Anders Władysław - Bez ostatniego rozdziału

Szczegóły
Tytuł Anders Władysław - Bez ostatniego rozdziału
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Anders Władysław - Bez ostatniego rozdziału PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Anders Władysław - Bez ostatniego rozdziału PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Anders Władysław - Bez ostatniego rozdziału - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Bez ostatniego rozdziału  Wspomnienia z lat 1939‐1946  Władysław Anders  1 Strona 2  Żołnierzom i bojownikom sprawy polskiej w Kraju i na obczyźnie poświęcam tę książkę  Wstęp do wydania krajowego  W sierpniu 1992 roku minęła stuletnia rocznica urodzin generała Andersa. Nie danym mu  było  doczekać  dnia,  w  którym  Polska  stała  się  znowu  wolna.  Służył  jej  całe  swoje  życie:  jako  żołnierz w obu wojnach światowych i przywódca emigracji niepodległościowej przez wiele lat na  uchodźstwie.  Myślę  o  moim  zmarłym  dwadzieścia  dwa  lata  temu  mężu  z  szacunkiem  dla  jego  postawy  życiowej  i  osiągnięć  w  służbie  dla  Kraju.  Historia  oceni  właściwie  jego  działalność  na  emigracji  w  latach  powojennych,  gdy  stał  się  symbolem  niezawisłości  dla  wszystkich  ludzi  prawych;  przedmiotem  oszczerstw  i  nienawiści  dla  rządzących  naszym  krajem  przedstawicieli  obcego systemu, wrogiej ideologii.  Książka, którą oddajemy do rąk czytelników, wydana jest po raz pierwszy jawnie i z moją  zgodą  w  Polsce,  przez  Wydawnictwo  ʺTestʺ.  Na  przestrzeni  lat  książka  ta  urosła  do  znaczenia  podręcznika naszej historii w najtrudniejszych latach drugiej wojny światowej. Wydana była wiele  razy  nie  tylko  na  Zachodzie,  ale  przedrukowywana  w  prasie  drugiego  obiegu,  wydawnictwach  podziemnych w Kraju.  Z  dumą  i  radością,  choć  nie  bez  niepokoju,  patrzę  na  wydarzenia  w  Polsce,  dopisujące  nowy  rozdział  do  nie  ukończonej  za  życia  mojego  męża  książki;  nie  zakończonego  wówczas  pełnym zwycięstwem marszu do Polski Generała Andersa i jego Żołnierzy. Irena R. Anders  Londyn‐Warszawa, 15 sierpnia 1992 roku  2 Strona 3 Przedmowa do pierwszego wydania  Książka  ta  opisuje  z  bezmiaru  zdarzeń  drugiej  wojny  światowej  tylko  cząstkę:  to,  na  co  jako  dowódca  znacznej  części  Polskich  Sił  Zbrojnych  patrzyłem  własnymi  oczyma  i  co  przeżywałem z bliska i czynnie, tak iż z tych działań pozostały mi nie tylko wspomnienia, lecz i  archiwa.  W  tym  jednak  ograniczonym  zakresie  zadaniem  moim  musi  być  obraz  prawdziwy  i  pełny  tego,  co  działaliśmy  i  co  myśleliśmy.  Gdybym  opisywał  tylko  przygotowania  wojskowe  i  walki, nie przedstawiłbym rzeczywistości takiej, jaka była w życiu. Żołnierz polski przez cały czas  wojny myślał o tym, o co się bije. Nie przesadzę mówiąc, że nie było dnia bez tych myśli. Gdybym  to pominął w obrazie dowolnie okrojonym, nie byłoby prawdy.  Właśnie  by  być  prawdziwą  i  żywą,  książka  ta  musi  być  pamiętnikiem  i  walk,  i  losów  sprawy polskiej. Między tymi zaś dwiema dziedzinami istnieje wstrząsające przeciwieństwo.  Dzieje oręża polskiego w tej wojnie to ‐ po wrześniu 1939 w Polsce ‐ walki polskie ramię do  ramienia  ze  sprzymierzonymi we Francji,  Narvik i bitwa  o Wielką Brytanię, Tobruk,  dni  chwały  lotnika  i  marynarza  polskiego,  największy  w  Europie  opór  podziemny,  potem  Monte  Cassino,  Ancona, Bolonia, a jednocześnie Normandia, Belgia, Holandia. Dzieje losów wprawy polskiej w tej  wojnie, to ‐ po sojuszu polsko‐brytyjskim 1939 i Karcie Atlantyckiej 1941 ‐ Teheran, Jałta, Poczdam  i oddanie Polski pod władzę Rosji.  Jak się te przeciwieństwa z sobą splątały w życiu ‐ i jaki miały oddźwięk w duszy żołnierza  polskiego ‐ opowiada ta książka. Opowiada w wierze i nadziei, że to przeciwieństwo nie będzie  obojętne także dla umysłu czytelnika wszędzie w świecie.  3 Strona 4 Władysław Anders  Przedmowa do drugiego wydania      Przed oddaniem do druku nowego wydania mojej książki zastanawiałem się, czy trzeba ją  uzupełnić.    Od  chwili  ukazania  się  poprzedniego  wydania  minęły  już  niemal  dwa  lata.  Przeżyliśmy  wiele doniosłych wydarzeń. Muszę jednak stwierdzić, że wszystko co się stało, potwierdziło moje  ówczesne obserwacje i wnioski, a procesy, na które zwróciłem uwagę, rozwijały się nadal w tym  samym  kierunku.  Sowietyzacja  krajów  za  żelazną  zasłoną  jest  dziś  niemal  zupełna.  Dyktatura  komunistyczna  rządzi  tam  już  bez  żadnych  osłonek.  Kraje  bloku  sowieckiego  ujednolicono  pod  względem  wojskowym,  politycznym  i  gospodarczym.  W  Polsce  symbolem  tego  okresu  jest  nazwisko  Konstantego  Rokossowskiego.  W  Niemczech  i  Austrii,  na  pograniczu  dwu  części  Europy,  polityka  sowiecka  stała  się  jeszcze  wyraźniejsza.  W  Berlinie  Rosjanie  podjęli  próbę  wypchnięcia  sojuszników  przy  pomocy  blokady  komunikacyjnej.  Próba  nie  powiodła  się,  ale  w  każdej  chwili  może  nastąpić  jej  powtórzenie.  Traktat  pokojowy  z  Austrią  jest  nadal  daleki  od  urzeczywistnienia.  Odbyło  się  w  tej  sprawie  już  ponad  250  posiedzeń  przedstawicieli  czterech  mocarstw ‐ bez rezultatu. Delegacja sowiecka wciąż utrąca projekty sformułowania traktatu.    W ciągu ostatnich dwu lat ministrowie spraw zagranicznych ʺwielkiej czwórkiʺ spotkali się  tylko raz: w czerwcu 1949. Pomimo ograniczenia obrad do spraw niemieckich i austriackich, nie  załatwiono nic poza chwilową likwidacją sporu w Berlinie.    W  Organizacji  Narodów  Zjednoczonych  Rosja  i  jej  satelici  przeszli  do  zupełnego  niemal  bojkotu  współpracy  międzynarodowej.  Na  olbrzymich  obszarach  Azji  nastąpiły  wielkie  przesunięcia  sił  na  niekorzyść  Zachodu.  We  wszystkich  wolnych  państwach  świata  komunistyczna  robota  wywrotowa  przybrała  na  sile.  We  wrześniu  1949  dowiedzieliśmy  się  o  utracie przez Stany Zjednoczone monopolu bomby atomowej.    Cień Rosji, który po drugiej wojnie padł na świat, jest dziś jeszcze bardziej ponury i groźny  niż w r. 1948.    Książkę moją bez zmian oddaję w ręce Czytelników.    Władysław Anders  4 Strona 5 Przedmowa do trzeciego wydania      Minęło  dziewięć  lat  odkąd  pisałem  w  1950  r.  przedmowę  do  poprzedniego,  drugiego  wydania polskiego tej książki, której dałem tytuł ʺBez ostatniego rozdziałuʺ.    Historia  dotychczas  nie  zapisała  rozdziału  ostatniego  tej  światowej  rozprawy  między  totalizmem  a  wolnością,  jaka  została  rozpoczęta  we  wrześniu  1939  polską  kampanią  przeciw  hitlerowsko‐sowieckiej  agresji.  