Asimov Isaac - Roboty z planety świtu

Szczegóły
Tytuł Asimov Isaac - Roboty z planety świtu
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Asimov Isaac - Roboty z planety świtu PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Asimov Isaac - Roboty z planety świtu pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Asimov Isaac - Roboty z planety świtu Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Asimov Isaac - Roboty z planety świtu Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

ISAAC ASIMOV ROBOTY Z PLANETY ŚWITU TYTUŁ ORYGINAŁU: THE ROBOTS OF DAWN PRZEŁOŻYŁ ZBIGNIEW KRÓLICKI Dedykuję Marvinowi Minsky’emu i Josephowi F. Engelbergerowi, którzy streścili (odpowiednio) teorię i praktykę robotyki. HISTORIA CYKLU POWIEŚCI O ROBOTACH Mój pisarski romans z robotami zaczął się dziesiątego maja 1939 roku, ale jako czytelnik science fiction zakochałem się w nich dużo wcześniej. W roku 1939 roboty w literaturze science fiction nie były niczym nowym. Mechaniczne istoty ludzkie spotykamy już w starożytnych i średniowiecznych mitach i legendach, lecz słowo „robot” po raz pierwszy pojawiło się w sztuce Karola Capka zatytułowanej R.U.R. Premiera przedstawienia odbyła się w Czechosłowacji w roku 1921, ale utwór szybko doczekał się tłumaczeń na wiele języków. R.U.R. to skrót od „roboty uniwersalne Rossuma”. Rossum, angielski przemysłowiec, produkuje sztuczne istoty ludzkie po to, by zastępowały w pracy człowieka, który teraz, wolny już od wszelkiego przymusu, może oddać się wyłącznie twórczości. (W języku czeskim słowo „robot” oznacza „pracę przymusową”). Mimo najlepszych intencji Rossuma wszystko poszło nie tak, jak zaplanował: roboty wznieciły rebelię i zaczęły niszczyć gatunek ludzki. Nie jest zapewne rzeczą zaskakującą, że według pojęć roku 1921 postęp techniczny musi doprowadzić do powszechnej katastrofy. Pamiętajmy, że skończyła się właśnie pierwsza wojna światowa, której czołgi, samoloty i gazy bojowe ukazały ludzkości „ciemną stronę mocy”, by użyć określenia z Gwiezdnych wojen. R.U.R. stanowi rozszerzenie ponurej wizji przedstawionej w jeszcze słynniejszym bodaj Frankensteinie, gdzie stworzenie nowego rodzaju sztucznej istoty ludzkiej kończy się katastrofą, choć nie na tak globalną skalę jak w sztuce Čapka. Za przykładem tych dwóch dzieł literatura lat dwudziestych i trzydziestych nieodmiennie ukazywała roboty jako niebezpieczne maszyny, niszczące ostatecznie swoich stwórców. Moralne przesłanie tych utworów przypominało raz po raz, że „istnieją rzeczy, po które nie powinien sięgać umysł człowieka”. Ja jednak już jako młodzieniec nie mogłem pogodzić się z myślą, że jeśli wiedza stanowi zagrożenie, alternatywą jest ignorancja. Zawsze uważałem, że rozwiązaniem musi być mądrość. Nie należy unikać niebezpieczeństwa. Trzeba tylko nauczyć się nim sterować. Jest to zresztą podstawowe wyzwanie dla człowieka, odkąd pewna grupa naczelnych przekształciła się w ludzi. Każdy postęp techniczny niesie ze sobą zagrożenie. Ogień był niebezpieczny od początku, podobnie (jeśli nie bardziej) — mowa; jedno i drugie jest groźne do dzisiaj, ale bez nich człowiek nie byłby człowiekiem. Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, które czytałem, nie satysfakcjonowały mnie; czekałem na coś lepszego. I znalazłem — w grudniu 1938 roku na łamach Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen O’Loy. Autor z ogromną sympatią odnosi się do występującej w utworze postaci robota. Było to chyba dopiero drugie opowiadanie tego pisarza, ale na zawsze już zostałem zagorzałym miłośnikiem del Reya, (Proszę, niech nikt mu o tym nie mówi. On nie może się dowiedzieć). Miesiąc później, w styczniu 1939 roku, w magazynie Amazing Stories również Eando Binder w opowiadaniu I, Robot pokazał nader sympatycznego robota. Utwór ten, choć znacznie odbiegał klasą od poprzedniej historii, znów niebywale mnie poruszył. Czułem niejasno, że i ja pragnę napisać opowiadanie, w którym roboty przedstawione byłyby jako istoty miłe, dobre i przyjazne. I tak oto dziesiątego maja 1939 roku rozpocząłem pracę. Trwało to aż dwa tygodnie; w tamtych latach pisanie opowiadań zajmowało mi sporo czasu. Stworzoną historię zatytułowałem Robbie, a traktowała ona o robocie–niańce, który bardzo kochał powierzonego jego opiece chłopca, ale w matce dziecka budził lęk. Fred Pohl (liczył sobie wówczas również dziewiętnaście lat i do dnia dzisiejszego ostro ze mną rywalizuje) okazał się mądrzejszy ode mnie. Przeczytawszy Robbiego oświadczył, że John Campbell, wszechwładny wydawca Astounding, nie przyjmie tego opowiadania, ponieważ zbyt przypomina ono Helen O’Loy. Miał rację. Campbell odrzucił je z tego właśnie powodu. Niemniej, kiedy w jakiś czas potem Fred został wydawcą dwóch nowych magazynów, dwudziestego piątego marca 1940 roku wziął ode mnie Robbiego. Opowiadanie ukazało się drukiem w tym samym roku w numerze wrześniowym czasopisma Super Science Stories, pod zmienionym tytułem Strange Playfellow (Fred miał okropny zwyczaj zmieniania tytułów — prawie zawsze na gorsze. Opowiadanie to ukazywało się potem wielokrotnie drukiem, ale zawsze już pod oryginalnym tytułem). W tamtych latach jednak sprzedawanie opowiadań komuś innemu niż Campbell niezbyt mnie interesowało, więc spróbowałem napisać kolejne dziełko. Najpierw przedyskutowałem pomysł z samym Campbellem. Chciałem mieć pewność, że jeśli nawet odrzuci moje opowiadanie, to zrobi to wyłącznie ze względu na jego niedoskonałość literacką. Napisałem Reason, w którym robot miał — by tak rzec — własną religię. Campbell zakupił ten utwór dwudziestego drugiego listopada 1940 roku i wydrukował go w swoim magazynie w kwietniu 1941 roku. Było to już trzecie opowiadanie, które Campbell ode mnie kupił — a pierwsze, które wziął w