Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Antologia - Kroki w nieznane 06 - 2010 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Almanach fantastyki
Kroki w nieznane
tom 6
Pod redakcją Mirka Obarskiego
SOLARIS
2010
Strona 2
Kroki w nieznane 2010
„The Things” by Peter Watts 2010.
„The Concrete Jungle” by Charles Stross 2004.
„Bridesicle” by Will McIntosh 2009.
„Eros, Philia, Agape” by Rachel Swirsky 2009.
„The God Engines” by John Scalzi 2009.
„The God Engine” by Ted Kosmatka 2005.
„Vishnu at the Cat Circus” by Ian McDonald 2009.
„Me-gi-do” by Julia Zonis 2008.
„Conditional Love” Felicity Shoulders 2010.
„The Chop Girl” by Ian R. MacLeod 1999.
„The Lifecycle of Software Objects” by Ted Chiang 2010.
Agencja „Solaris”
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A
tel./fax 89 541 31 17
e-mail:
[email protected]
Wydanie I
ISBN 978-83-7590-064-4
__________________________
NSB eBook 2010
Strona 3
Spis treści
MIREK OBARSKI Przedmowa................................................................................................. 4
PETER WATTS Rzeczy ............................................................................................................ 7
CHARLES STROSS Betonowa dżungla ................................................................................. 24
WILL MCINTOSH Mrożona panna młoda ............................................................................. 91
RACHEL SWIRSKY Eros, filia, agape ................................................................................. 107
JOHN SCALZI Boże napędy ................................................................................................. 135
TED KOSMATKA Boża Maszyneria .................................................................................... 195
IAN MCDONALD Wisznu w Kocim Cyrku ......................................................................... 208
JULIA ZONIS Me-gi-do ........................................................................................................ 271
FELICITY SHOULDERS Warunkowana miłość.................................................................. 298
IAN R. MACLEOD Fatalna sztuka ....................................................................................... 317
TED CHIANG Cykl życia oprogramowania ......................................................................... 336
NOTY O AUTORACH .......................................................................................................... 408
PODZIĘKOWANIA .............................................................................................................. 412
Strona 4
Mirek Obarski
PRZEDMOWA
Pisanie kompetentnej science fiction jest dziś zdecydowanie trudniejszym zajęciem dla
autorów, ponieważ ryzyko prorokowania, przynależne temu gatunkowi, znacząco wzrosło.
Konrad Fijałkowski, autor, który zarzucił pisarstwo na rzecz nauki, twierdzi, że fantastyka
naukowa powstaje dziś w nowych warunkach, ponieważ horyzont zmian znacząco się skrócił.
Rozumiem to tak, że ledwo coś sobie wymarzymy, to już się spełnia. Rozpędzona machina
postępu pożera kolejne pomysły fantastów i wypluwa w postaci gotowych produktów,
rozwiązań, technologii, często przekraczając lub falsyfikując to, co umyślili sobie fantaści.
Punktem zwrotnym w tym procesie wydaje się być, zarówno symbolicznie, jak i w
rzeczywistości, lądowanie na Księżycu. Stało się to tuż przed narodzinami almanachu
fantastyki Kroki w nieznane – pierwszy tom redagowany przez Lecha Jęczmyka ukazał się w
roku 1970. Zdobycie Srebrnego Globu, odwieczne marzenie ludzkości, było spełnieniem
fantazji podsycanych przez pokolenia fantastów od Lukiana z Samosaty, przez Cyrano de
Bergeraca, Vernea, Wellsa, Mélièsa, aż do naszego Żuławskiego. Selenonauci zastali jednak
na miejscu sytuację, która dalece odbiegała od rozbuchanych wizji twórców. Nasz satelita
okazał się krańcowo niegościnny, jałowy, nudny i, w sumie, do niczego nieprzydatny.
Księżycowa eskapada sprowadziła nas, paradoksalnie, na ziemię, jak chciał tego J.G. Ballard,
postulując w literaturze fantastycznej powrót z kosmosu. Posypały się potem kolejne
wydarzenia, wynikające z rozwoju techniki wymuszonego chęcią podboju satelity Ziemi.
Mam tu na myśli rozwój technologii materiałowych, komputerowych, łączności i wielu, wielu
innych.
Księżycowy kurz i ekscytacja lądowaniem szybko opadły. Program Apollo potrwał
krócej, niż pierwotnie zakładano. Okazało się, że... dogoniliśmy króliczka, a może to
króliczek dogonił nas. Dziś przecież możemy uruchomić w domu własny mózg elektronowy,
poszperać w planetarnej bazie wiedzy, obejrzeć na żywo marsjańskie pejzaże, czy wręcz
Strona 5
podglądać planety w innych układach słonecznych. W takiej sytuacji trudniej jest chyba nie
tylko pisać, ale i czytać fantastykę naukową.
Science fiction, będąca literaturą pomysłu, straciła przez to wiele ze swojej pierwotnej,
profetycznej siły, stając się wręcz literaturą „faktu”. Musiała naturalnie obsunąć się w
kierunku fiction, kosztem science. Poszukiwania autorów poszły w nowych kierunkach. Do
głosu doszła fantasy, starsza siostra fantastyki naukowej – zauważono tam bowiem ogrom
przestrzeni twórczej. Rozpoczęło się mutowanie i hybrydyzowanie gatunków, przeglądanie
starych pomysłów i zagadnień, filtrowanie ich przez nowe podejścia, weryfikowanie i
ustawianie w innych perspektywach. Czy w takim razie źle się stało, że horyzont zmian się
skrócił? Wręcz przeciwnie. Fantastyka, jako rodzaj literacki, zyskała otrząsnąwszy się nieco z
nauki. Gorzej jest tylko tym, którzy chcą pisać twardą SF – poprzeczka została ustawiona
znacznie wyżej. Rzetelne prorokowanie stało się dyscypliną wyczynową, dla odważnych i dla
wybranych.
Niniejszy tom Kroków w nieznane jest odbiciem tego stanu rzeczy. Czyż nie jest
przykładem poszukiwania nowej perspektywy opowiadanie „Rzeczy” Petera Wattsa?
Kanadyjczyk wziął przetrawione już kilkakrotnie opowiadanie „Who Goes There?” Johna W.
Campbella, Jr., a dokładniej film The Thing, nakręcony na jego podstawie, i pokazał, że w tej
historii jest jeszcze dużo miejsca i wiele do powiedzenia. Podobnie czyni Rachel Swirsky w
„Eros, filos, agape”, które – świadomie, czy nie – jest kobiecą odpowiedzią na
„Dwustuletniego człowieka” Isaaca Asimova. Autorka unika polemiki z idolem kilku pokoleń
miłośników fantastyki. Zastanawia się nad zupełnie innymi problemami i jest w swoim
podejściu bardziej praktyczna i mniej romantyczna, choć prawi o miłości.
