Arne Dahl - Opcop 01 - Głuchy telefon
Szczegóły |
Tytuł |
Arne Dahl - Opcop 01 - Głuchy telefon |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Arne Dahl - Opcop 01 - Głuchy telefon PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Arne Dahl - Opcop 01 - Głuchy telefon PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Arne Dahl - Opcop 01 - Głuchy telefon - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
JEDNOSTKA OPCOP, EUROPOL
Centrala – Haga, Holandia
PAUL HJELM: doświadczony szwedzki detektyw, szef operacyjny
nowo utworzonej jednostki o nazwie Opcop.
JUTTA BEYER: detektyw z Berlina; ma silną potrzebę kontroli,
wychowywała się w byłej NRD.
MAREK KOWALEWSKI: warszawski gliniarz od papierkowej
roboty, który zwalczał przestępczość gospodarczą w Europie
Wschodniej.
LAVINIA POTORAC: rumuńska była elitarna gimnastyczka
bezwzględnie zwalczająca mafię.
MIRIAM HERSHEY: brytyjska policjantka, dawniej tajna agentka
MI-5.
LAIMA BALODIS: litewska policjantka nowej generacji,
infiltrowała mafię.
ANGELOS SIFAKIS: spokojny zastępca szefa jednostki, który
zwalczał korupcję w Atenach.
CORINE BOUHADDI: policjantka o marokańskich korzeniach,
pracowała w jednostce antynarkotykowej w Marsylii, jednym
z najbrutalniejszych miast Europy.
FELIPE NAVARRO: elegancki statystyk kryminalistyczny
i policjant z wydziału przestępczości kryminalnej w Madrycie.
FABIO TEBALDI: twardziel z policji w San Luca w Kalabrii na
południowym krańcu Włoch; zwalcza mafię, a ta grozi mu śmiercią.
ARTO SÖDERSTEDT: jasnoskóry pół Fin pół Szwed z policji
kryminalnej; ma dość barwną przeszłość.
Biuro lokalne – Sztokholm, Szwecja
KERSTIN HOLM: była komendant policji; szefowa lokalnego
biura jednostki Opcop w Sztokholmie.
Strona 4
JORGE CHAVEZ: doświadczony i energiczny śledczy ze znaczną
wiedzą informatyczną.
SARA SVENHAGEN: ekspertka od przesłuchań, dawniej
prowadziła śledztwa związane z wykorzystywaniem seksualnym dzieci.
Strona 5
1
Szepty
Strona 6
Operacja Glencoe
Londyn, 2 kwietnia
ZIMNIEJ JUŻ BYĆ NIE MOŻE, pomyślał obserwator, ciaśniej
opatulając się płaszczem. Nigdzie nie może być zimniej niż w Londynie
w pierwszych dniach kwietnia.
Ta szarość, pomyślał, spoglądając w dół na betonową bryłę nad
Tamizą. Ta niekończąca się wilgotna szarość. A do tego jeszcze to
czekanie.
Jednak zrobiło się zimniej. Wyraźnie czuł, jak coś wdziera się pod
hermetycznie zapięty płaszcz. To był zupełnie inny chłód. Wiatr. Wiatr,
wydawało się, pochodzący nie z zewnątrz, lecz z wnętrza. Z głębi niego
samego, z mroków historii, z samego jądra ludzkości.
Po prostu z tego słowa, które tak długo rozpamiętywał.
Glencoe.
Mroźny lutowy wiatr wieje w odludnej dolinie. Jest wczesny ranek,
słońce nie zdołało się jeszcze wznieść nad grzbiety gór, a już mroźne
światło świtu mówi, że jest sam środek zimy. To oczywiste, że wiatr,
który wdziera się teraz w dolinę od strony Rannoch Moor, to nie jest
zwyczajny, zimowy wiatr. Gdy mija falisty grzbiet Buachaille Etive Mòr
u wejścia do doliny, niesie wyraźny powiew śmierci.
Złej, nagłej śmierci.
Szkockie wyżyny w ostatnich burzliwych latach XVII wieku. Wiatr
wpadł w dolinę, jest już niemal tam, gdzie zwęża się ona i tworzy
wąwóz, a masywy górskie piętrzą się dziwnie stromo po obu stronach
przełęczy. To właśnie tutaj, w chwili gdy wiatr, wyjąc rozdzierająco,
wdziera się w coraz węższe szczeliny, Glencoe ukazuje swoje
prawdziwe oblicze. Surowe, nieprzyjazne i nieziemsko piękne.
Równocześnie.
W dolinie mieszkał ród, którego przywódcą był Alastair Maclain.
Już nie mieszka. To dlatego wiatr jest tak lodowaty. To dlatego wyje tak
rozdzierająco, przeciskając się przez najwęższe szczeliny i sięgając dna
Strona 7
Glencoe.
Maclain stał po stronie króla Jakuba w walce z intruzem
Wilhelmem Orańskim. Jakub był katolikiem, Wilhelm – protestantem.
