Armer Karl Michael - Pustynny Blues
Szczegóły |
Tytuł |
Armer Karl Michael - Pustynny Blues |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Armer Karl Michael - Pustynny Blues PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Armer Karl Michael - Pustynny Blues PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Armer Karl Michael - Pustynny Blues - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Karl Michael Armer - Pustynny Blues
Była to jedna z typowych dla Arizony stacji benzynowych: duży dach ocieniający teren na tyle, by w tym niesamowitym żarze dystrybutory paliwa nie wyleciały kiedyś w powietrze, oraz - nieco dalej - podobna do zbitego psa, skulona w upalnym słońcu, budowla w kształcie pudełka. Ta mizerna szopa sprawiała jeszcze gorsze wrażenie niż zadaszenie stacji, ale brak ten miał zapewne wyrównać niemiłosiernie krzykliwy wystrój malarski.
Wolno wjechałem harleyem pod dach. Zamiast żołądka miałem jedną pulsującą bryłę, a mięśnie słuchały własnych poleceń, wykonując jakieś nieskoordynowane ruchy. Jakże nienawidziłem tych opustoszałych, milczących stacji benzynowych, gdzie nigdy nie można było być pewnym, czy dostanie się trochę benzyny, czy też kulkę w plecy. ,
Zgasiłem silnik i oparłem motocykl na podpórce. Podczas jazdy chłodził mnie pęd powietrza, teraz żar uderzył we mnie niczym nieoczekiwany cios pięścią. Rozgrzany piec to lodówka w porównaniu z Arizoną w sierpniu. A zwłaszcza teraz, po tych wszystkich zmianach klimatycznych.
Miejsce było jak wymarłe. A może to wcale nie było złudzenie? Przecież na naszej pięknej, błękitnej planecie niewielu już żyło ludzi, a tym bardziej tu, w tej dziurze.
Natężyłem słuch. Wszystko było martwe, nawet wiatr. Barwne chorągiewki reklamowe wokół stacji benzynowej, przywodzące na myśl olinowanie statku, zwisały zwiotczałe na słońcu. Dystrybutory paliwa były zardzewiałe i cicho skrzypiały. W powietrzu unosił się swąd rozgrzanej gumy i benzyny. Na betonowej podłodze, pomalowanej na sino i popękanej w kilku miejscach, widniała duża plama oleju, przecięta śladami opon. Stacja ozdobiona kolorami trawy, kukurydzy i samochodu straży pożarnej, miała przypominać swym wyglądem blokhauz, nie udało jej się jednak wyjść poza poziom niewielkiego warsztatu. Tu i ówdzie brakowało już drewnianych listew, wyłoniły się natomiast skryte dotychczas pod nimi gotowe elementy z betonu. Okna były zamknięte i tak brudne, że nie mogłem zobaczyć wnętrza.
To wszystko stanowczo mi się nie podobało. Przywodziło na myśl tamtą historię z Nogales, o której wolałbym zapomnieć. Właśnie w Nogales uświadomiłem sobie po raz pierwszy, na jaką brutalność mogę się zdobyć. Ale winę ponoszą tu owe meksykańskie miasteczka. Wyglądają tak niewinnie ze swymi wąskimi uliczkami i białymi domkami, przed którymi wygrzewają się w słońcu psy. Wszystko jest senne i powolne, szybkie są jedynie noże. Kiedy wjechaliśmy do Nogales, było nas trzech. Teraz jestem sam. Don i Flowers nie żyją.
Jednego jestem pewien: nie dam się już zwabić w pułapkę. Albo wyuczysz się swojej lekcji, albo zginiesz. Oto zasady obowiązujące na Dzikim Zachodzie. Zupełnie jak w kinie, tylko że tu wszystko jest prawdziwe: krew, ból, śmierć. Jeżeli ktoś chciał sobie z nas zażartować, to mu się udało. No bo kto by przypuszczał, że rok 2000 będzie wyglądał jak mierny western klasy B?
Raptem dobiegł mnie jakiś szmer, a kątem oka uchwyciłem ruch. Był to ułamek sekundy, ale zdążyłem rzucić się na ziemię i jednocześnie strzelić. Kiedy upadłem na twardy beton, w uszach dźwięczał mi jeszcze huk wystrzału. Rozbrzmiewał jak puszczona na zwolnionych obrotach taśma magnetofonowa. Przetoczyłem się dalej, ogarniając wzrokiem kolejno jaskrawą ścianę stacji, zadaszenie i dystrybutory paliwa. Dziwne, jak bezlitośnie dłuży się czas w chwilach największego niebezpieczeństwa. Można sobie wtedy pozwolić nawet na luksus przemyślenia tego zjawiska i obserwacji samego siebie - jakby był to ktoś inny. To jesteś ty, Chris, facet, który toczy się po ziemi nieskończenie wolno, próbując ujść przed kulą, mknącą ku niemu z lufy karabinu.