Przykładami hybrydyzowania gatunków – zresztą z doskonałym skutkiem – są teksty
Strossa i Scalziego. „Betonowa dżungla”, brawurowy odcinek serii, która autorowi
przysporzyła miana najlepszego obecnie twórcy humorystycznej fantastyki, zawiera w sobie
za jednym zamachem lovecraftiańską „niewypowiedzianie plugawą potworność”, opowieść
szpiegowską i komputerowy slang. Z kolei „Boże napędy” to religijna, bardzo błyskotliwa
science fantasy. Obaj pisarze pokazują się tu w nowej roli, bo w polskich przekładach znani
są z czego innego.
Dwa teksty, „Boża Maszyneria” Teda Kosmatka i „Warunkowana miłość” Felicity
Shoulders, wpisują się w nurt dojrzałej science fiction, kontestującej osiągnięcia nauki, gdzie
wynalazek, wyrafinowane badania, stanowią pretekst do dalszych rozważań. Oboje mają przy
tym unikalny dar pisania wywołującego prawdziwe emocje. Najbardziej klasyczne w tomie
jest opowiadanie „Mrożona panna młoda” Willa McIntosha. Oryginalny pomysł, dobrze
poprowadzona intryga i zaskakujące rozwiązanie – tego należy oczekiwać od dobrej SF.
Czego natomiast oczekiwać od Teda Chianga, najjaśniejszej gwiazdy światowej
fantastyki, także tej naukowej? Oczywiście, że otworzy przed nami nowe horyzonty, zauroczy
Strona 6
i powiedzie w nieznane. I tak się dzieje za sprawą noweli „Cykl życia oprogramowania”,
która z pewnością należy do najważniejszych utworów w jego dorobku; przy czym
przestrzegam przed zbyt prędkim odrzuceniem tego tekstu ze względu na ścisłe
podporządkowanie formy wywodowi. Pisarz, nawiązując do myśli Alana Turinga, proponuje
wizję narodzin i rozwoju sztucznej inteligencji. Odmienną niż ta, do której od lat
przyzwyczaja nas fantastyka. Według Chianga wzrost potencjału i złożoności AI będzie
odbywał się w procesie powolnej socjalizacji i akumulacji wiedzy. Odważna to polemika, bo
staje autor na udeptanym polu ze Stanisławem Lemem, i jego wyśmienitym Golemem XIV, z
Vernorem Vinge’em, głoszącym nadejście technologicznej osobliwości w roku 2045, czy
wreszcie Jamesem Cameronem i jego Terminatorem.
„Wisznu w Kocim Cyrku”, rozgrywa się w universum, znanym nam z nostalgicznej
„Małej bogini”, prezentowanej w 5. tomie Kroków w nieznane (2009). Tym razem Ian
McDonald serwuje fantastyczną jazdę bez trzymanki, pokazując przyszłość jako
nieprzewidywalny, nieludzki i szalony patchwork.
Z szaleństwem, któremu do twarzy literaturze rosyjskiej, obcujemy w „Me-gi-do” Julii
Zonis. W docenionym przez Borysa Strugackiego opowiadaniu mamy m.in. wojnę z
zastępami demonów, bombardowanie niewiniątkami i święconą wodą.
Fascynujące spotkanie dwóch emanacji przeznaczenia, fatum i fortuny, to temat
najbardziej wysmakowanego tekstu w tym tomie. „Feralna sztuka” Iana MacLeoda,
uznawanego, całkowicie zasłużenie, za jednego z największych stylistów współczesnej
fantastyki, to przykład twórczości wymykającej się gatunkowemu zarachowaniu. Mogą ją
czytać z powodzeniem także ci, którzy nie lubią fantastyki – zagadka przeznaczenia kusi
każdego.
Fajnie, że polecieliśmy na Księżyc. A jeszcze lepiej, że z niego wróciliśmy.
Strona 7
Peter Watts
RZECZY
Jestem Blair. Uciekam, podczas gdy świat wkracza frontowymi drzwiami.
Jestem Copper. Wstaję z martwych.
Jestem Childs. Pilnuję głównego wejścia.
Nazwiska nie są istotne. Są tylko nazwami miejsc pobytu, cała biomasa jest wymienna.
Liczy się to, że tylko oni mi pozostali. Całą resztę spalił świat.
Widzę siebie, jak w ciele Blaira brnę przez zamieć. MacReady powiedział mi, żebym
spalił Blaira, jeśli wróci samotnie, ale MacReady wciąż myśli, że jestem jednym z nich. Nie
jestem, jestem wśród nich i stoję przy drzwiach. Jestem Childs i wpuszczam siebie do środka.
Dokonuję krótkiego zespolenia przez wyciągające się z twarzy i szybko się splatające macki;
teraz jestem Blair Childs i wymieniam wieści ze świata.
Świat mnie odnalazł. Odkrył moją norę pod komórką na narzędzia i na poły ukończoną
szalupę ratunkową skonstruowaną z części wywleczonych ze środków zdechłych
helikopterów. Świat jest zajęty pozbawianiem mnie sposobów ucieczki. Potem przyjdzie po
mnie.
Została tylko jedna opcja. Podzielenie. Jako Blair przekazuję ten plan Copperowi i
pożeram gnijącą biomasę zwaną kiedyś Clarke; wszystkie te wyzwania w tak krótkim czasie
niebezpiecznie uszczupliły moje rezerwy. Jako Childs pochłonąłem już to, co zostało z
Fuchsa i wzmocniłem się przed kolejną fazą. Zarzucam na plecy miotacz ognia i wychodzę na
zewnątrz, w długą arktyczną noc.
Pójdę w zamieć, żeby nigdy nie wrócić.
***
Przed katastrofą było mnie znacznie więcej. Byłem badaczem, ambasadorem,
Strona 8
misjonarzem. Rozprzestrzeniałem się w kosmosie, natykałem na niezliczone światy i
dokonywałem zespolenia: odpowiedni przeistaczali nieodpowiednich i cały świat inicjował
się w radosnych, nieskończenie mnogich rozrostach. Byłem żołnierzem toczącym wojnę z
samą entropią. Byłem dłonią, poprzez którą Stworzone udoskonalało same siebie.
Miałem wiele mądrości. Tyle doświadczenia. Teraz nie mogę sobie przypomnieć
wszystkiego, co wiedziałem. Pamiętam jedynie, że kiedyś to wiedziałem.
Pamiętam jednak katastrofę. Zabiła większość sadzonek, ale jedna wypełzła z rumowiska:
kilka trylionów komórek, dusza zbyt słaba, żeby nad nimi zapanować. Buntownicza biomasa
wyroiła się na zewnątrz mimo moich najbardziej rozpaczliwych wysiłków utrzymania się w
całości; ogarnięte paniką małe skrzepy mięsa instynktownie wypuszczały rozmaite
spamiętane macki i uciekały przez płonący lód. Gdy odzyskałem kontrolę nad tym, co
zostało, płomienie przygasły i zaczął narastać chłód. Zdołałem jedynie wyhodować tyle
antyzamrażacza, żeby uchronić komórki od rozerwania, nim pochłonął mnie lód.