Nie  zwyciężyła  jeszcze  wolność.  Polska  nie  odzyskała  niepodległości. Nie doszło też do stabilizacji stosunków światowych, nadal opartych na chwiejnej  koegzystencji komunistycznego systemu tyranii ze światem wolnym.    Moskwa, osłabiona po śmierci Stalina i znajdująca się w okresie walki o władzę na Kremlu,  prowadzonej  za  zasłonami  ʺzbiorowego  kierownictwaʺ  i  ʺdestalinizacjiʺ,  zmuszona  była  do  ʺodwilżyʺ  na  wewnątrz  i  do  taktycznego  odprężenia  w  stosunkach  międzynarodowych.  Na  ten  okres  przypadają  też  pewne  gesty  pojednawcze  i  jedno  wyjątkowe  ustępstwo  rzeczywiste  w  postaci  zawarcia  traktatu  pokojowego  z  Austrią.  Rychło  jednak  i  wbrew  rozbudzonym  na  Zachodzie nadziejom, w miarę jak gruntowało się nowe jedynowładztwo Chruszczowa, polityka  sowiecka powróciła do dawnych metod.    Szczególną  groźbę  dla  wolnego  świata  stanowi,  oparta  na  wciąż  obowiązującej  w  sowieckiej  gospodarce  stalinowskiej  zasadzie  prymatu  przemysłu  ciężkiego  i  rosnąca  siła  wojskowa  Sowietów.  Już  od  roku  1949  Stany  Zjednoczone  przestały  mieć  monopol  bomby  atomowej,  a  później  i  wodorowej.  W  oparciu  o  swoje  działania  szpiegowskie  Rosja  Sowiecka  rozwinęła poważnie swoją produkcję broni atomowo‐wodorowych, a również osiągnęła znaczne  sukcesy  w  badaniach  i  technice  pocisków  kierowanych  międzykontynentalnych.  Na  podstawie  tych swoich osiągnięć Sowiety rozpoczęły politykę propagandowego szantażu w skali światowej,  dążąc  do  zastraszenia  opinii  publicznej  w  krajach  wolnego  świata,  pomimo  istnienia  wciąż  stanowczej  przewagi  Stanów  Zjednoczonych  również  i  w  tej  dziedzinie.  Wyścigowi  zbrojeń  między  obu  światami  towarzyszy  nadal  chwiejność  równowagi  międzynarodowej.  W  ubiegłych  latach  byliśmy  świadkami  kilku  ʺmałychʺ  wojen  regionalnych,  a  również  przeżyliśmy  kilka  momentów zagrożenia wybuchem wojny ogólnej, ʺwielkiejʺ. Podczas wojny koreańskiej w latach  1950‐1952 i  podczas  indochińskiej ‐  w 1954  r., a  również parokrotnie  z  okazji  zatargów o  wyspy  przybrzeżne w cieśninie Formozy i ostatnio w związku z konfliktami na Bliskim Wschodzie, świat  ‐  według  oświadczeń  kierowniczych  mężów  stanu  ‐  stawał  na  krawędzi  wielkiej  wojny.  W  obecnym  roku  1959  znajdujemy  się  znowu  pod  znakiem  niebezpiecznej  sytuacji  wojennej  z  powodu  konfliktu  o  Berlin,  sztucznie  i  jawnie  wywołanego  przez  Sowiety.  Należy  dodać,  że  sytuacja  na  Bliskim  i  Dalekim  Wschodzie  zawiera  wciąż  te  same  ogniska  zapalne,  rozszerzone  znacznie  w  wyniku  agresji  i  masowych  represji  komunistycznych  w  Tybecie.  Ubiegłe  lata  nie  przyniosły  też  zasadniczej  odmiany  dla  Polski.  Wprawdzie  przejściowe  osłabienie  sowieckiego  aparatu państwowego po śmierci Stalina sprowadziło również rozprzężenie i dezorientację wśród  władz reżymowych w Polsce, a to ośmieliło naród do zrywów ku wolności. W czerwcu 1956 roku  na ulicach Poznania, a w październiku w Warszawie i w wielu innych miastach ludność polska z  robotnikami  i  młodzieżą  na  czele  ujawniła  swoje  prawdziwe  dążenia,  wyrażone  w  hasłach:  wolności,  chleba,  precz  z  komunizmem  i  Rosjanami.  W  sierpniu  tegoż  roku  odbyła  się  niewidziana  nigdy  przedtem  ani  potem  w  żadnym  kraju  pod  władzą  komunistyczną  olbrzymia  manifestacja  religijna.  Półtora  miliona  pielgrzymów  przybyło  na  Jasną  Górę,  aby  wbrew  utrudnieniom i zakazom władz komunistycznych dać wyraz przywiązaniu narodu polskiego do  wiary  swych  ojców.  Następnie  jednak,  w  oparciu  o  przemoc  okupacyjnych  wojsk  sowieckich,  5 Strona 6 które  niemal  jednocześnie  rozpoczęły  brutalne  i  krwawe  stłumienie  powstania  na  Węgrzech,  komunistyczny  reżym  warszawski  zdołał  utrzymać  się  przy  władzy.  Obecność  tych  wojsk  wewnątrz Kraju i zagrożenie na wszystkich niemal granicach zdecydowały o tym, że komuniści w  Polsce  pozostali  u  rządów  kosztem  częściowych  tylko  ustępstw  i  oszukańczych  zapowiedzi  i  obietnic. Pomimo wszystko pod naciskiem idącej wtedy przez cały kraj fali dążenia ku wolności,  musiano  zwolnić  Prymasa  Polski,  kard.  Stefana  Wyszyńskiego  i  przywrócić  chociaż  pewną  swobodę  działania  Kościoła.  Musiano  tolerować  rozpadnięcie  się  ogromnej  większości  ʺspółdzielni  rolniczychʺ,  czyli  przymusowych  kołchozów.  Musiano,  przejściowo,  rozluźnić  cenzurę  prasy,  książek,  teatru  i  nauki.  Musiano  pogodzić  się  z  tym,  że  ludziom  rozwiązały  się  języki.  Zezwolono  na  szersze  kontakty  społeczeństwa  polskiego  z  Zachodem,  zwłaszcza  z  emigracją.  Reżym  komunistyczny  zrozumiał  jednocześnie  znaczenie  tej  emigracji  i  z  wielkim  nakładem środków przystąpił do prób dywersji wśród Polaków w krajach świata wolnego. Próby  te, choć pozbawione istotnych rezultatów, powinny budzić naszą czujność i skłaniać do ożywienia  na  wszystkich  polach  akcji  niepodległościowej.  Po  koncesjach  pierwszych  miesięcy,  w  miarę  stabilizowania się nowej dyktatury Chruszczowa na Kremlu, zaczęły się usztywniać ramy władzy  sowiecko‐komunistycznej w Polsce. Umocniono monopol rządów i polityki w rękach dobranego  grona kierowników w partii komunistycznej, mających zaufanie swych mocodawców sowieckich.  Odtąd  stopniowo  zacieśnia  się  z  powrotem  obręcz  kontroli  nad  prasą,  książkami  i  wszelkimi  dziedzinami  twórczości  społeczeństwa.  Wskrzeszono  kampanię  przeciwko  religii,  i  przypomniano,  że  kolektywizacja  rolnictwa  pozostaje  nadal  celem  władz  komunistycznych.  Ponad  wszystko  manifestuje  się  coraz  głośniej  i  bardziej  służalczo  podległość  ʺPolski  Ludowejʺ  wobec  Sowietów.  Wszelkie  nadzieje  na  ʺpolską  drogę  do  socjalizmuʺ  i  niezależność  od  Moskwy  ostatecznie rozwiano. W tej sytuacji podstawowe cele i zadania emigracji politycznej pozostają bez  zmiany.  Musi  ona  reprezentować  politykę  polską,  która  w  Kraju  jest  monopolem  komunistów,  wykonujących zlecenia moskiewskie. Musi ona świadczyć o tysiącletniej przynależności Polski do  świata  chrześcijaństwa  i  wolności,  urzeczywistniać  wolę  dążącego  do  niepodległości  narodu.  Te  zadania,  których  Kraj  sam  spełniać  nie  może,  w  miarę  naszych  sił  i  możności  wypełniamy  i  wypełniać  dalej  będziemy.  