Ale kula nie nadleciała. Po chwili podniosłem się i podszedłem do rogu budynku, aby przekonać się, do kogo właściwie strzeliłem. Kiedy zrozumiałem wszystko, zakląłem przez zaciśnięte zęby i w bezsilnej wściekłości kopnąłem w ścianę domu. Zastrzeliłem psa, małego pieska, który po prostu chciał się ze mną pobawić. Było to słodkie stworzenie, kundel o gęstej, szaro - białej sierści i brunatnych oczach, gasnących z wolna, kiedy patrzył na mnie ze smutkiem, lecz bez wyrzutu. Wszystkie istoty, ludzie czy zwierzęta, kiedy już uświadomią sobie, że wkrótce umrą, mają w oczach coś nieskończenie mądrego i dobrego, spojrzenie jakby już z innego świata. Znam to spojrzenie doskonale, widziałem je wystarczająco często przez ostatnie sześć lat.
Nachyliłem się i pogłaskałem miękką sierść tam, gdzie nie skleiła jej krew. Przez chwilę, która znowu zaczęła rozciągać się w nieskończoność, mruczałem jakieś banalne słowa pocieszenia, zbierając wszystkie swe siły, aby wytrzymać wzrok psa.
W końcu wydał z siebie głębokie westchnienie i zanim umarł, położył mi pysk na dłoni.
Przebaczył mi.
Wpatrywałem się w zwłoki jak urzeczony. Co za bezsensowna śmierć, pomyślałem. W jakim my świecie żyjemy! Najpierw strzelamy, potem dopiero myślimy. Tym razem był to "tylko" pies, ale kiedyś zabiję człowieka. I nie będzie to samoobrona, jak się często zdarza, lecz omyłka. Było to przeraźliwie proste, łatwe do wyliczenia statystycznego. Niezbyt piękna perspektywa, ale im częściej o tym myślę, tym bardziej obojętnieję.
Wreszcie podniosłem wzrok i wtedy ogarnęło mnie przerażenie. W drzwiach stacji benzynowej stał mężczyzna. W zgięciu ręki trzymał pistolet maszynowy - tak niedbale, że zorientowałem się momentalnie, iż potrafi obchodzić się z bronią. Z pewnością obserwował mnie od dłuższego czasu.
Bezradnym gestem wskazałem na psa. - Chciałem... - wyjąkałem - chciałem tylko... Bardzo mi przykro. - Mnie również - odparł lakonicznie. Po chwili dodał: - To nie był zwykły pies. Był taki... niewinny.
Słowo, jakie wypowiedział, miało w sobie coś egzotycznego, coś bardzo cennego. Niewinność. Istniała kiedyś naprawdę, dawno, dawno temu.
- Tak - powiedziałem. - Rozumiem.
- Ach tak? - odparł, i nie zabrzmiało to zbyt przyjaźnie.
A więc ta chwila nadeszła. Ślepa uliczka. No exit. Wpiłem wzrok w spust pistoletu maszynowego. Spoczywający na nim palec wskazujący, drgnął lekko.
- Nigdy nie zabiłbym psa umyślnie - zapewniłem głosem nabrzmiałym od strachu. - Kiedyś i ja miałem psa.
Mężczyzna zdjął palec ze spustu.
- No, dobrze - powiedział. Zabrzmiało to tak, jakby dziwił się sobie. - Przynajmniej było ci przykro, że go zastrzeliłeś. Twoje szczęście. Głośno odetchnąłem z ulgą.
- Dzięki - powiedziałem, śmiejąc się histerycznie. Nie udało mi się tego opanować. - Dzięki - powtórzyłem.
- W porządku - odparł niedbale.
Spojrzałem na niego uważniej. Miał na sobie wysokie kowbojskie buty, dżinsy i kraciastą, czarno - żółtą koszulę. Z pewnością skończył już dwadzieścia pięć lat. Piękny wiek!
Spostrzegł mój wzrok i powiedział:
- Miałem wtedy dwadzieścia lat, kiedy to się stało. Jakoś mi się udało.
- Miałeś szczęście - odparłem.
- To zależy. - Wskazał z wahaniem na swoją posępną stację benzynową i pustkowie, rozciągające się wokoło, aż po horyzont. - W każdym razie inaczej wyobrażałem sobie wtedy swoją przyszłość.
- Wszyscy wyobrażaliśmy ją sobie inaczej, tak sądzę - odparłem - ale SNS nic sobie z tego nie robił.
