Antologia - Arcydzieła. Najlepsze opowiadania science-fiction stulecia
Szczegóły |
Tytuł |
Antologia - Arcydzieła. Najlepsze opowiadania science-fiction stulecia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Antologia - Arcydzieła. Najlepsze opowiadania science-fiction stulecia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Antologia - Arcydzieła. Najlepsze opowiadania science-fiction stulecia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Antologia - Arcydzieła. Najlepsze opowiadania science-fiction stulecia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
WSTĘP
ZŁOTY WIEK
Poul Anderson
Robert A. Heinlein
Lloyd Biggle jr
Theodore Sturgeon
Isaac Asimov
Edmond Hamilton
Arthur C. Clarke
James Blish
Ray Bradbury
NOWA FALA
Harlan Ellison
R. A. Lafferty
Robert Silverberg
Frederik Pohl
Brian W. Aldiss
Ursula K. Le Guin
Larry Niven
I
II
III
IV
V
POKOLENIE MEDIÓW
George R. R. Martin
Harry Turtledove
William Gibson & Michael Swanwick
Karen Joy Fowler
C. J. Cherryh
Strona 4
John Crowley
James Patrick Kelly
Terry Bisson
John Kessel
Lisa Goldstein
George Alec Effinger
Strona 5
Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału MASTERPIECES
THE BEST SCIENCE FICTION
OF THE TWENTIETH CENTURY
Copyright © 2001 by Orson Scott Card
and Tekno Books
„Wstęp” © 2001 by Orson Scott Card
Projekt okładki Marek Ciesielczyk
Redakcja Urszula Przasnek
Redakcja techniczna Małgorzata Kozub
Korekta Bronisława Dziedzic-Wesołowska
Łamanie Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7469-176-5
Wydawca
Prószyński i S-ka SA 02-651
Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna
Oddział Polskiej Agencji Prasowej
SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65
Strona 6
WSTĘP
Wybór najlepszych opowiadań science fiction stulecia równa się
wyborowi najlepszych opowiadań science fiction tysiąclecia. Albo
nawet wszech czasów, bo historia science fiction tak naprawdę
zaczyna się grubo po roku 1900, w chwili gdy Hugo Gernsback zaczął
wydawać pierwsze pismo poświęcone „fikcji naukowej”, określonej
jako „naukowe romanse wzorowane na dziełach H. G. Wellsa”.
H. G. Wells czy Juliusz Verne - i cała gromada autorów powieści
przygodowych - pisali teksty, które z dzisiejszej perspektywy
przynależą oczywiście do tradycji science fiction. Jednak oni sami nie
uważali, że tworzą nowy rodzaj literacki. Pisząc opowieści o obcych
gatunkach, nowych wynalazkach i zdumiewających reliktach z
przeszłości, nie sądzili, że ustanawiają odrębną społeczność literacką.
Jednak publikacja „Amazing Stories” Gernsbacka zmieniła sytuację.
Pojawiły się granice - na jakiś czas staną się one murami getta, co
wszakże tylko przysłuży się gatunkowi - w których mieściły się
wyłącznie historie pewnego rodzaju; w ten sposób dokonało się
określenie, czym jest, a czym nie jest fantastyka naukowa. Poza tym
w piśmie znajdował się dział listów od czytelników.
To właśnie oni stworzyli nową społeczność literacką. Entuzjaści
nowego gatunku pisali do Gernsbacka i uważnie czytali listy innych.
Potem pisali bezpośrednio do siebie, a po jakimś czasie zaczęli się
spotykać i rozmawiać, pisać własne opowiadania i udostępniać je
innym. Zaczęli spotykać się w klubach, a potem na konwentach
gromadzących czytelników z odległych regionów - dziś konwenty
Strona 7
World Science Fiction ściągają uczestników posługujących się
najróżniejszymi językami (choć lingua franca - lub, jeśli wolicie,
żargonem tego gatunku pozostaje angielski).