Wkrótce zwycięski Wilhelm stworzy Wielką Brytanię z Anglii i jej
krnąbrnych sąsiadów, zostanie pierwszym królem nowego narodu.
W kraju potrzeba jednomyślności. Wilhelm ogłasza, że klany ze
szkockich wyżyn, które walczyły po stronie Jakuba, zostaną
ułaskawione, jeśli złożą przysięgę wierności nowemu królowi.
Alastair Maclain, choć niechętnie, składa przysięgę. Niestety, czyni
to za późno, więc uznano go za zdrajcę. Król Wilhelm uważa, że
powinien przykładnie ukarać poddanego.
Pod koniec stycznia tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego drugiego
roku stu dwudziestu ludzi z The Earl of Argyll’s Regiment of Foot udaje
się do Glencoe. Oficjalne dokumenty zaświadczają, że pułk przybywa
tam w celu pobrania podatków. Zgodnie ze zwyczajową gościnnością
żołnierze kwaterują u Alastaira Maclaina. Tak mijają dwa tygodnie.
Dwunastego lutego przychodzi rozkaz. W Glencoe ludzie jak
zwykle kładą się na spoczynek.
Następnego ranka Alastair Maclain zostaje zabity we własnym
łóżku. W jego domu zamordowano jeszcze trzydziestu siedmiu
mężczyzn. Wszystkie budynki spalono, a czterdzieścioro kobiet i dzieci
zamarzła w skutej zimą dolinie. Byłoby ich o wiele więcej, gdyby kilku
żołnierzy nie odmówiło wykonania rozkazu i nie ostrzegło swoich
gospodarzy.
Gdy mroźny wiatr wypada po drugiej stronie doliny i cichnie nad
pokrytą lodem taflą Loch Levens, staje się zupełnie bezgłośny. Nawet
rozdzierające wycie to za mało. Wystarczająco wymowna jest jedynie
cisza.
Dolina leży później całkowicie cicha w swoim oślepiającym
pięknie, szczyt za szczytem lśni zimową bielą. Od Meall Mòr aż po
Buachaille Etive Mòr imię tego przepełnionego bólem piękna brzmi
Glencoe.
Wtedy śnieg na szczytach topnieje, skała wydaje z siebie głuchy
pomruk, góry z łoskotem pękają. Coraz większe bloki skalne spadają,
toczą się szybciej i szybciej z coraz niższych szczytów… Na koniec
Strona 8
widać coś zupełnie innego. Miasto. Nowoczesne, wielkie, jednolicie
szare miasto. Najbardziej szara jest w nim betonowa bryła tam w dole,
nad samą Tamizą. Nazywa się ExCeL Exhibition Centre. Właśnie ma się
w niej rozpocząć London Summit – przywódcy dwudziestu
najbogatszych krajów świata będą dyskutować o rujnującym gospodarkę
kryzysie finansowym. To spotkanie na szczycie krajów G-20.
Obserwator z Europolu, europejskiej agencji policyjnej, czuje, jak
lodowaty zimowy wiatr przenika go do szpiku kości. Nic przed nim nie
chroni; to wiatr złowieszczy, wiatr zdrady, wiatr podstępu. Obserwator
nigdy nie czuł czegoś podobnego. Zimny podmuch liże jego ciało
i wreszcie znika. Gdy mężczyzna znów skupia się na swojej pracy, przed
jego oczyma nie ma niczego prócz nieskończenie wielkiego kompleksu
biurowego London Docklands. Po szkockiej lawinie nie pozostał żaden
ślad. Tylko nazwa.
Glencoe.
Kryptonim Scotland Yardu, pod którym kryje się rekordowo
wielka operacja policyjna przeprowadzana w Londynie w pierwszych
dniach kwietnia, to Operacja Glencoe.
Obserwator z Europolu nie jest w tych dniach funkcjonariuszem
operacyjnym. Niemniej pozostaje w kontakcie z wieloma takimi
funkcjonariuszami. Żaden z nich nie potrafił w sensowny sposób
wyjaśnić wyboru kryptonimu. Dlaczego, u licha, ochronę spotkania na
szczycie, które ma być próbą uratowania zranionej gospodarki
kapitalistycznej, nazywa się od zdradzieckiej rzezi dokonanej na
szkockich wyżynach trzysta lat temu?
Pewnie tylko dlatego, żeby poniosła mnie wyobraźnia i żebym nie
mógł uważnie obserwować teraźniejszości, myśli obserwator.
Mimo to dość bacznie obserwowałem teraźniejszość, myśli dalej,
opatulając się płaszczem jeszcze ciaśniej, jakby się spodziewał, że dzięki
temu będzie mu cieplej.
Przede wszystkim obserwował teraźniejszość w sieci. Może
w dzisiejszych czasach sieć jest teraźniejszością? Z braku innych zadań
surfował po protestach przeciw spotkaniu, przytłaczającej liczbie
nawoływań do demonstracji pochodzących od ekologów oraz mniej
i bardziej wojowniczych ugrupowań antykapitalistycznych. Interesującą
Strona 9
nowością był fakt, że koordynowanie akcji miało się odbywać za
pośrednictwem Twittera. Oznaczało to na przykład, że usiłowano
przeprowadzić marsze protestacyjne z precyzyjną choreografią, tak jak
organizacja socjalistyczna G-20 Meltdown w Financial Fools Day.