- SNS - wyrzucił to z siebie, jak gdyby wypluł coś odrażającego. - Syndrom Nagłej Śmierci.
Czy to możliwe, że od chwili, kiedy ów horror zawitał na Ziemię minęło dopiero sześć lat? W roku 1994 zjawiła się zupełnie nieoczekiwanie, nowa, wyjątkowo zaraźliwa choroba. Jej skutki były niezwykle proste: chory na SNS umierał w ciągu dwóch dni. Nauka stanęła przed zagadką, której nie mogła rozwiązać mimo gorączkowych, usilnych starań. Zarazie nie poddawała się jedynie określona grupa ludzi: ci, którzy nie mieli jeszcze dwudziestu lat, nie ulegali infekcji. Wiązało się to podobno z podziałem komórek oraz zegarem biologicznym, ale jak dotąd były to wyłącznie przypuszczenia bezradnych ekspertów. Koniec nadciągał z niezawodną konsekwencją spuszczonego ostrza gilotyny: wystarczyło sześć miesięcy, aby wymarła cała dorosła ludzkość Ziemi.
Oczywiście znaleźli się kombinatorzy, którzy uznali to za swą wielką szansę. Młodzież do władzy! Stworzymy nowy, bardziej ludzki świat! Tak brzmiały ich hasła. Wszystko wyjaśniło się jednak szybko samoczynnie, gdyż świat, na którym leżą trzy miliardy trupów, nękają straszliwe epidemie: cholery, dżumy, tyfusu, malarii i wszystkich innych chorób, jakie tylko można sobie wyobrazić. A na te choroby my, młodociani, nie byliśmy odporni. Tym razem zmarło 90% tych, którzy przeżyli poprzednio. W roku 1995 liczba ludności świata skurczyła się z pięciu i pół miliarda do około 200 milionów. Ponieważ jeszcze wszyscy byliśmy młodzi, brakowało wykształconych lekarzy, naukowców, techników. Istniała tylko śmierć; jak okiem sięgnąć - śmierć. Totalny obóz zagłady. Witamy w świecie horroru. Ten program na żywo dedykuje Państwu przemysł zbrojeniowy Ziemi.
Było raczej pewne, że wirus SNS wymknął się z laboratorium bojowych środków chemicznych. Produkt najwyższej jakości: made in Switzerland, stuprocentowo neutralny, gdyż zabijał każdego, niezależnie od ideologii. Mili, dzielni Szwajcarzy. Jeżeli ktoś nie zgadza się z twierdzeniem, że pieniądze śmierdzą, to znaczy, że nie stał jeszcze nigdy przed stosem trupów - efektem dostawy broni którejś z szacownych firm eksportowo - importowych.
Nieznajomy pomyślał widocznie o tym samym co ja, gdyż na jego twarzy malowały się wściekłość i smutek. Uczucia, jakie zdradzała również moja twarz. Kiedy zdaliśmy sobie z tego sprawę, spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni, a potem - jakby istniała między nami tajna umowa - uczyniliśmy coś, czego nie czyniono prawdopodobnie już od lat: postanowiliśmy zaufać sobie wzajemnie.
- Jestem Bill McKendrick - przedstawił się nieznajomy, zabezpieczając z powrotem zamek pistoletu maszynowego.
- Bardzo mi przyjemnie - odparłem. - Mam na imię Chris... - zawahałem się przez chwilę, zmieszany, gdyż nie mogłem sobie przypomnieć własnego nazwiska. Od lat nikt mnie o to nie pytał. Grzebałem w pamięci, jak gdyby chodziło o jakiś obcy, rzadko stosowany wyraz.
- Christopher Gettler - powiedziałem wreszcie. Mój Boże, ileż to już minęło czasu! Dobrze wychowany Christopher w wytwornym internacie w Schwarzwaldzie.
- Dziwne nazwisko - skomentował McKendrick. - Niemieckie - wyjaśniłem. - Pochodzę z Niemiec.
- Z Niemiec? Przecież tam już nikogo nie ma.
- Jasne. W całej Europie nie ma już nikogo. I w Japonii. I wszędzie, gdzie były zbyt duże skupiska ludzi.
- A w jaki sposób tobie udało się przeżyć?
- Przyjechałem tu w dziewięćdziesiątym trzecim. Chciałem spędzić po maturze rok w college'u, a potem wrócić do kraju. Tylko że nic z tego nie wyszło.
Wykrzywił twarz. - Nikt z bliskich nie żyje, co? Skinąłem głową. - Zgadza się.