takiej formie, w jakiej zostało napisane, nie żądając zmian i poprawek. Fakt ów tak wbił mnie w dumę, że napisałem trzecie opowiadanie o robotach, tym razem o robocie, który potrafił czytać ludzkie myśli. Zatytułowałem je Liar!. Campbell również je kupił i opublikował w maju 1941 roku. Tak więc w dwóch kolejnych numerach Astounding miałem dwa swoje opowiadania o robotach. Nie zamierzałem na tym poprzestać. Miałem pomysł na całą serię. Ponadto wymyśliłem coś jeszcze. Dwudziestego trzeciego grudnia 1940 roku, podczas dyskusji z Campbellem o pomyśle czytającego w ludzkich myślach robota, rozmowa zeszła na problem praw rządzących ich zachowaniem. Uważałem, że roboty są urządzeniami mechanicznymi, które mają wbudowane systemy zabezpieczające. Zaczęliśmy się zastanawiać, w jakim kształcie słownym można by to wyrazić — i tak narodziły się Trzy Prawa Robotyki. Najpierw dokładnie sformułowałem owe Trzy Prawa i zacytowałem je w moim czwartym opowiadaniu zatytułowanym Runaround. Ukazało się ono drukiem w maju 1942 roku na łamach Astounding, a tekst samych Praw pojawił się na stronie setnej. Specjalnie o to zadbałem, tam bowiem po raz pierwszy w historii świata, o ile się orientuję, padło słowo „robotyka”. W latach czterdziestych napisałem dla Astounding cztery dalsze opowiadania: Catch That Rabbit, Escape (tutaj Campbell zmienił tytuł na Paradoxical Escape, ponieważ przed dwoma laty opublikował już inne opowiadanie pod tytułem Escape), Evidence oraz The Evitable Conflict. Ukazały się one kolejno na łamach Astounding w lutym 1944 roku, w sierpniu 1945, we wrześniu 1946 i w czerwcu 1950 roku. Od 1950 najpoważniejsze wydawnictwa, głównie Doubleday and Company, zaczęły publikować fantastykę naukową w twardej oprawie. W styczniu tego roku Doubleday wydał moją pierwszą książkę, powieść pt. Kamyk na niebie, a ja w pocie czoła pracowałem już nad następną. Fredowi Pohlowi, który przez jakiś czas był moim agentem, przyszło do głowy, że mógłbym wydać w jednej książce moje opowiadania o robotach. Doubleday wprawdzie nie było zainteresowane zbiorem opowiadań, ale pomysł podchwyciło żywo niewielkie wydawnictwo Gnome Press. Ósmego czerwca 1950 roku wręczyłem im maszynopisy opowiadań zebranych pod wspólnym tytułem Mind and Iron. Wydawca pokręcił głową. — Nazwijmy to I, Robot — powiedział. — Nie możemy — odparłem. — Przed dziesięciu laty tak właśnie zatytułował swoje opowiadanie Eando Binder. — A kogo to obchodzi? — odparł wydawca (przytaczam łagodną wersję tego, co naprawdę powiedział), więc dość niechętnie, wyraziłem zgodę na zmianę tytułu sugerowaną przez Gnomę Press. I, Robot ukazała się pod sam koniec roku 1950, jako druga książka w moim dorobku pisarskim. Składała się z ośmiu opowiadań o robotach drukowanych przedtem w Astounding, ale ułożonych w innej kolejności, tak że stanowiły pewien logiczny ciąg. Ponadto włączyłem do zbioru moje pierwsze opowiadanie, Robbie, ponieważ — mimo że Campbell je odrzucił — darzyłem je wielkim sentymentem. W latach czterdziestych napisałem wprawdzie jeszcze trzy inne opowieści z cyklu robotów, które Campbell bądź odrzucił, bądź ich w ogóle nie widział, ale nie pasowały one logicznie do innych opowiadań i nie weszły do zbioru I, Robot. Utwory te oraz inne opowiadania o robotach, napisane w ciągu dziesięciu lat po książkowym wydaniu I, Robot, znalazły się w zbiorze The Complete Robot, opublikowanym przez Doubleday w roku 1982. Książka nie zrobiła furory na rynku księgarskim, niemniej rok po roku sprzedawała się stale, choć powoli. Po pięciu latach wydała ją również brytyjska firma Armed Force, w tańszej twardej oprawie. I, Robot pojawił się również w wersji niemieckiej (moja pierwsza publikacja obcojęzyczna), a w roku 1956 doczekał się nawet paperbacku w New American Library. Jedynym moim zmartwieniem było Gnomę Press, które dogorywało i nie przekazywało mi półrocznych rozliczeń, nie mówiąc już o honorariach. Podobnie zresztą miała się rzecz z trzema książkami z cyklu „Fundacja”, wydanymi w tej firmie. W roku 1961 Doubłeday, widząc że Gnomę Press nie ma szans na zetrwanie, przeję}o od nich prawa do I, Robot (i książek z cyklu Fundacja”) — Od tej chwili pozycje te zaczęły funkcjonować o wiele lepiej — I, Robot do dzisiaj ma dodruki. A to już przecież trzydzieści trzy lata. W roku 1981 prawa do tej książki zakupili producenci filmowi, ale jak dotąd nie doczekała się ekranizacji. Doczekała się natomiast tłumaczeń; o ile wiem — na osiemnaście języków, w tym na rosyjski i hebrajski. Ale zbyt wyprzedziłem rozwój wydarzeń. Wróćmy do roku 1952, kiedy to I, Robot jako publikacja Gnome Press z trudem przepychała się do przodu, a ja nie miałem realnych widoków na sukces. Wtedy to pojawiły się nowe, najwyższej próby czasopisma z gatunku science fiction, a wraz z nimi przyszedł prawdziwy boom w tej dziedzinie. W roku 1949 zaczął się ukazywać The Magazine ofFantasy and Science Fiction, a w 1950 — Galaxy Science Fiction. Tym samym John Campbell stracił swój monopol i w ten sposób zakończył się „złoty wiek” lat czterdziestych. Z uczuciem pewnej ulgi zacząłem pisywać dla Horace’a Golda, wydawcy Galaxy. Przez ostatnie osiem lat pracowałem wyłącznie dla Campbella i czułem, że zbyt jestem związany z jednym tylko wydawcą. Gdyby mu się coś przytrafiło, w równym stopniu dotknęłoby to mnie. Kiedy więc Gold zaczął kupować moje utwory, bardzo się uspokoiłem. Gold wydrukował w odcinkach moją drugą powieść, Gwiazdy jak pył…, choć zmienił tytuł na Tyrann, który w moim przekonaniu brzmiał okropnie. Ale Gold nie był jedynym człowiekiem, dla którego pisałem. Jedno opowiadanie o robotach sprzedałem Howardowi Browne’owi, który wydawał Amazing w tym krótkim okresie, kiedy pismo starało się utrzymywać wysoki poziom. Utwór ów, zatytułowany Satisfaction