Pamiętam też moje ponowne przebudzenie: tępe drgnienia poczucia realnego czasu,
pierwsze iskry świadomości, powoli rozkwitające ciepło wrażeń, gdy po długim śnie dusza
wracała do ciała. Pamiętam, że otoczyły mnie dwunogie rzeczy, pamiętam dziwnie
skrzekliwe, wydawane przez nie dźwięki i osobliwą jednolitość ich cielesnych kształtów.
Wyglądały na tak kiepsko przystosowane do środowiska! Miały tak nieefektywną morfologię.
Nawet ogarnięty niemocą mogłem dostrzec wiele rzeczy, które należałoby usprawnić.
Sięgnąłem więc na zewnątrz. Spróbowałem zespolenia. Poczułem smak świata...
... a świat mnie zaatakował. Zaatakował mnie.
Pozostawiłem za sobą ruiny. Po drugiej stronie gór – tu nazywają to Obozem Norweskim
– i nigdy bym nie zdołał pokonać tej odległości w skórze dwunoga. Na szczęście był jeszcze
inny kształt, jaki mogłem przybrać, mniejszy od dwunoga, ale lepiej przystosowany do
miejscowego klimatu. Ukryłem się w nim, podczas gdy pozostała część mnie odpierała atak.
Uciekłem w noc na czterech nogach pozwalając, by moją ucieczkę skryły rozniecone i bijące
coraz wyżej płomienie.
Nie zatrzymałem się, dopóki nie dotarłem tutaj. Przechodziłem pomiędzy nowymi
odrostami w skórze czworonoga, a ponieważ nie widziały jak przybieram inny kształt, nie
atakowały.
A gdy je kolejno asymilowałem – gdy moja biomasa zmieniała się i przyjmowała kształty
nieznane oczom miejscowych – zespalałem się w samotności i dowiadywałem, że ten świat
nie lubi tego, czego nie zna.
***
Jestem samotny w zamieci. Czyham na dnie jakiegoś obcego, mrocznego morza. Śnieg
dmie poziomymi pasmami; uwięziony w rozpadlinach i na występach tworzy maleńkie,
Strona 9
oślepiające wiry. Ale nie jestem jeszcze dostatecznie daleko, jeszcze nie. Oglądając się za
siebie widzę przycupnięte w mroku elementy obozu, zbiór prostopadłościennych brył światła
i cienia, maleńkie bąble ciepła wśród wyjącej otchłani.
Patrzę, jak pogrążają się w ciemnościach. Unicestwiłem generator. Teraz nie ma tam
światła oprócz lamp wzdłuż lin kierunkowych: to iskierki przyćmionych niebieskich
gwiazdek bujających się na wietrze; konstelacja, która w nadzwyczajnych sytuacjach ma
sprowadzać zagubioną biomasę z powrotem do domu.
Ja nie wracam do domu. Nie jestem aż tak zagubiony. Zanurzam się w mrok, aż znikają
nawet gwiazdy. Wiatr niesie ku mnie gniewne okrzyki przestraszonych rzeczy.
Gdzieś za mną moja rozczłonkowana i odłączona biomasa przybiera większe,
potężniejsze formy do ostatecznej konfrontacji. Mógłbym połączyć się w jedność: przełożyć
zjednoczenie nad podział, wchłonąć wszystko i doznać poczucia całości. Mógłbym dodać
swoją siłę do niedalekiej konfrontacji. Wybrałem jednak inną drogę. Zachowuję rezerwy
Childsa na przyszłość. Teraźniejszość nie niesie z sobą niczego, prócz unicestwienia.
O przeszłości lepiej nie myśleć.
W lodzie spędziłem już bardzo wiele czasu. Nie wiedziałem ile, dopóki świat nie zebrał
razem śladów i wskazówek, nie odcyfrował notatek, nie odtworzył taśm z obozu norweskiego
i nie znalazł miejsca katastrofy. Byłem Palmerem i nie budząc podejrzeń udałem się na
przejażdżkę.
Pozwoliłem sobie nawet na maleńką porcję nadziei.
Nie był to już jednak statek. Nie był nawet wrakiem. Był skamieliną wbitą w dno wielkiej
jamy powstałej w wyniku eksplozji w lodowcu. Dwadzieścia powłok mogło stanąć jedna na
drugiej i z trudem dosięgnąć krawędzi krateru. Skala czasu przygniotła mnie niczym ciężar
całego świata: jak wiele musiało go upłynąć, żeby nagromadził się cały ten lód? Ileż eonów
wszechświat reprodukował się beze mnie.
Podczas tego całego czasu, może przez miliony lat, nie nadszedł ratunek. Nigdy się nie
odnalazłem. Zastanawiałem się, co to znaczy. Zastanawiałem się, czy jeszcze istnieję
gdziekolwiek poza tym miejscem?
Wróciwszy do obozu zatrę ślad. Wydam ostatnią bitwę, dam im potwora, którego
zniszczą. Niech wygrają. Niech przestaną szukać.
Tu, w zamieci, wrócę do lodu. Ostatecznie nawet za bardzo się nie oddalałem, byłem
żywy zaledwie kilka dni po nieskończonych wiekach nieistnienia. Ale w tym czasie
nauczyłem się dostatecznie wiele. Badając wrak dowiedziałem się, że nie będzie żadnych
napraw. Badając lód dowiedziałem się, że na ratunek nie mam co czekać. Badając świat
dowiedziałem się, że nie będzie pojednania. Jedyną nadzieję ucieczki niesie przyszłość.
Muszę przetrwać tę wrogą, pokręconą i zboczoną biomasę, muszę pozwolić czasowi i
kosmosowi zmienić zasady gry. Może obudzę się w innym świecie. Miną eony, zanim ujrzę
kolejny świt.
Strona 10
***
Ten świat nauczył mnie jednego: adaptacja jest prowokacją. Adaptacja jest zachętą do
gwałtu i przemocy.
To prawie odrażające, obsceniczne uczucie – obraza wobec samego Stworzonego –
zostać uwięzionym w tej powłoce. Jest tak źle przystosowana do kaprysów i zmienności
otoczenia, że trzeba ją owijać w liczne warstwy izolacji, żeby tylko mogła utrzymać ciepło.
Mógłbym ją zoptymalizować na tysiące sposobów: krótsze członki, lepsza izolacja cieplna i
lepszy stosunek powierzchni do objętości. Wszystkie te kształty tkwią wciąż we mnie, nie
ośmielę się użyć żadnego z nich nawet do odparcia ataku zimna. Nie śmiem; w tym miejscu
mogę się jedynie ukrywać.
Jakiż świat wyrzeka się zespolenia?
To najbardziej proste i nieodparte przeczucie, jakie może mieć biomasa. Im bardziej się
zmieniasz, tym bardziej możesz się adaptować. Adaptacja to przystosowanie, adaptacja to
przetrwanie. Sięga głębiej niż inteligencja, głębiej niż tkanki, dzieje się na poziomie komórek
i jest aksjomatyczna. Co więcej, daje przyjemność. Zespalanie jest żywym, intensywnym
doświadczaniem zmysłowej rozkoszy z ulepszania kosmosu.