Pierwszego kwietnia.
To było wczoraj. Stał tam, naprzeciw potężnego pałacu Bank of
England przy Threadneedle Street. Nadeszli z czterech stron, cztery
pełznące przez miasto różnobarwne robaki prowadzone przez cztery
drewniane kukły – czterech jeźdźców Apokalipsy z Księgi Objawienia.
Jeźdźcy zbliżali się wraz ze swoimi orszakami: na czerwonym koniu
jeździec wojny od strony Moorgate, na zielonym – jeździec chaosu
klimatycznego od stacji przy Liverpool Street, na srebrnym – jeździec
przestępstw finansowych od London Brigde i na czarnym – jeździec
zamkniętych granic Unii Europejskiej od Cannon Street. Obserwator nie
potrafił pomyśleć o chwili, gdy złożony w ofierze Baranek z Księgi
Objawienia łamie pieczęć po pieczęci na świętym zwoju. Złamanie
pierwszych czterech pieczęci wysyła w świat czterech jeźdźców
Apokalipsy. Złamanie piątej ujawnia istnienie dusz ludzi, którzy umarli
za wiarę. Złamanie szóstej wyzwala potężne trzęsienie ziemi „i słońce
stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew”. Gdy
Baranek i obserwator dotarli do siódmej pieczęci, której złamanie
rozpoczynało końcową fazę Apokalipsy, jeźdźcy stanęli przed Bank of
England.
Zjawili się tutaj wszyscy, bo zdawało się, że ludzie odpowiedzialni
za rynki finansowe właśnie złamali siódmą pieczęć. Z czystej
i niepohamowanej chciwości.
Obserwator jest stosunkowo doświadczonym policjantem. Uważa,
że zna przestępców, wie, jak myślą, jak rozumują. I uważa, że to, co
wydarzyło się w ostatnich latach, doprowadzenie do powstania bańki
spekulacyjnej, która eksplodowała, bardzo przypomina sposób działania
przestępcy. Maksymalizacja zysków bez żadnych myśli
o konsekwencjach. Lecz kto właściwie jest przestępcą? Jak wygląda
przestępstwo? Cóż to za wielkie i dziwne przestępstwo, w którym
przeżywamy swoje życie?
W jego ciele świszczy wiatr zdrady, wiatr podstępu, wciąż
Strona 10
lodowato zimny. Jakby nie chciał się uciszyć.
Cztery pochody się spotkały. Ich uczestnicy wyskandowali „Build
a bonfire, put the bankers on top”, wołali do przerażonych bankierów
w oknach, by skoczyli na bruk: „Shame on you”. Godzinę później
znaleźli się w kotle (kettle, tak angielska policja nazywa manewr
okrążający). Wymknięcie się spod przykrywki tego kotła zajęło im
potem siedem godzin.
Obserwator musiał prawie przez kwadrans tłumaczyć
nabuzowanemu adrenaliną policjantowi, co znaczy słowo „Europol”,
nim odzyskał wolność. A potem miał już dość Londynu, wrócił do
mikroskopijnego pokoju hotelowego i dalej surfował w sieci – albo, jak
wolał to nazywać, obserwował teraźniejszość.
Okazało się, że w Financial Fool’s Day odbyło się też wiele innych
demonstracji. Trzy tysiące ludzi wybierało się do Climat Camp in the
City przy Bishopsgate, a setki działaczy ze Stop the War Coalition
przemaszerowały spod amerykańskiej ambasady na Trafalgar Square,
gdzie połączyły się z kilkoma innymi marszami protestacyjnymi.
W sumie do kotła trafiło wiele tysięcy aktywistów.
Pod wieczór, gdy zaczęło mu naprawdę poważnie burczeć
w brzuchu, pojawiła się wiadomość o ofierze zajść. Policjant pobił
jakiegoś niewinnego przechodnia, który wkrótce potem zmarł.
Im więcej tego wszystkiego widział, tym bardziej się cieszył, że
był tylko obserwatorem. Niemal wypychany z pokoju przez protesty
żołądka kątem oka zauważył tę plotkę. W każdym razie twierdzono, że
to plotka, w wiadomości na Twitterze luźno związanej z organizacją
Stop the War Coalition. Ktoś napisał, że zna miejsce, w którym niejaki
B.O. ma wysiąść z limuzyny i spotkać się ze zwykłymi ludźmi.
Informacja pochodziła rzekomo z kręgu wtajemniczonych.
Gorączkowo szukał dalej, by znaleźć potwierdzenie albo
przynajmniej sprawdzić, czy ta informacja gdzieś się nie powtarza. Nie
udało mu się. Była tylko tam. Opublikowana na Twitterze jeden jedyny
raz.