Kiedy czytelnicy stali się fanami, uczestnikami nieustającej
publicznej wymiany zdań społeczności SF, a fani - pisarzami, zaczęli
nadawać zupełnie nowe znaczenie terminom literackim, których
uczono na amerykańskich uniwersytetach, gdzie powstawały i
upadały kolejne teorie krytyczne, mające tylko jeden cel -
udowodnienie, że modernizm to Wielka Sztuka. Oczywiście
akademicy, propagujący Woolf, Lawrence’a, Joyce’a, Eliota, Pounda,
Faulknera, Hemingwaya i ich literackich krewnych i znajomych, w
ogóle nie dostrzegali tego, co się działo za murami getta science
fiction. A kiedy wreszcie musieli to zauważyć - bo ich studenci
nieustannie mówili o książkach w rodzaju „Diuny” czy „Obcego w
obcym kraju” - odkryli, że te książki i pisemka w jarmarcznych
okładkach całkowicie lekceważą ustalone przez nich Zasady Wielkiej
Literatury. Oczywiście zamiast zrewidować nieadekwatne zasady,
uznali po prostu - cóż łatwiejszego? - że literatura science fiction musi
być zła.
Znacie to powiedzenie: dla człowieka z młotkiem wszystko
wygląda jak gwóźdź. Sprawdza się czasami. W wypadku machiny
literatury klasycznej, którą nazywam czule „li-fi”, lepiej brzmi
wariant: dla człowieka, który ma tylko młotek, śruba to
wybrakowany gwóźdź.
Tak więc co parę lat na łamach „Atlantic Monthly”, „Harper’s
Magazine” albo „The New Yorkera” pojawia się elaborat szczegółowo
dowodzący, dlaczego SF jest Złą Twórczością. Czegóż się zresztą
spodziewać po starej arystokracji, jeśli nie obrony wież z kości
słoniowej przed atakiem zbuntowanego motłochu?
W połowie lat czterdziestych zeszłego wieku literatura science
Strona 8
fiction stanowiła najbardziej twórczy, innowacyjny i płodny ze
wszystkich kierunek literacki. Rozrastała się i zmieniała, nieustannie
dokonywała nowych odkryć i lekką ręką przejmowała wszystko, co
mogło się jej przydać z innych kierunków literackich i dyscyplin - nie
tylko nauk ścisłych, nie tylko literatury. Rewolucja za rewolucją,
pokolenie za pokoleniem w obrębie SF postępowało zróżnicowanie;
wrzenie było tu większe niż gdziekolwiek.
Ja sam zjawiłem się na tym przyjęciu stosunkowo późno. W roku
moich urodzin (1951), fundamenty już okrzepły. John W. Campbell
dał science fiction mocniejsze naukowe podstawy (choć tradycja
opowiastek typu „zabili go i uciekł” bynajmniej nie zanikła), a
Robert Heinlein nauczył nas, w jaki sposób stopniowo przedstawiać
bohaterów - (to kluczowa umiejętność, którą każdy czytelnik i pisarz
SF musi opanować, by brać udział w rozmowie). Heinlein, Asimov i
Clarke stanowili już wtedy trójcę wybitnych pisarzy w swojej
dziedzinie, Bradbury zaś, Anderson i Blish wkrótce mieli do nich
dołączyć. Dorastałem, gdy science fiction była już stałym
składnikiem powietrza, którym oddychałem.
I tak jest nadal - bo literaturę science fiction na ogół czyta się z
zamiłowania (choć paru pisarzy znalazło się na szkolnych listach
lektur obowiązkowych), a stare teksty wznawia się nie dlatego, że
jakiś autorytet mianował je oficjalnie Wielkimi, ale dlatego że ludzie
je czytają i radzą znajomym, żeby kupili „Fundację” Asimova,
„Diunę” Herberta czy „Lewą rękę ciemności” Le Guin. Nadal
przekazujemy sobie te książki z ręki do ręki. Nadal to czytelnik
napędza rozwój tej literatury, w rezultacie czego jej kanon jest
nieustannie dostępny.