Tym  celom  służy  także  ta  moja  książka,  której  trzecie  wydanie  ‐  bez  żadnych zmian w jej tekście ‐ oddaję w ręce polskiego czytelnika.   Władysław Anders  Londyn, w maju 1959.  6 Strona 7 Rok 1939: wojna w Polsce      Lidzbark: 1 września 1939      1  września  1939.  Jestem  w  Lidzbarku  nad  granicą  Prus  Wschodnich  jako  dowódca  Nowogródzkiej  Brygady  Kawalerii  złożonej  z  czterech  pułków,  wzmocnionej  artylerią,  baonem  piechoty, lekkimi samochodami pancernymi i innymi drobnymi oddziałami. Wchodzimy w skład  armii  ʺModlinʺ,  której  gros  osłania  Warszawę  przed  spodziewanym  uderzeniem  z  Prus  Wschodnich. Moja brygada osłania kierunek na Płock. W Lidzbarku, małym ale ładnym i czystym  miasteczku,  stoimy  od  połowy  lipca.  Obok  jezioro  i  piękne  stare  lasy.  Lidzbark  leży  na  skrzyżowaniu  dróg.  Do  granicy  zaledwie  25  km.  Niedaleko,  za  granicą,  znajduje  się  pole  bitwy  pod  Grunwaldem,  gdzie  w  r.  1410  Polska  odniosła  świetne  zwycięstwo  nad  Krzyżakami.  Obok  tego pola bitwy z XV w. znajduje się o pięćset lat późniejsze pole bitwy niemiecko‐rosyjskiej pod  Tannenbergiem  z  r.  1914;  Niemcy  wznieśli  tu  okazały  pomnik  dla  upamiętnienia  zwycięstwa  Hindenburga nad Rosjanami. Od tygodni z dnia na dzień oczekujemy ataku niemieckiego. Każdy  patrol  kawalerii  wysłany  ku  granicy  melduje  stale  o  narastających  siłach  niemieckich.  Ludzie  uciekający z Prus Wschodnich przynoszą wiadomości o wzmocnionych zgrupowaniach czołgów,  wielkiej  ilości  piechoty  i  artylerii.  Prasa  niemiecka  i  radio  bez  przerwy  atakują  Polskę.  Mówią  i  piszą o terroryzowaniu Niemców, ba ‐ nawet o pogromach. Wierutne to oczywiście kłamstwa, ale  jakże znamienne. Tak zaczęło się przed rokiem z Czechosłowacją. Wiemy też, że armia niemiecka  jest  już  faktycznie  zmobilizowana  i  skoncentrowana  na  naszych  granicach.  1  września  o  świcie  widzimy  liczne  nieprzyjacielskie  dywizjony  lotnicze,  ciągnące  na  kształt  kluczów  żurawi  w  kierunku Warszawy. Wkrótce przychodzi telefoniczna wiadomość, że na stolicę zrzucono bomby.  Prawie jednocześnie otrzymuję meldunki od wysuniętych patroli, że Niemcy przekroczyli granicę.  Są zabici i ranni. Wojna rozgorzała.    Po 25 latach przerwy    Gdy żołnierz staje w obliczu wojny a jest świadom swych obowiązków, nawet jeśli nie ma  usposobienia  tkliwego,  dokonuje  jak  gdyby  przeglądu  życia  dotychczasowego,  czyli  rodzaj  rachunku sumienia. A cóż dopiero  gdy,  jak  to było  we wrześniu  1939 r.,  każdy z nas, żołnierzy,  nawet  na  mniej  odpowiedzialnych  szczeblach  zdawał  sobie  sprawę  z  trudności,  jeśli  wręcz  nie  beznadziejności  polskiej  sytuacji  wojennej.  Nic  dziwnego,  że  pamięcią  przebiegłem  lata  życia  żołnierskiego, chcąc w rozwiązaniach trudności lat minionych znaleźć źródło wiary i optymizmu,  bez  którego  żołnierz  bić  się  nie  może.  A  więc  lata  1911‐1914,  pobyt  w  politechnice  ryskiej  z  tak  drogą  mi  zawsze  korporacją  studencką  Arkonia.  Wyrwała  mnie  stamtąd  pierwsza  wojna  światowa; właśnie we wrześniu 1939 mija 25 lat od czasu, gdy jako oficer rezerwy armii rosyjskiej  wjeżdżałem  w  składzie  korpusu  kawalerii  Chana  Nachiczewańskiego  do  tych  samych  Prus  Wschodnich, których granic jako granic Rzeczypospolitej strzegę teraz na czele brygady polskiej.  W  ciągu  długich  lat  poprzedniej  wojny  3.  Pułk  Dragonów,  w  którym  służyłem,  przewędrował  wzdłuż  całej  linii  frontu  od  Bałtyku  po  Morze  Czarne.  Bitwy,  szarże  kawaleryjskie,  wypady  w  błotach pińskich, rany, blaski i nędze życia żołnierskiego. Wreszcie studia w akademii wojskowej  w Petersburgu. Na cztery tygodnie przed pierwszą, jeszcze nie bolszewicką, rewolucją, w połowie  lutego 1917 car Mikołaj nadawał nam dyplomy ukończenia akademii. Odbywało się to w Carskim  Siole. Cara otaczała liczna lśniąca orderami świta. Wspominam tę chwilę, bo potem, gdy rewolucja  pozbawiła  samodzierżcę  Rosji  i  jego  rodzinę  nie  tylko  tronu,  ale  i  życia,  uroczystość  w  Carskim  7 Strona 8 Siole  przychodziła  mi  nieraz  na  myśl.  Jakże  krucha  i  zawodna  jest  każda  forma  autokracji  czy  dyktatury.  Póki  samodzierżca  czy  dyktator  jest  rozdawcą  łask,  otacza  go  rój  dworaków  zabiegających  o  uśmiech  lub  życzliwe  słówko.  Ale  gdy  kataklizm  pozbawia  go  władzy,  zostaje  sam.  W  czasie  rewolucji  w  obronie  cara  Mikołaja  i  jego  rodziny  nie  stanął  nikt  z  tak  licznych  dostojników wojskowych i cywilnych. Na miejscu kaźni w Ekaterynburgu wytrwał przy rodzinie  carskiej  jedynie  książę  Dołgorukow,  nawiasem  mówiąc  dawny  dowódca  mego  pułku.  Ale  w  owym dniu uroczystości nadawania nam dyplomów zachodzące słońce fortuny carskiej odbijało  się  jeszcze  w  gwiazdach  orderowych  strojnej  świty,  prześcigającej  się  w  wyrażaniu  wiernopoddańczych uczuć. Rewolucja przedbolszewicka zastała mnie w Rumunii, gdzie pełniłem  obowiązki  szefa  sztabu  7.  Dywizji  Strzelców.  Powitały  ją  entuzjastycznie  wszystkie  ujarzmione  narody Rosji, przede wszystkim zaś Polacy, którzy w ciągu 150 lat bezustannie walczyli z caratem.  W  moich  wspomnieniach  o  rewolucji  szczególnie  radośnie  uwypukliła  się  chwila,  gdy  mogłem  nałożyć orzełka polskiego, wstępując do 1. Pułku Ułanów Krechowieckich. Przyszły wtedy walki  z  bolszewikami  nad  Dnieprem,  w  których  brałem  udział  jako  szef  sztabu  7.  Dywizji  Strzelców  Polskich  w  ramach  korpusu  polskiego.  Przeżyłem  ciężkie  chwile  przymusowej  demobilizacji  korpusu,  ale  wkrótce  wrażenia  te  zatarł  wspaniały  przełom  r.  1918  i  odrodzenie  państwa  polskiego. Po Krakowie, Lwowie i Warszawie przyszła kolej na Wielkopolskę, gdzie pobudką do  wyparcia  Niemców  stał  się  przyjazd  Paderewskiego  do  Poznania.  Jako  szef  sztabu  armii  poznańskiej  przeżyłem  tryumf  współudziału  w  wypędzaniu  Niemców  z  prastarych  ziem  polskich.  W  kwietniu  1919  obejmuję  dowództwo  15.  Pułku  Ułanów  Poznańskich.  Bijemy  się  naprzód na ziemi wielkopolskiej z Niemcami, a potem na wschodzie w walkach z bolszewikami  stajemy nad Berezyną. Powstrzymując napór moskiewski na Polskę w r. 1920, bierzemy udział w  historycznej  bitwie  o  Warszawę,  przeżywając  głęboko  zwycięstwo  i  pościg  aż  do  Nieświeża  i  Stołpców. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie tylko wywalczyliśmy wolność naszej ojczyzny, ale że  odparliśmy  marsz  czerwonego  imperializmu  na  Europę.  