Guaranteed, ukazał się w roku 1951 w kwietniowym numerze tego magazynu. Był to jednak wyjątek. Nie chciałem już więcej pisać opowiadań o robotach. Zbiór I, Robot stanowił naturalne zakończenie pewnego etapu mojej literackiej kariery. Zająłem się innymi sprawami. Gold, który drukował już w odcinkach jedną moją powieść, koniecznie chciał opublikować następną, zwłaszcza kiedy najnowszą książkę Prądy przestrzeni wziął do druku w odcinkach Campbell. Dziewiętnastego kwietnia 1952 roku dyskutowałem z Goldem pomysł mojej nowej powieści, która miałaby ukazać się w Galaxy. Wydawca doradzał powieść o robotach, ale ja zdecydowanie odmówiłem. O robotach pisywałem jedynie opowiadania, i miałem poważne wątpliwości, czy udałoby mi się sklecić na ten temat sensowną powieść. — Ależ poradzisz sobie — kusił Gold. — Co myślisz o przeludnionym świecie, w którym pracę ludzi wykonują roboty? — Zbyt przygnębiające — odparłem. — Nie jestem przekonany, czy mam chęć pisać ciężką, socjologiczną powieść. — Więc zrób to po swojemu. Lubisz kryminały. Wymyśl więc morderstwo w tym przeludnionym świecie, wymyśl detektywa, który ma rozwiązać zagadkę, a za partnera daj mu robota. Jeśli detektyw nie podoła zadaniu, zastąpi go robot. To był celny strzał. Campbell mawiał często, że kryminalne opowiadanie science fiction jest sprzecznością samą w sobie; w razie kłopotów detektyw może nieuczciwie wykorzystywać wymyślane na poczekaniu wynalazki techniczne, co stanowiłoby nadużycie wobec czytelnika. Zasiadłem zatem do pisania klasycznego kryminału, który nie byłby takim nadużyciem, a zarazem byłby typowym utworem science fiction. W ten sposób powstała powieść Pozytonowy detektyw. Ukazała się drukiem w trzech kolejnych numerach Galaxy: w październiku, listopadzie i grudniu 1953 roku. W roku następnym wydrukowało ją wydawnictwo Doubleday jako moją jedenastą książkę. Bez wątpienia Pozytonowy detektyw okazał się książką, która po dziś dzień stanowi mój największy sukces. Sprzedawała się lepiej niż inne, wcześniejsze, od czytelników napływały niezwykle serdeczne listy, no i w Doubleday uśmiechano się do mnie tak ciepło jak nigdy dotąd. Do tej pory, zanim podpisali ze mną kontrakt, żądali szkiców poszczególnych rozdziałów; teraz wystarczało im już tylko moje zapewnienie, że pracuję nad kolejną książką. Pozytonowy detektyw odniósł sukces tak ogromny, że nieuniknione okazało się napisanie jego drugiej części. Podejrzewam, że gdybym nie zaczął już pisać prac popularnonaukowych, co sprawiało mi wielką frajdę, zabrałbym się za to natychmiast. Ostatecznie do Nagiego słońca zasiadłem dopiero w październiku 1955 roku. Kiedy jednak już się zmobilizowałem, pisanie szło mi jak z płatka. Utwór stanowił jakby przeciwwagę poprzedniej książki. Akcja Pozytonowego detektywa rozgrywa się na Ziemi, gdzie żyje wiele istot ludzkich i nieliczne roboty. Nagie słońce dzieje się na Solarii, w świecie gdzie jest mnóstwo robotów, a ludzi niewielu. Co więcej, choć zasadniczo w swojej twórczości unikałem wątków romansowych, w Nagim słońcu zdecydowałem się taki motyw pomieścić. Byłem bardzo zadowolony z tej powieści i w głębi duszy uważałem ją nawet za lepszą od Pozytonowego detektywa, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem, co z nią zrobić. Do Campbella, który zajął się dziwaczną pseudonauką zwaną dianetyką, latającymi talerzami, psioniką i innymi wątpliwej wartości sprawami, trochę się zraziłem. Z drugiej jednak strony zbyt wiele mu zawdzięczałem i dręczyły mnie wyrzuty surnienia, że tak bezceremonialnie związałem się z Goldem, który wydrukował w odcinkach już dwie moje powieści. Ale z narodzinami Nagiego słońca Gold nie miał nic wspólnego, mogłem więc dysponować tą powieścią wedle własnej woli. Zaproponowałem ją zatem Campbellowi, który nie namyślał się ani chwili. Ukazała się w trzech odcinkach Astounding w roku 1956, w numerach październikowym, listopadowym i grudniowym. Campbell tym razem nie próbował już zmieniać tytułu. W roku 1957 powieść ukazała się w Doubleday jako moja dwudziesta książka. Zrobiła taką samą karierę (jeśli nie większą) jak Pozytonowy detektyw i wydawnictwo Doubleday oświadczyło, że nie mogę na tych dwóch powieściach poprzestać. Powinienem napisać trzecią, tworząc tym samym trylogię, podobnie jak trylogię tworzyły moje wcześniejsze powieści z cyklu ,,Fundacja”. W pełni się z wydawnictwem zgadzałem. Miałem ogólny pomysł fabuły i wymyśliłem nawet tytuł — The Bounds of Infinity. W lipcu 1958 roku wyjechałem z rodziną na trzy tygodnie nad morze, do Marshfield w stanie Massachusetts. Planowałem napisać tam większą część powieści. Akcję umieściłem na Aurorze, gdzie relacja ludzie — roboty nie przechyla się ani na korzyść człowieka, jak w Pozytonowym detektywie, ani na korzyść robota, jak w powieści Nagie słońce. Co więcej, miałem zamiar rozbudować wątek miłosny. Tak to sobie wykombinowałem — ale coś nie wypaliło. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej wciągało mnie pisanie książek popularnonaukowych i dlatego po raz pierwszy w swojej karierze zacząłem tworzyć coś, co pozbawione było iskry bożej. Po napisaniu czterech rozdziałów zniechęciłem się i zarzuciłem pomysł. Zdawałem sobie jasno sprawę, że nie podołam wątkowi romansowemu i nie zdołam stosownie wyważyć relacji człowiek — robot. I tak już zostało. Minęło dwadzieścia pięć lat. Zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce nieustannie były wznawiane. Obie powieści pojawiły się na rynku razem pod tytułem The Robot Novels; ukazały się również łącznie z niektórymi moimi opowiadaniami w tomie zatytułowanym The Rest of Robots. Poza tym zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce doczekały się licznych wydań kieszonkowych. Tak więc przez dwadzieścia pięć lat czytelnicy nie