Ale nie zamierzałem przedstawiać w tej książce historii science
fiction. To nie jest cegła do przestudiowania. To skarbiec. Kolekcja
klejnotów.
Strona 9
Nie jest to jednak skarbiec bez dna. Mamy swoje ograniczenia:
wydawca wyznaje niedorzeczny pogląd, że nie zapłacilibyście
siedemdziesięciu dolarów za książkę liczącą trzy tysiące stron. Nie
możemy zamieścić wszystkich opowiadań, które powinny się tu
znaleźć; nie możemy uwzględnić każdego pisarza, którego twórczość
powinna być tu reprezentowana. A istnieją pisarze - Ray Bradbury,
Harlan Ellison, George Alec Effinger, R. A. Lafferty - którzy
wyspecjalizowali się w opowiadaniach. Jedno tylko Bradbury’ego,
jedno Ellisona w zbiorze najlepszych opowiadań w historii science
fiction?!
A co zrobić z Johnem Varleyem, którego najdoskonalsze „krótkie”
teksty są tak długie, że gdyby zamieścić tu takie „Naciśnij enter” czy
„Uporczywość widzenia”, trzeba by wyrzucić pięć innych? W tej
sytuacji musiałem zrezygnować z moich najbardziej ukochanych
pisarzy i opowiadań - „Flight” Petera Dickinsona na przykład,
„Vestibular Man” Felixa Gottschalka czy moderańskie opowiadania
Davida Buncha... Lista autorów, których tu nie uwzględniono, jest
przerażająco długa: Bruce Sterling, Connie Willis, Nancy Kress, Lucius
Shepherd, Lois McMaster Bujold, Norman Spinrad, Clifford Simak,
Vonda Mclntyre, Octavia Butler, Dave Wolverton, by wymienić
tylko tę garstkę.
Ale właśnie za to dostaję taką kasę - potrafię dokonywać trudnych
wyborów. Rwąc włosy z głowy, dręcząc się po nocach - decyduję.
Oto mój wybór.
Są to opowiadania, które pokochałem od pierwszego czytania, a
czytając je po raz kolejny i kolejny, coraz bardziej utwierdzałem się w
miłości i podziwie. To opowiadania, które według mnie przemówią
do rzeszy czytelników, nie do grupki wybrańców. Ich twórcy nie
tylko odcisnęli swój ślad, wywarli wpływ na innych pisarzy, ale i
zmienili życie swoich czytelników. Zrezygnowałem z tekstów, które
Strona 10
miały podobne oddziaływanie jak opowiadania już zamieszczone w
zbiorze - oczywiście dokonałem tego wyboru całkowicie
subiektywnie.
Przede wszystkim są to opowiadania, których nie potrafię
zapomnieć.
Podzieliłem je na trzy grupy, jako kryterium przyjmując okres
powstania. Złoty Wiek - od samego początku do lat sześćdziesiątych
XX wieku - obejmuje pisarzy i opowiadania, które stworzyły science
fiction w znanej nam postaci. Zdaję sobie sprawę, że „Sny robota” to
jedno z późniejszych opowiadań Asimova, mimo to przez całą swoją
drogę twórczą pozostał on przedstawicielem okresu Złotego Wieku,
być może najlepszym. Jednocześnie można zaryzykować przypisanie
Sturgeona i Blisha do okresu po Złotym Wieku, Hamiltona zaś i
Biggle’a uznać za relikty czasów wcześniejszych.
Proszę o łagodny wymiar kary. Bez względu na to, jak nazwiemy
ten okres, są to pisarze, którzy przygotowali grunt i zasiali ziarno.