- Przynajmniej nie musiałeś patrzeć na ich śmierć. - Jego twarz postarzała się nagle, wydłużyła. - To straszne, kiedy musisz patrzeć, jak po kolei umierają wszyscy, których kochasz. - Potrząsnął głową. - Moi rodzice martwili się umierając. Martwili się nie o siebie, lecz o mnie. Przeczuwali już, jaką przerażającą planetą stanie się nasza Ziemia.
Milczałem. Cóż mogłem odpowiedzieć?
McKendrick odwrócił się gwałtownie, stanął plecami do mnie! - I uczynił zapraszający gest ręką. - Wejdź.
Wszedłem za nim do środka. Po oślepiającym, niemal bolesnym świetle słońca Arizony powitałem z ulgą panujący tu chłód i półmrok. Rozejrzałem się dookoła i - nie mogąc opanować zdumienia - przeciągle gwizdnąłem.
Było to obszerne pomieszczenie, coś pośredniego między warsztatem a biblioteką. W tylnej części stał samochód terenowy toyota landcruiser, obok niego piętrzył się stos opon, mieszanina narzędzi na regale i mnóstwo beczek z olejem. Pośrodku pokoju leżał materac, pokryty skórami zwierząt i ręcznie tkanymi indiańskimi derkami. Pod ścianą ustawione były półki, zapełnione od góry do dołu w pięciu rzędach konserwami. Pomieszczenie obiegały wokoło niskie regały z książkami i płytami. Pod umazanymi na brązowo oknami, przez które lepiej było wyjrzeć na zewnątrz niż zajrzeć do środka, stało prastare, masywne biurko, pamiętające jeszcze zapewne czasy pionierskie w tym kraju. Blat biurka ginął pod stosem książek, papierów i oprawionych w ramki zdjęć polaroidowych. Zielone plastykowe radio z wyciągniętą anteną cicho brzęczało. Ściany obwieszone były akwarelami, wykonanymi chyba własnoręcznie przez właściciela. Na podłodze leżała płyta Raya Coodera. Pianino we wnęce przy drzwiach było tak czarne, że dostrzegłem je w tym półmroku dopiero po kilku chwilach. Z boku stał oparty o niego saksofon. A to masywne pudło w tyle, tuż obok opon, to była po prostu olbrzymia, czerwona, pomrukująca lodówka firmy Coca - Cola, która właśnie się wyłączyła, otrząsając się przy tym jak chory po wypiciu szczególnie gorzkiego lekarstwa. - Masz tu nawet prąd? - zapytałem z niedowierzaniem.
Uśmiechnął się.
- Ogniwa solarne na dachu, awaryjny zespół prądotwórczy za domem, trzy tuziny akumulatorów do ciężarówek w piwnicy.
- Nieźle - przyznałem. - Naprawdę całkiem nieźle. Prawie tak jak dawniej.
Jego uśmiech przerodził się w grymas.
- To tylko nędzna namiastka. Nigdy już nie dojdziemy do tego, co mieliśmy dawniej. - Odwrócił się. - Kawy?
- Jasne - odparłem. - Ale tylko kolumbijską, z gór. Innej nie pijam.
Zachichotał donośniej, niż wart był tego mój marny dowcip. Był wprawdzie samotnikiem, ale trafiłem na doskonały moment. Niektórzy z tych pustelników miewają tak co trzy lata tydzień towarzyski, potrzebują wtedy kogoś, z kim mogliby sobie pogawędzić. Kiedyś przecież muszą wyrzucić z siebie to wszystko, czym zaprzątali sobie głowę przez trzy lata. McKendrick był właśnie takim samotnikiem.
Gotując kawę opowiadał o sobie. Przed katastrofą studiował geologię. Taka tradycja rodzinna; jego ojciec był bardzo bogatym nafciarzem z Houston. Wtedy przebywał na wycieczce naukowej, właśnie w tych okolicach, w Monument Valley.
Postawił filiżanki z kawą na biurku i podsunął mi krzesło. - A ty skąd się tu wziąłeś, w takiej dziurze? - zapytał.
- Byłem w Santa Barbara, kiedy to się zaczęło - powiedziałem. - Wszystko potoczyło się tak szybko. Uczelnia opustoszała z dnia na dzień, na ulicach leżały wszędzie trupy. Nie było wody, prądu, zapanowało bezprawie. Nocami miasto należało do rabusiów, przeszukujących kieszenie umarłych. Coś w stylu filmów o Zombie. Kiedy w mieście zaczęły się pożary, uciekłem. Niestety, na południe, zamiast na północ. Nie mogłem przecież przewidzieć, że do tego wszystkiego zmieni się jeszcze klimat.
