Artefakty (15) _ Simmons Dan - Hyperion (4) - Triumf Endymiona
Szczegóły |
Tytuł |
Artefakty (15) _ Simmons Dan - Hyperion (4) - Triumf Endymiona |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Artefakty (15) _ Simmons Dan - Hyperion (4) - Triumf Endymiona PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Artefakty (15) _ Simmons Dan - Hyperion (4) - Triumf Endymiona PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Artefakty (15) _ Simmons Dan - Hyperion (4) - Triumf Endymiona - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Dan Simmons
Triumf Endymiona
Przekład Wojciech Szypuła
Strona 3
Spis treści
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
CZĘŚĆ DRUGA
15
16
17
18
19
20
21
Strona 4
CZĘŚĆ TRZECIA
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
PODZIĘKOWANIA
Strona 5
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Papież umarł! Niech żyje papież!
Krzyk odbił się echem od ścian dziedzińca San Damaso
w Watykanie, gdzie w apartamentach papieskich znaleziono właśnie
ciało zmarłego we śnie Juliusza XIV. W kilka minut wieść o jego śmierci
rozeszła się po zespole przypadkowo dobranych budynków, nadal
określanych mianem Pałacu Watykańskiego, po czym z prędkością
ognia rozprzestrzeniającego się w najczystszym tlenie zaczęła szerzyć
się po całym Watykanie: w mgnieniu oka dotarła do kompleksu
biurowego, przemknęła przez zatłoczoną Bramę Świętej Anny do
Pałacu Apostolskiego i trafiła do przylegającego doń budynku
rządowego; znalazła chętnych słuchaczy w Bazylice Świętego Piotra, co
nawet zwróciło uwagę celebrującego mszę arcybiskupa, który
z marsem na czole odwrócił się, by zerknąć na nieoczekiwanie
rozszeptanych i posykujących wiernych. Wierni ci opuszczając
bazylikę ponieśli pogłoskę o odejściu Ojca Świętego dalej, do
zgromadzonych na Placu Świętego Piotra tłumów - reakcja około
osiemdziesięciu, może nawet stu tysięcy turystów i urzędników,
składających wizytę dostojnikom Paxu, przypominała wybuch ładunku
plutonu, który nagle osiągnął masę krytyczną.
Pokonawszy główną bramę - Łuk Dzwonów, przez który do
Watykanu kierowano ruch kołowy - nowina rozpędziła się do
prędkości swobodnych elektronów, następnie osiągnęła szybkość
światła, by wreszcie wymknąć się poza planetę Pacem na pokładach
statków z napędem Hawkinga, poruszających się tysiąckroć szybciej
niż światło. Tymczasem nieco bliżej, tuż poza starożytnymi
watykańskimi murami, w kamiennym, posępnym Zamku Świętego
Strona 6
Anioła, gdzie w miejscu pierwotnego mauzoleum Hadriana znajdowała
się teraz siedziba Świętej Inkwizycji, rozdzwoniły się telefony
i komlogi. Przez cały ranek Watykan rozbrzmiewał grzechotem
różańców i szelestem wykrochmalonych sutann, gdy funkcjonariusze
Stolicy Apostolskiej spieszyli gromadnie do swoich biur, by śledzić
zaszyfrowane doniesienia z sieci i oczekiwać poleceń od przełożonych.
Komunikatory osobiste podzwaniały, piszczały i wibrowały
w kieszeniach i implantach tysięcy administratorów Paxu, dowódców
sił zbrojnych i oficjeli Mercantilusa. Pół godziny od znalezienia zwłok
papieża poinformowano o tym fakcie agencje informacyjne na Pacem;
ich pracownicy przygotowali zrobotyzowane holokamy, uruchomili
zastępy przekaźników satelitarnych, wysłali swych najlepszych
pracowników do watykańskiego biura prasowego - i czekali.
W międzygwiezdnym społeczeństwie, w którym Kościół sprawował
niemal absolutną władzę, oczekiwano nie tyle niezależnego
potwierdzenia informacji, co raczej oficjalnego pozwolenia na jej
zaistnienie.