Czasy Nowej Fali - od połowy lat sześćdziesiątych do połowy
siedemdziesiątych - ukształtowali pisarze, którzy wprowadzili do
literatury oszałamiający styl i ferwor, czasami nawet furię, co, jak się
okazało, otworzyło drogę do wielu nowych sposobów opowiadania.
Jednocześnie pojawili się pisarze tacy, jak Larry Niven, Ursula K. Le
Guin, Frederik Pohl i Brian Aldiss, którzy nadal rozwijali starszą
odmianę SF: prosta opowieść, jedna idea stanowiąca oś akcji,
moralny dylemat, konflikt charakterów - doskonaląc ją.
Jeśli pisarze Nowej Fali są dziećmi Złotego Wieku - takimi, które
zbuntowały się przeciwko rodzicom lub przejęły rodzinny interes - to
lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte należą do wnuków Złotego
Wieku: pisarzy, którzy wychowali się na „Strefie mroku”, „Po tamtej
stronie” i „Star Treku”, a także „Nazywam się Joe”, „Wszyscy wy
zmartwychwstali” i „Kajaj się, Arlekinie, powiedział Tiktak”.
Strona 11
Pokolenie Mediów odkryło, że potrafi stworzyć dowolną opowieść, a
choć niektóre nurty wykształciły odmienną tożsamość - cyberpunk,
humaniści - na ogół my, którzy zaczęliśmy tworzyć w tych czasach,
przekonaliśmy się, że możemy robić, co się nam podoba i jeśli tylko
nasze teksty mniej więcej mieszczą się w granicach gatunku - coraz
obszerniejszych - zawsze znajdą się czytelnicy gotowi nas wysłuchać i
przeżyć historie, które mamy im do zaoferowania.
Przechodząc z jednego okresu w następny, widzę, jak przez te lata
zmieniła się literatura science fiction - nie odcinając się od swoich
korzeni, nie zapominając niczego z tego, czego nauczyliśmy się jako
społeczność.
Możliwe nawet, że dotarliśmy do Wieku Science Fiction i już go
przeżyliśmy. Możliwe, że czas na następną rewolucję w literaturze i
następną grupę opowiadaczy.
Możliwe także, że pora już unieważnić granice gatunku. Mówiąc
„literatura”, mieć na myśli także science fiction - bez dodatkowych
uzasadnień.
Ale nie obchodzi mnie to, prawdę mówiąc. Niech się o to spierają
krytycy i badacze. Dla mnie ważne jest jedno: te opowiadania nadal
nas zmieniają. Tworzą społeczność ludzi o wspólnych
wspomnieniach. A opowiadania, które znalazły się w tym zbiorze,
należą do najlepszych dzieł naszych czasów.
Strona 12
ZŁOTY WIEK
Strona 13
Poul Anderson
NAZYWAM SIĘ JOE
Spod pióra Poula Andersona (1926-2001), wielokrotnego laureata
nagród Hugo i Nebula, od debiutu w dziedzinie SF w 1947r. wyszło
ponad pięćdziesiąt powieści i setki opowiadań. Jego pierwsza powieść
„Brain Wave” (1954) jest klasycznym przykładem techniki literackiej
tradycyjnej fikcji naukowej - przedstawieniem wpływu gwałtownego
i uniwersalnego rozwoju inteligencji na cywilizację ludzką w XX
wieku. Anderson jest wysoko ceniony za szczegółowość swoich
tekstów. Jego obszerna historia przyszłości to dwa cykle powieści i
opowiadań, „Liga Techniczna” i „Liga Polezotechniczna”, opisujące
pięćdziesiąt wieków przyszłościowej historii powstania i upadku
trzech imperiów federacji galaktycznej. Ta ogromna skala dała
Andersonowi możliwość przedstawienia barwnych, bogatych postaci
i zanalizowania długofalowego wpływu pewnych idei i przekonań -