Pokój  zawarty  z  Rydze  w  r.  1921  bolszewicy  uważali  za  bardzo  dla  siebie  korzystny.  My  ‐  nie.  Zbyt  wiele  ziem  zamieszkanych  przez  miliony  Polaków  zostało  po  tamtej  stronie.  Lenin  gotów  był  pierwotnie  oddać  Polsce  znacznie  więcej.  Nasz  rząd  był  powściągliwy,  gdyż  chciał  uniknąć  na  przyszłość  wszelkich  zatargów z Moskwą. Wracamy do Poznania po ukończeniu działań bojowych i zawieszeniu broni,  choć  jeszcze  przed  ostatecznym  zawarciem  pokoju.  Było  to  w  styczniu  1921.  Żołnierze,  których  piersi  zdobią  najwyższe  odznaczenia  bojowe,  wkraczają  tryumfalnie  do  swego  miasta.  Pułk  mój  udekorowano Orderem Virtuti Militari. Sceny spotkania budzą rozrzewnienie twardych serc ludu  poznańskiego, który z umiłowaniem wita swoje powracające dzieci. Gdzieniegdzie szloch, bo brak  tych,  co  kości  swoje  złożyli  pod  Warszawą,  Mińskiem  czy  nad  Berezyną.  Krew  serdeczna  żołnierza polskiego skropiła wschodnie połacie Rzeczypospolitej. Zostało tam trochę i krwi mojej.  W bitwie pod Brześciem nad Bugiem kula nieprzyjacielska trafiła mnie w nogę, przebijając arterię.  Spowodowało  to  silny  upływ  krwi.  Lekarze  uratowali  mi  nogę,  ale  przeszło  rok,  zresztą  pełniąc  dalej służbę, musiałem chodzić o lasce. Wspominam studia w Ecole Superieure de Guerre, Francję,  Paryż i powrót w r. 1924 do Polski. Wiele zawdzięczam tej wielkiej szkole, a spędzone tam dwa  lata zaliczam do najmilszych w życiu. Jak żywa staje mi w pamięci tragedia zamachu Piłsudskiego  w  r.  1926,  kiedy  musiałem  zgodnie  z  przysięgą  żołnierską  broniąc  sztandaru  praworządności  i  Prezydenta  walczyć  w  Warszawie  z  własnymi  braćmi.  Potem  przyszła  służba  jako  dowódcy  brygady  kawalerii  na  rubieżach  Polski:  w  Równem,  Krzemieńcu,  Brodach  i  wreszcie  w  Baranowiczach.  Dało  mi  to  możliwość  lepszego  poznania  naszych  ziem  wschodnich.  W  marcu  1939 przetransportowano mnie w okolice Sierpca w pobliżu Prus Wschodnich. A teraz Lidzbark.    8 Strona 9   W oczekiwaniu      Już wiosną 1939 wiedzieliśmy, że wojna z Niemcami jest nieunikniona. Koncentracja wojsk  niemieckich  w  bazie  wypadowej  w  Prusach  Wschodnich  oraz  w  Czechosłowacji  świadczyła,  że  obcęgi  niemieckie  zaciskały  się  koło  Polski.  Męczące  wyczekiwanie.  Wzburzał  mnie  zakaz  przybliżania  nawet  niewielkich  oddziałów  do  granicy,  a  także  zakaz  budowania  umocnień  obronnych.  Miało  się  wrażenie,  że  najwyższe  władze  nie  mają  pewności,  czy  wojna  wybuchnie.  Dopiero  w  lipcu  wzięto  się  do  kopania  okopów,  zaciągaliśmy  zasieki  druciane,  przygotowywaliśmy  schrony  dla  karabinów  maszynowych  i  działek  przeciwpancernych.  Jakież  straszliwe  prowizorium!  Cóż  za  wartość  przedstawiały  moje  maleńkie,  leciutkie  samochody  pancerne przeciwko potężnym niemieckim czołgom! Czułem, że wojna będzie niezmiernie ciężka.  Trzeba,  żeby  żołnierz  zdobył  się  na  najwyższe  bohaterstwo,  przetrwał  i  umożliwił  sojusznikom  zachodnim  udzielenie  nam  pomocy.  Uciążliwe  oczekiwanie,  graniczące  z  rozpaczą,  kiedy  mobilizację ogólną, przygotowaną na 29 sierpnia raptem odwołano. Trzeba zrozumieć: dosłownie  na  trzy  dni  przed  rozpoczęciem  wojny.  Dziś  wiemy,  że  stało  się  to  wskutek  demarche  ambasadorów: brytyjskiego ‐ Kennarda i francuskiego ‐ Noela. Świat nie chciał wierzyć w wojnę.  Polskę  kosztowało  to  wiele,  gdyż  co  najmniej  o  kilka  tygodni  przyspieszyło  naszą  klęskę.  Wszystkie  te  myśli  przesuwały  mi  się  wówczas  przez  głowę.  Jak  zawsze  jednak  rzeczywistość  odciągała żołnierza od roztrząsań, kierując jego myśli na to, co się dzieje, na wykonanie zadania.  Wchodzę  ze  swoją  brygadą  w  skład  armii  ʺModlinʺ  gen.  Emila  Krukowicza‐Przedrzymirskiego.  20. Dywizja Piechoty, należąca do tej grupy, zajmuje pozycje pod Mławą. 8. Dywizja Piechoty jest  w  odwodzie  na  południe  od  niej.  Na  lewo  ode  mnie  znajduje  się  armia  ʺPomorzeʺ  gen.  Władysława  Bortnowskiego.  Byłem  u  niego  już  poprzednio  w  Toruniu,  żeby  omówić  współdziałanie.  Z  4.  Dywizją  Piechoty  tej  grupy,  którą  dowodził  gen.  Mikołaj  Bołtuć,  dziś  nieżyjący, jestem w stałym kontakcie.      Pierwsze strzały      Nadchodzą  wiadomości,  że  Niemcy  napierają  na  całym  froncie.  Batalion  mojej  piechoty  pod Działdowem jest w ciężkiej walce. Muszę mu pomóc i posyłam odwód. Silne natarcie idzie na  20. Dywizję Piechoty w Mławie. Walki rozgorzały także na lewo ode mnie. Na mój odcinek napór  stosunkowo  niewielki.  Pułki  moje  walczą  z  powodzeniem  z  wysuniętymi  oddziałami  przeciwnika.  Z  niepokojem  patrzę  w  niebo,  gdzie  pojawiają  się  już  potężne  formacje  samolotów  niemieckich,  przy  zupełnym  braku  naszych.  Przez  radio  słychać  ciągle:  ʺUwaga,  nadchodzi!ʺ.  Przychodzą wiadomości o zbombardowaniu nie tylko Warszawy, ale i szeregu miast i miasteczek  na  głębokich  tyłach.  W  wielu  miejscach  komunikacja  kolejowa  jest  przerwana.  Ciężkie  walki  na  Pomorzu.  Przeczuwam  już  trudności,  jakie  nas  czekają  z  powodu  tłumów  nieszczęśliwych  uchodźców.  Wozy  z  dobytkiem  i  bydło  zaczynają  tarasować  drogi.  Widząc  oddziały  wojskowe  uchodźcy  zatrzymują  się  i  uniemożliwiają  wszelki  normalny  ruch.  Wysyłam  rozkazy,  aby  przyspieszyć  budowę  umocnień  pod  Płłockiem,  który  broni  przejść  przez  Wisłę,  gdyż  jest  to  kierunek  mojego  odwrotu.  Mława,  pomimo  przewagi  nieprzyjaciela,  trzyma  się  dzielnie.  Ale  w  nocy z 3 na 4 września dowiaduję się, że obrońcy jej otrzymali rozkaz odejścia o świcie na tyłową  pozycję.  Co  to  będzie?  Jak  się  wycofają  w  biały  dzień  pod  ogniem  nieprzyjacielskiej  artylerii  i  lotnictwa?  4  września  koło  jedenastej  otrzymuję  rozkaz  objęcia  dowództwa  także  nad  20.  i  8.  9 Strona 10 Dywizją Piechoty.  Widzę, że jest źle.  Zostawiam  swego zastępcę  płk. Kazimierza Żelisławskiego  zwracając mu uwagę, że przewiduję wycofanie mojego zgrupowania w kierunku na Płock. Ma on  czekać na rozkaz, ale już teraz przygotować się do natychmiastowego rozpoczęcia odwrotu. Jadę z  moim  szefem  sztabu  mjr.  Adamem  Sołtanem  i  kpt.  Gilem  samochodem  do  Mławy.  Nie  mogę  przejechać  wprost,  muszę  się  dostać  od  tyłu.  Po  drodze  widzę  płonące  wsie  i  wielką  liczbę  zabitych  wśród  ludności  cywilnej.  Przygnębia  zwłaszcza  widok  ciał  zabitych  dzieci.  