Nagła zmiana klimatu oznaczała ostateczne postawienie kropki nad i. Z nie ustalonych przyczyn średnia temperatura wzrosła w ciągu ostatnich lat o 5° Celsjusza. Najwidoczniej diabli wzięli warstwę ozonu. Nie miało to nic wspólnego z Syndromem Nagłej Śmierci. Po prostu jedna katastrofa goniła drugą. Coś wspaniałego. Ale nasi przodkowie zapaskudzili tę planetę tak radykalnie, że tak samo radykalne musiało być kontruderzenie przyrody. W każdym razie Arizona stała się miejscem cholernie nieprzytulnym. Powinienem był udać się do Kanady, albo na Alaskę, tam jest teraz przyjemnie ciepło, a nie taka spiekota jak tu. Ale z drugiej strony powietrze jest tu bardziej suche, nie tak podatne na epidemie. Można wytrzymać, o ile nie natknie się na mordercę, a mordercą może stać się praktycznie każdy.
Upiłem pierwszy łyk gorącej kawy. Ach, co za rozkosz! Ciekawe, czy kiedykolwiek nadarzy mi się jeszcze taka okazja? Uświadomiłem sobie, że jestem zbyt rozmowny.
- Przepraszam - powiedziałem i wskazałem na jedno ze zdjęć na biurku. - To twoja przyjaciółka?
- Nie mogłem zadać bardziej idiotycznego pytania. Zdałem sobie z tego sprawę, zanim jeszcze twarz McKendricka uległa zmianie. Stężała tak, że nie byłem w stanie odczytać żadnego z kłębiących się w nim uczuć. Czy przeważała wśród nich nienawiść, czy zgroza? A może ból? W każdym razie emocja była tak intensywna, że odczułem ją cieleśnie, jak gdyby tuż obok mnie doszło do wyładowania elektrycznego.
- To jest Laurie - powiedział w końcu McKendrick, a potem nie odzywał się przez dłuższą chwilę, tylko wpatrywał się w zdjęcie. Milczałem; wiedziałem, że rozmawia teraz z dziewczyną. - Jeździliśmy razem przez dwa lata. Rozbijaliśmy się bez celu na hondach, tak jak teraz ty. Wokół nas szalało piekło, wiesz przecież, jak było. Ale dopóki była przy mnie, to wszystko, co się działo dokoła, nic mnie nie obchodziło. Wystarczyło, by na mnie spojrzała, a cała ta plaga znikała, jak za wciśnięciem włącznika.
Znowu umilkł i uśmiechnął się lekko, wpatrzony w film z tamtych odległych dni, wyświetlany właśnie w jego umyśle. "To są dni cudów" - śpiewał w radiu Paul Simon. Polaroidowa dziewczyna miała piegi i miedzianoczerwone, błyszczące włosy. Wywierała tak duże wrażenie, że nawet jej dwuwymiarowe zdjęcie przyprawiało mnie o bicie serca. W pamięci odżyły znowu Gabriella i Florencja, odegnałem jednak momentalnie te wspomnienia. Tylko o tym nie myśleć. To już przeszłość. Było, minęło...
- Żyliśmy jak w bańce mydlanej - odezwał się ponownie McKendrick. - Stworzyliśmy sobie nasz mały, własny, kolorowy świat.
- I pewnego dnia ta bańka prysła - podpowiedziałem.
- Ktoś strzelił znienacka - wyjaśnił McKendrick. - Trafił w jej motocykl, w przednią oponę. Maszyna wywróciła się i przygniotła Laurie. Uszkodziła kręgosłup - przełknął donośnie ślinę. - Leżała na ziemi nie mogąc się poruszyć. Miała bóle. Boże, jak ona cierpiała! Wiedzieliśmy doskonale, że nie możemy nic zrobić. Nie istniały już szpitale, nie było lekarzy, środków przeciwbólowych, nic. Laurie umierała w straszliwych męczarniach. Umierała powoli. Zbyt wolno.
Moje dłonie były mokre od potu; domyślałem się już, do czego zmierza McKendrick.
- Cóż mogłem zrobić? - krzyknął rozpaczliwie. Jego głos był skrzeczący, nieludzki, niepodobny do tych, jakie zdarzało mi się ostatnio słyszeć. Na szyi uwydatniły mu się żyły, kiedy tak krzyczał i jak szaleniec walił pięścią w stół, zmiatając na podłogę wszystko, co akurat wpadło mu pod rękę. Cóż mogłem zrobić? Powiedz mi! Słyszysz? Masz mi odpowiedzieć! Zastanów się dobrze, a potem odpowiedz mi, co ty byś zrobił na moim miejscu!
- To samo co ty - odparłem łagodnie.
Jego ciało zwiotczało. Skulił się, jak gdyby moja odpowiedź była jakimś zaklęciem.
- Tak, zrobiłem to - szlochał. - Ona sama tego chciała. Zrobiłem to.