Dwie godziny i dziesięć minut po odkryciu, że Juliusz XIV nie żyje,
Kościół potwierdził jego zgon w oświadczeniu wydanym przez biuro
watykańskiego Sekretarza Stanu, kardynała Lourdusamy. W kilka
sekund nagranie z oświadczeniem dotarło do wszystkich odbiorników
radiowych i holowizyjnych na kipiącej życiem Pacem. Półtora miliarda
mieszkańców planety - ponownie narodzonych chrześcijan z
krzyżokształtami, w większości pracowników olbrzymiej machiny
biurokratycznej watykańskiej armii, służb cywilnych i handlowych -
z zaciekawieniem wysłuchało wiadomości. Jeszcze przed wydaniem
oficjalnego komunikatu kilkanaście nowych okrętów klasy archanioł
opuściło bazy na orbicie i udało się w podróż do wybranych obszarów
w niewielkiej, opanowanej przez człowieka części galaktyki. Ich załogi
poniosły śmierć wskutek działania superszybkiego napędu, ale
Strona 7
informacja o śmierci Ojca Świętego, zapisana w komputerach i
transponderach kodujących, dotarła bezpiecznie do ponad
sześćdziesięciu najważniejszych światów archidiecezjalnych. Te same
statki kurierskie miały zabrać na Pacem nielicznych kardynałów,
którzy osobiście wezmą udział w rychłych wyborach nowego papieża.
Większość wyborców będzie jednak wolała zostać w domu i nie
przechodzić przez rytuał śmierci - nawet w obliczu pewnego
zmartwychwstania. Prześlą tylko zaszyfrowane, interaktywne dyski
holograficzne ze swym eligo na następnego papieża.
Dalsze osiemdziesiąt pięć statków Paxu, głównie szybkich
liniowców wyposażonych w napęd Hawkinga, przygotowywało się do
skoku; ich podróż miała trwać od kilku dni do kilku miesięcy,
a względny dług czasowy - sięgnąć od kilku tygodni do kilku lat. Na
razie jednak musiały jeszcze poczekać standardowe dwa lub trzy
tygodnie na wybór nowego papieża, a dopiero później ponieść nowinę
do ponad stu trzydziestu mniej znaczących, kontrolowanych przez Pax
układów planetarnych, których arcybiskupi mieli pod opieką dalsze
miliardy wiernych. Archidiecezje we własnym zakresie miały zająć się
zawiadomieniem pomniejszych układów i tysięcy kolonii na
Pograniczu o śmierci, wskrzeszeniu i ponownym wyborze Ojca
Świętego. Z górą dwieście bezzałogowych statków kurierskich
z napędem Hawkinga, stacjonujących na co dzień w olbrzymiej bazie
wojskowej Paxu na jednym z asteroidów krążących wokół Pacem,
czekało w pogotowiu na zaprogramowanie oficjalnej informacji
o zmartwychwstaniu i reelekcji papieża Juliusza. Ich zadaniem było
zanieść nowinę do jednostek floty bojowej, zaangażowanych w wojnę z
Intruzami w rejonie tak zwanego Wielkiego Muru - gigantycznej strefy
obronnej, rozciągającej się daleko poza granicami wpływów Paxu.
Papież Juliusz umierał już ośmiokrotnie. Miał słabe serce, lecz nie
zgadzał się, by cokolwiek w nim naprawiano, czy to w drodze zabiegów
Strona 8
chirurgicznych, czy też nanoplastycznych. Uważał, że Ojciec Święty
powinien naturalnie dożyć końca swych dni, by po jego śmierci można
było wybrać następcę. Fakt, że już ośmiokrotnie wybierano tę samą
osobę, nijak nie wpłynął na zmianę jego opinii. Teraz zaś, gdy jego ciało
przygotowywano do oficjalnego wieczornego wystawienia przed
przeniesieniem do prywatnej kaplicy zmartwychwstańczej na tyłach
bazyliki, kardynałowie i ich zastępcy szykowali się do rychłych
wyborów.
Kaplicę Sykstyńską zamknięto dla turystów i zaczęto
przygotowywać do głosowania, do którego powinno dojść w ciągu
najbliższych trzech tygodni. Wstawiono zabytkowe, zadaszone stalle
dla osiemdziesięciu trzech kardynałów, którzy mieli osobiście stawić
się na tę uroczystość; sprowadzono również projektory holograficzne
i zainstalowano interaktywne łącza do infopłaszczyzny, mając na
uwadze tych spośród dostojników, którzy woleli głosować z
macierzystych planet. Przed ołtarzem ustawiono stół dla Skrutatorów,
na którym znalazły się małe kartki papieru, igły, nici, taca, kawałki
płótna i inne drobiazgi. Stół Rewizorów stanął nieco z boku. Główne
wrota kaplicy zamknięto i opieczętowano. Na straży stanęli żołnierze z
Gwardii Szwajcarskiej w bojowych pancerzach i z najnowszą bronią
energetyczną w dłoniach; podobnych wartowników wystawiono przy
opancerzonych odrzwiach papieskiej kaplicy zmartwychwstańczej.
