w kierunku północno-wschodnim.
A ona nie chciała iść na wschód. Niektóre klany polowały na wschodnich obszarach kontynentu. Planowała w swej
wędrówce na północ skręcić na zachód. Nie chciała natknąć się na żadnego członka klanu – nie teraz, gdy była
naznaczona klątwą śmierci! Musiała znaleźć sposób na przebycie rzeki.
Postanowiła zaryzykować przejście w miejscu, gdzie rzeka się poszerzyła i rozdzieliła na dwa kanały, które
opływały małą żwirową wysepkę o brzegach porośniętych zaroślami uczepionymi kamieni. W wodzie po drugiej
stronie wyspy leżało kilka dużych otoczaków, co pozwalało przypuszczać, że jest tam dostatecznie płytko, aby
przejść w bród. Dobrze pływała, ale nie chciała zamoczyć sobie ubrania ani kosza. Ich wyschnięcie wymagałoby
potem zbyt wiele czasu, a noce były nadal zimne.
Strona 7
Chodziła tam i z powrotem po brzegu, przyglądając się rwącej wodzie. Gdy wybrała najpłytsze miejsce, rozebrała
się, ułożyła wszystko w koszu i trzymając go wysoko nad głową, weszła do rzeki. Kamienie na dnie były śliskie, a
prąd nie pomagał w zachowaniu równowagi. Na środku pierwszego kanału woda sięgała jej do pasa, ale
szczęśliwie dostała się na wyspę. Drugie koryto było szersze. Nie wiedziała, czy można je przejść w bród, ale miała
już za sobą prawie pół drogi i nie zamierzała się poddać.
Jednakże dalej rzeka robiła się coraz głębsza, aż w końcu kobieta szła na czubkach palców, trzymając kosz
wysoko nad głową, a woda sięgała jej do szyi. Nagle dno opadło. Ayla odruchowo pochyliła głowę i zachłysnęła się
wodą. W następnej chwili trzymała się już jednak prosto, opierając kosz na głowie. Przytrzymywała go jedną ręką,
usiłując posuwać się w kierunku przeciwległego brzegu za pomocą drugiej. Prąd porwał ją i uniósł, ale tylko
kawałek. Pod stopami wyczuła kamienie i kilka chwil później wyszła na ląd.
Ayla znowu wędrowała stepami, zostawiając rzekę za sobą. Dni słoneczne zaczęły przeważać nad deszczowymi,
wreszcie nastała ciepła pora roku, co pozwoliło kobiecie szybciej wędrować na północ. Pąki na drzewach i
krzewach rozwinęły się w liście, a na końcach gałązek roślinności iglastej wyrosły pędzelki miękkich,
jasnozielonych igiełek. Zrywała je, aby żuć po drodze, rozkoszując się ich lekko ostrym sosnowym smakiem.
Zwyczajem się stało, iż wędrowała cały dzień prawie aż do zmroku, kiedy to odszukiwała jakieś źródło lub
strumień, i rozbijała obóz. Wodę wciąż łatwo znajdowała. Wiosenne deszcze i topniejące na dalekiej północy
pozostałości zimy napełniły strumienie po brzegi i zalały niecki oraz koryta wyrzeźbione przez wodę, po których
potem zostaną jedynie wyschnięte parowy lub w najlepszym razie błotniste kanały. Dostatek wody był okresem
przejściowym. Wilgoć szybko wchłonie ziemia, ale przedtem pozwoli zakwitnąć stepom.
Niemal w ciągu jednej nocy teren pokryły białe, żółte i purpurowe – rzadziej błękitne czy jaskrawoczerwone –
kwiaty ziół. Z daleka mieszały się z dominującą zielenią młodych traw. Ayla była zachwycona pięknem tej pory roku;
wiosna zawsze była jej ulubioną porą.
Z czasem, gdy otwarte równiny rozkwitły nowym życiem, coraz mniej korzystała ze swych skromnych zapasów
żywności, jakie z sobą niosła, i zaczęła się żywić tym, co znajdowała wokół. Prawie wcale nie zwalniało to jej tempa
marszu. Każda kobieta klanu uczy się zrywać liście, kwiaty, pączki i jagody w czasie wędrówki nieomal wcale nie
przystając przy tym zajęciu. Ayla oczyściła z liści i gałązek kawał mocnego konaru, zaostrzyła jego koniec
krzemiennym nożem i wykorzystywała go do szybkiego wydobywania korzeni i bulw. Zbieranie było łatwe. Musiała
wyżywić jedynie siebie.
Ale Ayla posiadała umiejętność, której normalnie nie miały inne kobiety klanu. Mianowicie potrafiła polować. Co
prawda jedynie z procy, ale nawet mężczyźni przyznali – gdy w końcu przystali na to, by polowała – że była
najzręczniejszym łowcą z procą w całym klanie. Sama się tego nauczyła i drogo okupiła tę umiejętność.
Gdy puszczające pędy zioła i trawy skusiły ryjące w ziemi popielice, chomiki olbrzymie, wielkie skoczki i zające do
opuszczenia zimowych norek, Ayla zaczęła ponownie nosić swą procę, wsuniętą za rzemień, którym obwiązywała
swe futrzane okrycie. Kij do wygrzebywania również trzymała zatknięty za rzemień, ale woreczek z lekami miała,
jak zawsze, umocowany do rzemienia opasującego jej wewnętrzne okrycie.
Pożywienia było pod dostatkiem; trochę trudniej było zdobyć drewno i ogień. Umiała co prawda rozniecić ogień, a
i materiałów do tego nie brakowało, jako że krzakom i drobnym drzewkom, którym się udało przetrwać nad
brzegami sezonowych strumieni, często towarzyszyła wikłanina powalonej i suchej roślinności. Zbierała również
napotkane po drodze suche gałęzie i nawóz. Ale nie każdej nocy rozpalała ognisko. Czasami jednak nie miała pod
ręką wystarczająco dużo odpowiednich gałązek lub też były one zielone albo mokre; a czasami była zbyt
zmęczona, aby zawracać sobie głowę rozniecaniem ognia.
Jednakże nie przepadała za spaniem na otwartym terenie bez opieki jaką dawał jej ogień. Rozległa kraina traw
obfitowała w duże zwierzęta trawożerne, których szeregi przerzedzali różnorodni czworonożni myśliwi. Ogień
zwykle odstraszał zwierzęta. Do powszechnych praktyk klanu należało, aby podczas podróży wysoki rangą
mężczyzna nosił żar do rozpalenia następnego ogniska. Ayli początkowo nie przyszło do głowy, aby nosić z sobą
żar. Gdy już na to wpadła, zastanawiała się, dlaczego nie uczyniła tego wcześniej.
Świderek i płaski kawałek drewna na niewiele się zdawały, gdy huba lub drewno było zbyt zielone czy też
wilgotne. Dopiero wtedy, gdy natknęła się na szkielet tura, to pomyślała, że znalazła sposób na swoje kłopoty.
Strona 8
Księżyc po raz kolejny przeszedł cały cykl przemian i mokra wiosna się ociepliła, ustępując miejsca wczesnemu
latu. Kobieta nadal wędrowała szeroką nadbrzeżną równiną, która opadała łagodnie ku wewnętrznemu morzu.
Szczeliny wyrzeźbione w zboczach przez sezonowowe rzeki często tworzyły u ujścia wielkie rozlewiska, które
częściowo zamknięte przez ławice piasku lub całkowicie odcięte – formowały laguny i stawy.
Ayla wczesnym przedpołudniem zatrzymała się nad małym stawem, gdzie rozbiła obóz. Woda co prawda wyglądała
na zastałą i nie nadającą się do picia, ale worek Ayli był już prawie próżny. Zanurzyła więc dłoń, by zaczerpnąć
nieco wody, skosztowała, po czym wypluła słonawy płyn i pociągnęła mały łyk ze swego worka, aby wypłukać usta.
–Ciekawa jestem, czy ten tur napił się tej wody – pomyślała, zauważając zbielałe kości i czaszkę z długimi
zwężającymi się rogami. Odeszła od stawu zastałej wody i jego widma śmierci, ale nie przestawała myśleć o
leżących tam kościach. Nadal miała przed oczyma białą czaszkę i długie rogi, lekko zakręcone, puste w środku.
Około południa zatrzymała się nad strumieniem i postanowiła rozniecić ogień, aby upiec zabitego przez siebie
zająca. Siedząc w ciepłych promieniach słońca i obracając w dłoniach świderek oparty na płaskim kawałku drewna,
pragnęła, aby się pojawił Grod z żarem niesionym w…
Poderwała się na nogi, wrzuciła świderek i podkładkę do rozniecania ognia do kosza, położyła na wierzch królika
i pospieszyła z powrotem. Po dotarciu do stawu zaczęła rozglądać się za czaszką. Grod zwykle nosił żar zawinięty
w suchym mchu lub porostach i schowany w długim, pustym w środku, rogu tura. Ona również mogłaby w nim
przenosić ogień.
Poczuła jednak wyrzuty sumienia, gdy zaczęła z wysiłkiem wyciągać róg. Kobiety klanu nie przenosiły ognia; to
było niedozwolone. Ale kto poniesie go za mnie, jeżeli ja sama tego nie uczynię, pomyślała, szarpiąc mocno i
odrywając w końcu róg. Pospiesznie opuściła to miejsce, jakby już samo myślenie o tym zakazanym czynie mogło
wyczarować czujne, pełne potępienia spojrzenia.
Był czas, gdy przeżycie zależało od przystosowania się do sposobu życia obcego jej naturze. Teraz zależało od
umiejętności przełamania uwarunkowań dzieciństwa i rozpoczęcia samodzielnego myślenia. Róg tura był
początkiem i dobrze jej wróżył na przyszłość.