A jednak dzień później, właśnie teraz, stoi w podanym miejscu –
niedaleko ogrodzenia chroniącego brzydką betonową bryłę nad brzegiem
Tamizy. Są tu demonstranci, otaczają go ze wszystkich stron. Stoi przy
Strona 11
drodze oddzielonej pokaźnymi blokadami, wiodącej prosto do ExCeL
Exhibition Centre. Przejechało już tędy kilka limuzyn z przywódcami
dwudziestu najbogatszych krajów świata. Przejedzie jeszcze kilka,
w sumie dwadzieścia limuzyn wiozących gości. Wzrok obserwatora
wędruje to w stronę ulicy, to na tłum. Obserwuje.
Zbierają się tam, w tym brzydkim betonowym kolosie. Ci, którzy
mają władzę nad światem. Systemowi, który znów strzelił sobie w stopę,
próbują założyć opatrunek jak nieuważnemu psychopatycznemu
dziecku. Systemowi, który ponoć jest absolutnie niezbędny, by
cywilizacja przetrwała. Ale tym razem to nie tylko strzał w stopę. Nie
wystarczy zwyczajna, państwowa i międzynarodowa opaska uciskowa.
Tym razem strzał trafił wyżej w nogę i wciąż nie wiadomo, czy wielka
tętnica udowa jest nieuszkodzona.
Tam w środku powinni dyskutować o być albo nie być ustroju
gospodarczego. Ale teraz dyskutują tylko o tym, ile bilionów trzeba
wycofać z funduszy pomocowych, z oświaty, opieki zdrowotnej, kultury
i ochrony środowiska i dać bankom, które dostaną nagrodę za swoje
rażące zaniedbania. Nawet bonusy dla ich szefów nie zostaną
zamrożone. Obserwator czuje, że na krótką chwilę traci jasny, neutralny
ogląd sytuacji.
Doprawdy, żyjemy w dziwnych czasach, myśli teraz obserwator.
Dokładnie w chwili, kiedy gospodarka światowa przeżywa zapaść,
w kraju o najsilniejszej ekonomii dochodzi do władzy przywódca,
któremu wcale się nie podoba to, co widzi. Wydaje się naprawdę
pragnąć zmian. Wydaje się, że jest w stanie połączyć jakiś ideał
z piekłem realnej polityki. Daje reszcie świata paradoksalną nadzieję.
Ale czy on jeden powstrzyma apokalipsę? Czy nie jest jedynie
galionem na dziobie statku? Ostatnim, lecz bezsilnym symbolem, którym
się posługujemy, by podsumować to, czym kiedyś powinniśmy być? Czy
nie wydaje się dziwnie bezsilny, skoro uchodzi za najpotężniejszego
człowieka świata?
Ale co mogłoby być potężniejsze od niego?
Obserwator stoi po mniej zatłoczonej stronie ulicy, dość blisko
samej jezdni. Różne jednostki Operacji Glencoe, krótko mówiąc,
gliniarze, obstawiają obie strony drogi. Przejeżdża kolejna limuzyna.
Strona 12
W kwietniowym wietrze powiewa flaga Turcji. Premier Recep Tayyip
Erdogan. W tym momencie obserwator patrzy na tłum. Widzi, jak
kolektywna wściekłość na chwilę się nasila. W górę wystrzeliwują
zaciśnięte pięści, krzyki nabierają innego, bardziej desperackiego
brzmienia. Erdogan się nie zatrzymuje. Nikt do tej pory się nie
zatrzymał.
O wiele niżej, za blokadami, wzdłuż północnego nabrzeża Royal
Victoria Dock obserwator widzi limuzyny zajeżdżające pod ExCeL
Exhibition Centre. Widzi jakąś postać podchodzącą do otwartych drzwi
samochodów. Wszystko wskazuje na to, że jest to premier Gordon
Brown, gospodarz spotkania G-20. Wczoraj odbyła się kolacja przy
Downing Street 10. Brown nienagannie pełni obowiązki gospodarza.
I może nawet jest człowiekiem, który traktuje poważnie to spotkanie.
Przejeżdża kolejna limuzyna. Tym razem na wietrze powiewa flaga
francuska. Prezydent Nicolas Sarkozy również się nie zatrzymuje, by
pozdrowić ludzi znów ogarniętych agresją. Ich twarze wydają się przy
tym takie zrozpaczone.
Czy on naprawdę to zrobi? Czy B.O. naprawdę będzie aż tak głupi?
Czy to naprawdę byłoby w stylu Baracka Obamy?
*
Spocony mężczyzna stoi nad brzegiem Tamizy. Spogląda
w brunatną wodę i czuje, że jest jedynym człowiekiem w całym
Londynie, który miałby ochotę się w niej wykąpać. Ma przed oczyma
zupełnie inną rzekę, cudownie zimną, świeżą, życiodajną. Kiedyś taka
była. Oczyma wyobraźni widzi też swoją dziewczynę. Razem zanurzają
się w nurcie, nadzy. To było w innych czasach.