Zgodnie z pradawnym protokołem wybory miały się odbyć nie
wcześniej niż po piętnastu dniach od śmierci papieża, jednak nie
później niż po dwudziestu. Kardynałowie mieszkający na Pacem, oraz
na planetach leżących w zasięgu trzytygodniowego dhigu czasowego
odwołali wszystkie spotkania i zaczęli przygotowywać się do konklawe.
Niektórzy otyli ludzie noszą ciężar własnego ciała niczym stygmat
folgowania swym żądzom, symbol lenistwa i słabości; są jednak i tacy,
którzy obnoszą się z nim iście po królewsku, traktując cielesną
Strona 9
wielkość jak oznakę władzy. Simon Augustino kardynał Lourdusamy
należał do tej drugiej kategorii: olbrzymi niczym okryta biskupim
szkarłatem góra, wyglądał na niespełna sześćdziesiąt lat
standardowych i od ponad dwóch wieków był aktywnym dostojnikiem
Kościoła, przechodząc kolejne udane zmartwychwstania. Łysy,
obdarzony masywną szczęką i potężnym, basowym głosem, zdolnym
dudnić niczym grzmot w bazylice Świętego Piotra bez pomocy systemu
nagłaśniającego, Lourdusamy stanowił najpełniejsze ucieleśnienie
zdrowia i witalności w całym Watykanie. Wielu wysoko postawionych
członków kościelnej hierarchii przypisywało mu, wówczas jeszcze
młodemu urzędnikowi w watykańskiej machinie dyplomatycznej,
poprowadzenie zbolałego, cierpiącego ojca Lenara Hoyta, jednego
z hyperiońskich pielgrzymów, do odkrycia sekretu krzyżokształtu
i uczynienia zeń instrumentu wskrzeszenia. W ich oczach Lourdusamy,
na równi z niedawno zmarłym papieżem, przyczynił się do odrodzenia
zamierającego Kościoła.
Bez względu na to, czy legenda ta zawierała ziarno prawdy,
dziewiątego dnia od śmierci Ojca Świętego, a na pięć dni przed jego
wskrzeszeniem, Lourdusamy był w znakomitej formie. Jako Sekretarz
Stanu, prezes komitetu nadzorującego działanie dwunastu Świętych
Zgromadzeń i prefekt najbardziej tajemniczego i darzonego
największym lękiem Zgromadzenia Doktryny Wiary - po tysiącletnim
z górą bezkrólewiu ponownie znanego pod nazwą Świętego Oficjum
Wszechświatowej Inkwizycji - Lourdusamy bez wątpienia nie miał
sobie równych pod względem sprawowanej w Kurii władzy. Ba, teraz,
gdy Jego Świątobliwość papież Juliusz XIV spoczywał w bazylice
Świętego Piotra, oczekując ponownego zmartwychwstania, Simon
Augustino kardynał Lourdusamy prawdopodobnie nie miał sobie
równych w całym wszechświecie.
I doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Strona 10
— Czy już przybyli, Lucas? - zwrócił się do monsignore Lucasa
Oddiego, mężczyzny, który od dwóch pracowitych stuleci był jego
asystentem i zausznikiem. Chudy, niemłody i nerwowy w ruchach
podsekretarz stanu stanowił idealne przeciwieństwo potężnego, nie
starzejącego się i opanowanego kardynała. Pełny przysługujący mu
tytuł Zastępcy i Sekretarza Cyfry skracano zwykle do „Zastępcy”, choć
dla wysokiego, kościstego benedyktyna lepsze byłoby jakieś bardziej
tajemnicze przezwisko, skoro przez dwadzieścia dwa dziesięciolecia
wiernej służby nie dał nikomu - nawet samemu Lourdusamy’emu —
poznać swych prawdziwych uczuć i opinii. Stał się prawą ręką
kardynała tak dawno i służył mu tak skutecznie, że ten przestał już
uważać go za coś więcej niż po prostu przedłużenie własnej woli
i umysłu.
— Właśnie zajęli miejsca w wewnętrznej poczekalni - odparł Oddi.