Jednakże z przenoszeniem ognia wiązało się więcej problemów, niż myślała. Rankiem udała się na poszukiwanie
suchego mchu, aby zawinąć w niego żar. Ale mech rosnący w takiej obfitości w drzewiastym otoczeniu jaskini, nie
występował na suchych równinach. W końcu zadowoliła się trawą. Gdy jednak zamierzała ponownie rozniecić
ogień, to z trwogą stwierdziła, że drewienka zgasły. Wiedziała już, że niełatwo jest przenosić żar, i często
dokładała do ognia, aby przetrwał noc. Wiedziała dostatecznie dużo. Trzeba było jednak wielu prób i błędów, wiele
wygasłego żaru, nim odkryła sposób na przechowywanie odrobiny ognia z jednego ogniska do czasu rozpalenia
następnego. Róg tura również nosiła uczepiony do rzemienia w pasie.
Ayla zawsze radziła sobie z pokonywaniem w bród strumieni przecinających jej drogę, lecz gdy dotarła do dużej
rzeki, stwierdziła, że będzie musiała znaleźć inny sposób. Przez kilka dni szła jej brzegiem. Rzeka zbaczała jednak
z powrotem na północny wschód i nie robiła się wcale węższa.
Choć Ayla wiedziała, że znajduje się poza terenami łowieckimi klanu, nie chciała iść na wschód. Wędrówka na
wschód oznaczała powrót w stronę klanu. Ona nie mogła wracać i nie chciała nawet iść w tamtym kierunku.
Jednakże tutaj, na otwartym terenie nad rzeką, również nie mogła pozostać. Musiała przedostać się na drugą
stronę; nie istniał inny wybór.
Miała nadzieję, że sobie poradzi – zawsze była dobrym pływakiem – martwił ją jedynie kosz z całym dobytkiem na
głowie. Dobytek stanowił problem.
Siedziała przy małym ognisku pod osłoną zwalonych drzew, których nagie gałęzie znaczyły smugami wodę.
Popołudniowe słońce odbijało się w wartkim prądzie. Co jakiś czas przepływały obok niesione wodą kawałki
drewna. Przypomniał jej się strumień płynący w pobliżu jaskini i połów łososi oraz jesiotrów u jego ujścia do
wewnętrznego morza. Z wielką ochotą wtedy pływała, choć niepokoiło to Izę. Alya nie pamięta, aby się uczyła
pływać; zdawało się, że zawsze to potrafiła.
–Dlaczego nikt inny nigdy nie chciał pływać? – dumała. Uważano mnie za dziwną, ponieważ lubiłam daleko się
wypuszczać… do czasu, gdy Ona niemal się nie utopiła.
Strona 9
Pamiętała, jak wszyscy byli jej wdzięczni za uratowanie dziecku życia. Brun nawet pomógł jej wyjść z wody. Czuła
wówczas ciepłą akceptację, tak jakby naprawdę do nich należała. Długie i proste nogi, zbyt szczupłe i zbyt wysokie
ciało, jasne włosy i niebieskie oczy oraz wysokie czoło nie miały znaczenia. Niektórzy członkowie klanu próbowali
się nawet potem nauczyć pływać, ale nie radzili sobie dobrze i czuli lęk przed głęboką wodą.
Ciekawa jestem, czy Durc by się nauczył? Nigdy nie był tak ciężki, jak dzieci innych i nigdy nie będzie tak
muskularny, jak większość mężczyzn. Myślę, że mógłby…
Kto go nauczy? Mnie tam nie będzie, a Uba nie potrafi. Ona się nim zaopiekuje; kocha go równie mocno jak ja,
ale nie potraci pływać. Brun też nie umie. Brun jednak nauczy go polować i będzie go bronił. Obiecał, że nie
pozwoli, by Broud skrzywdził mego syna – pomimo tego, że nie wolno mu było mnie widywać. Brun był dobrym
przywódcą, nie to co Broud…
Czy to możliwe, aby to za sprawą Brouda począł się we mnie Durc? Ayla wzdrygnęła się na wspomnienie tego, jak
Broud ją niewolił. Iza mówiła, że mężczyźni czynią tak z kobietami, które lubią, ale Broud uczynił to jedynie
dlatego, że wiedział, jak bardzo tego nie cierpiałam. Wszyscy mówili, że to duchy totemów dawały początek
dziecku. Ale żaden z mężczyzn nie miał dostatecznie silnego totemu, aby pokonać mojego Lwa Jaskiniowego. Nie
zachodziłam w ciążę, dopóki Broud nie zaczął mnie niewolić, i wszyscy byli tym zaskoczeni. Nikt nie myślał, że
kiedykolwiek będę miała dziecko…
Chciałabym go zobaczyć, gdy urośnie. Już jest wysoki jak na swój wiek, tak jak i ja. Będzie najwyższym
mężczyzną w klanie, jestem tego pewna…
Nie, nie jestem! Nigdy nie będę tego wiedziała. Nigdy nie zobaczę już Durca.
Przestań o nim myśleć, poleciła samej sobie, ocierając łzy. Wstała i podeszła nad brzeg rzeki. Nic dobrego nie
przyniesie mi myślenie o nim. Nie przeniesie mnie to na drugi brzeg!
Była tak zajęta swymi myślami, że nie zauważyła rozwidlonej kłody dryfującej w pobliżu brzegu. Z obojętnością
przyglądała się, jak wyciągnięte konary zwalonych drzew usidliły ją w swych splątanych gałęziach i patrzyła, nie
widząc, na kłodę, która przez długą chwilę obijała się i czyniła gwałtowne wysiłki, aby się uwolnić. Jednakże, gdy
tylko Ayla ją w końcu spostrzegła, natychmiast uświadomiła sobie możliwości, jakie jej dawała.
Ayla weszła na płyciznę i wyciągnęła kłodę na piaszczysty brzeg. Była to górna część pnia pokaźnych rozmiarów
drzewa, świeżo powalonego przez gwałtowną powódź w górze rzeki i nie nasiąkniętego jeszcze mocno wodą.
Krzemienną siekierką, którą nosiła w fałdach swego futrzanego okrycia, przycięła dłuższy z rozwidlonych konarów,
wyrównując ich długość. Odrąbała również przeszkadzające gałęzie, zostawiając jedynie dwa długie konary.
Rozejrzała się szybko i podeszła do kępy brzóz oplecionych powojnikami. Ciągnąc z wysiłkiem, oderwała długi
kawałek łodygi pnącza. Wracała na poprzednie miejsce, oczyszczając ją po drodze z liści: Następnie rozłożyła na
ziemi skórę służącą za namiot i wysypała na nią zawartość kosza. Nadszedł czas, by przejrzeć zapasy i
przepakować rzeczy.
Na dno kosza włożyła futrzane okrycia nóg i rąk, a także podbite futrem okrycie wierzchnie, ponieważ teraz
nosiła letnie okrycie; nie będzie ich potrzebowała aż do następnej zimy. Zawahała się na chwilę, zastanawiając się,
gdzie będzie następnej zimy, ale nie przejęła się tym na tyle, aby zbyt długo nad tym rozmyślać. Ponownie
przerwała pracę, gdy podniosła miękką skórę, w której nosiła na biodrze Durca.
Nie potrzebowała tego kawałka skóry; nie był niezbędny dla jej przeżycia. Zabrała go jedynie dlatego, że
przypominał jej o synu. Przytuliła skórę do policzka, następnie troskliwie złożyła i schowała do kosza. Na nim
położyła miękkie pasma dobrze chłonącej skóry, których używała podczas okresu. Potem do środka powędrowała
dodatkowa para okryć na nogi. Co prawda chodziła teraz boso, ale nadal gdy było mokro lub zimno, przywdziewała
okrycia, a te, niestety, zużywały się. Cieszyła się, że zabrała zapasową parę.
Następnie sprawdziła swoje zapasy jedzenia. Został jeszcze jeden pakunek z brzozowej kory z klonowym
cukrem. Ayla otworzyła go, oderwała kawałek, i włożyła do ust, zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek
skosztuje klonowego cukru, gdy ten jej się skończy.
Miała jeszcze kilka placków podróżnego jedzenia, z rodzaju tych, jakie mężczyźni zabierają z sobą na polowanie.
Były zrobione z topionego tłuszczu, z kruszonego suszonego mięsa i suszonych owoców. Na myśl o pożywnym
Strona 10
tłuszczu pociekła jej ślinka. Drobne zwierzątka, które zabijała za pomocą procy, były przeważnie chude. Gdyby nie
to, że zbierała pożywienie roślinne, to na diecie z czystego białka powoli umarłaby z zimna. Tłuszcz oraz
węglowodany w pewnych postaciach były niezbędne.
Włożyła placki podróżne do kosza, nie zaspokajając swego apetytu, żeby zaoszczędzić je na sytuacje kryzysowe.
Dodała kilka pasków suszonego mięsa – twardych niczym skóra, ale pożywnych – kilka suszonych jabłek, trochę
orzechów, kilka woreczków ziarna zebranego z traw porastających stepy w pobliżu jaskini i wyrzuciła zgniły
korzeń. Najedzeniu ułożyła czarkę i miskę, kaptur z rosomaka i znoszone okrycia na nogi.
Odczepiła woreczek z lekami od rzemienia w pasie i potarła dłonią gładkie wodoszczelne futerko wydry,
wyczuwając pod palcami twarde kosteczki łapek i ogona. Rzemyk zawiązany wokół rozcięcia na szyi zamykał
woreczek, a dziwnie spłaszczona głowa, która nadal była połączona pasmem skóry z grzbietem, służyła za górne
zamknięcie. To Iza zrobiła go dla niej, gdy została szamanką klanu, przekazując jej tym samym całą spuściznę po
sobie, niczym matka córce.