A jednak nawet przyodziany w te źle przystosowane powłoki tutejszy świat nie chce się
zmienić.
Początkowo myślałem, że po prostu chodzi o głód, że te rozległe lodowate pustkowia nie
dają dostatecznej ilości energii do zwykłej zmiany kształtu. Albo że trafiłem do jakiegoś
laboratorium ulokowanego w nietypowym, porzuconym wśród lodów miejscu, gdzie bada się
zdolności do przetrwania tych ułomnych kształtów w ekstremalnie nieprzyjaznych
warunkach. Po dokonaniu autopsji przyszło mi na myśl, że ten świat po prostu zapomniał, jak
się zmieniać: utracił zdolność docierania do tkanek tak, żeby dusza mogła je kształtować
inaczej, a czas, stres i chroniczny głód sprawiły, iż nawet zapomniał, że można to robić.
Pozostaje jednak zbyt wiele tajemnic i sprzeczności. Po co przyjmować akurat te kształty,
tak kiepsko przystosowane do przetrwania w tym środowisku? Jeżeli dusza zostaje odcięta od
ciała, co trzyma je razem?
I czemu te powłoki były tak puste, gdy w nie wnikałem?
Przebijając się przez różne odrosty w kosmosie przywykłem do znajdowania inteligencji
wszędzie. W bezmyślnej biomasie tego świata nie było jednak nic, czego mógłbym się imać:
same tylko obwody przenoszące rozkazy i polecenia z wejść i na wyjścia. Zespalałem się, gdy
tego mi nie ofiarowywano; przybierane przeze mnie powłoki walczyły i poddawały się, moje
włókna infiltrowały wilgotną elektryczność wszystkich systemów organicznych. Patrzyłem
oczami, które nie było całkowicie moje, wysyłałem impulsy nerwom mięśni wciąż
zbudowanych z obcych protein. Przywdziewałem te powłoki jak nosiłem niezliczone inne,
Strona 11
przejmowałem kontrolę i pozostawiałem obcym komórkom asymilację w ich własnym
tempie.
Tu jednak mogłem tylko nosić ciała. Nie znajdowałem żadnych wspomnień do
przyswojenia, żadnych doświadczeń i żadnego zrozumienia. Przetrwanie zależy od
możliwości wtopienia się w tło, ale upodobnienie się do tego świata po prostu nie
wystarczyło. Musiałem dostosować doń swoje działania – i pierwszy raz za mojej pamięci nie
wiedziałem jak.
Bardziej przerażające było to, że asymilowane przeze mnie powłoki poruszały się same z
siebie. Toczyły rozmowy i robiły to, co miały do zrobienia. Nie mogłem tego pojąć. Z każdą
mijającą chwilą przenikałem głębiej w członki i wnętrzności oryginalnego posiadacza,
spodziewając się oporu. I nie mogłem znaleźć żadnej sieci oprócz mojej.
***
Oczywiście mogło być znacznie gorzej. Mogłem stracić to wszystko, mogłem zostać
zredukowany do niewielu komórek niemających niczego prócz instynktu i swojej
plastyczności, która by je prowadziła. W końcu bym się odtworzył, odzyskałbym rozum,
zespolił się i odbudował intelekt rozległy jak świat, byłbym jednak sierotą, istotą porażoną
amnezją, bez świadomości, kim jestem. Tego przynajmniej mi oszczędzono; wyszedłem z
katastrofy z nietkniętą tożsamością, z matrycami tysiąca światów wciąż tkwiącymi w moim
ciele. Zachowałem nie tylko prymitywną chęć przetrwania, ale również przekonanie, że
przetrwanie ma jakiś cel. Wciąż mogę odczuwać radość, jeśli znajdę odpowiedni pretekst.
A jednak było w tym coś znacznie większego.
Mądrość tak wielu światów – stracona. Wszystko, co zostało, to zamglone abstrakcje,
niejasne wspomnienia teorematów i filozofii zbyt obszernych, by pomieściły się w tak
zubożonej sieci. Mogę asymilować wszystkie biomasy tego miejsca, przebudować duszę i
ciało do wartości miliony razy pojemniejszych od tych, które tu się rozbiły, ale dopóki jestem
uwięziony na dnie tej studni i pozbawiony łączności z większą, pozostałą częścią mojej jaźni,
nigdy tej wiedzy nie odtworzę.
Jestem tak mizernym fragmentem tego, czym byłem... Każda utracona komórka zabiera
ze sobą część mojego intelektu, a tak niewiele ich odtworzyłem. Kiedyś potrafiłem myśleć,
teraz po prostu reaguję. Ile z tego bym uniknął, gdybym zdołał uratować nieco większą część
mojej biomasy? Ilu opcji i możliwości nie dostrzegam, ponieważ moja dusza nie jest po
prostu dostatecznie wielka, by je w sobie pomieścić?
***
Świat mówi do siebie w taki sam sposób, jak czynię to ja, gdy moje komunikaty są na tyle
Strona 12
proste, żeby je przekazywać bez połączenia somatycznego. Nawet jako czworonóg mogłem
wyróżniać podstawowe sygnatury morfemów – ten odrostek był Windows, ten był Bennings, a
w latającej machinie po nieznane mi części odleciały Copper i MacReady. Zdumiewało mnie
to, że owe części i kawałki pozostawały oddzielone od siebie wzajemnie, utrzymywały tak
długo ten sam kształt i że nadawanie nazw poszczególnym wielokrotnościom biomasy służy
jakiemuś konkretnemu celowi i jest z tego pożytek.
Później ukrywałem się w samych dwunogach i cokolwiek tam czyhało w tych
nawiedzonych powłokach, zaczęło mówić do mnie. Mówiło, że dwunogi nazywają się
czasami chłopakami, albo ludźmi, albo dupkami. Mówiło, że MacReady niekiedy bywał
nazywany Mac. Mówiło, że ten zbiór struktur jest obozem.
Mówiło, że się boję, ale może to mówiłem ja sam.
Empatia jest oczywiście nieunikniona. Nie da się podrabiać iskier i chemikaliów
motywujących ciało, jednocześnie do pewnego stopnia ich nie odczuwając. Ale tu było
inaczej. Te przebłyski intuicji migały we mnie, ale w jakiś sposób pozostawały poza
zasięgiem. Moje powłoki wędrowały wśród sal i tajemniczych symboli na każdej
powierzchni. Zasobnik na pranie, Witaj w Sali Klubowej, Tą stroną do góry – co było prawie
sensowne. Okrągły artefakt wiszący na ścianie był zegarem i służył do pomiaru upływającego
czasu. Oczy świata przeskakiwały tu i tam, a ja zbierałem części nomenklatury z tego – z jego
– umysłu.
Podążałem jednak tylko za światłem reflektora. Widziałem, co oświetlał, sam nie
potrafiłem go jednak skierować w żadną stronę. Słyszałem, ale mogłem tylko podsłuchiwać,
nigdy nie mogłem o nic zapytać.