Lourdusamy skinął głową. Watykański zwyczaj organizowania
ważnych spotkań w poczekalniach zamiast w prywatnych gabinetach
najwyższych urzędników liczył grubo ponad tysiąc lat - wywodził się
z czasów przed hegirą, przed ucieczką ludzi z umierającej Ziemi i
kolonizacją gwiazd. Wewnętrzna poczekalnia w biurze Sekretarza
Stanu była niewielka - najwyżej pięć na pięć metrów - i prawie
pozbawiona sprzętów; stał tu tylko okrągły marmurowy stół bez
wbudowanych komunikatorów. Jedyne okno wychodziło na ozdobiony
przepięknymi freskami balkon, ale szyby zawsze były tak
spolaryzowane, by nie przepuszczać światła. Na ścianach zawieszono
dwa obrazy trzydziestowiecznego mistrza Karotana; jeden z nich
przedstawiał mękę Chrystusa w Ogrójcu, drugi zaś olbrzymiego,
bezpłciowego anioła, ofiarowującego papieżowi Juliuszowi (a
właściwie jego prepapieskiej inkarnacji, ojcu Lenarowi Hoytowi)
krzyżokształt; scenie tej bezradnie przyglądał się Szatan (pod postacią
Chyżwara).
Strona 11
Czworo zebranych w pokoju ludzi - trzech mężczyzn i kobieta -
reprezentowało Radę Nadzorczą Pankapitalistycznej Ligi Niezależnych
Katolickich Międzygwiezdnych Organizacji Handlowych, lepiej znanej
jako Pax Mercantilus. Dwóch mężczyzn mogło z powodzeniem
uchodzić za ojca i syna: M. Helvig Aron i M. Kennet Hay-Modino byli
podobni w każdym calu. Nosili takie same, kosztowne stroje i drogie,
tradycyjne fryzury, mieli podobnie subtelne twarze, bioformowane na
podobieństwo północnych Europejczyków ze Starej Ziemi i jeszcze
bardziej subtelne czerwone spinki, zdradzające przynależność do
Niezawisłego Zakonu Rycerskiego Świętego Jana z Jeruzalem, Rodos
i Malty - starożytnego stowarzyszenia, szerzej znanego pod mianem
„Kawalerów Maltańskich”. Trzeci z mężczyzn miał azjatyckie rysy
i nosił prostą, bawełnianą szatę. Nazywał się Kenzo Isozaki i tego dnia
był drugim pod względem sprawowanej władzy człowiekiem w Paksie -
po kardynale Lourdusamy. Ostatnia przedstawicielka Mercantilusa
wyglądała na nieco ponad pięćdziesiąt lat standardowych, miała
ciemne, niedbale przycięte włosy i ściągniętą twarz. Przybyła na
spotkanie w tanim stroju roboczym z plastowłókna. Nazywała się M.
Anna Pełli Cognani i uchodziła za pewną kandydatkę do odziedziczenia
fortuny Isozakiego. Od lat krążyły plotki, że jest kochanką kobiety
wyświęconej na arcybiskupa Renesansu.
Wszyscy czworo wstali i skłonili się lekko w chwili, gdy kardynał
Lourdusamy wszedł i zajął miejsce przy stole. Lucasowi Oddiemu
przypadła w udziale rola jedynego obserwatora rozmów; stanął z boku
i splótł dłonie przed sobą. Oczy umęczonego Chrystusa Karotana
zerkały na zgromadzonych sponad czarno odzianych ramion
monsignora.
Aron i Hay-Modino podeszli do kardynała, uklęknęli na jedno
kolano i ucałowali zdobiony szafirem pierścień, ale zanim Isozaki
i Cognani zdążyli uczynić to samo, Lourdusamy dał znak ręką, że nie
Strona 12
życzy sobie tak ścisłego przestrzegania protokołu. Kiedy wszyscy znów
zajęli miejsca przy stole, kardynał się odezwał:
Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Wiecie, że reprezentuję Stolicę
Apostolską w okresie tymczasowej nieobecności Ojca Świętego i ze
treść naszej rozmowy nie wyjdzie poza próg tej komnaty. - Uśmiechnął
się. - A ta komnata, moi drodzy, jest najbezpieczniejszym i najbardziej
dyskretnym pokojem w całym Paksie.
Aron i Hay-Modino odpowiedzieli krótkim uśmiechem; wyraz
twarzy Isozakiego nie zmienił się ani na jotę, pogłębił się natomiast
mars na czole Anny Pełli Cognani.
— Wasza Ekscelencjo - wtrąciła. - Czy mogę mówić otwarcie?
Kardynał podniósł dłoń. Nigdy nie ufał ludziom, którzy chcieli być
„otwarci”, zarzekali się, że będą mówić „bez ogródek” i „całkowicie
szczerze”.
— Ależ oczywiście, moja droga - odrzekł. - Żałuję tylko, że wskutek
niesprzyjających okoliczności i nie cierpiących zwłoki obowiązków nie
mamy zbyt wiele czasu.
Kobieta kiwnęła głową; zrozumiała, że ma mówić krótko i do rzeczy.