Wtem, po raz pierwszy od wielu lat, Ayla pomyślała o pierwszym woreczku na leki, jaki Iza zrobiła dla niej, o tym,
który Creb spalił, gdy pierwszy raz została obłożona klątwą. Brun musiał to zrobić. Kobietom nie wolno było
dotykać broni, a Ayla od kilku lat posługiwała się procą. On jednakże zostawił jej szansę na powrót gdyby udało się
jej przeżyć.
Być może, dał mi większą szansę, niż sądził, pomyślała. Zastanawiam się, czy jeszcze bym teraz żyła, gdybym nie
przekonała się wtedy o tym, jak klątwa śmierci odbiera ochotę do życia. Jeżeli nie liczyć tego, że musiałam
zostawić Durca, to myślę, że za pierwszym razem było trudniej. Gdy Creb spalił wszystkie moje rzeczy, chciałam
umrzeć.
Nie mogła myśleć o Crebie; żal był zbyt świeży, ból zbyt piekący. Kochała starego szamana równie mocno, jak
kochała Izę. Był bratem Izy i Bruna. Creb nigdy nie polował, brakowało mu jednego oka i części ramienia, ale był
najwspanialszym, wielkim mężem wszystkich klanów. Mog-ur, budzący strach i respekt – jego pobrużdżone,
jednookie oblicze wzbudzało strach w najdzielniejszym myśliwym, ale Ayla znała go od innej, łagodniejszej strony.
Bronił jej, troszczył się o nią i kochał jak dziecko swej towarzyszki, której nigdy nie miał. Do śmierci Izy, trzy lata
temu, miała czas przywyknąć, a choć rozłąka z Durcem napawała ją głębokim żalem, to jednak miała świadomość
tego, że on nadal żyje. Po Crebie jeszcze nie rozpaczała. Nagle ból, który dusiła w sobie od czasu, gdy trzęsienie
ziemi zabiło Creba, odezwał się ze zdwojoną siłą. Wyrzuciła go z siebie. Wykrzyczała jego imię.
–Creb… Och, Creb… Dlaczego musiałeś wrócić do jaskini? Dlaczego musiałeś umrzeć?
Szlochała gwałtownie wtulona twarzą w woreczek ze skóry wydry. Potem zawodziła wysokim głosem. Kołysała się
w przód i w tył, opłakując swoją udrękę, swój smutek, swoją rozpacz. Ale nie było w pobliżu kochających członków
klanu, którzy rozumieliby jej nieszczęście. Rozpaczała samotnie i rozpaczała z powodu samotności.
Przestała płakać, zdawało jej się, że wypłakała wszystkie łzy, ale okropny ból ustąpił. Po chwili poszła nad rzekę i
obmyła twarz, a potem włożyła woreczek z lekami do kosza. Nie musiała sprawdzać jego zawartości. Wiedziała
dokładnie, co zawiera.
Złapała kij do wygrzebywania, po czym odrzuciła go na bok, gdy rosnący gniew począł wypierać żal, zwiększając
jej determinację. Broud nie sprawi, abym umarła!
Wzięła głęboki oddech i zmusiła się do dalszego pakowania swego kosza. Włożyła do niego materiały do
rozniecania ognia i róg tura, następnie wyciągnęła z fałdy okrycia kilka krzemiennych narzędzi. Z innej fałdy
wyciągnęła okrągły kamień, podrzuciła go w górę i ponownie złapała. Każdy kamień odpowiedniej wielkości można
było wyrzucać procą, ale gładki i okrągły pocisk zapewniał większą celność. Zatrzymała te kilka, które miała.
Następnie sięgnęła po procę, pasek jeleniej skóry, rozszerzony pośrodku, aby trzymać kamienie, z długimi
poskręcanymi od używania końcami. Bez wątpienia należało ją zatrzymać. Odwiązała długi pasek skóry, którym
miała przewiązane okrycie z miękkiej skóry kozicy tak, że tworzyły się fałdy, w których nosiła różne rzeczy. Zdjęła
okrycie. Stała naga, nie licząc amuletu – małego skórzanego woreczka zwisającego na rzemyku z szyi. Zdjęła go i
zadrżała, czując się bardziej naga bez swojego amuletu niż bez okrycia, ale małe, twarde przedmioty we wnętrzu
woreczka działały na nią uspokajająco.
Strona 11
Oto było wszystko, cały jej dobytek, wszystko, czego potrzebowała do przeżycia – to oraz wiedza, zręczność,
doświadczenie, inteligencja, determinacja i odwaga.
Szybko zawinęła amulet, narzędzia i procę w swoje okrycie i włożyła je do kosza. Następnie okręciła go skórą
niedźwiedzia i obwiązała długim rzemieniem. Owinęła pakunek skórą żubra i uwiązała pnączem za rozwidleniem
kłody.
Przez chwilę przypatrywała się dzikiej rzece i drugiemu brzegowi, myśląc o swoim totemie, następnie zagrzebała
piaskiem ogień i zepchnęła drąg z całym swoim cennym dobytkiem nad rzekę, poniżej drzewa i jego pułapki z
gałęzi. Ayla usadowiła się na rozwidlonym końcu, chwytając za sterczące resztki konarów i pchnęła swą tratwę
dalej na wodę.
Ciało ogarnęła ciągle jeszcze chłodna woda z topniejącego lodowca. Ayla dyszała, z trudnością łapiąc oddech,
ale odrętwienie ustąpiło, gdy przywyka do zimnego żywiołu. Wartki prąd porwał kłodę próbując, zgodnie ze
wcześniejszym zamiarem, unieść ją do morza i cisnąć w jego wzburzone fale, ale rozwidlone konary zapobiegały
kręceniu się. Mocno kopiąc, starała się utorować sobie mogę przez rozkołysaną wodę i kierować się pod kątem w
stronę przeciwnego brzegu.
Zbliżała się jednak do niego niepokojąco wolno. Za każdym razem, gdy patrzyła w jego kierunku, drugi brzeg był
dalej, niż się spodziewała. Poruszała się o wiele szybciej w dół rzeki niż na drugą stronę. Prąd porwał ją i kłoda
minęła miejsce, w którym Ayla miała nadzieję wylądować. Była zmęczona, a zimno obniżało temperaturę jej ciała.
Dniała. Mięśnie ją bolały. Czuła się tak, jakby całą wieczność kopała z kamieniami uwiązanymi u stóp, ale zmuszała
się, by nie przerywać.
W końcu, wyczerpana, poddała się nieubłaganej sile fal. Rzeka, wykorzystując swą przewagę; pchnęła
prowizoryczną tratwę z powrotem z biegiem wody. Ayla trzymała się kurczowo kłody, która teraz przejęła nad nią
kontrolę.
Jednakże dalej rzeka zmieniała swój południowy kierunek, skręcając ostro na zachód i opływając sterczący,
skalisty, długi i wąski kawałek lądu. Ayla, zanim się poddała, pokonała już trzy czwarte rwącego strumienia wody i
gdy ujrzała skaliste wybrzeże, ze zdecydowaniem ponownie przejęła kontrolę nad tratwą.
Zmusiła nogi w wodzie do wierzgania, dokładając wszelkich starań, aby dotrzeć do brzegu, nim rzeka nie
poniesie jej dalej. Z zamkniętymi oczyma, skoncentrowała się na ustawicznym poruszaniu nogami. Nagle poczuła
wstrząs, kłoda otarła o dno i zatrzymała się.
Ayla nie mogła się poruszyć. Na wpół zanurzona w wodzie, leżała nadal uczepiona resztek konarów. Fala
wzburzonej wody uwolniła kłodę z ostrych kamieni, wzbudzając tym samym w młodej kobiecie panikę. Ayla zmusiła
się więc do tego, aby uklęknąć i popchnąć zniszczony pień do przodu, osadzając go na brzegu, a potem
przewróciła się w wodę.
Ale nie mogła długo odpoczywać. Drżąc gwałtownie z zimna, zmusiła się do wyczołgania na skalny występ.
Pogmerała przy supłach pnącza i wytargała na brzeg uwolniony pakunek. Rzemień jeszcze trudniej było rozplątać
drżącymi palcami.
Opatrzność pomogła. Rzemień pękł w słabym miejscu. Zdarła długi pasek skóry, odsunęła na bok kosz, wczołgała
się na niedźwiedzią skórę i otuliła nią. Zasnęła, nim przestała drżeć.
Po pełnym niebezpieczeństw przebyciu rzeki Ayla skierowała się na północ, odbijając lekko na zachód. Letnie
dni robiły się coraz cieplejsze, w miarę jak przemierzała rozległe stepy w poszukiwaniu śladów ludzkiej
egzystencji. Dzikie kwiaty, które rozjaśniały krótką wiosnę, przekwitły, a trawa sięgała prawie do pasa.
Do swojego pożywienia włączyła koniczynę i lucernę oraz z radością powitała sycące, słodkawe orzeszki ziemne,
wyszukiwała korzenie, tropiąc rosnące na powierzchni pnącza. Oprócz jadalnych korzeni również strąki mlecznej
wyki były wzdęte od rządków owalnych zielonych ziaren, a Ayla bez trudu odróżniała je od trujących kuzynów.
Choć minęła pora na pączki żółtawego liliowca, to jego korcenie nadal były miękkie. Kilka wcześnie
dojrzewających odmian niskopiennych porzeczek zaczęło zmieniać swój kolor i zawsze można było uszczypnąć na
zielony posiłek kilka nowych listków lebiody, gorczycy czy pokrzywy.
Jej praca również nie narzekała na brak celu. Równiny roiły się od stepowych zajęcy, świstaków, dużych
Strona 12
skoczków, których futerka zmieniły teraz kolor z białych zimowych na szarobrązowe. Czasami można się też było
natknąć na wszystkożerne, polujące na myszy, olbrzymie chomiki. Nisko latające głuszce i pardwy były szczególnie
łakomym kąskiem, choć jedząc pardwę, Ayla zawsze wspomina, jakim to przysmakiem dla Creba były te tłuste ptaki i
ich pożywny tłuszcz.