Widzę,  jak  lotnik  niemiecki  kołuje  nad  gromadą  liczącą  koło  setki  małych  dzieci,  wyprowadzonych  przez  nauczycielkę z miasteczka do pobliskiego lasu. Zniża się na 50m, rzuca bomby i strzela z karabinu  maszynowego. Dzieci rozpryskują się jak wróble, ale kilkanaście barwnych plam zostaje na polu.  Mam  przedsmak  tego,  jaka  będzie  ta  wojna.  Zjeżdżamy  na  tyły  20.  Dywizji  Piechoty.  Drogi  zawalone  kolumnami  wozów,  dział,  wózków  z  karabinami  maszynowymi  i  kuchni.  Setki  samolotów nieprzyjacielskich bombardują nie tylko kolumny, ale i poszczególne grupy żołnierzy,  cofających  się  przez  pola.  Nie  jest  to  już  odwrót  w  pełnym  ładzie.  Z  trudem  przedzieram  się  naprzód. Chcę koniecznie znaleźć starszych dowódców i zorientować się w położeniu. Uzyskuję  wyraźny  obraz.  20.  dywizja  zaczęła  się  wycofywać  4  września.  Przez  dni  poprzednie  walczyła  doskonale.  Wycofuje  się  z  otrzymanym  rozkazem.  Podczas  odwrotu  zaatakowana  została  przez  dużą  ilość  samolotów  nieprzyjacielskich  i  ostrzelana  przez  artylerię.  Poniosła  ciężkie  straty.  Dowodzenie  faktycznie  się  urwało.  Przychodzę  do  przekonania,  że  dywizja  musi  być  wycofana  daleko w głąb celem uporządkowania, gdyż obecnie nie jest zdolna do boju. Spotykam dowódcę  8. dywizji, płk. Teodora Furgalskiego. Okazuje się, że dywizja ta jest w takim samym stanie, jak 20.  Rzucona na prawo od tamtej dostała się pod ogień wielkiej jednostki pancernej, nie mogła długo  walczyć i musiała się wycofać. Lotnictwo nieprzyjacielskie dokonało reszty.      Odwrót      W  takim  stanie  rzeczy  nie  widzę  innej  możliwości,  niż  wycofanie  obu  dywizji  na  lewy  brzeg  Wisły  przez  most  w  Płocku  i  w  Wyszogrodzie.  Posyłam  dwóch  oficerów  do  płk.  Żelisławskiego,  by  całym  zgrupowaniem  kawalerii  natychmiast  oderwał  się  od  nieprzyjaciela,  pozostawiając  oddziały  opóźniające  i  przeszedł  do  Płocka  w  celu  przygotowania  stanowisk  obronnych.  Boję  się,  żeby  Niemcy  nie  przecięli  nam  dróg  odwrotu.  Sam  jadę  do  Płocka  w  celu  zorganizowania  obrony  i  przejęcia  rozbitych  dywizji.  Przyjazd  mój  ulega  opóźnieniu.  Zaatakowały  nas  samoloty  nieprzyjacielskie.  Zostaję  ranny  w  krzyż  odłamkiem  bomby.  Na  dziesięć minut tracę władzę w nogach, ale dzięki Bogu wychodzę z tej opresji. Szczęśliwie udaje  się  naprawić  samochód,  który  został  trafiony  i  ma  przeszło  30  dziur.  Z  wielkim  trudem  przedostajemy się przez drogi, zawalone odpływającym wojskiem i uchodźcami, a częściowo na  przełaj  przez  pola.  W  nocy  z  4  na  5  września  przyjeżdżamy  do  Płocka.  Robią  mi  opatrunek,  zakładają bandaż gipsowy. Czuję się coraz lepiej. Wydaję rozkazy. Okazuje się, że w Płocku jest  wielka  fabryka  konserw  mięsnych,  co  umożliwia  wyżywienie  wojska.  W  składach  znajdują  się  ogromne zapasy szynek w konserwie. Dobrze, że nie zostały wysłane za granicę. Dowiaduję się,  że  most  na  Wiśle  pod  Wyszogrodem,  niestety,  przedwcześnie  wysadzono.  Wobec  tego  główny  trzon  piechoty  musi  przejść  przez  most  w  Płocku.  Część  piechoty  spływa  wzdłuż  Wisły  na  Modlin.  Dużą ulgę sprawia mi wiadomość, że rozkaz mój dotarł do kawalerii, która jest w marszu  na  Płock,  atakowana  jedynie  przez  lotnictwo  nieprzyjaciela.  Są  jednak  dość  poważne  straty.  5  10 Strona 11 września wieczorem Brygada Nowogródzka osiągnęła Płock, pozostawiając oddziały wydzielone  i rozpoznawcze na przedpolu.  Zajmujemy pozycje obronne. Zaczynają ściągać także resztki baonu mjr. Piotra Poruckiego  spod  Działdowa.  Jesteśmy  w  styczności  z  niezbyt  wielkimi  oddziałami  nieprzyjaciela.  Niemcy  bombardują Płock. Strącamy 4 samoloty, w tej liczbie, niestety, jeden własny. 6 września udaje mi  się  nawiązać  bezpośrednią  styczność  telefoniczną  z  gen.  Bortnowskim  i  omawiam  z  nim  użycie  mojej brygady kawalerii, której wszystkie pułki są w doskonałym stanie. Otrzymuję jednak rozkaz  telefoniczny,  by  wysadzić  mosty  w  Płocku  i  przejść  z  brygadą  przez  Puszczę  Kampinoską  na  prawy  brzeg  Wisły,  przez  most  na  południe  od  Modlina.  8  września  o  zmroku  wysadzam  dwa  mosty  w  Płocku,  zostawiam  oddziały  wydzielone  aż  do  przybycia  armii  pomorskiej  i  rozpoczynam marsz.  Ostrzeliwała  nas  artyleria  nieprzyjacielska  i  karabiny  maszynowe  z  drugiej  strony  Wisły  spod Wyszogrodu. Ciężkie, sypkie piaski niesłychanie utrudniają przejazdy. Zupełny brak wody  dla koni. Pod samym Modlinem dostaję rozkaz unieważniający poprzedni i nakazujący powrót na  dawne miejsce postoju. Sam jednak mam przybyć do Rembertowa pod Warszawą dla otrzymania  dalszych  rozkazów.  Zadanie  trudne,  gdyż  wszystkie  drogi  i  szosy  są  tak  zawalone  oddziałami  wojska  i  uciekającą  ludnością,  że  ledwo  można  się  przedrzeć.  Wielokrotnie  objeżdżam  polami  zatory. 10 września o świcie docieram do Rembertowa i melduję się u gen. Przedrzymirskiego.  Nasze położenie ogólne jest bardzo ciężkie. Oddziały polskie wszędzie pobite. Niemcy już  pod Warszawą. Naczelne dowództwo udało się do Brześcia nad Bugiem.  Gen. Juliusz Rommel, wyznaczony na dowódcę obrony Warszawy, podał mi telefonicznie  rozkaz Naczelnego Wodza, że przechodzę pod jego rozkazy. Mam ruszyć do rejonu Wiązowny i  objąć  dowództwo  grupy  operacyjnej,  której  zadaniem  będzie  obrona  Wisły  na  południe  od  Warszawy.  Nie  ma  żadnej  łączności  z  moimi  oddziałami,  które  pozostały  w  Puszczy  Kampinoskiej.  Z  braku  łączności  i  środków  transportu  postanawiam  wrócić  sam,  żeby  zorganizować przemarsz. Nie było to łatwe. Przeszliśmy szczęśLiwie przez mosty pod Modlinem  pod niezbyt celnym ogniem ciężkiej artylerii nieprzyjacielskiej. Koncentrujemy się na południe od  Warszawy.  Grupa  płk.  Jerzego  Grobickiego  w  Otwocku  podlegać  będzie  mojemu  dowództwu.  Brygada  Kawalerii  Baranowicze  znajduje  się  w  rejonie  Wiązowny.  Dołącza  do  mnie  Wołyńska  Brygada Kawalerii płk. Juliana Filipowicza. Obejmuję także dowództwo nad 10. Dywizją Piechoty  gen.  Franciszka  Ankowicza  oraz  szeregiem  drobnych  oddziałów  różnych  broni,  wśród  których  jest  też  1.  Pułk  Artylerii  najcięższej.  Płk  Grobicki  prowadzi  walki  z  przeprawiającymi  się  przez  Wisłę Niemcami.  Jestem  dwukrotnie  w  Warszawie:  11  i  12  września.  Droga  przez  Pragę  zbombardowana.  Wiele  domów  w  gruzach.  Na  ulicach  barykady  z  wywróconych  tramwajów.  Nastrój  Warszawy  wspaniały.  