Gdyby choć jeden z tych pęków światła zatrzymał się i zajął własną ewolucją i
trajektorią, która go tu przywiodła. Gdybym tylko wiedział, jakże inaczej mogło się wszystko
skończyć. Zamiast tego jednak spoczął na zupełnie nowym słowie:
Autopsja.
W obozie norweskim MacReady i Copper znaleźli część mnie: pozostałość odrostu,
spaloną na trasie mojej ucieczki. Przywieźli ją – osmaloną, poskręcaną i zamarzniętą w
połowie transformacji. Nie mieli chyba pojęcia, czym była.
Byłem wtedy Palmerem, Norrisem i psem. Zebrałem się wokół z innymi biomasami i
patrzyłem, jak Copper mnie rozpruwa i wyciąga moje wnętrzności. Patrzyłem, jak wyciąga
coś zza moich oczu: swoisty narząd.
Był zdeformowany i niekompletny, ale jego najbardziej istotne cechy można było z
grubsza zrozumieć. Wyglądał jak wielka, pomarszczona narośl, jak wynik niekontrolowanego
rozrostu grupy komórek, w których proces określający życie odwrócił się przeciwko niemu.
Był osobliwie unaczyniony, musiał pochłaniać znacznie więcej tlenu i substancji odżywczych
niż wynikałoby to z jego masy. Nie bardzo mogłem pojąć, jak coś takiego w ogóle mogło
istnieć, jak ów narząd mógł osiągnąć takie rozmiary nie zostając pozbawionym możliwości
Strona 13
rozwoju przez bardziej efektywne struktury.
Nie umiałem też sobie wyobrazić, co robił. Wtedy jednak zaczynałem już patrzeć oczami
tych odrostków, tych dwunogich struktur, które moje własne komórki tak dokładnie i
bezmyślnie skopiowały, gdy mnie przekształcały do życia w tym świecie.
Nieprzyzwyczajony do inwentaryzacji – po co był mi potrzebny katalog części ciała,
które po najbardziej nikłym bodźcu mogły się przekształcić w inne rzeczy – po raz pierwszy
naprawdę zobaczyłem nabrzmiałą strukturę na szczycie każdego ciała. Była znacznie
większa, niż powinna – koścista półsfera z milionem krętych powierzchni stykowych, które
mogły się zmieścić w wolnej przestrzeni. Każdy odrost miał jedną. Każdy fragment biomasy
zawierał jeden z tych pofałdowanych skrawków ciała.
Zdałem sobie też sprawę z czegoś innego: oczy i uszy mojej martwej powłoki karmiły tę
rzecz, zanim Copper wyjął ją na zewnątrz. Solidna wiązka tkanek ciągnęła się wzdłuż
pionowej osi powłoki, ukryta w szkielecie wewnętrznym, wprost do tej mrocznej, lepkiej
pustki, gdzie spoczywała owa narośl. Ta niekształtna struktura siecią przewodów oplatała całą
powłokę, jak swoisty cielesny interfejs, ale znacznie za obszerny. To było prawie tak, jakby...
Nie.
Tak to działało. Dzięki temu te puste powłoki mogły się poruszać same z siebie i dlatego
nie znajdowałem innej sieci, z którą mógłbym się zespolić. To było to: nierozdzielone w
całym ciele, ale zamknięte samo w sobie, mroczne, ujednolicone i zamknięte. Znalazłem
ducha w tych machinach.
Zrobiło mi się niedobrze.
Dzieliłem ciało z myślącym nowotworem.
***
Niekiedy nie wystarczy nawet ukrycie się.
Pamiętam, jak zalegałem na podłodze psiarni, niczym chimera rozprzestrzeniona w setce
warstw, zespalająca się z gromadą psów. Po podłodze wiły się szkarłatne macki. Z moich
boków wyrastały na poły wykształcone kopie, kształty psów i rzeczy, jakich ten świat jeszcze
nie oglądał, przypadkowe stwory zapamiętane ledwie fragmentarycznie.
Pamiętam Childsa, zanim stałem się Childsem spalającym mnie żywcem. Pamiętam
ukrywanie się w Palmerze; byłem przerażony, że te płomienie mogą się zwrócić przeciwko
reszcie tego, czym się stałem, że ten świat nauczył się strzelać, a dopiero potem myśleć.
Pamiętam, że widziałem siebie brnącego chwiejnie, instynktownie przez śnieg w odzieniu
Benningsa. Do jego dłoni niczym pasożyty przylgnęły węźlaste, nieokreślone kawałki mięsa,
bardziej na zewnątrz niż wewnątrz; kilka fragmentów, które przetrwały masakrę,
pokaleczonych, bezmyślnych, chwytających co się dało i przedzierających się przez osłonę.
Wokół niego w mroku nocy kręcili się ludzie: czerwone światła w rękach, niebieskie na
Strona 14
plecach, mieli piękne, dwubarwne twarze. Pamiętam Benningsa ogarniętego płomieniami i
wyjącego pod kopułą nieba jak zwierzę.
Pamiętam Norrisa, zdradzonego przez jego własne, idealnie skopiowane, wadliwe serce.
Palmera, umierającego, by mogła przetrwać reszta mnie. Windowsa, wciąż człowieka,
zapobiegawczo płonącego.
Nazwy nie mają znaczenia, w przeciwieństwie do biomasy, straconej w tak wielkich
ilościach. Tyle doświadczenia, tyle mądrości unicestwionej przez ten świat myślących narośli.
Po co mnie wykopano? Po co mnie wydobyto z lodu i przeniesiono przez te pustkowia i
przywrócono życiu, skoro zaatakowano mnie natychmiast po tym, jak się ocknąłem?
Jeżeli ich celem było niszczenie, czemu mnie nie zabili od razu?
***
Te dusze w otulinie. Te narośle. Ukrywające się w kościanych puszkach i zapatrzone w
siebie.
Wiedziałem, że nie zdołają się bez końca bronić. Ten wybryk anatomii opóźniał tylko
zespolenie, ale go nie uniemożliwiał. Z każdą chwilą nieznacznie się rozrastałem. Czułem, jak
się owijam wokół motoru Palmera, i posuwam coraz dalej w milionach drobniutkich
strumyczków. Widzę, jak wsączam się do tej ciemnej masy za oczami Blaira.
Oczywiście to wyobraźnia. Jak do tej pory to sprawa nieuświadomionych i niemożliwych
do opanowania mikroodruchów. A jednak część mojej jaźni chciała zatrzymać ten proces,
dopóki jeszcze był czas. Przywykłem do przyłączania dusz, a nie do dzielenia z nimi miejsca.
To współistnienie w tej samej przestrzeni było czymś bezprecedensowym. Asymilowałem
tysiące światów silniejszych od tego, żaden jednak nie był tak dziwaczny. Co się stanie, gdy
natknę się na iskrę tej narośli? Kto kogo zasymiluje?
Byłem już trzema ludźmi. Świat był coraz bardziej czujny, ale jeszcze tego nie zauważył.
Nawet narośle w zajętych przeze mnie powłokach nie zorientowały się, jak jestem blisko.
Mogłem być za to tylko wdzięczny, stworzone trzymało się swoich starych zasad, niezależnie
od kształtu, jaki przybierałem.