Ale to były jedynie mniejsze ze zwierząt ucztujących na szczodrych letnich równinach. Ayla widziała stada
zwierzyny płowej reniferów, czerwonych jeleni i ogromnych jeleni ze wspaniałym porożem; stada krępych koników
stepowych i podobnych do nich dzikich osłów; czasem na jej drodze pojawiały się potężne żubry lub rodzina
antylop; stada rudobrązowych turów, z bykami na sześć stóp w kłębie i wiosennym przychówkiem ssącym obfite
wymiona krów. Ayli leciała ślinka na myśl o smaku mięsa z wykarmionych mlekiem cieląt, ale jej proca nie była
odpowiednią bronią do polowania na tury. Mignęły jej nawet przed oczyma migrujące włochate mamuty, dojrzała
stado wołów piżmowych z ciągnącymi na końcu młodymi, które musiały stawić czoło sforze wilków, i ostrożnie
ominęła rodzinę nieprzyjaźnie usposobionych włochatych nosorożców. Były totemem Brouda, przypomniała sobie,
i doskonale do niego pasowały.
W miarę posuwania się na północ kobieta zaczynała zauważać zmianę w wyglądzie okolicy. Robiła się ona
suchsza i bardziej posępna. Ayla bowiem dotarła do północnej granicy wilgotnych, zaśnieżonych stepów
kontynentalnych. Poza nimi, aż do pionowych ścian ogromnego północnego lodowca, rozciągały się suche,
lessowe stepy, środowisko, które istniało jedynie wtedy, gdy lodowiec Pokrywał ląd, podczas Ery Lodowcowej.
Lodowce, masywne połacie lodu rozciągały się na kontynencie, okrywając lodowym płaszczem Półkulę Północną.
Blisko jedna czwarta powierzchni ziemi była pogrzebana pod jego miażdżącym ciężarem. Woda uwięziona w jego
okowach spowodowała obniżenie poziomu oceanów, przesuwając linię brzegową i zmieniając kształt lądu. Żaden
fragment globu nie był wyłączony spod jego wpływu, deszcze powodowały powodzie obszarów równikowych i
skurczenie się pustyń, ale w pobliżu granicy lodu te skutki były szczególnie widoczne.
Rozległe przestrzenie pokryte lodem chłodziły powietrze, powodując skraplanie wilgoci w atmosferze, a potem
opady śniegu. Ale bliżej centrum wysokie ciśnienie ustalało się, tworząc skrajnie suche i zimne warunki, pchając
burze śnieżne na skraj lodowca. Ogromne lodowce rozrastały się na swoich krańcach; lód rozciągał się niemal
równomiernie we wszystkich kierunkach, warstwą więcej niż na milę grubą.
Ponieważ większość śniegu spadała na lód, odżywiając lodowiec, obszar na południe od niego był suchy i
mroźny. Różnica ciśnień powodowała przesuwanie się chłodnych mas powietrza w kierunku obszarów o niższym
ciśnieniu, czyli znad centrum na brzegi lodowca; na stepach wiał bez przerwy północny wiatr. Zmieniała się tylko
jego intensywność. Po drodze porywał ze sobą zmieloną na mąkę skałę przez przesuwający się skraj lodowca.
Niesione powietrzem drobinki zostawały przesiewane do rozmiarów niewiele większych od cząsteczek tworzących
gliniasty less i były osadzane na setkach mil na grubość wielu stóp, stając się glebą.
Zimą, wyjące wichry omiatały posępną, skutą lodem krainę, pędząc śnieżne burze. Ale ziemia nadal kręciła się na
swej pochylonej osi i nadal zmieniały się pory roku. Przeciętne roczne temperatury były jedynie kilka stopni niższe
od temperatury powstawania lodowca; kilka gorących dni nie miało większego wpływu, jeżeli nie wpływały na
zmianę średnich temperatur.
Wiosną ubogie śniegi, które pokrywały krainę, topniały i skorupa lodowca się ocieplała, a na stepy spływała woda.
Woda z topniejącego śniegu i lodu na tyle zmiękczała glebę, że powyżej wiecznej zmarzliny mogły kiełkować trawy
i zioła. Trawa rosła gwałtownie, czując w głębi swych nasionek, że jej żywot będzie krótki. W połowie lata cały
porośnięty trawą kontynent był krainą suchej trawy, z porozrzucanymi bliżej oceanów połaciami północnych lasów i
tundry.
W pobliżu granicy lodowca, gdzie pokrywa śniegu była cienka, trawa zapewniała przez okrągły rok pożywienie dla
nieprzeliczonej liczby żywiących się trawą i nasionami zwierząt, które przystosowały się do lodowcowego zimna – i
do drapieżników, które potrafią przystosować się do każdego klimatu, jaki odpowiada ich zdobyczy. Mamut potrafił
paść się u stóp błyszczącej, błękitnobiałej ściany lodu wznoszącej się na milę i więcej nad nimi.
Okresowe strumienie i rzeki zasilane przez lodowiec wypłukiwały kanały w głębokich pokładach lessu, docierając
często przez warstwę skał osadowych aż do krystalicznej płyty granitowej, na której spoczywał kontynent. Strome
parowy i wąwozy rzeczne były powszechnym elementem krajobrazu, rzeki zapewniały wilgoć, a wąwozy osłonę od
wiatrów. Nawet na suchych lessowych stepach istniały zielone doliny.
Strona 13
W miarę upływu czasu robiło się coraz cieplej. Ayla zaczynała być zmęczona wędrówką, zmęczona monotonią
stepów, zmęczona bezlitosnym słońcem i ustawicznym wiatrem. Jej skóra zrobiła się szorstka, popękała i zaczęła
się łuszczyć. Wargi spierzchły, oczy bolały, a gardło zawsze było pełne piasku. Przecinała doliny okresowych rzek,
bardziej zielone i zalesione niż stepy, ale żadna z nich nie skusiła jej do pozostania i w żadnej z nich nie mieszkali
ludzie.
Choć niebo było zwykle bezchmurne, to jej bezowocne poszukiwania napawały ją obawą i strachem. Zima zawsze
rządziła tą krainą. W najcieplejszy letni dzień trudno się było pozbyć wspomnień surowego zimna lodowca. Aby
przetrwać długą – przenikliwie zimną – porę roku, należało zgromadzić pożywienie i znaleźć schronienie. A ona
wędrowała od wczesnej wiosny i zaczynała się zastanawiać, czy jest skazana na wieczną włóczęgę po stepach, czy
też umrze.
U schyłku kolejnego, podobnego do poprzednich, dnia rozbiła obóz. Ubiła zwierzynę, ale żar wygasł, a drzewa
spotykało się coraz rzadziej. Zjadła więc kilka kęsów surowego mięsa, nie kłopocząc się rozniecaniem ognia, lecz
nie miała apetytu. Odrzuciła świstaka na bok, zwierzyna również pojawiała się coraz rzadziej – lub też ona nie
rozglądała się już za nią tak uważnie. Zbieranie także nastręczało coraz więcej kłopotów. Grunt był zbity i pokryty
grubą warstwą starej roślinności. I zawsze wiał wiatr.
Źle spała, dręczyły ją senne koszmary i obudziła się nie wypoczęta. Nie miała nic do jedzenia; zniknął nawet
odrzucony świstak. Pociągnęła łyk zatęchłego picia, spakowała nosidła i ruszyła na północ.
Około południa znalazła łożysko potoku z kilkoma wysychającymi bajorkami, w których woda miała co prawda
nieco gorzki smak, ale napełniła nią swój bukłak. Wykopała kilka korzonków kocimiętki; były cienkie jak sznurek i
łagodne w smaku. Żuła je, wlokąc się przed siebie. Nie chciała iść dalej, ale nie wiedziała, co innego może robić.
Przygnębiona i apatyczna nie zwracała większej uwagi na to, dokąd szła. Nie zauważyła dumnego lwa jaskiniowego
wygrzewającego się w popołudniowym słońcu, dopóki nie warknął na nią ostrzegawczo.
Wzdrygnęła się przestraszona, a lęk przywrócił jej świadomość. Cofnęła się i skręciła na zachód, aby obejść
terytorium lwa. Wystarczająco daleko wędrowała już na północ. To duch Lwa Jaskiniowego ją ochraniał, nie wielkie
bestie w swej fizycznej postaci. To, że był jej totemem, nie oznaczało, iż była bezpieczna przed jego atakami.
Prawdę powiedziawszy, to w ten sposób Creb dowiedział się, że jej totemem jest Lew Jaskiniowy. Nadal miała
cztery długie równoległe blizny na swym lewym udzie i powtarzające się senne koszmary, w których olbrzymi pazur
sięgał w głąb płytkiej jaskini, do której wbiegła, aby się ukryć, gdy miała pięć lat. Przypomniała sobie, że
poprzedniej nocy śniła o tych pazurach. Creb powiedział jej, że sprawdzono, czy była godna, i naznaczono ją, by
pokazać, że została wybrana. Bezwiednie opuściła rękę i poczuła pod palcami blizny na nodze. Ciekawa jestem,
dlaczego Lew Jaskiniowy zechciał mnie wybrać, pomyślała.
Oślepiające słońce opadło nisko nad zachodni horyzont. Ayla wspinała się na długie wzniesienie, rozglądając się
za miejscem na obóz. Ponownie obóz bez wody, pomyślała, i ucieszyła się, że napełniła swój bukłak. Była
zmęczona, głodna i zła na siebie za to, że dopuściła, by znaleźć się tak blisko lwów jaskiniowych.
Czy to był znak? Czy było to jedynie kwestią czasu? Co skłoniło ją do myślenia, iż uda jej się uciec przed klątwą
śmierci?