Wyjmuje z kieszeni telefon. Wpatruje się w ekran. Ostatnia oznaka
życia. Potem pozwala, by telefon wysunął mu się z ręki. Brunatna woda
natychmiast go połyka.
Ostatnia chwila spokoju, myśli mężczyzna i rusza.
Przeciska się przez tłum. Wie, że to ostatnia i jedyna szansa. Tylko
tutaj będzie w stanie do niego dotrzeć. Tylko tutaj.
Strona 13
Wciąż stoi daleko od jezdni, głęboko w tłumie. Ludzka masa
faluje, wrze pragnieniem przemian. Pragnieniem, by jasno widzieć świat.
Rozumieć, co się dzieje.
Może się wydawać, że w tłoku nie jest tak zimno jak na otwartej
przestrzeni. Ale to złudzenie. Na początku kwietnia w Londynie nie da
się ogrzać ciepłem ciał innych ludzi. Wokół wilgoć i chłód. Wszyscy są
grubo ubrani, mimo to nikt się nie poci. Nikt, tylko on.
Spocony mężczyzna nie jest wysoki, ledwie widzi, co się dzieje na
jezdni. Musi się dostać bliżej. Przedziera się w stronę pierwszego rzędu,
tłum wydaje się na niego napierać, ściskać go. Czuje szturchnięcia
twardych łokci, kopniaki, słyszy obelgi, których nie rozumie. Ale musi
przeć naprzód. Musi.
W końcu jest tak blisko, że widzi przejeżdżającą kolejną limuzynę
– wcześniej tylko je słyszał. Samochód się nie zatrzymuje. Nikomu
nawet nie przychodzi do głowy, by się zatrzymać. Mężczyzna
rozpoznaje flagę. To jakiś groteskowy paradoks. Czerwono-żółta flaga.
W samochodzie siedzi Hu Jintao, prezydent. Chwila i już go tutaj nie
ma. Minął blokadę i podjeżdża pod ExCeL.
Spocony mężczyzna drży. Wciąż się przepycha. Musi się dostać do
pierwszego rzędu. Zderza się z jakąś kobietą, która przepycha się
w stronę jezdni równie energicznie jak on. Na chwilę ich spojrzenia się
spotykają. Gdyby miał czas, zatrzymałby się. W spojrzeniu tej kobiety
jest coś znajomego. Coś absolutnego. Ostatecznego. Tak patrzy człowiek
w chwili, gdy życie opuszcza jego ciało. Maksymalnie burzliwe życie,
po którym następuje wieczność śmierci – utrwalone w tym jednym
spojrzeniu.
Mężczyzna, podobnie jak ta kobieta, nie ma czasu. Ona wciąż
przepycha się przez tłum, on również, każde w swoją stronę. Pot nie
piecze go już w oczy. Nie oślepia. Mężczyzna znalazł się niemal przy
jezdni. Pozostały do pokonania tylko trzy rzędy, ale te najtrudniejsze,
z najbardziej nieustępliwymi, oddanymi sprawie aktywistami. Takimi,
którzy nie przepuszczą żadnego sukinsyna.
W oddali widzi zbliżającą się limuzynę. Z nagłą ostrością, jakby
ktoś przyłożył do jego zalanych potem oczu lornetkę, widzi amerykańską
flagę powiewającą nad maską.
Strona 14
*
Kobieta nie czuje niepokoju. Zapewne nigdy go nie czuła. Fala
doznań, które przetoczyły się przez jej ciało, gdy wsuwała rurkę, była
bardziej fizycznym wspomnieniem życia niż prawdziwym niepokojem.
Najważniejsze było to, by móc się swobodnie poruszać. Udawało
jej się to przez całą drogę przebytą w tłumie aż do chwili, gdy wpadła na
tego Chińczyka.
Chińczyk? – myśli z ponurym uśmiechem. Uprzedzenia. Aż do
samego końca.
Myśli o jego spojrzeniu. Tak patrzy człowiek w chwili, gdy życie
opuszcza jego ciało. Przez bardzo, ale to bardzo krótką chwilę kobieta
zastanawia się, co Chińczyk tutaj robi. Potem znów staje się czystym
skupieniem. Niesamowicie wyostrzoną uwagą. Tak jak od dawna.
Wszystko inne po prostu odeszło. Wszystko, co było jej życiem.
Jest niemal przy jezdni. Najpierw to słyszy, dopiero potem widzi.
W jakiś trudny do sprecyzowania sposób nawet dźwięk silnika wydaje
się inny. Na długo przed tym, zanim dostrzeże amerykańską flagę
powiewającą nad maską limuzyny, wie, że to on.
Jej jedyna szansa.
Kobieta przedziera się w stronę blokady. Skandujący aktywiści nie
chcą jej przepuścić, płonie w nich coś, czego ona nigdy nie czuła. Jak
właściwie tu trafiła? Nie jest jedną z nich. Nigdy nie płonął w niej taki
ogień, nawet teraz nie płonie. Ale to, co ją napędza, jest silniejsze niż to,
co napędza ich. Pozwalają się wyminąć. Zupełnie jakby czuli, że ona jest
inna. Że w jej przypadku chodzi o coś o wiele ważniejszego.