wolnej inicjatywy, militaryzmu, imperializmu, indywidualnego stylu
rządów - na społeczną i polityczną strukturę stworzonego świata. Cykl
najbardziej pamiętnych epizodów, „Ligę Polezotechniczną”,
zdominowały dwie postaci, wyraźne twory różnych epok i cywilizacji:
falstaffowski kupiec zawadiaka Nicholas van Rijn, bohater „Wojny
skrzydlatych” (1978), „Satan’s World” (1969) i „Mirkheim” (1970), oraz
Dominic Flandry, którego przygody stanowią treść „Ensign Flandry”
(1966), „A Circus of Helis” (1970), „The Rebel Worlds” (1969), „Flandry of
Terra” (1965), „Agent of the Terran Empire” (1965), „A Knight of Ghost
Strona 14
and Shadows” (1974) i „A Stone in Heaven” (1979). Po polsku wydano
także novellę (opowiadanie) „Oblicze nocy” (1963). Anderson zmierzył
się z wieloma klasycznymi tematami SF, w tym z przyspieszeniem
ewolucji w „Fire Time” (1974), podróżami z prędkością bliską światła w
„Tau Zero”, podróżami w czasie w cyklu opowieści o Patrolu Czasu
(zbiór „Strażnicy Czasu”, 1960) i w innych książkach i opowiadaniach,
ostatecznie wydanych w dwóch tomach („The Shield of Time”, 1990 i
„The Time Patrol”, 1991). Chętnie łączył SF z historią, w „Podniebnej
krucjacie” (1960) średniowieczna armia bierze do niewoli statek
Obcych. W powieści fantasy „Trzy serca i trzy Iwy” (1961) i jej
kontynuacji „A Midsummer Tempest” (1974), historii alternatywnej
zapożyczonej z drugoplanowych wątków „Snu nocy letniej”, oraz w
„Zaklętym mieczu” (1954), napisanym według wzorów zaczerpniętych
ze skandynawskich sag, sięgał po motywy mitologiczne. „Inconstant
Star” (1991) to dwie novelle z cyklu „Man-Kzin Wars”. Anderson
otrzymał w 1978r. Tolkien Memorial Award. Wraz z żoną Karen
stworzył czteroksiąg fantasy o Królu Ys („Roma Mater” (1986),
„Gallicenae” (1987), „Dahut” (1987) i „The Dog and the Wolf”, 1988), a
wspólnie z Gordonem Dicksonem humorystyczny cykl SF dla
starszych dzieci o niedźwiedziowatych Hoka, którzy próbują
naśladować ludzi - „Earthman’s Burden” (1957), „Star Prince Charlie”
(1975) i „Hoka!” (1984). Z nowszych powieści na uwagę zasługuje
choćby „The Boat of a Milion Years” (1989), o grupie nieśmiertelnych
rozczarowanych kursem historii na Ziemi, czy „Starfarers” (1998), o
załodze gwiazdolotu, która przez sto dwadzieścia tysięcy lat
poszukuje Obcych. Z dwutomowego cyklu o planecie Rustum w
Polsce wydano „Orbitę bez końca” (1961). Z czterotomowego cyklu o
statkach-arkach z kolonistami szukającymi światów do zasiedlenia
napisanemu w hołdzie Heinleinowi wydano u nas tylko tom drugi,
„Gwiazdy są także ogniem” (1994). Jego opowiadania znalazły się w
Strona 15
licznych zbiorach, w tym „The Queen of Air and Darkness and Other
Stories” (1973), „Past Times” (1984, o podróżach w czasie), „Winners”
(1981, opowiadania nagrodzone Hugonami i Nebulami, po polsku w
pięciu zeszytach), „All One Universe” (1996) czy „Going for Infinity”
(2002). Anderson pisywał też poezje („Staves”, 1993).
Z ciemności na wschodzie z wyciem nadciągnął wiatr, siekący
biczem amoniakalnego pyłu. W kilka chwil Edward Anglesey
zaniewidział całkowicie.