Blask bijący od horyzontu był tak jasny, że niemal przegapiła urwisty skraj równiny. Stojąc na brzegu, przesłoniła
dłonią oczy i spojrzała w dół parowu. Poniżej płynęła mała rzeczka, oba jej brzegi porastały drzewa i krzaki.
Skalisty wąwóz otwierał się na chłodną, zieloną, ocienioną dolinę. W połowie drogi na dół, pośrodku łąki, ostatnie
promienie zachodzącego słońca padły na małe stadko spokojnie pasących się koni.
. 2.
–No dobrze, dlaczego postanowiłeś ze mną wyruszyć, Jondalarze?– zapytał młody ciemnowłosy mężczyzna,
składając namiot zrobiony z kilku zesznurowanych razem skór. – Powiedziałeś Maronie, że idziesz tylko odwiedzić
Dalanara i pokazać mi drogę. Przed ustatkowaniem się miałeś odbyć jedynie krótką podróż. Przypuszczano, że
razem z Lanzadonii udasz się na Letr›ie Spotkanie i będziesz tam w czasie Uroczystości Zawierania Związków.
Ona wpadnie we wściekłość, a to kobieta, której złości wolałbym uniknąć. Czy po prostu od niej nie uciekasz? –
Thonolan mówił to lekkim tonem, ale zdradzał go poważny wyraz oczu.
–Młodszy bracie, co skłania cię, by myśleć, że tylko ty w naszej rodzinie palisz się do podróży? Nie myślałeś
Strona 14
chyba, że pozwolę ci wyruszyć samemu? Albo że pozwolę, abyś po powrocie do domu przechwalał się swą długą
podróżą? Ktoś musiał pójść z tobą, aby prostować potem twoje opowieści i ustrzec cię od kłopotów odparł wysoki
jasnowłosy mężczyzna i wszedł do namiotu.
Wewnątrz było wystarczająco wysoko, aby wygodnie siedzieć lub klęczeć, ale za nisko, żeby stać. Było jednak
pod dostatkiem miejsca na ich posłania i bagaż. Namiot podtrzymywały trzy, stojące w jednym rzędzie, maszty. Przy
środkowym, wyższym słupku był otwór przesłonięty klapką, którą można było zasznurować w razie deszczu lub
otworzyć, zapewniając ujście dymowi, gdyby chcieli rozpalać w środku ogień. Jondalar przewrócił trzy maszty i
wyczołgał się z nimi na zewnątrz.
–Ustrzec mnie od kłopotów! – powiedział Thonolan. Chyba to mnie będą musiały wyrosnąć z tyłu głowy oczy,
abym mógł cię z tyłu pilnować! Poczekaj, aż Marona odkryje, że nie ma cię z Dalanarem i Lenzandonii, gdy
przybędą na Spotkanie. Ona może, aby cię dopaść, zamienić się w Doni i przelecieć nad tym lodowcem, który
właśnie przeszliśmy, Jondalarze. – Młodzieńcy zaczęli zwijać pomiędzy sobą namiot. – Ona od dawna miała cię na
oku, a gdy już jej się zdawało, że cię ma, ty postanowiłeś wybrać się w podróż. Myślę, że po prostu nie chciałeś
wsunąć ręki w rzemień i pozwolić, by Zelandoni zacisnął węzeł. Zdaje mi się, że mój starszy brat unika zawarcia
związku. – Położyli namiot obok nosideł. – Większość mężczyzn w twoim wieku ma już jedno lub dwa maleństwa w
swych sercach – dodał Thonolan, robiąc szybki unik przed pozorowanym zamachem swego starszego brata; teraz
oczy pojaśniały mu w uśmiechu.
–Większość mężczyzn w moim wieku! Jestem przecież tylko trzy lata starszy od ciebie – powiedział Jondalar z
udanym gniewem, po czym roześmiał się, donośnym serdecznym śmiechem, tym bardziej zaskakującym, że nie
spodziewanym.
Bracia byli tak różni od siebie jak dzień i noc, ale to niższy, ciemnowłosy był bardziej lekkoduszny. Przyjazna
natura Thonolana, jego zaraźliwy uśmiech i skłonność do śmiechu sprawiała, że wszędzie był mile widziany.
Jondalar był bardziej poważny, brwi często miał zmarszczone w zamyśleniu lub obawie i chociaż łatwo się
uśmiechał, szczególnie do swego brata, to rzadko śmiał się głośno. Ale gdy to już czynił, zaskakiwała żywiołowość
jego śmiechu.
–A skąd wiesz, czy Marona już nie nosi w sobie maleństwa, które przyjmę do serca po powrocie? – zapytał
Jondalar, gdy zaczęli zwijać skórzany spód namiotu, który mógł im również służyć za mały szałas, wsparty na
jednym maszcie.
–A skąd wiesz, czy ona nie uzna, że mój nieuchwytny brat nie jest jedynym mężczyzną godnym jej słynnych
wdzięków? Marona naprawdę wie, jak zadowolić mężczyznę – jeśli tego chce. Ale ten jej charakterek… Ty jesteś
jedynym, który potrafił sobie z nią poradzić, Jondalarze, choć Doni wie, że jest wielu takich, którzy gotowi byliby
wziąć ją z tymi jej humorami i wszystkim. – Stali twarzą w twarz ze skórzanym spodem namiotu pomiędzy sobą. –
Dlaczego jej nie wziąłeś ra partnerkę? Od lat wszyscy tego oczekiwali.
Pytanie Thonolana było poważne. W błękitnych oczach Jondaiara pojawiło się zakłopotanie, a brwi się
zmarszczyły.
–Może właśnie dlatego, że wszyscy tego oczekiwali – powiedział. – Szczerze mówiąc, nie wiem. Ja również
sądziłem, że zawrę z nią związek. Kogóż innego mógłbym wziąć za partnerkę?
–Kogo? Och, którą tylko zechcesz. We wszystkich jaskiniach wszystkie kobiety wolne – i kilka z zajętych –
skorzystałoby bez wahania z okazji związania się węzłem z Jondalarem z Jaskini Zelandonii, bratem Joharrana,
przywódcy Dziewiątej Jaskini, nie wspominając już o tym, że jest bratem Thonolana, pełnego werwy i odważnego
awanturnika.
–Zapomniałeś dodać, że jestem synem Marthony, która była przywódcą Dziewiątej Jaskini Zelandonii i bratem
Folar, córki Marthony, piękności, na którą chyba wyrośnie. – Jondalar się uśmiechnął. – Jeżeli masz zamiar
wymieniać wszystkie moje więzi, to nie zapomnij o błogosławieństwach Doni.
–Któż mógłby o nich zapomnieć? – zapytał Thonolan, kierując się do posłań; każde z nich było zrobione z dwóch
skór, przyciętych tak, aby pasowały na każdego z mężczyzn, i zesznurowanych po bokach i na dole, u góry
pozostawał ściągany sznurkiem otwór. – Co my wygadujemy? Ja nawet myślałem, że Joplaya zostanie twoją
partnerką.
Strona 15
Obaj zaczęli pakować sztywne, podobne do pudeł, zwężające się u góry nosidła. Były wykonane z mocnej,
niegarbowanej skóry przyczepionej do deseczek. Mocowano je na plecach za pomocą skórzanych pasów,
zaopatrzonych w rządek guzików z kości, umożliwiających regulację. Guziki były zabezpieczone rzemieniem,
przewleczonym przez pojedynczą dziurkę na środku i zawiązanym na supeł, z drugim rzemykiem, przewleczonym
z powrotem przez tę samą dziurkę – i dalej do następnego guzika.
–Wiesz, że nie mogliśmy zawrzeć związku. Joplaya jest moją kuzynką. Nie powinieneś brać jej poważnie pod
uwagę; ona jest strasznie dokuczliwa. Zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi, gdy zamieszkałem z Dalanarem, aby
wyuczyć się swego rzemiosła. Uczył nas oboje w tym samym czasie. Ona jest jednym z najlepszych kamieniarzy,
jakich znam. Ale lepiej jej nigdy nie wspominaj, że tak powiedziałem. Już ona nie dałaby mi tego zapomnieć.
Zawsze staraliśmy się prześcignąć w swych umiejętnościach.
Jondalar podniósł ciężki worek, w którym znajdowały się przybory do wykonywania narzędzi i kilka zapasowych
kawałków krzemienia. Pomyślał o Dalanarze i jaskini, którą odnalazł. Lanzadonii się rozrastali. Odkąd odszedł,
przyłączyło się do nich więcej ludzi i rodziny się powiększały. Wkrótce będzie Druga Jaskinia Lanzadonii,
pomyślał. Włożył do nosideł worek, potem naczynia kuchenne, jedzenie i pozostały ekwipunek. Na wierzch
poszedł śpiwór i namiot, a w uchwytach z lewej strony znalazły się dwa maszty namiotu. Thonolan niósł skórzany
spód namiotu i trzeci maszt. W specjalnym uchwycie z prawej strony nosideł obaj mieli kilka oszczepów.
Thonolan napełnił śniegiem bukłak zrobiony ze zwierzęcego żołądka pokrytego futrem. Gdy było bardzo zimno,
tak jak na płaskowyżu lodowca ponad wyżyną, którą właśnie przeszli, to bukłaki nosili pod swym futrzanym
ubraniem, tuż przy skórze, i dzięki temu ciepło ciała mogło topić śnieg. Na lodowcu nie było z czego rozniecić
ognia. Doszli już, co prawda, na jego skraj, ale nadal znajdowali się jeszcze zbyt wysoko, aby znaleźć wolno
płynącą wodę.
–Coś ci powiem, Jondalarze – rzekł Thonolan, spoglądając w górę. – Cieszę się, że Joplaya nie jest moją
kuzynką. Myślę, że dam sobie spokój z podróżą i wezmę ją za partnerkę. Nie mówiłeś mi, że jest tak piękna. Nigdy
nie widziałem nikogo równie pięknego. Nie można od niej oderwać oczu. Jestem wdzięczny za to, że się
urodziłem, gdy Marthona była partnerką Willomara, a nie wtedy, gdy była nadal partnerką Dalanara. To przynajmniej
daje mi jakąś szansę.