stracili z nimi kontaktu i mam nadzieję, że przyniosły im one wiele radości. Mnóstwo osób pisało do mnie domagając się trzeciej powieści o robotach. Na zjazdach pytano mnie o nią wprost. Nigdy jeszcze tak usilnie nie nakłaniano mnie do napisania czegokolwiek (może z wyjątkiem czwartej powieści z cyklu „Fundacja”). Jeśli ktoś pytał mnie, czy zamierzam napisać trzecią powieść o robotach, nieodmiennie odpowiadałem: „Tak, kiedyś zabiorę się za nią, więc módlcie się, żebym żył jak najdłużej”. Ja również — nie wiem dlaczego — czułem, że powinienem napisać tę powieść, ale lata mijały, a we mnie rosła pewność, że nie potrafię tego dokonać, i umacniałem się w smutnym przeświadczeniu, że trzecia powieść nigdy się nie narodzi. A jednak w marcu 1983 roku przedstawiłem wydawnictwu Doubleday „długo oczekiwaną” trzecią powieść z cyklu „Roboty”. Nosi ona tytuł Roboty z planety świtu i nie ma nic wspólnego z nieszczęsną próbą z 1958 roku*. Isaac Asimov Nowy Jork 1. BALEY Elijah Baley, znalazłszy się w cieniu drzewa, mruknął do siebie: — Wiedziałem. Pocę się. Wyprostował się, otarł czoło grzbietem dłoni i popatrzył z obrzydzeniem na wilgotną rękę. — Nienawidzę się pocić — powiedział do siebie, jakby ustalał nowe prawo natury. I znów poczuł żal do wszechświata za stworzenie czegoś tak niezbędnego, a przy tym tak nieprzyjemnego. Nigdy (chyba że sam tego chcesz) nie pocisz się w Mieście, gdzie temperatura i wilgotność są dokładnie kontrolowane i gdzie ciało nie znajduje się w sytuacji, kiedy ciepło, które wytwarza, przewyższa to, które wydziela. Oto cywilizacja. Spojrzał na pole, na gromadę mężczyzn i kobiet będących w pewnym sensie jego podwładnymi. Większość stanowiła młodzież przed dwudziestką, ale zauważył także kilka osób tak jak i on w średnim wieku. Nieudolnie machali motykami, a także wykonywali wiele innych prac zazwyczaj należących do obowiązków robotów, którym — choć zrobiłyby to znacznie sprawniej — kazano stać z boku i patrzeć na uparcie mozolących się ludzi. Po niebie płynęły chmury i słońce na moment schowało się za jedną z nich. Baley niepewnie spojrzał w górę. To oznaczało, że promieniowanie słoneczne — a więc i proces pocenia się — osłabnie. Jednak mogło także zapowiadać deszcz. Na tym polegał problem z Zewnętrzem. Nieustająca huśtawka nieprzyjemnych alternatyw. Zawsze zdumiewało Baleya, że taki niewielki obłok może całkowicie zasłonić słońce, zacieniając ziemię aż po horyzont, choć reszta nieba pozostaje bezchmurna. Stał pod baldachimem liści, który tworzyło coś w rodzaju prymitywnej ściany i sufitu, wspartej na filarze pokrytym przyjemną w dotyku korą, i znów patrzył na gromadę ludzi, uważnie przyglądając się każdemu z osobna. Przychodzili tu raz na tydzień, niezależnie od pogody. Zyskiwali też nowych zwolenników. Początkowa, mała grupka uparciuchów stała się teraz zdecydowanie liczniejsza. Władze Miasta, jeśli nawet nie popierały tego przedsięwzięcia, były łaskawe nie stawiać przeszkód. Na horyzoncie po prawej ręce Baleya — na wschodzie, jak wynikało z położenia popołudniowego słońca — widział wysokie, sterczące kopuły Miasta, zamykające wszystko, dla czego warto żyć. Zobaczył też małą, poruszającą się plamkę, która była za daleko, żeby ją rozpoznać. Po sposobie, w jaki punkcik się przemieszczał, oraz po innych mniej wyraźnych oznakach Baley stwierdził, że to robot — co nie było niczym niezwykłym. Powierzchnia ziemi poza Miastami była domeną robotów, a nie ludzi — oprócz nielicznych, takich jak Baley, którzy marzyli o gwiazdach. Mimowolnie wrócił spojrzeniem do machających motykami marzycieli. Wszystkich znał i mógł nazwać po imieniu. Pracowali, ucząc się jak znosić Zewnętrze i… Zmarszczył brwi i mruknął cicho: — A gdzie Bentley? Odpowiedział mu młody głos, pełen radości życia. — Tu jestem, tato. Baley obrócił się błyskawicznie. — Nie rób tego, Ben. — Czego? — Nie skradaj się do mnie. Mam dość kłopotów z zachowaniem równowagi tutaj, w Zewnętrzu, nie musisz jeszcze mnie straszyć. — Wcale nie chciałem cię przestraszyć. Trudno robić hałas idąc po trawie. Nic nie można na to poradzić… Czy nie uważasz, że powinieneś już wracać, tato? Jesteś tu już od dwóch godzin i myślę, że masz dość. — Dlaczego? Ponieważ mam czterdzieści pięć lat, a ty jesteś dziewiętnastoletnim smarkaczem? Uważasz, że musisz opiekować się swoim zgrzybiałym ojcem, tak? — No chyba tak. Za to jako wywiadowca spisałeś się doskonale. Dotarłeś do sedna sprawy. Okrągłą twarz Bena rozjaśnił szeroki uśmiech. Patrzył na ojca błyszczącymi oczami. Ma w sobie wiele z Jessie — pomyślał Baley — bardzo przypomina matkę. Rysy chłopca rzeczywiście zdradzały tylko niewielkie podobieństwo do posępnej, owalnej twarzy ojca. Natomiast sposób myślenia przejął Ben od niego. A czasem, gdy się zamyślił, marszczył czoło w sposób świadczący niezbicie, czyim jest synem. — Czuję się doskonale — rzekł Baley. — Oczywiście, tato. Trzymasz się najlepiej z nas wszystkich, zważywszy… — Zważywszy na co? — Na twój wiek, rzecz jasna. I wcale nie zapominam, że to był twój pomysł. Mimo to zobaczyłem, że schowałeś się w cieniu, i pomyślałem, że… no, może staruszek ma dość. — Ja ci dam staruszka — obruszył się Baley. Robot, którego zauważył opodal Miasta, był już dostatecznie blisko, żeby go dokładnie obejrzeć, ale Baleya to nie interesowało. Zwrócił się natomiast do syna: — Trzeba od czasu do czasu schować się w cieniu, kiedy słońce grzeje zbyt mocno. Musimy nauczyć się korzystać z zalet przebywania w Zewnętrzu, tak samo jak znosić związane z tym niewygody. Zaraz zza tej chmury wyjrzy słońce. — Masz rację. No cóż, może wrócimy? — Zostanę jeszcze. Raz na tydzień mam wolne popołudnie i spędzam je tutaj. To mój przywilej. Otrzymałem go razem z klasą C–7. — Nie chodzi o przywilej, tato. Chodzi o to, że