Obrona  prowadzi  walki  na  przedmieściach,  ale  rozkazy  wydane  poprzednio  dla  ludności wprowadzają niezwykły chaos, gdyż jedne mówią o ewakuacji wszystkich zdolnych do  noszenia broni, inne o pozostaniu na miejscu.  Dowiaduję  się,  że  oddziały  niemieckie  obeszły  Warszawę  w  rejonie  Mińska  Mazowieckiego  i  przecięły  szosę  między  Garwolinem  a  Lublinem.  Lublin  przeszedł  ciężkie  bombardowania. Mam wielkie trudności gospodarcze w uzupełnieniu żywności i furażu dla koni.  Brak także amunicji i benzyny. Wobec wiadomości, że oddziały gen. Przedrzymirskiego wycofały  się znad Bugu i że Niemcy kierują się z północy na Mińsk i Dęby Wielkie, gen. Rómmel daje mi 12  września  rozkaz  uderzenia  na  Mińsk,  nakazując  jednocześnie  bronić  przejścia  przez  Wisłę  na  11 Strona 12 południe od stolicy. Akcja ta ma być wsparta uderzeniem grupy gen. Stanisława Małachowskiego  z  rejonu  Modlina  oraz  grupy  gen.  Juliusza  Zulaufa  bezpośrednio  na  północ  ode  mnie.  Pozostawiłem  płk.  Grobickiego  i  jego  grupę  w  rejonie  Otwocka  z  zadaniem  obrony  Wisły,  a  natarcie na Mińsk zdecydowałem się przeprowadzić Brygadą Nowogródzką i Brygadą Wołyńską.    Grupa moja ruszyła 13 września o świcie. Niemcy zostali zaskoczeni i uzyskaliśmy sukces.  Stopniowo jednak opór Niemców tężał i coraz bardziej wzmacniał się ogień ich artylerii ciężkiej.  Stało  się  jasne,  że  żadna  grupa  ani  gen.  Małachowskiego,  ani  gen.  Zulaufa  udziału  w  bitwie  nie  bierze.  Naraziło  to  na  duże  straty  Brygadę  Wołyńską,  która  nacierała  mając  odkryte  swoje  północne skrzydło.      Spod Warszawy na południe      W  kulminacyjym  punkcie  walki  otrzymałem  przez  radio  rozkaz,  przekazany  przez  szefa  sztabu  gen.  Rómmla  płk.  Aleksandra  Pragłowskiego,  przerwania  walki  i  z  rozkazu  Naczelnego  Wodza natychmiastowego odejścia do jego odwodu do rejonu Parczewa. Warszawa ma się bronić  do upadłego. Rozmawiałem osobiście przez radio z płk. Pragłowskim, który na pożegnanie życząc  mi szczęścia dodał: ‐ My zostajemy w Warszawie.  Znacznie  już  później  dowiedziałem  się,  że  gen.  Rómmel  rozkaz  Naczelnego  Wodza  nakazujący  moje  odejście,  przetrzymał  cztery  dni,  co  miało  złowrogie  następstwa  dla  naszej  grupy.  Zarządzam  natychmiastowe  oderwanie  się  od  nieprzyjaciela.  W  pewnym  stopniu  ułatwił  to  oderwanie  nadchodzący  zmrok. Jednak,  wobec  rozrzucenia  oddziałów  i  przerwania  łączności  pod bardzo silnym ogniem artylerii nieprzyjacielskiej, mieliśmy pewne trudności. Wiedziałem, że  będę musiał przebić się jeszcze przez otaczające nas oddziały niemieckie, które przerwały jedyną  szosę Warszawa‐Lublin. Decyduję się skoncentrować moje oddziały w lasach na południo‐zachód  od  Garwolina.  Trudno  było  z  góry  podać  dokładne  miejsce  koncentracji.  Nie  wiedzieliśmy  bowiem,  gdzie  i  w  jakiej  sile  znajdują  się  oddziały  niemieckie.  Największe  jednak  trudności  sprawiały  nam  drogi  zatarasowane  w  kilku  kolumnach  przez  uchodźców  z  dobytkiem  i  tyłowe  wozy wojskowe. Tłumy te, stale bombardowane i ostrzeliwane przez samoloty nieprzyjacielskie,  nie wiedziały dokąd się udać.  Z  największym  trudem  przedzierały  się  nasze  oddziały  na  południe,  zmuszone  wielokrotnie  do  marszu  na  przełaj  przez  pola,  co  było  szczególnie  uciążliwe  dla  samochodów  pancernych, artylerii i taborów. Cały marsz był niezwykle męczący. Mosty były wysadzone przez  dywersantów, niemieckich kolonistów. Ogień artylerii niemieckiej od wschodu, a także zza Wisły,  chociaż nie bardzo celny, wprowadzał zamieszanie w tłumach uchodźców. Mój samochód był też  lekko  trafiony,  a  jadący  ze  mną  oficer  łącznikowy  ranny.  Minęliśmy  Garwolin,  gdzie  zastaliśmy  jedynie  dopalające  się  zgliszcza  i,  jak  na  drogach,  dużo  trupów  ludzkich  i  końskich.  Garwolin,  miasto  powiatowe,  posiadało  kilka  garbarni  skór,  większość  mieszkańców  stanowili  ubodzy  Żydzi. Lotnictwo niemieckie spaliło Garwolin doszczętnie na dzień przed naszym przemarszem.  Rozesłałem  oficerów  łącznikowych  w  celu  zebrania  oddziałów.  Osobiście  zawróciłem  kilka  szwadronów 11. Pułku Ułanów i 1. Pułk Szwoleżerów z Warszawskiej Brygady Kawalerii, które  wzięły  kierunek  marszu  na  Warszawę  i  nie  mogły  wyjaśnić,  z  czyjego  rozkazu  to  uczyniły.  Koncentrację moich oddziałów wyznaczyłem w lesie na zachód od szosy Garwolin‐lublin. Powoli  12 Strona 13 udało się uporządkować i zebrać oddziały w celu wydostania się z worka. Widzieliśmy lotnictwo  niemieckie,  które  w  licznych  zgrupowaniach  zasilało  swoje  oddziały,  odcinając  nam  odwrót.  Przeprowadziłem  mylące  natarcie  na  oddziały  niemieckie  wzdłuż  szosy  Garwolin‐lublin,  a  całą  grupą  obeszliśmy  na  przełaj  i  dość  szczęśliwie  przedostaliśmy  się  za  Wieprz.  Udało  się  nam  przeprowadzić część samochodów pancernych, trochę samochodów osobowych i ‐ na szczęście ‐  prawie wszystkie wozy amunicyjne oraz zaopatrzenia.  Mieliśmy  duże  trudności  w  przeprawie  przez  Wieprz,  gdzie  z  wyjątkiem  jednego,  wszystkie mosty były zerwane. Nie zastałem nie tylko żadnych rozkazów od Naczelnego Wodza,  ale nie zastałem tam w ogóle żadnych oddziałów polskich. Ludzie byli bardzo przemęczeni, konie  również.  Od  początku  wojny  właściwie  nikt  nie  spał.  Korzystając  z  tego,  że  miałem  kilka  samochodów,  udałem  się  do  Lublina,  który  silnie  ucierpiał  od  bombardowania  8  września.  Największy hotel został spalony. Wiele domów na głównych ulicach leżało w gruzach.  W Lublinie nie było wojsk polskich, gdyż wyszły w kierunku na Chełm. Były tylko luźne  oddziałki,  którymi  dowodził  płk  Piotr  Bartak.  Wspaniale  zachowywał  się  były  poseł  na  sejm,  rotmistrz  rezerwy  Dudziński,  który  samorzutnie  stworzył  oddział  partyzancki,  posadził  go  na  zarekwirowane samochody i rowery, i z wielkim powodzeniem walczył z przednimi oddziałami  niemieckimi.  Widziałem  sam  jak  z  jednego  z  wypadów  przyprowadził  ok.  150  jeńców.  Wykazał  duży zmysł dowodzenia i wielką odwagę osobistą. Dzielny żołnierz. Zginął w tych walkach wraz  ze  swoim  synem.  Niemców  nie  było  jeszcze  na  przedmieściach.  Szczęśliwym  trafem  znalazłem  skład amunicji, żywności i benzyny, których nam całkowicie brakowało. Niestety, nie udało mi się  dostać  map  terenów  na  wschód  od  Wisły.  Trzeba  być  żołnierzem,  żeby  zrozumieć  niedolę  maszerowania i prowadzenia walk bez map.  Pojechałem  do  Chełma,  gdzie  jakoby  miało  być  dowództwo  gen.  