–Z tego, co mówisz, można sądzić, że rzeczywiście jest piękna. Nie widziałem jej od trzech lat. Spodziewałem się,
że do tego czasu zdążyła sobie znaleźć partnera. Cieszę się, że Dalanar postanowił zabrać Lanzadonii na
Spotkanie Zelandonii tego lata. W jednej jaskini nie ma zbyt dużego wyboru. Dzięki temu Joplaya będzie miała
okazję spotkać innych mężczyzn.
–Tak, i stworzyć Maronie małą konkurencję. Szkoda, że przegapię ich spotkanie. Marona przywykła już do roli
piękności grupy. Pewnie znienawidzi Joplayę. Na dodatek ty się nie pokażesz. Coś mi się zdaje, że Marona nie
będzie zbyt szczęśliwa podczas tegorocznego Letniego Spotkania.
–Masz rację. Poczuje się dotknęła i będzie zła, ale ja jej to nie winię. Ma swoje humory, lecz to dobra kobieta.
Trzeba jej tylko odpowiedniego mężczyzny. A ona już wie, jak go zadowolić. Gdy jest przy mnie, to jestem gotów
na zawiązanie węzła, ale gdy nie ma jej w pobliżu… Nie wiem. – Jondalar zmarszczył brwi, zaciągając pas wokół
ubioru po umieszczeniu wewnątrz naczynia na wodę.
–Powiedz mi – zapytał ponownie poważnie Thonolan. Jak byś się poczuł, gdyby postanowiła pod twoją
nieobecność zostać partnerką kogoś innego? To bardzo prawdopodobne.
Jondalar myślał, zapinając pas.
–Poczuję się dotknięty, a może to moja duma będzie dotknięta – nie jestem pewny. Ale nie winiłbym jej za to.
Myślę, że zasługuje na kogoś lepszego niż ja, kogoś, kto nie odszedłby od niej w ostatniej chwili po to, by wybrać
się w podróż. A jeżeli będzie szczęśliwa, to ja będę cieszył się razem z nią.
–Tak też myślałem – powiedział młodszy brat. Potem twarz rozjaśnił mu uśmiech. – No cóż, starszy bracie, jeżeli
masz zamiar nadal umykać przed tą Doni, która cię goni, to lepiej ruszajmy. Thonolan skończył pakować swoje
nosidła, potem uniósł futrzane odzienie i wysunął ramię z rękawa, aby przewiesić przez nie naczynie na wodę.
Ubiór był zrobiony według prostego wzoru. Przód i tył stanowiły prawie prostokątne kawałki zesznurowane na
bokach i ramionach. Do nich przyczepiono dwa mniejsze prostokąty, złożone i zeszyte, które pełniły funkcję
Strona 16
rękawów. Doczepiany kaptur był oblamowany futrem z rosomaka, aby nie osadzał się na nim lód powstały z
wydychanej pary. Ubiór zdobiły bogate ornamenty z kości, rogu, muszelek, zwierzęcych zębów i czarno
nakrapianych gronostajowych ogonków. Nakładało się go przez głowę i nosiło zwieszony luźno do połowy uda,
przepasany w tali.
Pod ubiorem mieli koszule z miękkiej koźlej skóry, wykonane według tego samego wzoru, i futrzane spodnie, z
klapką z przodu, ściągnięte w pasie sznurkiem. Uzupełnienie stanowiły futrzane rękawice uczepione do długiej
linki, która była przewleczona przez pętlę z tyłu ubioru, dzięki czemu można je było szybko zdejmować bez obawy
upuszczenia czy zgubienia. Buty, które miały bardzo grube podeszwy, obejmowały całą stopę i były połączone z
miękką skórą, owijającą nogi i obwiązaną rzemykami. W środku były wyściełane filcem z wełny muflonów, którą
moczono i klepano dopóki się nie zbiła. Podczas szczególnie mokrych okresów nakładano na buty wodoszczelne,
specjalnie w tym celu zrobione z wnętrzności zwierząt, ochraniacze, ale były one cienkie i szybko się zużywały,
więc noszono je tylko wtedy, gdy było to konieczne.
–Thonolanie, jak daleko zamierzasz iść? Nie mówiłeś chyba poważnie, że aż do końca Wielkiej Matki Rzeki, co? –
zapytał Jondalar, podnosząc krzemienną siekierkę przymocowaną do krótkiego, solidnego, kształtnego trzonka i
wkładając ją w pętlę u pasa, obok krzemiennego noża z kościaną rękojeścią.
Thonolan przerwał nakładanie desek do poruszania się na śniegu i wyprostował się.
–Ja mówiłem poważnie – powiedział bez śladu swojej zwykłej żartobliwości.
–Możemy nie wrócić nawet na przyszłoroczne Letnie Spotkanie!
–Rozmyśliłeś się? Nie musisz ze mną iść, bracie. Poważnie. Nie będę zły, jeżeli zawrócisz – przecież i tak w
ostatniej chwili się zdecydowałeś. Wiesz równie dobrze jak ja, że możemy nigdy nie wrócić do domu. Jeżeli chcesz
wrócić, to lepiej uczyń to teraz, w przeciwnym razie nie uda ci się przejść tego lodowca przed następną zimą.
–Nie, nie podjąłem tej decyzji w ostatniej chwili, Thonolanie. Od dawna myślałem o wyruszeniu w podróż, a teraz
jest na to odpowiedni czas – powiedział Jondalar tonem kończącym dyskusję, tonem, w którym Thonolan dostrzegł
ślad niewytłumaczalnej zaciętości. Ale Jondalar zaraz się pohamował i dodał już bardziej beztrosko: – Nigdy nie
odbyłem dłuższej podróży i jeżeli nie uczynię tego teraz, to nie zrobię już tego nigdy. Dokonałem wyboru, młodszy
bracie, jesteś na mnie skazany.
Niebo było czyste. Oślepiał ich blask słońca odbity od dziewiczego śniegu. Była wiosna, ale na tej wysokości nie
zaznaczyła się w krajobrazie. Jondalar sięgnął do woreczka wiszącego u pasa i wyciągnął ochraniacze wzroku.
Były zrobione z drewna, uformowane tak, aby z wyjątkiem wąskiej horyzontalnej szpary, przesłaniać całkowicie
oczy. Przywiązał je sobie do głowy. Potem wykonał szybki ruch obutą stopą, aby okręcić rzemienną pętlę wokół
zaczepu przy desce i dookoła czubka stopy oraz kostki. Nałożył rakiety i sięgnął po swoje nosidła.
To Thonolan zrobił te deski, żeby się przenosić z miejsca na miejsce po śniegu. Jego rzemiosłem było robienie
oszczepów. Miał nawet z sobą swoje ulubione narzędzie do prostowania drzewców. Było ono wykonane z rogu
jelenia, z którego usunięto odrosty i wywiercono na jednym z końców otwór. Przyrząd ten był rzeźbiony w zawiłe
wyobrażenia zwierząt i wiosennej roślinności, po części ku czci Wielkiej Matki Ziemi, aby uprosić ją, by zezwoliła
duchom zwierząt, żeby wykonane tym narzędziem oszczepy nie chybiały celu, ale również dlatego, że Thonolan
lubił rzeźbić dla własnej przyjemności. Nie ulegało wątpliwości, iż w czasie polowań po drodze stracą oszczepy i
trzeba będzie zrobić nowe. Prostowacz był wykorzystywany szczególnie na końcu drzewca, tam, gdzie uchwyt
dłonią był niemożliwy. Posługiwano się nim, wkładając drzewce przez otwór i korzystając z zasady dźwigni.
Thonolan wiedział, jak obrabiać drewno podgrzewając je gorącymi kamieniami lub parą, aby wyprostować na
drzewce lub wygiąć na deski do chodzenia po śniegu. Swe umiejętności wykorzystywał z jednakową biegłością w
różnych celach.
Jondalar się odwrócił, by sprawdzić, czy brat jest gotowy. Skinęli głowami i wyruszyli. Szli, stąpając ciężko, w dół
zbocza opadającego stopniowo w kierunku rysującej się na dole linii lasu. Z prawej strony, za zalesioną niziną,
widzieli przykrytą śniegiem wysoko położoną równinę, a w oddali poszarpane oblodzone szczyty najdalej
wysuniętego na północ pasma gór. Na południowym-wschodzie błyszczał najwyższy szczyt.
W porównaniu z masywem, który był podstawą popękanych gór, o wiele starszych niż strzeliste szczyty na
południu, wyżyna, którą przeszli, niewiele różniła się od wzgórza. Ale była dostatecznie wysoko i blisko surowego
Strona 17
obszaru masywu lodowca – który nie tylko zwieńczał, ale i okrywał zbocza gór lodowym płaszczem, łagodząc
wzniesienia – aby przez okrągły rok pokrywała ją powłoka lodu. Pewnego dnia, gdy lodowiec kontynentalny
cofnie.się z powrotem do swego pod biegunowego domu, na wyżynę powrócą lasy. Teraz był to płaskowyż
lodowca, miniaturowa wersja ogromnych połaci lodu pokrywających północne rejony globu.
Po dotarciu do linii drzew bracia zdjęli z oczu drewniane osłony przed słońcem i bielą śniegu, które co prawda
ochraniały wzrok, ale zawężały pole widzenia. Trochę niżej natknęli się na mały strumień, który wypływał szparami
skalnymi z topniejącego lodowca, znikał pod ziemią, a potem się wyłaniał ze szczelin przefiltrowany i oczyszczony
jako krystaliczne źródło. Tryskał spomiędzy śnieżnych brzegów jak wiele innych małych źródełek biorących swój
początek z lodowca.