jesteś przemęczony. — Mówię ci, że czuję się znakomicie. — Pewnie. A kiedy przyjdziemy do domu, od razu pójdziesz do łóżka i będziesz leżał w ciemności. — Zwykłe antidotum na nadmiar słońca. — Mamę to niepokoi. — No cóż, niech trochę się pomartwi. To jej dobrze zrobi. Ponadto, co złego w tym, że trochę tu posiedzę? Najgorsze jest to, że się pocę, jednak do tego po prostu muszę się przyzwyczaić. Nie można inaczej. Kiedy zacząłem, nie potrafiłem odejść nawet kilku metrów od Miasta, nie oglądając się za siebie — a wtedy tylko ty mi towarzyszyłeś. Teraz spójrz, ilu nas jest i jak daleko mogę odejść bez żadnych problemów. Potrafię też więcej znieść. Wytrzymam jeszcze godzinę. Z łatwością. Mówię ci, Ben, twojej matce dobrze zrobiłoby, gdyby też tu przyszła. — Kto? Mama? Chyba żartujesz. — To wcale nie są żarty. Kiedy nadejdzie czas odlotu, nie będę mógł lecieć ze względu na nią. — I będziesz z tego zadowolony. Nie oszukuj się, tato. To przecież nie nastąpi zaraz. A jeśli nie jesteś za stary dziś, na pewno będziesz wówczas. Takie przedsięwzięcie jest dla młodych ludzi. — Wiesz co — warknął Baley, zaciskając pięści. — Jesteś taki sprytny, z tymi twoimi „młodymi ludźmi”. Czy byłeś już na innej planecie? Czy któryś z tych tam na polu opuścił kiedyś Ziemię? A ja tak. Dwa lata temu. Nie miałem żadnej aklimatyzacji i przeżyłem. — Tak, tato, ale ta służbowa podróż trwała krótko, a ponadto miałeś bardzo dobrą opiekę. To nie to samo. — To samo — upierał się Baley, w głębi serca wiedząc, że nie ma racji. — A zresztą przygotowania do odlotu nie potrwają tak długo. Jeśli otrzymam zgodę na przelot na Aurorę, oderwiemy się od Ziemi. — Zapomnij o tym. To nie będzie takie łatwe. — Musimy spróbować. Rząd nie wypuści nas, jeśli Aurora nie wyrazi zgody na nasz przylot. To największy i najpotężniejszy z kosmicznych światów, a jego opinia… — Liczy się! Wiem. Dyskutowaliśmy na ten temat milion razy. Jednak nie potrzebujemy tam lecieć, żeby je otrzymać. Są takie rzeczy jak promieniowanie transmisyjne. Możemy z nimi porozmawiać siedząc tutaj. Przypominałem ci już o tym nieraz. — To nie to samo. Musimy mieć bezpośredni kontakt — ja też mówiłem ci to wielokrotnie. — Baley nie ustępował. — W każdym razie — powiedział Ben — jeszcze nie jesteśmy gotowi. — Nie jesteśmy, ponieważ Ziemia nie chce nam dać statków. Przestrzeniowcy udostępnią je razem z niezbędną pomocą techniczną. — Co za pewność! Dlaczego mieliby to zrobić. Od kiedy zaczęli żywić takie ciepłe uczucia do nas, krótko żyjących Ziemian? Gdybym mógł z nimi porozmawiać… — Daj spokój, tato. Po prostu chcesz polecieć na Aurorę, żeby zobaczyć tę kobietę. Baley zmarszczył czoło i jego brwi nad głębokimi oczodołami nastroszyły się groźnie. — Kobietę? Jehoshaphat! Ben, o czym ty mówisz? — Eee, tato, tak między nami — i ani słowa mamie — co naprawdę zaszło między tobą a tą Solarianką? Jestem już duży. Możesz mi powiedzieć. — Jaka kobieta? — Potrafisz patrzeć mi w oczy i zaprzeczać znajomości z Solarianką, którą oglądała cała Ziemia? Gladia Delmarre, o niej mówię. — Nic nie zaszło. Ten film to bzdura. Powtarzałem ci to tysiąc razy. Ona wcale tak nie wyglądała. Ja tak nie wyglądałem. Wszystko zostało wymyślone. Wiesz przecież, że wyprodukowali to wbrew mojej woli, ponieważ rząd uważał, że w ten sposób ukaże Przestrzeniowcom Ziemię w dobrym świetle. Postaraj się nie sugerować czegoś innego twojej matce. — Nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Jednak ta Gladia udała się na Aurorę i ty też chcesz tam polecieć. — Czy próbujesz mi powiedzieć, że naprawdę uważasz, iż chcę lecieć na Aurorę… Jehoshaphat! Jego syn uniósł brwi. — Co się stało? — Ten robot. To R. Geronimo. — Kto? — Robot–goniec z naszego wydziału. Wyszedł z Miasta! Mam wolne i celowo zostawiłem telefon w domu, bo nie chciałem, żeby zawracali mi głowę. Mam taki przywilej jako C–7, a jednak wysłali po mnie robota. — Skąd wiesz, że po ciebie, tato? — Drogą dedukcji. Po pierwsze: nie ma tu nikogo innego, kto miałby coś wspólnego z policją; po drugie: on idzie prosto w naszą stronę, a więc wnioskuję, że to mnie szuka. Powinienem schować się za drzewo i nie wychodzić. — To nie mur, tato. Robot może je obejść. — Panie Baley, mam dla pana wiadomość. Czekają na pana w Komendzie Głównej — rozległo się wołanie. Robot stanął, chwilę czekał, po czym powtórzył jeszcze raz: — Panie Baley, mam dla pana wiadomość. Czekają na pana w Komendzie Głównej. — Słyszę i rozumiem — odparł zrezygnowany Baley. Taka odpowiedź była konieczna, w przeciwnym razie robot powtarzałby swoje bez końca. Baley lekko zmarszczył brwi, oglądając posłańca. To był nowy model, bardziej podobny do człowieka niż starsze wersje. Z wielką pompą został uruchomiony zaledwie przed miesiącem. Rząd zawsze próbował wszystkiego, co mogłoby zapewnić społeczną akceptację robotów. Ten miał szarawą powierzchnię z matowym połyskiem, trochę elastyczną w dotyku, przypominającą miękką skórę. Wyraz jego twarzy, choć niezmienny, nie był tak głupawy, jak u większości robotów. Jednak w rzeczywistości poziomem rozwoju umysłowego — podobnie jak inne — niewiele odbiegał od kretyna. Baley wspomniał R. Daneela Olivawa, robota Przestrzeniowców, towarzyszącego mu w trakcie wykonywania dwóch zadań — jednego na Ziemi, a drugiego na Solarii — którego widział po raz ostatni, gdy Daneel konsultował z nim sprawę lustrzanego odbicia. Wykazywał on tyle ludzkich cech, że Baley traktował go jak przyjaciela i tęsknił za nim, nawet teraz. Gdyby wszystkie roboty były takie… — Mam dziś wolny dzień, chłopcze — powiedział Baley. — Nie muszę iść do pracy. R. Geronimo milczał, tylko ręce lekko mu drżały. Baley wiedział, iż oznacza to jakiś konflikt w pozytonowych układach robota. Maszyna musiała słuchać ludzi, lecz często zdarzało