Stefana  Dęba‐ Biernackiego.  Z  dużym  trudem  odszukałem  go  w  chałupce  pod  lasem.  Był  zupełnie  załamany.  Nie  mogłem  poznać  tego  zawsze  tak  pewnego  siebie  i  despotycznego  oficera.  Zaproponowałem  mu  jako  najstarszemu  objęcie  dowództwa.  Nie  chciał  przyjąć  tłumacząc  mi,  że  wszystko  przepadło. Prosiłem go, by wydał rozkazy swoim oddziałom nie niszczenia mostów i przepraw,  którymi  będę  musiał  schodzić  na  południe.  Wysuwał  jakieś  fantastyczne  pomysły  akcji  na  Włodzimierz Wołyński, według których moje wojska musiałyby zrobić 180km w ciągu kilkunastu  godzin. Po ostrej rozmowie odjechałem podrażniony i skazany na własne siły.  Po powrocie do mego sztabu stwierdziłem, że muszę nazajutrz stracić jeszcze 24 godziny  na  uporządkowanie  oddziałów.  Nadeszła  amunicja  i  żywność  z  Lublina.  Tymczasem  Niemcy  zaczęli  nam  następować  na  pięty.  Zajęli  Lublin.  Należało  się  śpieszyć,  aby  przeskoczyć  między  Lublinem  a  Chełmem.  Zarządzam  marsz  w  nocy  z  17  na  18  września  w  ogólnym  kierunku  na  Rejowiec.  Ostatni  posiłek  w  Kozłówce.  Omawiamy  różne  wiadomości  i  plotki  o  akcji  na  Zachodzie.  Zastanawiamy  się,  kiedy  nareszcie  Francuzi  i  Anglicy  rozpoczną  ofensywę.  Nie  możemy zrozumieć, dlaczego nam nie pomagają.    Nóż w plecy: Rosja    Nastawiam  radio  i  dowiadujemy  się,  że  wojska  sowieckie  przekroczyły  granicę  Polski  i  posuwają  się  na  zachód.  Widzę  oczy  wszystkich  wlepione  we  mnie.  Znikąd  żadnych  rozkazów,  żadnych  instrukcji.  Co  robić?  Jeszcze  przed  rozpoczęciem  wojny  zaskoczył  nas  ogłoszony  urzędowo  tzw.  pakt  o  nieagresji,  zawarty  23  sierpnia  1939  między  Niemcami  a  Rosją  Sowiecką,  wiedzieliśmy  bowiem,  że  od  maja  była  w  Moskwie  także  misja  angielsko‐francuska.  Nie  przypuszczałem,  że  Rosja  Sowiecka  wystąpi  przeciw  Anglii  i  Francji,  a  pośrednio  także  przeciw  13 Strona 14 Ameryce. Myślę, że i naczelne dowództwo tak samo oceniało położenie. W przeciwnym razie nie  wycofałoby  wszystkich  urządzeń  i  zakładów  na  wschód,  nie  przeszłoby  samo  do  Brześcia.  Siedziba  rządu  wraz  z  poselstwami  państw  zagranicznych  nie  przeniosłaby  się  do  Krzemieńca  i  Tarnopola.  Okazuje  się,  że  tyły  nasze,  odsłonięte  i  bezbronne,  zostały  wydane  na  łup  armii  sowieckiej, i to w chwili kiedy impet niemiecki zaczął się zmniejszać, kiedy wydłużone na kilkaset  kilometrów  linie  kolejowe  i  zaopatrzeniowe  niemieckie  zaczęły  zawodzić  i  kiedy  mogliśmy  przetrzymać w walkach jeszcze pewien okres i dać sojusznikom możność uderzenia na odsłonięte  granice zachodnie Niemiec. Rosja Sowiecka jednostronnie zerwała traktat o nieagresji z Polską w  najcięższej dla Polski chwili i jak szakal rzuciła się od tyłu na straszliwie krwawiącą Armię Polską.  Nie zmieniam swoich zamiarów. Idziemy na południe, gdzie ‐ przekonany jestem ‐ musiał zostać  utworzony  przyczółek  na  granicy  węgiersko‐rumuńskiej.  Mamy  przecież  sojusz  wojskowy  z  Rumunią,  a  z  Węgrami  byliśmy  zawsze  w  przyjaźni.  Zrobimy  wszystko,  żeby  się  przedostać.  Ostatecznie będziemy dalej walczyli o Polskę, choćby na obcej ziemi. Dziś wiemy, że pakt między  Niemcami  a  Sowietami  zadecydował  o  rozpoczęciu  wojny.  Dziś  wiemy,  że  Rosja  Sowiecka  ‐  szczerze czy nieszczerze ‐ oparła się na przyjaźni niemieckiej nie tylko celem rozbicia Polski, ale i  celem podziału świata. Dlatego też cała ówczesna prasa sowiecka atakowała gwałtownie Anglię i  Francję  jako  państwa  imperialistyczne  i  napastliwe.  Wiemy  dziś,  że  Rosja  zrobiła  wszystko,  by  moralnie  rozbroić  naród  francuski.  Wyzyskała  w  tym  celu  swoje  wpływy  na  komunistów  we  Francji. Ale wówczas nie było czasu na rozważania. Należało uczynić wszystko, by się przedostać  na południe. Przecinamy szczęśliwie szosę Lublin‐chełm, a idąca w tyle 10. Dywizja Piechoty musi  stoczyć  ciężką  walkę  z  Niemcami,  którzy  starają  się  odciąć  jej  przejście.  W  okolicy  Rejowca  kilkakrotne  silne  bombardowanie  przez  dywizjony  niemieckie.  Jedynie  dzięki  rozproszeniu  oddziałów udaje się uniknąć większych strat. Strącamy ogniem broni maszynowej i ręcznej kilka  samolotów  niemieckich.  Właściwie  jest  to  bez  znaczenia,  ale  dodaje  otuchy  żołnierzom,  którzy  widzą,  że  nie  jesteśmy  bezbronni.  Wśród  wziętych  do  niewoli  lotników  niemieckich  po  raz  pierwszy  zobaczyłem  kobietę.  Była  radiotelegrafistką.  Maszerujemy  dalej.  Doganiamy  jednostki  armii gen. Dęba‐biernackiego. Jadę do niego, by uzgodnić działania. Gen. Dąb‐biernacki obejmuje  dowództwo nad całością wojsk. Wydane przezeń rozkazy nacierania we wszystkich kierunkach,  bez  żadnej  myśli  przewodniej,  uważam  za  całkowicie  chybione.  Proponuję  większe  skoncentrowanie  i  przebicie  się  przez  linię  niemiecką,  a  dalej  na  jej  tyłach  marsz  na  południe.  Niestety, nie zgadza się na zmianę wydanych już rozkazów. Mam atakować przeciwnika między  Zamościem a Tarnawatką. Kierunek Suchowola‐Krasnobród. 10. Dywizja Piechoty odchodzi pod  dowództwem  gen.  Jana  Kruszewskiego,  ja  zaś  otrzymuję  resztki  brygad  kawaleryjskich;  teoretycznie, gdyż są szeroko rozrzucone w terenie i nawet dobrze nie wiem, gdzie się znajdują.  Jedyny  oddział,  który  pod  względem  moralnym  i  zaopatrzenia  jest  całkowicie  w  porządku,  to  moja stara Brygada Nowogródzka. Walczyć może także Brygada Wołyńska oraz resztki Brygady  Kresowej i Brygady Wileńskiej. Jest to właściwie wszystko, czym faktycznie dowodzę. Widzę, że  dywizje gen. Dęba‐biernackiego są przemęczone i niezdolne do twardej walki. Jestem przekonany,  że Brygada Nowogródzka otworzy lukę, którą można będzie przeprowadzić resztę wojska. Gen.  Dąb‐biernacki  w  to  nie  wierzy.  Uprzedzam,  że  długo  otwartej  luki  trzymać  nie  zdołam,  gdyż  oczywiście przybędą zaraz odwody nieprzyjaciela i lotnictwo. Trzeba piechotę skoncentrować tuż  za  kawalerią  i  zaniechać  natarcia  na  Zamość.  Rozpoczynam  akcję  22  września  po  południu.  Żołnierz  bije  się  wspaniale.  O  23.00  nieprzyjaciel  jest  pobity,  przejście  wolne.  Daję  rozkaz  do  marszu  i  przez  radio  zawiadamiam  inne  oddziały.  Nie  mamy  benzyny.  Dlatego  niszczymy  samochody,  tak  pancerne,  jak  osobowe.  Tabory  przejść  nie  mogą,  bo  musimy  się  posuwać  na  przełaj.  