–Co o tym sądzisz? – zapytał Thonolan, wskazując na strumyczek. – Znajduje się prawie dokładnie tam, gdzie
mówił Dalanar.
–Jeżeli płynie do Donau, to dość szybko powinniśmy się o tym przekonać. Będziemy pewni, że podążamy wzdłuż
Wielkiej Matki Rzeki, gdy dotrzemy do trzech małych rzeczółek, które się łączą i płyną na wschód; tak powiedział.
Wydaje mi się, że każdy z tych strumyczków powinien nas do niej w końcu doprowadzić.
–Trzymajmy się lewej strony. Później nie będzie go tak łatwo przejść.
–To prawda, ale Losadunai żyją po prawej stronie i moglibyśmy zatrzymać się w jednej z ich Jaskiń. Po lewej
powinna być kraina płaskich głów.
–Jondalarze, nie zatrzymujmy się u Losaduani – powiedział Thonolan z poważnym uśmiechem. – Wiesz przecież,
że będą chcieli, abyśmy zostali, a my już i tak zbyt długo byliśmy u Lanzadonich. Jeżeli wyruszymy jeszcze później,
to w ogóle nie będziemy mogli przejść lodowca. Będziemy musieli iść naokoło, a na północ stąd naprawdę jest
kraina płaskich głów. Ja chcę iść dalej, daleko na południe nie powinno być zbyt wielu płaskogłowych. A zresztą,
nawet jeżeli będą, to co? Chyba nie boisz się kilku płaskogłowych, co? Mówią, że zabicie takiego, to jak zabicie
niedźwiedzia.
–Nie wiem – powiedział wysoki mężczyzna, marszcząc czoło. – Nie jestem jednak pewny, czy chciałbym zmierzyć
się z niedźwiedziem. Słyszałem, że płaskogłowi są rozumni. Niektórzy mówią, że są prawie ludźmi.
–Może i są rozumni, ale nie potrafią mówić. To tylko zwierzęta.
–Nie obawiam się płaskogłowych. Jednak Losadunai znają tę krainę. Mogliby nam wskazać drogę. Nie
musielibyśmy zostawać długo, jedynie tyle, ile będzie trzeba dla zdobycia potrzebnych nam wskazówek. Mogliby
nam powiedzieć, czego i gdzie możemy się spodziewać. I nie mielibyśmy kłopotu z porozumieniem się. Dalanar
powiedział, że niektórzy z nich mówią w języku Zelandonii. Wiesz co, jeżeli ty zgodzisz się teraz zatrzyma, to ja się
zgodzę aż do powrotu omijać następne jaskinie.
–Zgoda. Jeżeli naprawdę tego chcesz.
Obaj mężczyźni rozglądali się za miejscem, w którym mogliby przejść strumień o oblodzonych brzegach, a który
był już za szeroki, aby go można przeskoczyć. Dostrzegli przewrócone drzewo sięgające drugiego brzegu i
tworzące naturalny most, więc się skierowali w jego stronę. Jondalar prowadził. Wyciągnął rękę, aby znaleźć dla
niej podparcie, i postawił stopę na jednym z wystających koszeni. Thonolan rozglądał się dookoła, czekając na
swoją kolejkę.
–Jondalar! Uważaj! – krzyknął nagle.
Kamienny pocisk przeleciał obok głowy wysokiego mężczyzny. Na ostrzegawczy okrzyk Jondalar przypadł do
ziemi, sięgając po oszczep. Thonolan miał już swój w dłoni i czołgał się, spoglądając w kierunku, z którego
nadleciał kamień. Dostrzegł ruch za splątanymi gałęziami bezlistnych krzaków i rzucił swą bronią. Sięgał po
następny oszczep, gdy z pobliskich krzaków wyszło sześć postaci. Byli otoczeni.
–Płaskie głowy! – zawołał Thonolan, cofając się i zamierzając się w ich kierunku.
–Czekaj, Thonolan! – krzyknął Jondalar. – Ich jest więcej. – Ten wysoki wygląda na przywódcę grupy. Jeżeli go
trafię, to reszta ucieknie. – Thonolan ponownie odchylił ramię.
Strona 18
–Nie! Mogą nas dopaść, zanim sięgniemy po następny oszczep. Myślę, że ich powstrzymaliśmy; nie robią
żadnego ruchu. Jondalar powoli wstał, trzymając broń w pogotowiu. – Nie ruszaj się. Pozwólmy im wykonać
następny ruch. Ale miej na oku tego dużego. On widzi, że w niego celujesz.
Jondalar przyjrzał się dużemu przedstawicielowi płaskogłowych i zbiło go z tropu spojrzenie jego dużych
brązowych, wpatrujących się w niego, oczu. Nigdy nie był tak blisko żadnego z nich i czuł się zaskoczony. Ci
płaskogłowi nie pasowali zbyt dobrze do jego wyobrażenia o nich. Oczy dużego były ocienione przez wielkie łuki
brwiowe, porośnięte krzaczastymi brwiami. Nos miał duży, wąski, raczej podobny do dziobu i sprawiający, iż jego
oczy wydawały się jeszcze głębiej osadzone. Twarz była ukryta pod gęstą, kręconą brodą. U młodszego, którego
broda zaczynała dopiero rosnąć, zauważył, że nie mieli policzków, a jedynie wystające szczęki. Włosy mieli
brązowe i gęste, podobnie jak brody, i zdawali się mieć bardziej owłosione ciało, szczególnie górę pleców.
Nie mógł powiedzieć zbyt wiele o ich owłosieniu, ponieważ futrzane okrycia przesłaniały im większą część
torsów, pozostawiając, pomimo niskiej temperatury, gołe barki i ramiona. Ale nie tyle zaskoczyło go ich skąpe
odzienie, co fakt, że w ogóle je mieli. Nigdy nie widziano, aby jakieś zwierzę nosiło odzienie czy broń. A każdy z
nich miał długą, drewnianą dzidę – najwyraźniej przystosowaną do dźgania a nie do rzucania, ale o paskudnie
ostrych końcach – a niektórzy trzymali ciężkie kościane maczugi zrobione z przednich nóg wielkich zwierząt
trawożernych.
Ich szczęki nie są tak naprawdę podobne do zwierzęcych, pomyślał Jondalar. Po prostu są bardziej wysunięte, a
ich nosy są jedynie dużymi nosami. To ich głowy. Prawdziwa różnica tkwi w głowach.
Zamiast wysokich czół, takich jak u niego czy Thonolana, tamci mieli czoła niskie i pochylone do tyłu ponad
ciężkimi łukami brwiowymi. Wyglądało to tak, jakby czubki ich głów, które z łatwością widział, zostały spłaszczone i
odepchnięte do tyłu. Gdy Jondalar wyprostował się na całą swą wysokość sześciu stóp i sześciu cali, to
przewyższał najwyższego o więcej niż stopę. Nawet Thonolan ze swymi zwykłymi sześcioma stopami wyglądał przy
tym, który był najwyraźniej ich przywódcą, na olbrzyma, ale tylko pod względem wzrostu.
Jondalar i jego brat byli dobrze zbudowani, ale czuli się się wątli przy wspaniale umięśnionych płaskogłowych.
Mieli oni zwaliste torsy i grube, muskularne ramiona oraz nogi, które były trochę pałąkowate, ale na których się
poruszali wyprostowani i z taką swobodą, jak ludzie. Im dłużej im się przyglądał, tym bardziej wydawali mu się
podobni do ludzi, chociaż nie przypominali mu żadnego ze znanych ludów.
Przez długą, pełną napięcia chwilę nikt się nie poruszył. Thonolan kulił się z oszczepem gotowym do rzutu;
Jondalar stał, ale pewnie dzierżył swój oszczep, gotów natychmiast pójść w ślady brata. Sześciu otaczających ich
płaskogłowych stało nieruchomo jak kamienie, ale Jondalar nie miał wątpliwości, iż w razie czego szybko mogą
przystąpić do działania. Gra była nie rozstrzygnięta, był impas i Jondalar myślał gwałtownie nad znalezieniem
wyjścia z sytuacji.
Nagle największy z płaskogłowych warknął i machnął ręką. Thonolan omal nie cisnął swego oszczepu, ale na
czas dostrzegł powstrzymujący gest Jondalara. Jedynie młody płaskogłowy się poruszył, odbiegając w kierunku
zarośli, z których właśnie wyszli. Szybko wrócił, niosąc oszczep rzucony przez Thonolana i, ku jego zdumieniu,
oddał mu go. Potem młody płaskogłowy udał się nad rzekę i w pobliżu mostku ze zwalonego drzewa wyłowił
kamień. Zwrócił go temu dużemu i zdawało się, że skinął przy tym głową ze skruchą. W następnej sekundzie cała
szóstka z powrotem zniknęła w krzakach, nie wydając najmniejszego dźwięku.
Thonolan odetchnął z ulgą, gdy zdał sobie sprawę, że tamci odeszli.
–Nie myślałem, że uda nam się z tego wywinąć! Ale nie miałem wątpliwości, że przynajmniej jednego zabiorę z
sobą na tamten świat. Zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodziło?
–Nie jestem pewny – odparł Jondalar – ale, być może, ten młody zaczął coś, czego ten starszy nie chciał kończyć,
i nie sądzę, aby powodem tego był lęk przed nami. Trzeba mieć zdrowe nerwy, aby tak stać na wprost twego
oszczepu, a potem zrobić to, co on. – Może po prostu nie znał lepszego wyjścia.
–Znał. Widział, jak ciskałeś pierwszą dzidę. Jak inaczej mógł powiedzieć temu młodszemu, aby ją przyniósł i oddał
ci?
–Naprawdę myślisz, że on powiedział mu, aby to zrobił? Jak? Oni nie potrafią mówić.