Wpatrywałem się w niego przez dłuższą chwilę, w tego starego młodego człowieka, którego nasz wykolejony świat zmusił do zastrzelenia ukochanej dziewczyny.
"To są dni cudów, nie płacz więc, nie płacz..."
- Byłoby to nieludzkie z twojej strony, gdybyś tego nie zrobił - próbowałem go pocieszyć.
- Ale przecież Laurie była człowiekiem, a nie koniem, którego się zabija z miłosierdzia!
- Wyobraź sobie, że to ty leżysz w bólach - powiedziałem. - Śmierć stoi przy tobie, co jakiś czas trąca cię kosą, a ty konasz przez wiele dni, wijąc się w męczarniach. Nie, nie, to co zrobiłeś, było słuszne. Wyzwoliłeś ją z długotrwałych, bezsensownych cierpień. To była przysługa.
Nie byłem przekonany, czy wierzę w to, co mówię, ale cóż innego mogłem mu powiedzieć?
Wstałem i podszedłem do fortepianu. Kiedy położyłem palce na biało - czarnej klawiaturze, nawiedziło mnie jakieś wspomnienie, prawdopodobnie wskutek zwierzeń McKendricka. Znowu siedziałem w salonie naszej willi, stojącej z dala od zgiełku miasta i brzdąkałem coś na pianinie. Debussy. Byłem wtedy romantykiem. Niedzielne przedpołudnie, domowy spokój, poczucie bezpieczeństwa i chwile zadumy, marzenia o wspaniałej przyszłości, że zostanę albo słynnym pianistą, albo znanym matematykiem. Delikatnymi, wytwornymi palcami muskałem klawisze.
Dziś są to brudne, popękane łapska, ale na bluesa wystarczy i to. Dawniej mój blues brzmiał trochę fałszywie, mimo iż wyuczyłem się go na pamięć. Ale z bluesem to jest tak jak z miłością, smutkiem, czy tęsknotą. Nie można się go wyuczyć. Blues musi być w tobie. Kiedy wiedziesz gówniane życie i któregoś dnia nie wytrzymujesz tego dłużej i otwierasz usta i śpiewasz - to właśnie jest blues.
Fortepian ożył pod moimi palcami, wydając nieprzyjemny dźwięk. Ostre tony pasowały idealnie do tego, co śpiewałem. Śpiewałem o tym zafajdanym świecie, na który zostaliśmy skazani dożywotnio, śpiewałem o tym, co utraciłem, śpiewałem o pięknej przyszłości, jaką mi odebrano, zanim jeszcze zdążyłem się z nią zapoznać. Kiedyś byłem grzecznym maminsynkiem, bardzo zdolnym, bardzo nieśmiałym, bardzo niewinnym. Teraz siedzę przy rozstrojonym fortepianie i śpiewam bluesa; wychudzony zabójca w meksykańskich butach i czarnych skórzanych dżinsach, kurtce z wężowej skóry narzuconej na poszarpaną wojskową bluzę i bliznami, których więcej mam na duszy, niż na twarzy.
- Przyszłość to tylko puste słowo - zacząłem improwizować. McKendrick zachichotał melancholijnie i wziął do ręki saksofon. Po kilku nieudanych próbach zgraliśmy się. Stanowiliśmy osobliwą kombinację, ale mieliśmy podobne pomysły i w sumie tworzyliśmy - jak mi się zdaje - idealny duet. Barytonowy saksofon McKendricka miał ciepłe, melodyjne brzmienie, on zaś grał na nim z taką melancholią, że w serce zaczęła się wkradać cudowna nostalgia. Przeszłość i przyszłość opadły z nas, liczyła się jedynie teraźniejszość, ta natomiast wydała nam się raptem piękna i cenna. Po raz pierwszy od dłuższego czasu doświadczyłem poczucia prawdziwego szczęścia, które owładnęło mną jak mocny trunek, kiedy się go pije na czczo.
Mętne światło, które wpadało przez ginące pod warstwą brudu szyby, przybrało barwę żółtą, następnie czerwonawą, a wreszcie granatową. McKendrick wstał i włączył zewnętrzne oświetlenie stacji. Było to szaleństwo, światła mogły przyciągnąć jakiegoś wariata z pukawką, nawet z daleka, nie zwracaliśmy jednak na to uwagi.
Myślałem o tym, że dla obserwatora z zewnątrz byłoby to dzisiejszej nocy najdziwniejsze miejsce w całej Arizonie: w samym sercu bezkresnej, ciemnej pustyni oaza światła, rozjaśniona błękitnymi i żółtymi neonówkami samotna stacja benzynowa, z wnętrza której mkną w czerń nocy boleśnie piękne ballady saksofonowe przystrojone kaskadami dźwięków fortepianu.