Wszystkie cztery łapy wbił w rozkruszone skorupy stanowiące
glebę i wygięty w pałąk po omacku szukał swego podręcznego
wytapiacza. Wicher buczał mu w czaszce jak oszalały saksofon. Coś
smagnęło go w plecy, raniąc je do krwi - drzewo wyrwane z
korzeniami i ciśnięte sto kilometrów. Gdzieś nad głową, niezmiernie
wysoko, gdzie z nadejściem nocy wrzały chmury, strzelił piorun.
Jak gdyby w odpowiedzi, wśród lodowych wzgórz rozległ się
grzmot, skoczył czerwony język ognia i zbocze góry runęło z
łoskotem w dół, rozsypując się po całej dolinie. Powierzchnia
planety zadygotała.
Wybuch sodu, pomyślał Anglesey wśród huku. Ogień i
błyskawica dały tyle światła, że udało mu się odnaleźć zgubę. Ujął
przyrządy w muskularne ramiona, ogonem mocno chwycił rynnę i
zaczął się przedzierać w stronę przekopu, swego schronienia.
Ściany i dach pomieszczenia pokryte były warstwą lodu - skutek
oddalenia od Słońca, przygniatanego tonami atmosfery cisnącej
każdy centymetr kwadratowy powierzchni. Lampka na olej drzewny
spalany w wodorze, napowietrzana przez mały otwór, przez który
uchodził dym, rzucała nikłe światło.
Anglesey rozciągnął się, całą szaroniebieską postacią, na podłodze,
Strona 16
ciężko dysząc. Nie było sensu przeklinać burzy. Te amoniakalne
zawieruchy często rozpętywały się o zachodzie słońca i nie
pozostawało nic innego, jak tylko je przeczekać. Poza tym był
zmęczony.
Za jakieś pięć godzin zacznie świtać. Miał nadzieję, że uda mu się
tego wieczora odlać jeszcze brzeszczot siekiery, ale może lepiej
wykonywać taką pracę przy dziennym świetle.
Zdjął z półki ciało dziesięcionoga i jadł mięso na surowo,
przerywając co jakiś czas na zaczerpnięcie z dzbanka paru sporych
łyków płynnego metalu. Sprawy przybiorą lepszy obrót, jeśli tylko
zdobędzie odpowiednie narzędzia; na razie wszystko wymagało
wielkiego trudu, formowania za pomocą zębów, pazurów
przypadkiem znalezionych sopli lodu oraz obrzydliwie delikatnych,
rozpadających się fragmentów statku. Dajcie kilka lat, a będzie żył jak
człowiek. Ziewnął, przeciągnął się i ułożył do snu.
Nieco ponad sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów od tego miejsca
Edward Anglesey zdjął z głowy hełm.
Rozejrzał się dookoła, mrużąc oczy. Po powrocie z Jowisza zawsze
czuł się trochę dziwnie w czystym, uporządkowanym świecie
sterowni.
Bolały go mięśnie. Nie powinny. W rzeczywistości nie walczył
przecież z huraganem wiejącym z prędkością kilkuset kilometrów na
godzinę przy potrójnej grawitacji i temperaturze 133 stopni poniżej
zera. Był tutaj, w niemal zerowej grawitacji Piątego, oddychając
mieszaniną tlenoazotową. To Joe żył tam na dole i napełniał płuca
wodorem i helem pod ciśnieniem, którego wartość można było
Strona 17
jedynie szacować, bo trzaskały aneroidy i rozstrajały się piezometry.
A jednak jego ciało było zmęczone i rozbite. Napięcie. Niewątpliwie -
psychosomatyka. Ostatecznie przez kilkanaście godzin w pewnym
sensie on był Joem, a Joe ciężko pracował.
Po zdjęciu hełmu Anglesey podtrzymywał tylko cienką nić
tożsamości. Esprojektor w dalszym ciągu był nastrojony na mózg
Joego, ale nie skupiał się już na jego własnym. Gdzieś w głębi
umysłu rozpoznawał nieokreślone uczucie senności. Co jakiś czas
mgliste plamy barw znosiło ku stonowanej czerni - czyżby sny?