Zawisa na barierce dokładnie w chwili, gdy limuzyna pojawia się
jakieś pięćdziesiąt metrów od niej. Machanie ręką wydaje jej się takie
żałosne. Może jedynie mieć nadzieję, że widać, jak bardzo jest inne.
Mieć nadzieję.
Jakby nadzieja miała z tym wszystkim cokolwiek wspólnego.
Limuzyna zbliża się metr po metrze. Przesuwa się szybko niczym
ostatnie ziarenka piasku przesypujące się w klepsydrze, choć wrażenie
Strona 15
jest zupełnie inne. Wszystko dzieje się niezwykle powoli. Przypomina
film puszczony w zwolnionym tempie.
Kobieta widzi swoją rękę, którą desperacko macha, jakby
poruszała się w całkowicie przezroczystym żelu, jakby powietrze
nabrało konsystencji galarety. Albo jakby znajdowała się na księżycu.
Eteryczna, taneczna powolność. Walc w kosmosie.
Limuzyna zbliża się w nierównym tempie. Przypomina to filmy na
YouTube, które się haczą. Powoli, jakby długimi krokami.
I przejeżdża.
Limuzyna mija jej więznącą w żelu rękę.
Czyżby była jednak w niewłaściwym miejscu?
Jest aż tak cholernie źle?
Wtedy odnosi wrażenie, że limuzyna jednak się zatrzymuje kilka
metrów dalej. Kobietę nagle ogarnia nadzieja.
Nadzieja.
Zupełnie wyraźnie słyszy odgłosy hamowania.
Tylko że dźwięk dobiega z niewłaściwej strony.
Wtedy to do niej dociera.
Opuszcza rękę, a świat staje się nieruchomą klatką.
*
Dwa rzędy ludzi dzielą spoconego mężczyznę od jezdni, gdy
przejeżdża limuzyna. Naprawdę przejeżdża. Nie zatrzymuje się.
Mężczyzna wpycha się między wrzeszczących aktywistów i spogląda
w prawo. Limuzyna musi się teraz zatrzymać.
Musi.
W chwili gdy przejeżdżała, zrozumiał. Zrozumiał, że się nie
zatrzyma. Teraz minęła blokadę i toczy się w dół, w stronę ExCeL
Exhibition Centre.
Mężczyzna spogląda za nią i zalewa go pot.
Porzuca wszelką nadzieję.
Nagle czuje, że nie chce się poddać. Związał wszystkie swoje
nadzieje z czymś, co właśnie legło w gruzach, mimo to nie chce
Strona 16
rezygnować. Coś w nim przełącza się na plan B. Wprawdzie nie ma
żadnego planu B, lecz on tworzy go sobie. Tworzy go właśnie teraz.
Rozgląda się. Stoją wszędzie – w mundurach, gotowi do walki
– ale zwrócenie się do nich byłoby głupotą. To nie są ludzie, z którymi
można rozmawiać. Mężczyzna przeczesuje wzrokiem drugą stronę
jezdni, gdzie tłum nie jest tak zwarty. Coś sprawia, że jego spojrzenie
zatrzymuje się na jednym człowieku. Nie ma pojęcia, skąd to wie, ale
musi porozmawiać właśnie z nim. To jemu powinien powiedzieć
o wszystkim. I ten człowiek zrozumie.
Jest trochę wyższy od pozostałych, ma śnieżnobiałe włosy i skórę
tak jasną, że niemal przezroczystą. Pochyla się w stronę policjanta
z oddziału prewencji oglądającego jego papiery, coś mówi. Spocony
mężczyzna pojmuje, że to policjant, ale innego rodzaju. Policjant,
któremu mundurowy nie do końca ufa. A on z tym policjantem musi
porozmawiać.
Bo teraz to musi wyjść na światło dzienne. Mimo wszystko. Teraz
świat musi się dowiedzieć.
Mężczyzna koncentruje się na wysokim policjancie, schyla się,
przeciska pod barierką i rzuca pędem przez jezdnię.
Białowłosy podnosi wzrok. Ich spojrzenia się spotykają.
*
– Mister Sadestatt? – pyta sceptycznie nadgorliwy funkcjonariusz
z Operacji Glencoe i przez szybkę kasku ochronnego ogląda legitymację.
Grube rękawice sprawiają, że ledwie jest w stanie utrzymać dokument.
– Actually – mówi obserwator najłagodniej, jak potrafi – it’s Chief
Inspector Arto Söderstedt. From Europol in den Haag. I’m here as an
observer.
Policjant z oddziału prewencji kręci głową i ogląda dziwną
legitymację, bo to najwyraźniej ważniejsze niż pilnowanie
demonstrantów i prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ku swej wielkiej
irytacji Arto Söderstedt widzi limuzynę Baracka Obamy mijającą
blokady i toczącą się w stronę groteskowego centrum konferencyjnego.