— Prosiliśmy o zwołanie tej narady nie tylko po to, by wystąpić jako
lojalni członkowie Ligi Pankapitalistycznej Jego Świątobliwości, lecz
także jako przyjaciele Stolicy Apostolskiej i pańscy, Eminencjo.
Lourdusamy skinął uprzejmie głową. Jego wąskie wargi układały się
w łagodny uśmiech.
— Rozumiem - powiedział.
M. Helvig Aron odchrząknął.
— Wasza Eminencjo - zaczął. - Mercantilus żywo interesuje się
zbliżającymi się wyborami papieża.
Kardynał postanowił mu nie przerywać, ale dalej mówił już M. Hay-
Modino.
Strona 13
— Chcielibyśmy zapewnić Waszą Eminencję, zarówno jako
sekretarza stanu, jak i potencjalnego kandydata do godności papieskiej,
iż po wyborze nowego Ojca Świętego, Liga będzie nadal z absolutną
lojalnością realizować założenia polityki Watykanu.
Lourdusamy niemal niedostrzegalnie skinął głową. Doskonale
rozumiał, o co chodzi: w jakiś sposób Pax Mercantilus - sieć
wywiadowcza Isozakiego - wyniuchał możliwość przewrotu
w watykańskiej hierarchii. Udało im się podsłuchać najcichsze szepty,
odkryć najtajniejsze sekrety tak bezpiecznych pomieszczeń, jak to,
w którym odbywała się rozmowa. Isozaki wiedział, że mówi się
o zastąpieniu papieża Juliusza nowym człowiekiem - i że jego następcą
byłby właśnie on, Simon Augustino Lourdusamy.
— W smutnym okresie pustki na Piotrowym Tronie - ciągnęła M.
Cognani - uznaliśmy za swój obowiązek zapewnić oficjalnie i prywatnie
o niezłomnej wierności Ligi wobec Stolicy Apostolskiej i Kościoła
Świętego, wierności budowanej na z górą dwustuletnich podstawach.
Kardynał znów pokiwał tylko głową i czekał, ale przywódcy
Mercantilusa umilkli. Przez chwilę zastanawiał się, co sprawiło, że
Isozaki stawił się na to spotkanie osobiście.
Chciał na własne oczy zobaczyć moją reakcję, zamiast jak zwykle
polegać na raportach podwładnych. Starzy ludzie nade wszystko
wierzą własnym zmysłom i przeczuciom, pomyślał Lourdusamy
i uśmiechnął się. Dobry pomysł.
Pozwolił, żeby cisza przeciągnęła się o dalszą minutę, zanim zabrał
głos.
— Przyjaciele - zadudnił wreszcie. - Nie macie wręcz pojęcia, jak
ciepło robi mi się na sercu na myśl, że czworo tak ważnych
i zapracowanych ludzi postanowiło odwiedzić biednego kapłana w ten
ciężki, smutny dla nas wszystkich czas.
Strona 14
Isozaki i Cognani pozostali nieporuszeni, za to w oczach pozostałej
dwójki kardynał dostrzegł błysk źle maskowanej nadziei. Jeżeli w tym
momencie dałby znak, nawet najbardziej subtelny, że cieszy się z ich
poparcia, Mercantilus znalazłby się na równym poziomie
z konspiratorami z Watykanu; stałby się de facto równorzędnym
partnerem następnego papieża.
Lourdusamy pochylił się nad stołem; jego uwadze nie umknął fakt,
że M. Isozaki podczas całej wymiany zdań nawet nie mrugnął.
— Moi drodzy - mówił dalej kardynał. - Jako dobrzy, ponownie
narodzeni chrześcijanie, jako szpitalnicy - tu skinął głową w stronę M.
Hay-Modino i M. Arona - bez wątpienia znacie procedurę wyboru
nowego papieża. Pozwólcie jednak, że ją wam przypomnę. Kiedy
kardynałowie lub ich interaktywne, holograficzne odpowiedniki
znajdą się w Kaplicy Sykstyńskiej, a drzwi do niej zostaną zamknięte
i opieczętowane, możemy dokonać wyboru na trzy sposoby: przez
aklamację, przez delegację bądź w tajnym głosowaniu. W pierwszym
przypadku Duch Święty oświeca kardynałów, którzy jednomyślnie
ogłaszają kto zostanie nowym Ojcem Świętym; każdy z nas wypowiada
słowo eligo - czyli „wybieram” - i imię wspólnego kandydata. Przy
wyborze przez delegację wybieramy spośród nas kilku czy kilkunastu
kardynałów, którzy następnie podejmują decyzję w imieniu
wszystkich. W głosowaniu tajnym wypełnia się kartki i liczy głosy tak
długo, aż jeden z kandydatów otrzyma dwie trzecie głosów plus jeden.