Niewykluczone, że mózg Joego powinien trochę śnić w czasie, gdy
umysł Angleseya z niego nie korzystał.
Na konsolecie projektora zamigotała czerwona lampka i zapiszczał
dzwonek elektronicznego strachu. Anglesey rzucił przekleństwo.
Chude palce zatańczyły na klawiaturze fotela; obrócił się w miejscu i
wystartował na drugi koniec sterowni do zespołu instrumentów
pomiarowych. Tak, to tutaj - znowu lampka K wpadła w oscylację.
Spalił się obwód. Jedną ręką szarpnął ściankę czołową, drugą zaczął
grzebać w panelu.
Wewnątrz umysłu poczuł zanikanie łączności z Joem. Gdyby
stracił ją choćby na chwilę, nie wiadomo, czy udałoby mu się ją
przywrócić. A Joe był inwestycją wartości kilku milionów dolarów i
wielu lat pracy znakomitych specjalistów.
Anglesey wyjął winowajczynię z gniazdka i walnął nią o podłogę.
Bańka eksplodowała. Trochę mu ulżyło, wystarczająco, żeby znaleźć
nową lampę, wetknąć ją do gniazdka i włączyć prąd. Kiedy maszyna
nagrzała się i znowu zaczynała wzmacniać, uczucie obecności Joego w
ciemnych zakamarkach mózgu pogłębiło się.
Wówczas człowiek w elektrycznym fotelu na kółkach powoli
wyjechał ze sterowni na korytarz. Niech ktoś inny posprząta szkło.
Mam to gdzieś. Mam gdzieś wszystkich.
Strona 18
Jan Cornelius nigdy nie był dalej od Ziemi niż w jakimś
komfortowym uzdrowisku na Księżycu. Dręczyła go myśl, że dał się
naciągnąć Psionics Inc. na trzynastomiesięczne wygnanie. Fakt, iż
wiedział o esprojektorach i ich kapryśnych wnętrzach tyle, co o
każdym człowieku na świecie, nie był żadnym usprawiedliwieniem.
Po co w ogóle wysyłać kogokolwiek? Kogo to obchodziło?
Oczywiście Federacyjną Akademię Nauk. Najwyraźniej podpisała
owym brodatym pustelnikom czek in blanco na koszt podatników.
Przez cały lot po hiperboli w kierunku Jowisza Cornelius zrzędził
sobie pod nosem, potem prędko zmieniające się kierunki
przyspieszeń, oznaczające zbliżanie się maleńkiego satelity
wewnętrznego, doprowadziły go do tak opłakanego stanu, że nie
miał ochoty nawet zrzędzić. A kiedy wreszcie, tuż przed
rozładunkiem, poszedł na górę do cieplarni, by rzucić okiem na
Jowisza, nie odezwał się ani słowem. Nikt się nie odzywa za
pierwszym razem.
Arne Viken czekał cierpliwie, aż Cornelius napatrzy się do syta.
Mnie też to jeszcze bierze, pomyślał. Ściska gardło. Czasem aż boję się
patrzeć.
W końcu Cornelius odwrócił się od iluminatora. Sam miał trochę
jowiszową posturę - masywny mężczyzna o imponującym brzuchu.
- Nie wiedziałem - szepnął. - Nigdy nie sądziłem... Widziałem
filmy, ale...
Viken skinął ze zrozumieniem głową.
- W rzeczy samej, doktorze Cornelius. Filmy nie dają o nim pojęcia.