się, że dwie osoby żądały wykonania wzajemnie sprzecznych poleceń. Robot dokonał wyboru. Powiedział: — Ma pan dziś wolny dzień. Czekają na pana w Komendzie Głównej. — Jeśli cię potrzebują, tato… — rzekł niechętnie Ben. Baley wzruszył ramionami. — Nie przesadzaj, synu. Gdyby naprawdę mnie tak potrzebowali, przysłaliby zamknięty pojazd i jakiegoś człowieka na ochotnika, zamiast posyłać piechotą robota i irytować mnie jego komunikatami. Ben potrząsnął głową. — Przecież nie wiedzieli, gdzie jesteś i jak długo trzeba będzie cię szukać. Sądzę, że dlatego nie wysyłali człowieka. — Tak? No cóż, zobaczmy, jak ważne jest to polecenie. R. Geronimo, wracaj na komendę i powiedz, że będę w pracy o dziewiątej — zwrócił się do robota. — Idź! To rozkaz! — dorzucił ostro. Robot wyraźnie się zawahał, po czym odszedł kawałek, zawrócił, zbliżył się nieco do Baleya, a w końcu stanął jak wryty, trzęsąc się całym ciałem. Baley rozpoznał objawy i mruknął do Bena: — Chyba będę musiał pójść. Jehoshaphat! Robot nie radził sobie z tym, co specjaliści określali mianem równopotencjalnych sprzeczności na drugim poziomie. Posłuszeństwo było Drugim Prawem i R. Geronimo właśnie otrzymał dwa niemal równoważne, a zarazem przeciwstawne rozkazy. Powszechnie nazywano taką sytuację roboblokiem albo — częściej — roblokiem. Robot powoli zwrócił się ku niemu. Pierwsze polecenie było ważniejsze, ale tylko trochę, dlatego mówił niewyraźnie. — Panie, powiedziano mi, że możesz tak odpowiedzieć. W takim wypadku miałem przekazać… — Urwał i dodał ochrypłym głosem: — Miałem przekazać, jeśli będziesz sam. Baley lekko poruszył głową i Ben nie czekał. Wiedział, kiedy ojciec jest tatą, a kiedy policjantem, odszedł więc szybko na bok. Zirytowany Baley przez chwilę zastanawiał się, czy nie wzmocnić swojego polecenia, pogłębiając w ten sposób blok, lecz to z pewnością spowodowałoby uszkodzenie wymagające analizy pozytonowej i przeprogramowania. Koszt, mogący równać się całorocznym zarobkom policjanta, zostałby potrącony z pensji Baleya. — Cofam rozkaz — powiedział. — Co miałeś przekazać? R. Geronimo natychmiast zaczął mówić wyraźnie. — Kazano mi powiedzieć, że jest pan potrzebny w związku z Aurorą. Baley obrócił się do Bena i zawołał: — Daj im jeszcze pół godziny, a potem powiedz, że mają wracać. Muszę iść. Ruszając, rzekł z pretensją w głosie do robota: — Dlaczego nie kazali ci powiedzieć tak od razu? I dlaczego nie mogli zaprogramować cię tak, żebyś wziął wóz i oszczędził mi spaceru? Dobrze wiedział, dlaczego. Jakikolwiek wypadek, w który byłby wplątany robot, wywołałby falę nowych zamieszek skierowanych przeciwko tym maszynom. Przyspieszył kroku. Od murów Miasta dzieliły go dwa kilometry, a później będzie musiał przedrzeć się do centrali w godzinie szczytu. Aurora? Czyżby jakiś kolejny kryzys? Minęło pół godziny, zanim Baley dotarł do bramy miejskiej, przygotowany na to, co nastąpi. Choć może tym razem będzie inaczej. Podszedł do płaszczyzny dzielącej Zewnętrze od Miasta — mur odgraniczający chaos od cywilizacji. Położył dłoń na płytce kontaktowej i pojawił się otwór. Jak zwykle, Baley nie czekał, aż przejście się otworzy do końca, lecz prześlizgnął się przez nie, gdy tylko było wystarczająco szerokie. R. Geronimo poszedł w jego ślady. Policyjny wartownik drgnął zaskoczony. Za każdym razem, gdy ktoś przychodził z Zewnętrza, miał takie samo niedowierzanie w oczach, tak samo stawał na baczność, tak samo kładł dłoń na kolbie blastera i tak samo marszczył brwi. Baley spojrzał ostro i wartownik, prężąc się służbiście, zasalutował. Drzwi zniknęły. Baley znalazł się w Mieście. Ściany wokół zamknęły się, a Miasto stało się wszechświatem. Znów był zanurzony w bezkresnym, wiecznym szumie, odorze ludzi i maszyn, który niebawem zapadnie w podświadomość; w łagodnym, rozproszonym świetle, nie przypominającym bezpośredniego, zmiennego blasku w Zewnętrzu, z jego zielenią, brązem, błękitem i bielą przerywanymi czerwienią lub żółcią. Tu nie było podmuchów wiatru, skwaru, chłodu ani zapowiedzi deszczu; zamiast tego była cicha, nieustająca obecność łagodnych prądów powietrza, utrzymujących świeżość. Temperaturę i wilgotność dobrano tak precyzyjnie do wymagań ludzkich organizmów, że ich nie odczuwano. Baley mimowolnie odetchnął z ulgą i poweselał, gdy stwierdził, że znów jest w domu, bezpieczny w znanym mu i znającym go środowisku. Zawsze tak było. Ponownie zaakceptował Miasto jako łono, wracając tu z ulgą i zadowoleniem. Wiedział, że to łono zrodziło ludzkość. Dlaczego jednak tak chętnie pogrążał się w nim z powrotem? I czy zawsze tak będzie? A jeśli się mu uda wyprowadzić niezliczone rzesze z Miasta i z Ziemi do gwiazd, czy naprawdę sam nigdzie stąd nie wyruszy? Czy zawsze tylko w Mieście będzie się czuł jak w domu? Zacisnął zęby — roztrząsanie tego nie miało sensu. — Czy przyjechałeś tu pojazdem, chłopcze? — zwrócił się do robota. — Tak, panie. — Gdzie on teraz jest? — Nie wiem, panie. Baley zwrócił się do wartownika. — Tego robota dostarczono tu dwie godziny temu. Co stało się z pojazdem, którym przyjechał? — Przed godziną został gdzieś wezwany, sir. Niepotrzebnie pytał. Ci w samochodzie nie wiedzieli, jak długo robot będzie go szukał, więc nie czekali. Baley przez chwilę miał ochotę ich wezwać, ale poradziliby mu, żeby skorzystał z ruchomego chodnika; tak będzie szybciej. Jedynym powodem jego wahania była obecność R. Geronima. Nie chciał, aby towarzyszył mu on na pasie szybkiego ruchu, ale nie mógł oczekiwać, że robot przedrze się do komendy przez wrogo nastawione tłumy. Nie miał wyboru. Niewątpliwie komisarz nie zamierzał niczego mu ułatwiać. Na pewno złościło go, że nie może wezwać Baleya przez telefon. — Tędy, chłopcze — rzekł Baley. Miasto zajmowało pięć tysięcy kilometrów kwadratowych