Wtedy dopiero wybór uznaje się za dokonany, a oczekujące miliardy
wiernych mogą ujrzeć sfumata, czyli kłęby białego dymu, oznaczające,
że rodzina Kościoła znów ma Ojca.
Czworo przedstawicieli Mercantilusa siedziało w milczeniu. Każde
z nich doskonale zdawało sobie sprawę z tajników procedury wyboru
papieża - nie tylko znali starodawne mechanizmy, ale byli też świadomi
gier politycznych, presji, paktów, blefów i najzwyklejszego szantażu,
Strona 15
które na przestrzeni wieków nierozerwalnie łączyły się z konklawe.
Powoli zaczynali rozumieć, dlaczego Lourdusamy z takim naciskiem
wykłada im rzeczy oczywiste.
— Ostatnie dziewięć razy - grzmiał dalej kardynał - papieża
wybrano przez aklamację, czyli pod bezpośrednim wpływem Ducha
Świętego.
Sekretarz Stanu przerwał i zapanowała długa, ciężka cisza.
Monsignore Oddi spoglądał na zebranych zza pleców kardynała,
równie nieruchomy, jak Chrystus z obrazu i z równie niewzruszonym
spojrzeniem, jak Kenzo Isozaki.
— Nie mam powodów, by przypuszczać, że tym razem będzie
inaczej - zakończył Lourdusamy.
Przez chwilę nikt się nie poruszył, aż wreszcie M. Isozaki leciutko
skinął głową: komunikat został wysłuchany i zrozumiany. Nie będzie
przewrotu w Watykanie, a gdyby nawet rzeczywiście do niego doszło,
Lourdusamy kontroluje sytuację i nie potrzebuje wsparcia ze strony
Mercantilusa. Jeżeli nic się nie wydarzy, znaczy to, że czas kardynała
jeszcze nie nadszedł, a papież Juliusz znów zostanie zwierzchnikiem
Kościoła i Paxu. Grupa Isozakiego podjęła ogromne ryzyko, kierując się
obietnicą niewyobrażalnej władzy, gdyby udało im się sprzymierzyć
z przyszłym Ojcem Świętym; teraz pozostało im tylko przyjąć na siebie
konsekwencję ryzykownej decyzji. Sto lat wcześniej papież Juliusz
ekskomunikował za drobne uchybienia jednego z przodków
Isozakiego: cofnięto mu przywilej sakramentu krzyżokształtu i skazano
na życie w separacji od katolickiej społeczności - czyli wszystkich
mężczyzn, kobiet i dzieci na Pacem i większości podległych Paxowi
planet - zakończone prawdziwą śmiercią.
— Przykro mi, ale obowiązki nie pozwalają mi dłużej przebywać
w waszym szacownym towarzystwie - zagrzmiał ponownie bas
kardynała. Zanim jednak Lourdusamy zdążył wstać i wbrew
Strona 16
protokołowi obowiązującemu w obecności księcia Kościoła, M. Isozaki
postąpił szybko dwa kroki naprzód, uklęknął na jedno kolano
i ucałował jego pierścień.
— Eminencjo - zabrzmiał cichy głos starego miliardera, stojącego na
czele Pax Mercantilus.
Tym razem przed wyjściem z komnaty Lourdusamy pozwolił, by
każdy z członków Rady Nadzorczej oddał mu należny hołd.
Następnego dnia po śmierci papieża jednostka klasy archanioł
weszła w przestrzeń planetarną Bożej Kniei. Był to jedyny statek tego
typu nie wysłany w kosmos z misją kurierską, w dodatku mniejszy od
nowych okrętów. Nazywał się „Rafael”.
W kilka minut po zajęciu pozycji na orbicie, od kadłuba oddzielił się
lądownik, by po chwili z rykiem zanurzyć się w atmosferze popielatej
planety. Jego załoga składała się z dwóch mężczyzn i kobiety, którzy
wyglądali na rodzeństwo: mieli identycznie szczupłe ciała, bladą cerę,
ciemne, krótkie, falujące włosy, wąskie usta i czujne spojrzenia. Mieli
na sobie całkiem zwyczajne skafandry w kolorach czerwonym
i czarnym, nadgarstki całej trójki zaś zdobiły skomplikowane komlogi.
Obecność załogi w lądowniku była o tyle niezwykła, że pasażerowie
archaniołów ginęli natychmiast, gdy statek wchodził w przestrzeń
Plancka, a wskrzeszenie człowieka w pokładowej komorze
zmartwychwstańczej wymagało zwykle trzech dni.