Ta wizja spodobała mi się, próbowałem więc ją zatrzymać przed oczami, mimo że przysłaniały ją co chwila widoki Las Vegas, w którego kasynach, również rozświetlonych nocą, leżały przed automatami do gier szkielety, a pomiędzy rozpadającymi się świątyniami szczęścia włóczyły się wychudzone psy o obłąkanych oczach, trzymające w pyskach ludzkie kości. Las Vegas było dziś już tylko masowym grobem z reklamami świetlnymi.
Do diabła z tym. Do diabła z tymi wszystkimi zabójcami na zewnątrz. Do diabła z Indianami, którzy ponownie wykopali topór wojenny i przystroiwszy twarze w barwy wojenne gnali na szybkich motocyklach, chcąc wziąć wreszcie odwet na białych. Do diabła z całym tym gównem, z niedolą i skradającymi się chorobami. Dzisiejszej nocy nie byłem już ścierwojadem ani hieną cmentarną. Stałem się znowu człowiekiem. McKendrick grał na saksofonie, jakby zamierzał wydmuchnąć z siebie duszę, ja zaś waliłem w klawisze, a nasze piosenki były coraz bardziej natchnione, do czego przysłużyła się whisky mojego gospodarza.
Wreszcie skończyliśmy z tym i włączyliśmy magnetowid Billa, aby obejrzeć jego stare filmy. Do łez rozśmieszyli nas ci wspaniali, twardzi chłopcy z "Miami Vice", którzy tu nie przeżyliby nawet trzech dni, ubawił nas też kontrast między tą nędzną dziurą, gdzie przebywaliśmy, a sterylną, wysoko stechnicyzowaną przyszłością z "Wojen gwiezdnych".
Potem byliśmy już tak pijani i zmęczeni, że usnęliśmy na podłodze. Ostatnie co usłyszałem, to wymamrotane przez Billa słowa: "Ale mieliśmy dziś wspaniały dzień". Zresztą nie jestem pewien, który z nas dwóch to powiedział. W następnej chwili powieki opadły mi na oczy i przyśniło mi się coś zwariowanego. Najpierw chciał mnie pożreć jakiś pies czarno - białej maści, potem paliłem fajkę pokoju z wodzem Nawahów, ale kiedy podał mi dymiący saksofon, nie mogłem włożyć ustnika do ust, gdyż byłem już Darthem Vaderem i nosiłem czarną maskę.
Następnego dnia zbudziłem się jak zwykle o piątej. Świt sączył się już przez okna, a ja poczułem się nędznie. Szary brzask, tylko nieznacznie rozjaśniający pokój, pogłębił jeszcze bardziej mój nastrój. Cry to możliwe, że ta nędzna buda, ta komórka z miejscem do spania, wydawała mi się wczoraj przytulna, swojska? Musiałem chyba nie być przy zdrowych zmysłach. Znowu opadły mnie strach i niepewność. To cię wykończy, ta nieświadomość, co przyniesie kolejny dzień, kiedy zdajesz sobie jednocześnie sprawę, że nie czeka cię nic dobrego.
W ustach narastał smak surowej żmii. Czułem, że skręca mi się wszystko w żołądku, drętwieją ręce, nogi, wargi. Wstrząsały mną dreszcze. O, do diabła, znowu się zaczyna!
McKendrick podniósł się, pojękując z cicha i przyciskając dłonie do głowy.
- O Boże! - zaskrzeczał. - W mojej głowiepracujechyba cała hala fabryczna!
Spojrzałem na niego z odrazą. Co za idiota! Od samego rana sili się na dowcipy! I to przed taką kreaturą obnażyłem się wczoraj emocjonalnie. Co też mi przyszło do głowy?! Przyglądałem mu się, kiedy podszedł do małej, metalowej szafki, otworzył ją po kilku bezowocnych próbach, po czym wyciągnął z niej butelkę z aspiryną.
Parę szybkich kroków i znalazłem się przy nim. Zajrzałem mu przez ramię. Szafka była pełna lekarstw i narkotyków. Kokaina, crack, H i przynajmniej półtora kilograma wyborowego, różowego pyłu rajskiego.
Poczciwy Bill McKendrick był handlarzem. Dostrzegł moje spojrzenie.
- Trzeba się przystosować. Przeżyć to wielka sztuka. Powiodłem wzrokiem po całym jego skarbcu, po półkach z konserwami.
- Widzę, że prowadzisz intratny interes - zauważyłem. Gniewnie, a zarazem jakby zmieszany, zacisnął usta. Widać było, że obmyśla coś na swoje usprawiedliwienie.