i miało przeszło czterysta kilometrów ekspresstrady, plus setki kilometrów ruchomych chodników, służących z górą dwudziestu milionom mieszkańców. Skomplikowana sieć połączeń biegła na ośmiu poziomach, przecinając się w setkach miejsc, co umożliwiało przesiadki w różnych kierunkach. Jako wywiadowca, Baley musiał znać ją na pamięć. Można by go wywieźć z zawiązanymi oczami w najdalszy kąt Miasta, zdjąć opaskę, a bezbłędnie odnalazłby drogę powrotną. Tak więc i teraz dobrze wiedział, jak dostać się do centrali. Miał do wyboru osiem różnych tras, lecz przez chwilę zastanawiał się, która z nich będzie o tej porze najmniej zatłoczona. Tylko przez chwilę. — Chodź ze mną, chłopcze — rzekł. Robot posłusznie ruszył za nim. Skoczyli na pobliski pas transportowy i Baley przytrzymał się jednego z pionowych prętów: białego, ciepłego, o powierzchni umożliwiającej dobry chwyt. Nie chciał siadać; nie zostaną tu długo. Robot zaczekał na przyzwalający gest Baleya, zanim złapał się tego samego pręta. Równie dobrze mógł tego nie robić — bez trudu utrzymywał równowagę — ale Baley nie zamierzał ryzykować. Odpowiadał za robota i musiałby zapłacić Miastu, gdyby R. Geronimo uległ uszkodzeniu. Na pasie jechało już kilka osób i wszyscy z zaciekawieniem patrzyli na robota. Baley przechwycił te spojrzenia, a ponieważ jego wygląd budził respekt, gapie szybko poodwracali głowy. Dał znak ręką i zeskoczył z pasa. Właśnie dotarli do punktu przesiadkowego, a ponieważ poruszali się z taką samą szybkością jak sąsiedni pas, więc nie musieli zwalniać. Baley przeszedł na drugi i poczuł pęd powietrza — teraz już nie osłaniała ich plastikowa kabina. Podniósł jedno ramię na wysokość oczu, żeby złagodzić napór powietrza. Zjechał w dół, do przecięcia z ekspresstradą, a potem zaczął wjeżdżać w górę pasem biegnącym równolegle do niej. Usłyszał młody głos wołający „robot!” i dobrze wiedział, co zaraz nastąpi. Grupka kilku chłopców przebiegnie po pasie i popchnięty robot ze szczękiem runie w dół. Potem zatrzymany nastolatek, jeśli w ogóle stanie przed sądem, będzie twierdził, że robot wpadł na niego, że stanowił zagrożenie dla podróżnych — i z pewnością zostanie uniewinniony. Robot nie mógł ani się obronić, ani zeznawać w sądzie. Baley zareagował natychmiast, ustawiając się między pierwszym nastolatkiem a robotem. Przeszedł na szybszy pas, podniósł rękę wyżej — jakby osłaniając się przed silniejszym podmuchem wiatru — i nieznacznym ruchem łokcia zepchnął chłopca na sąsiednie, wolniejsze pasmo, na co tamten zupełnie nie był przygotowany. Krzycząc ze strachu, stracił równowagę i upadł. Pozostali przystanęli, szybko ocenili sytuację i pospiesznie czmychnęli. — Na autostradę, chłopcze. R. Geronimo zawahał się. Robotom nie było wolno bez opieki jeździć drogą szybkiego ruchu, lecz otrzymał stanowczy rozkaz, więc go wykonał. Człowiek podążył za nim i to uspokoiło maszynę. Baley przecisnął się przez tłum podróżnych, popychając przed sobą R. Geronima. Przeszedł na mniej zatłoczony górny poziom, złapał się pręta i jedną nogą mocno przydepnął stopę robota, zniechęcając wszystkich gapiów groźnym spojrzeniem. Po piętnastu kilometrach znalazł się w pobliżu komendy i wysiadł. R. Geronimo poszedł za nim. Był nie uszkodzony, nawet nie draśnięty. Baley zwrócił go i otrzymał pokwitowanie. Dokładnie sprawdził datę, czas i numer seryjny robota, po czym schował kwit do portfela. Zanim skończy się ten dzień, sprawdzi i upewni się, że zwrot został zarejestrowany przez komputer. Teraz szedł na spotkanie z komisarzem. Znał go dobrze. Wiedział, że gdyby spotkało go jakiekolwiek niepowodzenie, będzie ono powodem degradacji. Okropny facet. Traktował dotychczasowe sukcesy Baleya jako osobistą zniewagę. Komisarzem był Wilson Roth. Objął to stanowisko dwa i pół roku temu. Zajął miejsce Juliusa Enderby’ego, który podał się do dymisji, kiedy osłabło wzburzenie wywołane morderstwem Przestrzeniowca. Baley nigdy nie pogodził się z tą zmianą. Julius, mimo wszystkich swoich wad, był zarówno przyjacielem, jak i zwierzchnikiem; Roth był tylko zwierzchnikiem. Nawet nie wychował się w Mieście. Nie w tym Mieście. Ściągnięto go tutaj. Roth nie był ani zbyt wysoki, ani zbyt gruby. Uwagę jedynie zwracała jego wielka głowa, osadzona na wysuniętym do przodu karku. To nadawało mu ciężkawy wygląd. Oczy miał na pół przysłonięte opadającymi powiekami. Wyglądał na wiecznie zaspanego, ale wszystko zauważał. Baley przekonał się o tym, gdy tylko tamten objął stanowisko. Wiedział, że Roth go nie lubi i sam żywił podobne uczucia do niego. Komisarz nie wyglądał na rozzłoszczonego — nigdy nie sprawiał takiego wrażenia — lecz w głosie słychać było niezadowolenie. — Baley, dlaczego tak trudno cię znaleźć? — zapytał. — Ponieważ dziś mam wolne popołudnie, komisarzu — odparł spokojnie wywiadowca. — Tak, ten przywilej C–7. Słyszałeś coś o biperze, prawda? O takim czymś, co odbiera wiadomości? Możesz zostać wezwany, nawet w wolnym czasie. — Wiem o tym bardzo dobrze, komisarzu, ale teraz żadne przepisy nie nakazują noszenia bipera. Można nas wezwać bez niego. — Na obszarze Miasta tak, ale ty przebywałeś w Zewnętrzu — a może się mylę? — Nie myli się pan, komisarzu. Wyszedłem z Miasta. Przepisy nie nakazują, abym w takim wypadku nosił biper. — Zasłaniasz się literą prawa, tak? — Tak, komisarzu — odparł chłodno Baley. Roth wstał, rozejrzał się wokół nieco groźnie, po czym usiadł na biurku. Zainstalowane przez Enderby’ego okno dawno zostało zamurowane i zamalowane. W zamkniętym pomieszczeniu komisarz wydawał się wyższy. Nie podnosząc głosu powiedział: — Myślę, Baley, że liczysz na wdzięczność Ziemi. — Mam zamiar wykonywać moją pracę, komisarzu, najlepiej jak umiem i zgodnie z przepisami. — A kiedy naginasz przepisy, spodziewasz się