Ci troje nie byli ludźmi.
Lądownik wysunął skrzydła i wygładził powierzchnię kadłuba, by
nadać jej jak najbardziej aerodynamiczny kształt. Z prędkością trzy
Macha przeciął linię terminatora. Wleciał w strefę dnia nad Bożą
Knieją, dawną planetą templariuszy, teraz poznaczoną masą
wypalonych blizn, pól popiołu, dolin po cofających się lodowcach
i rachitycznymi sekwojami, walczącymi o odrodzenie się
w zmasakrowanym krajobrazie. Zwolniwszy do prędkości
Strona 17
poddźwiękowej, statek przemknął nad wąską strefą łagodnego klimatu
i w miarę rozwiniętej roślinności w pobliżu równika, po czym ruszył
wzdłuż rzeki w stronę pniaka, którzy pozostał po Drzewoświecie -
wciąż wysoki na ponad kilometr i mający średnicę osiemdziesięciu
trzech kilometrów trzon majaczył nad południowym horyzontem
niczym rozległy, czarny płaskowyż. Lądownik wyminął go i lecąc nad
rzeką skręcił na zachód, opadając coraz niżej i niżej, aż wreszcie
wylądował na głazie, za którym woda wpadała w wąską gardziel.
Kobieta i mężczyźni zeszli po wysuniętych ze statku schodach i
rozejrzeli się po okolicy. W tej części planety dzień dopiero niedawno
wstał. Woda burzyła się i grzmiała wpadając w bystrza, ptaki
świergotały, a w dole rzeki jakieś niewidoczne nadrzewne zwierzęta
wtórowały im swoim piskiem. W powietrzu unosiła się woń sosnowego
igliwia, wilgotnej ziemi, popiołu i mieszanina obcych, nieznanych
zapachów. Przed ponad dwustu pięćdziesięciu laty Boża Knieja została
zaatakowana i zniszczona z orbity. Te spośród mierzących dwieście
metrów wysokości drzew, którymi templariusze nie uciekli w kosmos,
spłonęły w pożarze, który szalał na planecie przez blisko sto lat. Ugasiło
go dopiero nadejście atomowej zimy.
— Ostrożnie - rzucił jeden z mężczyzn, gdy we troje zaczęli schodzić
nad rzekę. — Monowłókna, które zainstalowała, powinny wciąż tu być.
Szczupła kobieta skinęła głową i z pianogumowego plecaka wyjęła
laser. Przestawiła go na maksymalne rozproszenie wiązki, po czym
omiotła promieniem najbliższy fragment nurtu. Niewidzialne
z początku włókna zalśniły niczym pajęczyna pokryta kroplami rosy, w
której odbija się poranny blask słońca. Kilkakrotnie przecinały
wzburzoną wodę, a ich końcówki owijały się wokół kamieni.
— Ale nie w miejscu, gdzie mamy pracować - kobieta wyłączyła
laser. Pokonali wąski pas przybrzeżnej plaży i wspięli się na skaliste
zbocze, którego granit został stopiony i spłynął w dół niczym lawa
Strona 18
podczas wypalania Bożej Kniei. Na jednym z kamiennych tarasów były
ślady jeszcze świeższych zniszczeń: pod szczytem głazu, wystającego
dobre dziesięć metrów ponad koryto rzeki, widniał wytopiony w skale
krater. Był idealnie okrągły, miał pięć metrów średnicy i pół metra
głębokości. Od strony południowo-wschodniej, gdzie lawa niczym
wodospad spłynęła do rzeki, rozbryzgując się i tryskając w zetknięciu
z wodą, na szczyt kamiennego bloku prowadziły naturalne, czarne
stopnie. Skała wypełniająca okrągłe zagłębienie miała ciemniejszy
odcień i była gładsza niż pozostała część głazu, jak oszlifowany onyks
wstawiony w granitowy tygiel.
Jeden z mężczyzn zszedł do krateru, położył się i przytknął ucho do
skały. Po sekundzie wstał i skinął głową do towarzyszy.
— Odsuńcie się - poleciła kobieta, kładąc dłoń na komlogu. Zrobili
pięć kroków w tył, gdy z nieba strzelił promień czystej energii. Ptaki
i zwierzęta czmychnęły w panice w leśny gąszcz. Natychmiastowa
jonizacja i przegrzanie powietrza wywołały falę uderzeniową, która po
sekundzie ruszyła we wszystkich kierunkach; w promieniu
pięćdziesięciu metrów gałęzie i liście drzew buchnęły płomieniem.
Średnica świetlistej, stożkowatej wiązki dokładnie odpowiadała
średnicy zagłębienia w kamieniu, które zmieniło się w kałużę płynnego
ognia.