Nie ma znaczenia, czy dusza rozprzestrzenia się przez powłoki, czy ropieje w
groteskowej izolacji: sprawa wciąż opiera się na elektryczności. Wspomnienia ludzi
potrzebują czasu, żeby zastygnąć i przedostać się przez to, czym strażnicy wejść filtrują szum
od sygnałów – odpowiednia porcja zaburzeń statycznych, jakkolwiek przypadkowych,
oczyszcza te skrytki, zanim ich zawartość będzie mogła zostać trwale zachowana.
Oczyszczenie jest w końcu dostateczne, żeby te narośle po prostu pozapominały o tym, że
niekiedy ich nogami i rękami poruszało coś innego.
Początkowo przejmowałem kontrolę tylko wtedy, gdy powłoki zamykały powieki, a ich
reflektory błyskały bezładnie po nierealnych wyobrażeniach i wzorach, które przepływały
Strona 15
bezsensownie po biomasie niezdolne do przyjęcia jednego kształtu. (Jeden powiedział mi, że
to Sny, a potem dodał: Koszmary). Podczas tych tajemniczych okresów uśpienia, gdy ludzie
leżeli bez ruchu i izolowani, bezpiecznie mogłem wyjść na zewnątrz.
Wkrótce jednak sny się urwały. Wszystkie oczy pozostawały otwarte przez cały czas,
ustawione na cienie, albo jedne na drugie. Przedtem rozproszone po obozie odrostki zaczęły
się gromadzić i zrezygnowały z zajmowania się swoimi pojedynczymi sprawami na rzecz
przebywania razem. Początkowo pomyślałem, że mogą znajdować wspólny grunt w
pospolitym strachu. Miałem nawet nadzieję, że zdołają się wtedy otrząsnąć z tajemniczego
skostnienia i zespolić.
Ale nie. Oni po prostu przestali ufać wszystkiemu, czego nie mogli zobaczyć.
Po prostu zwrócili się jedni przeciwko drugim.
***
Najodleglejsze elementy zaczynają mi drętwieć; w miarę jak zewnętrzne, najbardziej
odległe części mojej duszy poddają się chłodowi, moje myśli płyną coraz wolniej. Waga
miotacza ognia zaczyna ciążyć, napierać na jego uprząż i wytrącać mnie nieco z równowagi.
Nie byłem Childsem od bardzo dawna, niemal połowa jego ciała pozostaje niezasymilowana.
Mam godzinę albo dwie, zanim zacznę w lodzie wytapiać swój grób. Do tego czasu muszę
zająć i opanować dostateczną liczbę komórek, by uchronić tę powłokę przez zesztywnieniem i
krystalizacją. Skupiam się na produkcji antyzamrażacza.
Tu jest prawie spokojnie. Nie było tak wiele do zajęcia, więc procedura nie trwała długo.
Ukrycie w tych powłokach daje odpowiednią koncentrację i pod tymi wszystkimi czujnymi
spojrzeniami miałem szczęście, jeżeli zespolenie trwało dostatecznie długo, żeby wymienić
wspomnienia: połączenie elementów mojej duszy było najważniejsze. Teraz jednak nie mam
już niczego do zrobienia, poza przygotowaniem do odejścia w niebyt. Moich myśli nie
zajmuje nic oprócz tych lekcji, których jeszcze nie opanowałem.
Na przykład test krwi MacReady’ego. Jego detektor istot, który miał wykrywać
odmieńców udających ludzi. Nie działał dostatecznie dobrze, jak myślał ten świat, ale fakt, iż
w ogóle działał, przeczy najbardziej podstawowym prawom biologii. To samo jądro zagadki i
odpowiedź na wszystkie inne tajemnice. Mógłbym pojąć to i zrozumieć, gdybym był
odrobinę większy. Mógłbym zrozumieć świat, gdyby tak uparcie nie próbował mnie zabić.
Test MacReady’ego.
Albo jest niemożliwy, albo myliłem się we wszystkim.
***
Oni nie zmieniali kształtu. Nie zespalali się. Ich strach i wzajemna nieufność rosły, ale nie
Strona 16
łączyli dusz; nieprzyjaciół szukaliby poza samymi sobą.
Dałem im więc coś, co mogli znaleźć.
Zostawiłem fałszywe ślady w prymitywnym obozowym komputerze: prościutkie ikony i
animacje, fałszywe liczby i projekcje podszyte niewielką ilością prawdy, tak żeby przekonać
świat o ich wiarygodności. Nie liczyło się to, że maszyna była zbyt prymitywna do takich
obliczeń, ani to, że w bazie nie było odpowiednich danych do przetworzenia. Blair był jedyną
biomasą, która mogła się w tym zorientować, a on należał już do mnie.
Zostawiłem fałszywe ślady, unicestwiłem prawdziwe, a potem – jako wymówkę –
pozwoliłem Blairowi popaść w amok. Nie sprzeciwiałem się, gdy wykradł się w mrok i
podczas snu innych zniszczył wszystkie pojazdy; pociągałem tylko bardzo delikatnie za
sznurki, żeby mieć pewność, że zostawi nietknięte niektóre istotne komponenty. Pozwoliłem
mu szaleć w pomieszczeniu radiowym i patrzyłem oczami jego i innych jak się miotał i
niszczył radiostację. Słyszałem, jak bełkotał o tym, że świat jest w niebezpieczeństwie, że
trzeba wszystko powstrzymać i wyrażał przekonanie, że większość z was nie wie, co tu się
dzieje, ja jednak cholernie dobrze wiem o tym, iż niektórzy z was wiedzą...
Mówił dokładnie to, co myślał. Widziałem to w tych jego reflektorach. Najlepsze
podróbki są tymi, których nie potrafisz odróżnić od prawdziwych.
Gdy dokonał już koniecznych uszkodzeń, pozwoliłem Blairowi ulec napaści
MacReady’ego. Jako Norris podsunąłem pomysł, żeby zamknąć Blaira w narzędziowni. Jako
Palmer zakratowałem okna i pomogłem mu w postawieniu mizernych fortyfikacji, które
miały utrzymać mnie w zamknięciu. Patrzyłem jak świat mnie zamykał dla twojego własnego
dobra, Blair i pozostawił mnie samemu sobie. Gdy nikt już nie patrzył, zmieniłem kształt i
wymknąłem się na zewnątrz, zabierając ze sobą potrzebne części uszkodzonej maszynerii.
Miałem je zabrać do mojej nory pod narzędziownią i zbudować moje schronienie. Zgodziłem
się na karmienie więźnia i gdy świat nie patrzył, przychodziłem do siebie ze wszystkim, co
było potrzebne, bym mógł przejść kolejne niezbędne metamorfozy. W ciągu trzech dni
spożyłem trzecią część obozowych zapasów żywności i wciąż grzęznąc w swoich wstępnych
założeniach zdumiewałem się głodowej diecie, która wiązała te odrostki z ich powłokami.
Kolejny szczęśliwy traf: świat był zbyt zajęty, by przejmować się zawartością kuchni.