Strona 17
Z pewnym rozczarowaniem jest zmuszony stwierdzić, że wiadomość na
Twitterze była kompletną bzdurą. Plotka okazała się nieprawdziwa.
Może to nawet nie była żadna plotka, tylko kiepski dowcip. Czuje
rozczarowanie i ulgę. Ulgę, że amerykański prezydent nie jest aż taki
głupi. Ten pomysł z zatrzymaniem się od początku wydawał się Arto
niezbyt sensowny.
Jego spojrzenie obserwatora natrafia na coś innego. Kogoś innego.
Arto widzi drobnego mężczyznę, z wyglądu Azjatę, który nurkuje pod
barierką po drugiej stronie jezdni i biegnie.
W jego stronę.
Azjata, pewnie Chińczyk, utkwił spojrzenie w oczach Arto
Söderstedta. Nie ma najmniejszych wątpliwości, dokąd zmierza. Dzieli
ich zaledwie kilka metrów, gdy obserwator nagle pojmuje, że nie jest już
obserwatorem. Nagle ogarnia go przerażający lęk. Uczucie trwa
zaledwie kilka sekund, lecz później będzie je analizował i interpretował.
Lęk przed nieznanym, przed zamachowcami samobójcami, przed
Azjatami, lęk, który jest poniżej jego godności.
To trwa naprawdę bardzo krótko.
Najpierw powraca słuch. Odgłos pracy silnika, za którym nie
nadąża reszta dźwięków. Gdy grafitowoszary samochód podcina
Chińczykowi nogi, dzieje się to zupełnie bezgłośnie. Podobnie bezgłośny
jest jego dziwny pionowy lot w górę. Nawet gdy ciało uderza o asfalt
– twardo, potwornie twardo – Arto Söderstedt nie słyszy żadnego
dźwięku.
Potem wszystkie dźwięki napływają równocześnie. Jakby najpierw
zostały skompresowane, a potem w jednej sekundzie rozpakowane.
Wszystkie odgłosy, wszystkie hałasy naraz. Pisk hamulców, odgłos
zderzenia i ciała padającego na asfalt, narastające okrzyki przerażenia
wśród aktywistów, nawet rozpaczliwe, nie do końca wyartykułowane
fuck, shit, hell! kierowcy grafitowoszarego samochodu. Söderstedt
poznaje, że to cywilny wóz policyjny i w tej samej chwili uwalnia się od
policjanta z jednostki prewencji. Zaskakująco zręcznie przeskakuje przez
barierkę, przyklęka przy krwawiącym ciele, nie śmie go jednak dotknąć.
Mężczyzna żyje. Wciąż patrzy prosto w oczy Söderstedta, jakby ten był
jakimś wybrańcem.
Strona 18
Söderstedt unosi głowę i ogarnia spojrzeniem to, co dzieje się
wokół. Z lewej strony dwóch mężczyzn w drogich garniturach
wyskakuje z grafitowoszarego wozu. Nieco dalej z prawej, po drugiej
stronie ulicy, zatrzymał się inny samochód, obok niego miota się kilka
osób. Najbardziej widoczna jest duża grupa pacyfistów ze Stop the War
Coalition, przerażenie w ich oczach. Jak bardzo jesteśmy podobni, jak
podobnie reagujemy – myśli Söderstedt. Policjanci z Operacji Glencoe
zachowują się jak reszta tłumu. Przerażony wzrok. Otwarte, nieme usta
zasłonięte rękoma. Nie ma pojęcia, dlaczego o tym myśli.
Pochyla się nad rannym, który umiera – widać to w jego oczach.
Więc, drżąc, spogląda w oczy człowieka w chwili, gdy życie opuszcza
jego ciało. Chińczyk trzyma się życia tylko strzępkiem woli. I ta wola
nagle wydaje się taka skupiona.
Arto Söderstedt patrzy na niego. Wygląda to tak, jakby całe ciało
zostało zniszczone, otwarte jak zmiażdżona pomarańcza. Rzeżący
oddech posyła w górę gejzer gorącej krwi. Krew trafia w ucho
Söderstedta, on jednak nie cofa się ani o milimetr. Wie, że umierający
czegoś chce. Wciąż czegoś chce.
Zatem Söderstedt drży i słucha. Trzęsie się coraz mocniej. Słyszy
ciąg dziwnych sylab, jakby łączących się z tryskającą krwią. Tak
wyraźnie czuje, że Chińczyk naprawdę coś mówi, że w tych sylabach
kryje się jakiś sens. Mężczyzna umiera w przekonaniu, że wybraniec
usłyszał jego słowa, to nie budzi wątpliwości.
Arto Söderstedt opuszcza głowę. Czuje krew nieznajomego powoli
kapiącą z ucha. Gdy przymyka oczy, czuje też potworne zimno. Nagle aż
do szpiku kości przeszywa go dreszcz. Wcale nie dlatego, że kwiecień
jest w Anglii najzimniejszym miesiącem.
Czuje lodowaty zimowy wiatr, wiatr zdrady wiejący z opuszczonej
doliny.