Mężczyźni i kobieta obserwowali wszystko bez mrugnięcia okiem.
Skafandry, wystawione na działanie temperatur godnych pieca
hutniczego, zaczęły się na nich tlić, ale specjalnie dobrany materiał nie
płonął.
— Wystarczy - stwierdziła kobieta, przekrzykując grzmot
rozszerzającego się pożaru. Złocisty promień zniknął. Nagrzane
powietrze z hukiem wypełniło pozostałą po nim pustkę. Zagłębienie
w skale stało się kolistym zbiornikiem bulgoczącej lawy.
Strona 19
Jeden z mężczyzn przyklęknął na skraju krateru i pochylił się ku
jego powierzchni, jak gdyby nasłuchiwał. Znów skinął głową i dokonał
przeskoku fazowego: w jednej chwili miał normalne ciało, kości, krew,
skórę i włosy, w następnej zaś upodobnił się do chromowanego posągu
człowieka. W jego przypominającej rtęć, srebrzystej skórze, idealnie
odbijało się blade niebo, płonący las i ognista kałuża u stóp. Zanurzył
w lawie dłoń, schylił się niżej, zagłębił całe ramię, po czym nagle
wyciągnął je z powrotem. Kiedy jego ręka wychynęła ponad
powierzchnię, można było odnieść wrażenie, że wtopiła się w drugą,
podobną rękę, tym razem należącą do kobiety. Srebrzysty mężczyzna
wydobył identycznie srebrzystą partnerkę z kipiącego kotła i przeniósł
ją w odległe o kilkadziesiąt metrów miejsce, gdzie trawa nie płonęła,
a skały były na tyle twarde, by utrzymać ciężar obojga. Drugi
mężczyzna i kobieta z plecakiem podążyli za nimi.
Rtęciowy mężczyzna wrócił do swej normalnej postaci, a w chwilę
później kobieta, którą przeniósł na rękach, uczyniła to samo.
Wyglądała na siostrębliżniaczkę krótkowłosej dziewczyny
w kombinezonie.
— Gdzie jest to przeklęte dziecko? - zapytała. Kiedyś nazywano ją
Rhadamanth Nemes.
— Wymknęło się nam - odparł mężczyzna, który wyciągnął ją ze
skały, bliźniaczo podobny do swojego towarzysza. - Dotarli do
ostatniego transmitera.
Rhadamanth Nemes skrzywiła się nieznacznie. Zaczęła wyłamywać
palce i naciągać ramiona, jakby dokuczały jej skurcze.
— Przynajmniej zabiłam tego cholernego androida - stwierdziła.
— Nie - zaprzeczyła druga kobieta, która nie miała imienia. - Uciekli
na pokładzie lądownika „Rafaela”. Android stracił rękę, ale autochirurg
utrzymał go przy życiu.
Strona 20
Nemes kiwnęła głową i odwróciła się, by spojrzeć na skały, wśród
których wciąż przelewała się lawa. Dostrzegła połyskujące w blasku
ognia monowłókna przeciągnięte nad rzeką. Las za plecami stojących
płonął.
— Nie było to... przyjemne... Nie mogłam się ruszyć z miejsca, gdy ze
statku skierowano na mnie pełną moc lancy, a kiedy otoczyła mnie
skała, nie mogłam zrobić przeskoku. Musiałabym się bardzo
skoncentrować, żeby obniżyć poziom zasilania, a przy tym utrzymać
aktywny interfejs przejścia fazowego. Jak długo byłam tam
pogrzebana?
— Cztery ziemskie lata - odpowiedział mężczyzna, który do tej pory
milczał.
Rhadamanth Nemes uniosła wąskie brwi, bardziej z niedowierzania
niż z zaskoczenia.
— A jednak Centrum wiedziało, gdzie jestem...
— Wiedziało - przytaknęła druga z kobiet. Jej twarz i mimika
niczym nie różniły się od oblicza Nemes. - Wiedziało również, że je
zawiodłaś.
Nemes uśmiechnęła się leciutko.
— Czyli te cztery lata to była kara.
— Napomnienie - poprawił ją mężczyzna, który wyciągnął ją z lawy.
Zrobiła dwa kroki, jakby sprawdzając, czy umie zachować
równowagę.
— Dlaczego w takim razie przybyliście po mnie? - spytała
wypranym z emocji głosem.
— Chodzi o dziewczynkę - wyjaśniła kobieta. - Wraca. Mamy podjąć
twoją misję.
Nemes kiwnęła głową.
Jej wybawiciel położył rękę na jej ramieniu.