***
Jest coś w podmuchach wiatru, jakiś szept, który wybija się ponad wycie wichury.
Pozwalam, żeby wyrosły mi uszy, wysuwam z głowy niemal zamarznięte kielichy i poruszam
nimi niczym żywymi antenami, by polepszyć odbiór.
Z lewej: otchłań nieco się rozświetla. Czarne sylwetki wirują na tle delikatnie
rozrzedzonego mroku. Słyszę odgłosy masakry i niszczenia. Słyszę siebie. Nie wiem, jaki
przybrałem kształt i jaki zestaw anatomii emituje te dźwięki. Nosiłem jednak dość wiele
Strona 17
powłok na wystarczająco wielu światach, by poznać ból, gdy go słyszę.
Bitwa nie idzie dobrze. Bitwa idzie zgodnie z planem. Teraz nadszedł czas, by odejść w
sen. Czas, żeby przeczekać wieki.
Ruszam pod wiatr. Idę ku światłu.
Nie należy to do planu. Ale teraz myślę, że znam odpowiedź; znałem ją chyba nawet
zanim udałem się na wygnanie. Niełatwo jest się do tego przyznać. Nawet teraz nie w pełni to
rozumiem. Jak długo tu tkwiłem i w kółko opowiadałem samemu sobie tę historię zostawiając
ślady, podczas gdy moja powłoka stopniowo umierała? Jak długo krążyłem wokół oczywistej,
choć niemożliwej prawdy?
Poruszam się ku nikłemu trzaskowi płomieni i tępemu odgłosowi serii wybuchów,
bardziej wyczuwalnych, niż słyszalnych. Mrok przede mną się rozjaśnia: szarość przechodzi
w żółć, która stopniowo nabiera rudawej barwy. Jedna plama jasności dzieli się na kilka;
widzę samotną, płonącą i wciąż jeszcze jakimś cudem stojącą ścianę. Na wzgórzu dymi
szkielet baraku MacReadyego. Dostrzegam też popękaną, dymiącą półsferę promieniującą
migotliwą bladożółtą poświatą: promień Childsa nazywał to „anteną radiową”.
Cały obóz zniknął. Nie zostało nic prócz ognia i zgliszcz.
Nie przeżyją długo bez schronienia i kryjówki. Nie w tych powłokach.
Niszcząc mnie zniszczyli samych siebie.
***
Sprawy mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej, gdybym nie był Norrisem.
Norris był słabym punktem: biomasą nie tylko źle zaadaptowaną, ale uszkodzoną,
odrostkiem z wyłącznikiem. Świat wiedział o tym od tak dawna, że nawet już o tym nie
myślał. Dopiero, gdy Norris upadł, na powierzchnię umysłu Coppera, gdzie mogłem to
zobaczyć, wypłynął termin choroba serca. Dopiero gdy Copper usiadł okrakiem na piersi
Norrisa i zaczął go uderzać, by przywrócić życiu zrozumiałem, jak to się skończy. Ale wtedy
było już za późno: Norris przestał być Norrisem. Przestał nawet być mną.
Musiałem odegrać tak wiele ról mając tak nikły wybór. Część mnie będąca Copperem
opuściła urządzenia na część, która była Norrisem, tak sumiennym Norrisem, z każdą
komórką tak skrupulatnie zasymilowaną, z doskonale zrekonstruowaną każdą częścią
wadliwego zaworu. Nie wiedziałem. Skąd miałem wiedzieć? Wszystkie zawarte we mnie
kształty, światy i morfologie, które asymilowałem przez eony – używałem ich tylko do tego,
żeby się adaptować, nigdy, by się ukrywać. Ta desperacka mimikra była improwizacją,
ostatnim środkiem obrony wobec świata atakującego wszystko co obce. Moje komórki
odczytywały sygnały i dostrajały się bezmyślnie niczym priony.
Stałem się więc Norrisem, a ten sam się zniszczył.
Pamiętam, jak straciłem samego siebie po katastrofie. Wiem, jak to jest, gdy się czuje
Strona 18
rozpad, gdy tkanki się buntują, gdy desperacko usiłuje się odzyskać kontrolę, gdy sygnał
zakłóca jakiś szum ze źle działającego organu. Wiem, co się czuje przy odłączaniu sieci, gdy
mam świadomość, że moja jaźń z każdą chwilą ubożeje. Wiem, co znaczy stać się niczym.
Legionem.
Mogłem to zobaczyć, będąc Copperem. Nie mam pojęcia, czemu nie widzi tego świat;
jego części w tym czasie od dawna już zwróciły się przeciwko sobie, każdy odrostek żywił
podejrzenia wobec innych. Z pewnością są czujne wobec znamion infekcji. Z pewnością
niektóre z tych biomas zauważyły nieznaczne skurcze i drgania pod powierzchnią Norrisa,
ostatnie próby obrony dzikich tkanek pozostawionych ich własnym sposobom.
Ja jednak byłem jedynym, który widział. Będąc Childsem mogłem tylko stać i patrzeć.
Będąc Copperem mogłem tylko wszystko pogorszyć. Gdybym przejął kontrolę i zmusił
powłokę, by nie opuściła urządzeń, byłbym się zdradził. Odegrałem więc rolę do końca.
Opuściłem elektrody, a pod ich naciskiem pękła pierś Norrisa. Na dany znak wrzasnąłem
przeraźliwie, gdy na elektrodach zamknęły się zęby przyswojone przeze mnie o setki lat
świetlnych stąd. Runąłem w tył z ramionami odgryzionymi w nadgarstkach. Ludzie zaczęli
się miotać, podniecenie przekształciło się w panikę. MacReady podniósł broń i zamkniętą
przestrzeń ogarnęły płomienie. Zawyły ogarnięte żarem mięso i machiny.
Obok mnie zgasła narośl Coppera. Świat i tak nie pozwoliłby jej żyć, nie po tak
oczywistym zakażeniu. Pozwoliłem powłokom udawać martwe na podłodze, podczas gdy na
wyższym poziomie coś, co było mną, rozpadało się, wiło i odtwarzało w miriadach
przypadkowych matryc desperacko szukając czegoś ognioodpornego.
***
Oni niszczyli samych siebie. Oni.
Niesamowite, zbyt szalone słowo, żeby nadać je światu.
Przez rumowisko coś ku mnie pełznie: poszarpany, szlamisty fragment, składający się z
poczerniałego mięsa i na poły przyswojonej kości. Przylgnęły do niego tlące się jeszcze
iskierki jak jasne, poszukujące czegoś oczy; całość nie ma dość sił, by się z nich otrząsnąć. To
zawiera zaledwie połowę masy zamkniętej w powłoce Childsa, spora jej część jest już
zwęglona i martwa.
To, co zostało z Childsa, prawie uśpione, myśli: pierdoleniec, ale to ja jestem nim teraz.
Teraz mogę się tak nastroić.
W ostatecznym akcie zespolenia, masa wysuwa ku mnie nibynóżkę. Czuję swój ból.