Strona 19
Sprzątaczka
Sztokholm, Nacka, 2 kwietnia
SPRZĄTACZKA WIEDZIAŁA, że musi wyjść z domu najpóźniej
o godzinie siódmej, choć właściwie nie rozumiała dlaczego. To miało
coś wspólnego z alarmem. Alarmem w willi. Mówili jej, że nie musi
myśleć o niczym poza tą jedną rzeczą: żeby zamknąć drzwi od zewnątrz
najpóźniej o dziewiętnastej zero zero. Oczywiście do tego czasu ma
wszystko posprzątać. Tak zeznała kilka godzin po zdarzeniu.
Pierwszemu prowadzącemu przesłuchanie powiedziała, że sprząta
tę willę raz w tygodniu. I że sam budynek niczym się nie wyróżnia.
Jeden z wielu stojących w długim szeregu. Przychodziła zawsze
w czwartki. Nie spotykała nikogo z rodziny. Tylko za pierwszym razem
pani domu dokładnie jej wyjaśniła, co trzeba zrobić. Potem w czwartki
nigdy ich nie było. Dziś wiedziała, że ma ich nie być dłużej niż zwykle:
państwo wyjechali na długi weekend do Paryża, syn zamierzał nocować
u kolegi.
Być może ta wiedza odegrała pewną rolę w rozwoju wydarzeń.
Sprzątając, czuła się bardziej zrelaksowana. Nuciła sobie starą piosenkę
z rodzinnej wsi w Bengbu. Próbowała nie przywoływać żadnych
wspomnień.
Co sprawiło, że później nie tylko położyła się na sofie w dużym
pokoju, ale na dodatek przysnęła, pozostawało zagadką. Nigdy wcześniej
nic podobnego jej się nie zdarzyło. Zawsze nienagannie wykonywała
swoją pracę. Po prostu za bardzo się bała, że zrobi coś nie tak. Była zbyt
zahukana.
Jak one wszystkie.
A potem stało się to.
Skończyła sprzątanie, wciąż słysząc w uszach starą piosenkę.
Poczuła się zadowolona z wykonanej pracy – i tak wolna, jak nie czuła
się od dzieciństwa. Usiadła na sofie. Niemal nieświadomie zmieniła
pozycję na półleżącą i zapadała się coraz głębiej i głębiej
Strona 20
w najśliczniejsze obicie, na jakim kiedykolwiek leżała. Sofa jakby
ukołysała ją do snu.
Dziwne było to, że obudziła się za dwie siódma. Zapadał
kwietniowy zmierzch i upłynęła długa chwila, nim pojęła, gdzie się
znajduje. Zegar na luksusowym odtwarzaczu DVD pokazał osiemnastą
pięćdziesiąt dziewięć. Dopiero wtedy to do niej dotarło.
Zeskoczyła z sofy, pozbierała swoje rzeczy i popędziła do drzwi.
Ujrzała je daleko w holu tak długim, jakby nie miał końca. Zobaczyła też
skrzynkę na ścianie przy drzwiach, tę, której – pouczono ją ze sto razy
– ma pod żadnym pozorem nie dotykać.
Nie biegała od bardzo dawna. Nie była typem biegaczki. Zajęło jej
to o wiele za dużo czasu.
Była dwa metry od drzwi wejściowych, kiedy usłyszała kliknięcie.
Skrzynka głucho zaszumiała, na dole zapaliła się niebieska lampka
i zaczęła mrugać. Sprzątaczka rzuciła się do drzwi, ale zamarła z ręką
uniesioną zaledwie dziesięć centymetrów nad klamką. Wpatrywała się
jak urzeczona w skrzynkę z migającą lampką. Był tam też mały zegar.
Wskazywał zero sześć trzydzieści.
To musi być alarm, pomyślała, choć trudno jej było myśleć. Na
pewno alarm się uruchomił. Jeśli teraz naciśnie klamkę, myślała dalej,
powoli cofając rękę, alarm się włączy. Zacznie wyć i hałasować,
przybiegną sąsiedzi, zjawią się mniej czy bardziej uzbrojeni ochroniarze.
Ona straci pracę, nawet trafi do więzienia, przesłucha ją policja, całe jej
życie się zawali.
Wypuściła powietrze. Cofnęła rękę. Zmusiła się, by dalej myśleć.
Zapewne zero sześć trzydzieści na skrzynce oznaczało, że alarm wyłącza
się o wpół do siódmej rano.
Pozostawały jej dwie możliwości. Mogła zadzwonić do
pracodawców do Paryża, zakłócić im romantyczny weekend i pogodzić
się z tym, że po solidnej porcji wymówek ją wyrzucą. Wtedy mimo
wszystko się stąd wydostanie. Mogła też zrobić coś innego.
Państwo byli za granicą, więc nie zobaczą jej tutaj. Ich syn był
bardziej nieprzewidywalny, ale, sądząc po tym, jak wyglądał jego pokój
– tam zawsze było najwięcej sprzątania i zajmowało ono ponad połowę
czasu – wydawało się mało prawdopodobne, by zjawił się w domu