Strona 19
–Nie wiem, ale w jakiś sposób ten starszy polecił młodemu oddać ci dzidę i przynieść kamień. Tak jakby to miało
wszystko wyrównać. Nikt nie został ranny, więc myślę, że wyrównaliśmy nasze rachunki. Wiesz co, nie jestem
całkiem przekonany, czy płaskogłowi są zwierzętami. To było rozumne zachowanie. I nie wiedziałem, że noszą
futra i używają broni, i chodzą wyprostowani jak my.
–Wiem, dlaczego nazywają ich płaskogłowymi! To człekopodobna zgraja. Nie chciałbym z żadnym z nich walczyć
wręcz.
–Wyglądają na takich, co to potrafią złamać ci rękę jak kawałek chrustu. Zawsze myślałem, że są mali.
–Niscy, to może, ale nie mali. Zdecydowanie nie mali. Starszy bracie, muszę przyznać, że masz rację. Chodźmy
odwiedzić Losadunai. Żyją tak blisko, że powinni wiedzieć więcej o płaskogłowych. A poza tym, zdaje się, że Wielka
Matka Rzeka jest granicą i płaskogłowym chyba nie w smak nasza obecność po tej stronie.
Przez kilka dni obaj mężczyźni szli, rozglądając się za punktami orientacyjnymi, o których mówił im Dalanar.
Podążali wzdłuż strumienia, który nie różnił się od innych strumieni, strumyków i potoków płynących w dół zbocza.
Kwestią umowy było wybranie właśnie tego na źródło Wielkiej Matki Rzeki. Większość z nich zlewała się razem,
dając początek wielkiej rzece, która będzie pędziła po zboczach wzgórz i wiła się po równinach przez osiemset
mil, zanim nie pozbędzie się swego balastu wody i mułu w wewnętrznym morzu, daleko na południowym-
wschodzie.
Krystaliczne skały masywu, z którego wypływała potężna rzeka, należały do najstarszych na ziemi, a szeroka
depresja została uformowana przez niesamowite ciśnienia, które wynosiły i pogrążały mocarne góry. Więcej niż
trzysta dopływów, wśród nich wiele dużych rzek, które osuszały zbocza wszystkich pasm górskich na swej drodze,
przyczyniało się do wspaniałości rzeki. A pewnego dnia jej sława dotrze do najdalszych zakątków ziemi i jej mętne,
błotniste wody zostaną nazwane błękitnymi.
Czuło się tu złagodzony przez góry wpływ oceanu, leżącego na zachodzie, i morza wewnętrznego – na
wschodzie. Na rośliny i zwierzęta żyjące na tym terenie składały się gatunki typowe dla zachodniej tundry i tajgi
oraz rozciągających się na wschodzie stepów. W górnych partiach widywało się kozice i muflony; w lasach bardziej
powszechne były jelenie. Tarpan, dziki konik, który pewnego dnia zostanie oswojony, pasł się na ocienionych
nizinach i nadrzecznych tarasach. Wilki, rysie i śnieżne lamparty przemykały bezszelestnie w mroku. Ciężko
człapały obudzone z zimowego snu wszystkożerne, brunatne niedźwiedzie; potężne, roślinożerne niedźwiedzie
jaskiniowe pojawią się później. Mnóstwo drobnych ssaków wystawiało swe noski z zimowych gniazd.
Zbocza porastały głównie sosny, widywało się jednak także świerki, srebrzyste jodły i modrzewie. Olchy, często w
towarzystwie wierzb i topoli, przeważały w pobliżu rzek, rzadziej występowy skarłowaciałe, przypominające ledwie
odrośnięte od ziemi krzaki, porośnięte meszkiem dęby i brzozy.
Lewy brzeg wznosił się stopniowo znad rzeki. Jondalar i Thonolan wspinali się po nim, dopóki nie dotarli do
wierzchołka wysokiego wzgórza. Rozejrzeli się i ujrzeli surową, dziką i piękną krainę, której oblicze łagodziła biel
wypełniająca doliny i pokrywająca wzniesienia. Ale to był podstęp nie ułatwiający wędrówki.
Nie widzieli żadnej z grup ludzi – takie grupy określało się mianem Jaskini, bez względu na to, czy jej członkowie
w istocie zamieszkiwali jaskinie czy też nie – które nazywały siebie Losadunai. Jondalar zaczynał już
przypuszczać, że ich minęli.
–Patrz! – wskazał Thonolan.
Jondalar spojrzał w kierunku wskazanym przez jego wyciągnięte ramię i ujrzał smużkę dymu unoszącą się nad
niskopiennym laskiem. Pognali przed siebie i wkrótce natknęli się na małą grupkę ludzi zgromadzonych wokół
ogniska. Bracia wkroczyli pośród nich, unosząc obie ręce przed sobą w zrozumiałym geście pozdrowienia i
przyjaźni.
–Jestem Thonolan Zelandonii. To jest mój brat, Jondalar. Jesteśmy w podróży. Czy ktoś z was mówi naszym
językiem?
Do przodu wystąpił człowiek w średnim wieku, również trzymając ręce w ten sam sposób.
–Jestem Laduni Losadunai. Witam was w imieniu Duny, Wielkiej Matki Ziemi. – Uścisnął obie dłonie Thonolana, a
Strona 20
potem podobnym gestem pozdrowił Jondalara. – Chodźcie, siądźcie przy ognisku. Wkrótce będziemy jeść. Czy
przyłączycie się do nas?
–Jesteś bardzo wspaniałomyślny – odparł oficjalnie Jondalar.
–Wędrowałem na zachód podczas swej podróży, zatrzymałem się w Jaskini Zelandonii. Minęło kilka lat, ale
Zelandonii zawsze są mile widziani. – Poprowadził ich do dużej kłody leżącej w pobliżu ognia. Zbudowano nad nią
rodzaj zadaszenia jako ochronę przed wiatrem i niepogodą. – Tutaj odpocznijcie, zdejmijcie nosidła. Musieliście
właśnie zejść z lodowca.
–Kilka dni temu – powiedział Jondalar, pozbywając się nosideł.
–Spóźniliście się na przejście. Foehn może zacząć wiać lada chwila.
–Foehn? – zapytał Thonolan.
–Wiatr wiosenny. Ciepły i suchy, wieje z południowego-zachodu. Wieje tak mocno, że wyrywa drzewa z
korzeniami i łamie konary. Ale bardzo szybko topi śnieg. W ciągu kilku dni wszystko to zniknie i rozwiną się pąki –
wyjaśniał Laduni, zataczając szeroki krąg ręką, by wskazać na śnieg. – Jeżeli zaskoczyłby cię na lodowcu, mogłoby
to się źle dla ciebie skończyć. Lód topi się bardzo szybko, otwierają się szczeliny. Mosty śnieżne i nawisy
zapadałyby się pod twoimi stopami. Strumienie, a nawet raeki zaczną płynąć po lodzie.
–I to zawsze sprowadza Malaise – dodała młoda kobieta, podejmując wątek opowieści Laduniego.
–Malaise? – Thonolan skierował swoje pytanie do niej.
–Złe duchy, które fruwają z wiatrem. One wszystkich rozdrażniają. Ludzie, którzy nigdy się nie sprzeczali, nagle
zaczynają się kłócić. Szczęśliwi ludzie przez cały czas płaczą. Duchy mogą sprowadzić na ciebie chorobę, a jeżeli
już jesteś chory, mogą sprawić, abyś pragnął swej śmierci. Trochę może pomóc to, jeżeli wiesz, czego się
spodziewać, ale i tak zwykle wszyscy są w złych humorach.
–Gdzie nauczyłaś się tak dobrze mówić w języku Zelandonii? – zapytał Thonolan, uśmiechając się z aprobatą do
atrakcyjnej dziewczyny.
Ona obdarzyła go równie przychylnym spojrzeniem, ale zamiast odpowiedzieć spojrzała na Laduniego.
–Thonolanie z Jaskini Zelandonii, to jest Filonia z Losadunai, córka mojego ogniska – powiedział Laduni, w mig
pojmując jej nie wypowiedzianą prośbę o oficjalną prezentację. W ten sposób dziewczyna dała Thonolanowi do
zrozumienia, że dba o swoją reputację i nie rozmawia z nieznajomym, nawet jeżeli jest to przystojny nieznajomy w
podróży.
Thonolan wyciągnął ręce w oficjalnym geście powitania, patrząc na nią z uznaniem. Dziewczyna zawahała się
chwilę, jakby się zastanawiając, a potem podała mu dłonie. Przyciągnął ją bliżej.
–Filonio z Losadunai, Thonolan z Zelandonii jest zaszczycony, iż Wielka Matka Ziemia była łaskawa obdarzyć mnie
darem twej obecności – powiedział z porozumiewawczym uśmiechem.
Filonia zarumieniła się lekko, wyczuwając śmiałą aluzję, j~a była zawarta w jego słowach o darze Matki, choć to,
co powiedział, brzmiało równie oficjalnie, jak jego oficjalny gest. Pod wpływu jego dotyku poczuła dreszcz
podniecenia i w jej oczach pojawiła się zachęcająca iskierka.
–A teraz powiedz mi, gdzie się nauczyłaś języka Zelandonii? – podjął rozmowę Thonolan.
–Razem z moim kuzynem przeszliśmy przez lodowiec w czasie naszej podróży i żyliśmy przez jakiś czas z ludźmi
Jaskini Zelandonii. Laduni nas trochę nauczył – często rozmawiał z nami w twoim języku, aby go nie zapomnieć. On
każdego roku przechodzi lodowiec, aby handlować. Chciał, abym się nauczyła lepiej.
Thonolan nadał trzymał jej dłonie i uśmiechał się.
–Kobiety nieczęsto się wyprawiają w długie i niebezpieczne podróże. Co by było, gdyby Doni cię pobłogosławiła?