pobłażliwości. Baley nic na to nie odpowiedział, komisarz zaś ciągnął dalej: — Uznano, że dobrze poradziłeś sobie ze sprawą morderstwa Sartona przed trzema laty. — Dzięki, komisarzu — odparł Baley. — Sądzę, że to doprowadziło do demontażu Kosmopola. — Tak, przy aplauzie Ziemian. Uznano również, iż dobrze się spisałeś dwa lata temu na Solarii. Pragnę cię zapewnić, że wiem, iż rezultatem była zmiana warunków traktatu ze światami Przestrzeniowców na znacznie korzystniejsze dla Ziemi. — Myślę, że to jest w aktach, sir. — Zostałeś uznany za bohatera. — Nigdy tego nie twierdziłem. — Byłeś dwukrotnie awansowany, po każdej z tych spraw. Powstał nawet film oparty na wydarzeniach, które miały miejsce na Solarii. — Zrobiony bez mojej zgody i wbrew mojej woli, komisarzu. — Lecz przedstawia cię jako bohatera. Baley wzruszył ramionami. Komisarz bezskutecznie czekał kilka sekund na reakcję, po czym ciągnął dalej: — Od tamtej pory minęły prawie dwa lata i nie dokonałeś niczego ważnego. — Rozumiem, że Ziemię może interesować, co dla niej ostatnio zrobiłem. — Właśnie. I zapewne zapyta o to. Wiadomo, że jesteś przywódcą nowego ruchu skupiającego tych, którzy próbują przebywać w Zewnętrzu, grzebią w ziemi i udają roboty. — To dozwolone. — Nie wszystko, co dozwolone, jest mile widziane. Myślę, że wielu ludzi uważa cię za dziwaka, a nie bohatera. — Może to się zgadza z moją własną opinią o sobie — rzekł Baley. — Publiczność jest znana z notorycznie krótkiej pamięci. W twoim wypadku bohater może szybko zostać uznany za dziwaka, więc jeśli popełnisz błąd, będziesz miał poważne kłopoty. Reputacja, na jaką liczysz… — Z całym szacunkiem, komisarzu, na nic nie liczę. — Reputacja, na jaką zdaniem Wydziału Policji liczysz, nie pomoże ci i ja także nie będę w stanie pomóc. Przez chwilę na kamiennej twarzy Baleya pojawił się cień uśmiechu. — Nie chciałbym, aby ryzykował pan swoje stanowisko, podejmując jakąś rozpaczliwą próbę ratowania mnie. Komisarz wzruszył ramionami i uśmiechnął się równie przelotnie. — Nie musisz się o to martwić. — Dlaczego więc mówi mi pan o tym? — To jest ostrzeżenie. Nie próbuję cię zniszczyć, zrozum. Daję jedynie przestrogę na przyszłość. Będziesz zamieszany w niezwykle delikatne sprawy i z łatwością możesz popełnić błąd, a ja uprzedzam, że nie wolno go popełnić. Przy tych słowach na twarzy komisarza pojawił się szeroki uśmiech. Baley obrzucił go poważnym spojrzeniem. — Czy może mi pan wyjawić, co to za delikatna sprawa? — Nie wiem. — Czy chodzi o Aurorę? — R. Geronimo dostał instrukcje, żeby tak powiedzieć w razie potrzeby, ale ja nic o tym nie wiem. — A więc dlaczego pan twierdzi, że to bardzo delikatna sprawa? — Daj spokój, Baley, ty jesteś specem od zagadek. Jak myślisz, co sprowadza członka Departamentu Sprawiedliwości do Miasta, skoro mogli ściągnąć cię do Waszyngtonu, tak jak dwa lata temu w sprawie incydentu na Solarii? I co sprawia, że przedstawiciel ten marszczy brwi, denerwuje się i niecierpliwi, kiedy nie można cię znaleźć? Twoja decyzja, żeby nie być osiągalnym, była pomyłką, za którą ja nie ponoszę żadnej odpowiedzialności. Może nie był to fatalny błąd, ale sądzę, że kiepsko zacząłeś. — A pan jeszcze mnie teraz zatrzymuje — powiedział Baley, marszcząc brwi. — Niezupełnie. Gość z Departamentu właśnie się odświeża Wiesz, co to za eleganciki. Dołączy do nas, kiedy skończy. Wiadomość o twoim przybyciu została przekazana, więc czekaj, tak samo jak ja. I Baley czekał. Od dawna wiedział, że film zrobiony wbrew jego woli, chociaż pomógł Ziemi, pogorszył jego stosunki w komendzie. Stworzono mu trójwymiarowy portret, który wyróżniał go z dwuwymiarowej szarzyzny organizacji i czynił celem ataków. Otrzymał awans i przywileje, ale to także zwiększyło wrogie nastawienie komendy. A im wyżej awansuje, tym bardziej potłucze się, jeśli spadnie. Jeżeli popełni błąd… Przedstawiciel Departamentu wszedł, obojętnie rozejrzał się wokół, zbliżył się do biurka Rotha i usiadł. Zachowywał się jak przystało urzędnikowi wysokiej rangi. Roth spokojnie zajął sąsiedni fotel. Baley w dalszym ciągu stał i usiłował nie okazywać zdziwienia. Roth mógł go ostrzec, ale nie zrobił tego. Specjalnie tak dobierał słowa, żeby niczego nie zdradzić. Przedstawiciel okazał się kobietą. Nie było żadnego powodu, który by to wykluczał. Każdy urzędnik może być kobietą, nawet sekretarz generalny. Kobiety służyły także w policji, jedna nawet w stopniu kapitana. Lecz Baley nie spodziewał się, że właśnie teraz ją spotka. Historia znała wypadki, kiedy kobiety zajmowały wiele stanowisk w administracji. Wiedział o tym; dobrze znał historię. Jednak obecnie były inne czasy. Kobieta siedziała sztywno wyprostowana w fotelu. Jej mundur niewiele różnił się od męskiego, tak samo jak fryzura. Płeć zdradzały jedynie piersi, których wypukłości nie starała się ukryć. Miała około czterdziestu lat, regularne i wyraziste rysy twarzy. Była atrakcyjną kobietą w średnim wieku, dość wysoką brunetką, jeszcze bez śladów siwizny. — Pan jest wywiadowcą Elijahem Baleyem, klasa C–7. To było stwierdzenie, a nie pytanie. — Tak, proszę pani — odpowiedział mimo to Baley. — Ja jestem podsekretarzem i nazywam się Lavinia Demachek. Wcale nie wygląda pan tak jak na filmie, który o panu nakręcono. Często mu to mówiono. — Nie mogli zrobić wiernego portretu, ponieważ nie zyskałby wielu widzów, proszę pani — rzekł sucho Baley. — Nie jestem pewna. Wygląda pan lepiej niż ten aktor o twarzy dziecka, którego zaangażowali. Baley zawahał się sekundę, lecz postanowił zaryzykować, a może po prostu nie mógł się oprzeć pokusie. Powiedział z pewnością siebie: — Ma pani dobry gust. Roześmiała się i Baley odetchnął. — Ale dlaczego kazał mi pan na siebie czekać? — Nie poinform

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!