Z miejsca, gdzie stali, widać było ciemną, nierówną powierzchnię
Strona 19
satelity, mocno pofałdowaną na krótkim odcinku tuż za pasem
lądowiska, a dalej ostro opadającą. Wydawało się, że na tym
księżycu nie ma miejsca nawet na platformę kosmiczną, a zimne
konstelacje płyną za nim oraz wokół niego. Jedną piątą nieba
pokrywał jasnobursztynowy Jowisz, opasany różnobarwnymi
wstęgami, nakrapiany cieniami księżyców o rozmiarach planetarnych
oraz wirami atmosferycznymi wielkości Ziemi. Jeśli byłaby tu
odczuwalna jakakolwiek grawitacja, pomyślał odruchowo Cornelius,
miałby wrażenie, że ta wielka planeta spada na niego. W
rzeczywistości czuł coś innego, jakby go wsysało do góry; nie
przestały go jeszcze boleć dłonie, którymi chwycił poręcz, żeby się
przytrzymać.
- Żyje pan tutaj... całkiem sam... z tym...? - spytał zduszonym
głosem.
- Och, wie pan, jest tu nas razem około pięćdziesięciu, całkiem
sympatycznych - odrzekł Viken. - Nie jest najgorzej. Wszyscy zapisują
się na turnusy czterocyklowe - czterech przylotów statku - i może pan
wierzyć lub nie, doktorze Cornelius, to jest mój trzeci zaciąg.
Przybysz zaniechał głębszych dociekań. Było coś niepojętego w
tych mężczyznach na Piątym. Na ogół nosili brody, chociaż poza tym
dbali o wygląd zewnętrzny; ruchy ich ciał, dostosowane do niskiej
grawitacji, były jakby lunatyczne, a rozmowę prowadzili w taki
sposób, iż miało się wrażenie, że chcą ją rozciągnąć na rok i jeden
miesiąc, czas między kolejnymi przylotami statków. Czyżby to był
wpływ klasztornej egzystencji, czy może złożyli swoiste śluby
ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, bo na zielonej Ziemi nigdy nie
czuli się naprawdę w domu?
Trzynaście miesięcy! Cornelius wzdrygnął się. To będzie długie i
zimne czekanie, a honorarium i dodatkowe wypłaty, gromadzące się
na jego koncie, tu, siedemset siedemdziesiąt milionów kilometrów
Strona 20
od Słońca, były słabą pociechą.
- Wspaniałe miejsce do badań naukowych - ciągnął Viken. - Same
udogodnienia, dobrana paczka kolegów, spokój i cisza - oraz,
oczywiście... - Wycelował kciukiem w planetę, a potem odwrócił się
do wyjścia.
Cornelius ruszył w ślad za nim, kołysząc się niezgrabnie.
- To bardzo ciekawe, niewątpliwie - mówił, sapiąc. - Fascynujące.
Ale doprawdy, doktorze Viken, gnać mnie taki kawał drogi i kazać mi
spędzać rok z hakiem w oczekiwaniu na najbliższy statek, żeby
wykonać robotę, która może mi zająć kilka tygodni...
- Jest pan pewien, że to takie proste? - zapytał grzecznie Viken.
Obejrzał się za siebie i w jego oczach było coś takiego, co zmusiło
Corneliusa do milczenia.
- Po tych wszystkich latach spędzonych tutaj pragnąłbym zetknąć
się kiedyś z taką sprawą, choćby najbardziej zagmatwaną, która nie
okaże się jeszcze bardziej zagmatwana, gdy podejdzie się do niej we
właściwy sposób.
Przeszli przez śluzę i tunel łączący ją z wejściem do Stacji. Niemal
wszystko znajdowało się pod ziemią. A w pokojach, laboratoriach,
nawet w korytarzach widać było pewien luksus - we wspólnej sali
był nawet kominek z prawdziwym ogniem! Bóg jeden wie, ile to
musiało kosztować! Zastanowiwszy się nad ogromną zimną pustką,
w jakiej kryła się królewska planeta, i nad swoim rocznym
wyrokiem, Cornelius doszedł do wniosku, że takie luksusy były
rzeczywiście biologiczną koniecznością.
Viken zaprowadził go do przyjemnie urządzonego pokoju, który