Fala zimna rozprzestrzeniła się we mnie. Wpatrywałem się w szafkę z narkotykami, w rajski pył. Z ogromu nienawiści zacząłem się pocić i dygotać.
McKendrick odwrócił się do mnie, zobaczył jak drżę, dostrzegł mój rozwścieczony, utkwiony w rajski pył, wzrok.
Raptem uśmiechnął się lekko, tak jakby ktoś opowiedział mu kawał, którego puentę już znał.
Skoczył w bok, tam gdzie leżał jego pistolet maszynowy, ale ja byłem szybszy. Moja kula trafiła go w głowę i zabiła na miejscu.
- Co za dureń! - powiedziałem, rozrywając niecierpliwie plastykową torebkę z rajskim pyłem. Kilka krótkich czynności przygotowawczych i oto mogłem sobie wreszcie wstrzyknąć do tych pięknych, błękitnych żył upragniony lek. Momentalnie ogarnęła mnie fala ciepła, zniknął chłód, ustało drżenie. Dłużej nie mógłbym już czekać, głód narkotyczny wykończyłby mnie na amen.
Odrzuciłem strzykawkę. Upadła w kałużę krwi obok głowy McKendricka. Patrzyłem na niego obojętnie. Co za sentymentalny, nierozważny głupiec! Powinien był się domyślić, że jestem narkomanem. Właściwie wszyscy byli teraz tacy. Czy w tym świecie morderców i ruin można było wytrzymać bez narkotyków?
W oczekiwaniu na efekt zastrzyku zdemolowałem fortepian, ten cholerny brzęczący fortepian, który przypominał mi moją młodość. Potem podeptałem jeszcze ten głupawy saksofon. Ostrożnie umieściłem lekarstwa i narkotyki w mocnych schowkach mojego harleya davidsona, śmiejąc się przy tym radośnie. Mając ten towar stawałem się najbogatszym człowiekiem w Arizonie. Trudno było nawet określić wartość tego wszystkiego. Kiedy ujrzałem zawartość szafy, zrozumiałem, że muszę to zdobyć, tu i natychmiast. McKendrick nie oddałby tego dobrowolnie.
McKendrick! Ten żółtodziób! Moje wczorajsze zachowanie zmyliło go. Ale wczoraj byłem normalny. Rajski pył miał dziesięciodniowy cykl działania. Przez trzy dni czujesz się jak Bóg, następnie jesteś przez tydzień swoim normalnym Ja, z pewną tendencją do melancholii, a dziesiątego dnia coś cię nagle napada. Ogarnia cię depresja, wszystko wydaje ci się szare i pozbawione sensu, nienawidzisz siebie i tego cholernego narkotyku, bez którego nie możesz się już obejść. Jeżeli nie zdobędziesz czegoś w ciągu następnych dwóch godzin, dosłownie wariujesz.
No cóż, zdołałem tego uniknąć. Chwała głupiemu, staremu McKendrickowi. Wskoczyłem na harleya i rzuciłetn okiem dokoła. Ranek był przyjemny i świeży. Kolory intensywniejsze niż wczoraj. Z pustyni dochodził wspaniały zapach. Lek zaczął już działać. Moje zmysły trwały w pogotowiu. Wszystkie systemy w porządku. Czułem jak rosnę i potężnieję.
Start. Maszyna ruszyła wspaniale. Go! Wystrzeliłem do przodu. Od razu otoczył mnie agresywny wiatr, ale moja twarz była jak z żelaza. Byłem niezwyciężony. Byłem wszechmocny, wszechwiedzący, byłem pępkiem Ziemi. Byłem Feniksem powstałym z popiołów Chństophera Gettlera. Nieważne, co było wczoraj! Byłem nowym człowiekiem, który potrafi jako jedyny przeżyć na tej pustyni. Dlatego, że kocham ten osobliwy, wspaniały świat i wszystko, co na nim czynię jest dobre i piękne, i słuszne.
Wsunąłem kasetę do odtwarzacza. Heavymetalowe brzmienie wypełniło mi uszy, uniosło w górę. Ech, to się nazywa prawdziwe życie! Mozart, Debussy? Dobre dla kobiet! Tamtej muzyce brak ikry. Nie na dzisiejsze czasy. A to oznacza ekstazę totalnego szczęścia: rajski pył w żyłach, heavy metal, przenikający cię niby prąd wysokiego napięcia i ten pęd na ciężkiej maszynie na spotkanie horyzontu, like a bat out of hell. Wtedy właśnie jesteś ponad wszystkim.
Jestem wolny, chcę tego i jestem! Unoszę się nad tym światem i jestem wolny, słyszycie?
JESTEM WOLNY!
Przełożył Mieczyslaw Dutkiewicz