Byłem Blairem, byłem Copperem, byłem nawet skrawkiem psa, który przeżył tę pierwszą
ognistą masakrę i utknął wśród ścian bez żywności i sił do regeneracji. Potem pożarłem
niezasymilowane ciała, zjadłem zamiast się z nimi zespolić. Odżywiwszy się i uzupełniwszy
stałem się jednością.
Strona 19
A jednak nie do końca i nie całkiem. Niezbyt dobrze to pamiętam – tyle zostało utracone,
tyle pamięci przepadło – ale myślę, że sieci odzyskane z różnych powłok pozostały lekko
rozsynchronizowane, nawet gdy je połączono w jednym ciele. Przelotnie mignęły mi nawet
zniekształcone wspomnienia psa wybuchające w większej jaźni, żarłocznej, wstrząśniętej i
zdeterminowanej, by zachować indywidualność. Pamiętam gniew i frustrację na świat, które
skaziły mnie do tego stopnia, iż zaledwie mogłem się pozbierać. To jednak nie miało
znaczenia. Byłem teraz czymś większym, niż Blair, Copper i pies. Byłem olbrzymem
mającym do wyboru różne kształty światów, czymś, czemu samotny ostatni człowiek nie
mógł sprostać.
Ale ja nie mogłem sprostać dynamitowi, który miał w ręce.
Teraz jestem czymś niewiele większym od ogarniętego bólem kawałka śmierdzącego,
osmalonego mięsa. Posiadany przeze mnie rozum rozpłynął się w panice. Jestem zbiorem
rozproszonych, oddzielnych myśli, wątpliwości i szczątkowych teorii. Jestem spóźnionymi i
natychmiast zapomnianymi realizacjami.
Jestem jednak też Childsem i gdy wiatr słabnie przypominam sobie rozważania: kto kogo
asymilował? Okrywający mnie śnieg taje, a ja wspominam nieprawdopodobny test, który
mnie obnażył i ujawnił.
Znajdująca się we mnie narośl też go pamięta. Widzę ostatnie błyski skupionego w niej
światła – i ostatecznie, nareszcie kieruje się do wnętrza.
Wskazuje na mnie.
Niewyraźnie widzę, co oświetla. Pasożyt. Monstrum. Zaraza.
Rzecz.
Jakże mało wie. Wie nawet mniej ode mnie.
Wiem dostatecznie wiele, ty skurwielu. Ty pożerający duszę gównojadzie i gwałcicielu.
Nie wiem, co to znaczy. Jest w tych myślach przemoc i wymuszona penetracja ciała, ale
pod nimi kryje się coś jeszcze, czego nie rozumiem. Chcę zapytać – ale wtedy właśnie światło
Childsa przygasa i w końcu gaśnie. I teraz wewnątrz nie ma już nic, oprócz mnie, a na
zewnątrz są tylko lód, ogień i mrok.
Jestem Childs, a zamieć ustaje.
***
W świecie, który nadawał pozbawione większego znaczenia nazwy niezmiennym
kawałkom biomasy tylko jeden naprawdę się liczył: MacReady.
MacReady był tym, kto zawsze dowodził. Sam koncept nadal wydaje mi się absurdalny:
dowodzić. Czyż ten świat nie widzi szaleństwa hierarchii? Jedna kula w ważny organ i
Norweg umiera, na zawsze. Jedno uderzenie w głowę i Blair traci świadomość. Centralizacja
jest słabością, a jednak ten świat nie jest dość ukontentowany, by budować swe biomasy na
Strona 20
tak kruchych wzorcach i wmusza ten sam model w metasystemom. MacReady nakazuje,
pozostali są posłuszni. To system z wbudowanym weń śmiertelnym detonatorem zniszczenia.
A jednak mimo wszystko MacReady dowodzi. Nawet po tym, jak świat odkrył dowód,
który celowo zostawiłem, nawet po tym, jak doszedł do wniosku, że MacReady był jedną z
tych Rzeczy i zamknął go, by zdechł w śnieżnej zamieci, i atakował go ogniem albo toporem,
gdy ten przemocą usiłował wywalczyć sobie drogę do wewnątrz. W jakiś sposób MacReady
zawsze miał pistolet, miotacz ognia, dynamit i wolę zajęcia całego cholernego obozu, gdyby
było trzeba. Clarke był ostatnim, który usiłował go powstrzymać i MacReady przestrzelił mu
narośl.
Detonator zniszczenia.
Ale gdy Norris rozpadł się na kawałki, z których każdy instynktownie popełzł ku
samodzielnemu życiu, MacReady był tym, który zebrał je ponownie razem.
Kiedy mówił o teście, byłem tak pewien siebie. Związał wszystkie biomasy – związał
mnie znacznie bardziej, niż był tego świadom – i gdy mówił, odczułem niemal litość. Zmusił
Windowsa, żeby nas ponacinał i pobrał od każdego odrobinę krwi. Podgrzał kawałek
metalowego przewodu mówiąc o kawałkach dostatecznie małych, żeby się zdradziły,
posiadających instynkt, ale pozbawionych inteligencji i samokontroli. Patrząc na
rozproszonego Norrisa doszedł do wniosku, że krew ludzi nie zareaguje na dodatkowy żar.
Moja, sprowokowana, zerwie więzy.
Oczywiście, że tak pomyślał. Te odrostki zapomniały, że mogą się zmieniać.
Zastanawiałem się, jak świat by zareagował, gdyby każdy kawał zgromadzonej w tym
pomieszczeniu biomasy ujawnił się jako istota zmiennokształtna, gdyby mały eksperyment
MacReadyego przebił fasadę większego i zmusił te przeciwne naturze fragmenty do stawienia
czoła prawdzie. Czy świat by się ocknął z amnezji i ostatecznie przypomniałby sobie, że umie
żyć, oddychać i zmieniać się jak wszystko inne? A może rzecz zaszła już za daleko i
MacReady spaliłby każdy protestujący, zdradzony przez swoją krew odrostek?
Nie mogłem w to uwierzyć, gdy MacReady wetknął rozżarzony drut w krew Windowsa i
nic się nie stało. To jakaś sztuczka, pomyślałem. A potem próbę przeszły krew MacReadyego
i Clarkea.
Krew Coppera nie. Gdy igła się w niej pogrążyła, zawarta w miseczce krew zadrżała.
Nawet gdyby to zauważyli, przypisaliby to drżeniu dłoni MacReady’ego. Myśleli zresztą, że
test i tak ma gównianą wartość. Będąc Childsem powiedziałem nawet to głośno.
Bo przyznanie, że jest inaczej byłoby zbyt zdumiewające i przerażające.
Jako Childs wiedziałem, że jest nadzieja. Krew to nie dusza, mogę kontrolować system
motoryczny, ale asymilacja trochę musi potrwać. Krew Coppera była jeszcze dostatecznie
surowa, i musiałoby minąć jeszcze kilka godzin, żebym musiał obawiać się tego testu.
Childsem byłem jeszcze krócej.
Byłem też Palmerem. Palmerem byłem przez kilka dni. Każda komórka jego biomasy