Do  dział  zaprzęgamy  po  cztery  konie,  gdyż  droga  przez  pola  bardzo  ciężka,  a  konie  zmęczone. Jadę konno ze sztabem. Kiedy przekraczam szosę Tomaszów‐zamość, trafiam na walkę  14 Strona 15 oddziałów  Wołyńskiej  Brygady  Kawalerii  z  przybyłym  odwodem  niemieckim.  W  walce  na  granaty  i  bagnety  Niemcy  rozbici,  dużo  jeńców.  Idziemy  dalej.  Walka  na  przeprawach  w  Krasnobrodzie.  Wspaniały,  niezmordowany  25.  Pułk  Ułanów  Wielkopolskich  w  szarży  otwiera  przeprawę.  Ginie,  niestety,  prawie  cały  szwadron.  Pułk  bierze  jeńców  i  oswobadza  kilkuset  Polaków wziętych do niewoli. Odbito też szpital z wieloma rannymi. Straty niemieckie dość duże.  Niemcy naciskają ze wszystkich stron. Trzeba ochraniać skrzydła, a z tyłu słychać ogień artylerii.  Zatrzymujemy  się  jednak  na  dłużej,  by  dać  możność  spłynięcia  w  ślad  za  nami  większej  ilości  oddziałów.  Przychodzą  meldunki,  że  4.  Pułk  Strzelców  Konnych,  który  utrzymał  wywalczone  przejście przez szosę poniósł ogromne straty i że prawie nie istnieje. Rzeczywiście dołączają tylko  niedobitki. Nie odczuwa się ruchu wojsk własnych za nami. Otrzymujemy wiadomość, że Lwów ‐  zawsze  bohaterski  ‐  broni  się  i  że  Niemcy  nie  mogą  go  zdobyć.  Wojska  sowieckie  posuwają  się  coraz  bardziej  w  głąb  Polski.  Nie  mamy  chwili  do  stracenia.  Trzeba  bez  zwłoki  przebijać  się  na  południe.  Jak  na  złość  od  początku  wojny  ani  kropli  deszczu.  Piękna,  słoneczna  pogoda.  Suche  lato.  Niski  poziom  wody  w  rzekach.  Czołgi  niemieckie  nie  napotykają  żadnych  przeszkód.  Doskonała  widoczność  dla  lotnictwa  niemieckiego.  Lotnictwo  polskie  już  prawie  nie  istnieje.  Jesteśmy  więcej  niż  zmęczeni.  Od  1  września  bez  przerwy  nocne  marsze,  a  dniem  bitwy.  Nie  zawsze  natrafiamy  na  lasy,  gdzie  można  się  ukryć.  Oficerowie  cały  czas  jeżdżą  wśród  kolumn  i  budzą  śpiących  żołnierzy.  Prawie  niemożliwe  jest  zsiadanie  z  koni,  gdyż  żołnierz  natychmiast  zasypia  i  nie  można  go  się  dobudzić.  Wreszcie  ogólna  ulga:  zaczyna  się  chmurzyć  i  wszyscy  z  radością odczuwają pierwsze krople deszczu. Pada coraz silniej. Przynajmniej chociaż częściowo  zabezpieczeni  jesteśmy  od  lotnictwa.  Ciągłe  potyczki  z  tylnymi  oddziałami  niemieckimi.  Nabieram  wrażenia,  że  Niemcy  jakby  wycofywali  się  na  zachód.  Tak  maszerujemy  dzień  za  dniem,  noc  za  nocą.  Szosa  Narol‐lubaczów  zajęta  przez  silne  oddziały  niemieckie.  24  września  dość  silna  walka  koło  Płazowa.  Musimy  doczekać  nocy,  żeby  się  przebić.  Idziemy  w  dwóch  kolumnach. Oziębiło się nagle. Zaczyna padać pierwszy śnieg. Taje natychmiast, ale robi się błoto,  artyleria  ledwo  się  wlecze.  Przezwyciężamy  i  tę  przeszkodę.  Bocznymi  drogami  maszerujemy  dalej.  Dochodzimy  do  rejonu  Horyniec.  Jeszcze  koło  Suchowoli  dołączył  do  nas  por.  Antoni  Bądzyński z 1. Pułku Strzelców Konnych ze sztandarem pułku. Opowiedział dzieje poddania się  grupy gen. Tadeusza Piskora, w tym Brygady Motorowej płk. Stefana Roweckiego, późniejszego  gen. Grota, dowódcy Armii Krajowej. W lasach zamojskich natknęliśmy się na miejsce, gdzie się  poddała  6.  Dywizja  Piechoty  gen.  Bernarda  Monda,  który  już  przedtem  namawiał  nas  przez  swych  wysłanników  do  pójścia  w  jego  ślady.  Wydaje  się,  że  obie  grupy  poddały  się  nieco  przedwcześnie. Gdyby dotrwali do naszego przyjścia! Postanawiam dalszy marsz w kierunku na  Jaworów‐Sambor. Zmęczenie straszliwe. Konie ledwo idą. Spodziewam się spotkania z Niemcami  na  szosie  Jaworów‐jarosław.  Decyduję  się  na  marsz  równoległy  dwóch  kolumn  celem  wywalczenia  przejścia  na  południe.  Maszeruję  z  prawą  kolumną.  Wschodnią  dowodzi  płk  Grobicki.  Raptem  kolumna  staje.  Posuwam  się  do  czoła.  Szperacze  meldują,  że  widzą  Niemców  okopanych  pod  wsią  Broszki  na  szosie  Jaworów‐krakowiec.  26  września.  Zaczyna  świtać.  Pada  pojedynczy strzał niemiecki. Zaraz rozpocznie się ogień karabinów maszynowych. Nie ma gdzie  zboczyć.  Puszczam  do  szarży  obydwa  czołowe  pułki,  26.  i  27.  ułanów.  Niemcy  są  całkowicie  zaskoczeni, częściowo wyrąbani, duża część batalionu wzięta do niewoli. Dowództwo niemieckie  28. Dywizji Piechoty przysyła parlamentariuszy z propozycją poddania się twierdząc, że nie może  być mowy o przejściu dalej, gdyż cały kraj jest zajęty przez wojsko niemieckie i posuwające się na  zachód  wojsko  sowieckie.  Wreszcie  proponują  za  oddanie  jeńców  nieatakowanie  nas  z  własnej  inicjatywy.  Oddaję  jeńców,  bo  cóż  mam  z  nimi  robić,  tym  bardziej,  że  nieprzyjaciel  broni  się  uporczywie w następnej wsi Morańce. Mam dość poważne straty. Decyduję się na dalszy marsz.  Wiem już, że boczna kolumna płk. Grobickiego, która szła na Rogóżno musiała stoczyć walkę, ale  15 Strona 16 oddziały  jej  posuwają  się  także  na  południe.  Zmierzamy  do  rejonu  miejscowości  Dernaki,  wyznaczonego  na  koncentrację  obydwu  kolumn.  Niestety,  Dernaki  zajęli  bolszewicy.  Jest  już  dobrze po południu 26 września. Pada lekki deszcz. Płk Grobicki wpadł w zasadzkę, ranny dostał  się  do  niewoli.  Płk  Konstanty  Drucki‐lubecki  ciężko  ranny.  Oddziały  czołowe,  spotkane  ogniem  karabinów  maszynowych  i  armat,  rozpoczynają  walkę.  Decyduję  się  na  natychmiastowy  dalszy  marsz,  starając  się  przejść  między  wojskiem  sowieckim  a  niemieckim.  Po  drodze  ciągłe  walki  z  oddziałami  sowieckimi.  Świt  27  września.  Posuwamy  się  zbyt  wolno.  Jadę  do  czołowego  pułku.  Okazuje się, że winę ponosi płk Ludwik Schweizer. Chwiejny i nie w porę ostrożny, nie rozumiał,  że  tylko  szybkość  marszu  może  nas  uratować.  Dowódca  brygady  płk  Żelisławski  zawiesił  go  w  czynnościach.  Natykamy  się  na  poważne  siły  sowieckie.  Próbuję  się  z  nimi  dogadać,  żeby  bez  walki przepuszczono nas na południe z celem przejścia do Węgier. W tym celu wysyłam jednego  z  najlepszych  moich  oficerów,  rtm.  Stanisława  Kuczyńskiego,  do  dowództwa  sowieckiego.  Niestety,  na  próżno.  Został  doszczętnie  obrabowany  i  ledwie  uszedł  z  życiem.  Prawie  jednocześnie  bolszewicy  rozpoczęli  z  góry  już  przygotowany  ogień  artylerii.  Zagrały  liczne  karabiny  maszynowe.  Pokazują  się  pierwsze  czołgi.  Wywiązuje  się  walka.  9  Dywizjon  Artylerii  Konnej,  który  był  wzorem  walk  artylerii  w  najtrudniejszych  warunkach  boju,  niezmiernie  celnie  wspierał  wszystkie  działania.  Przy  pomocy  armatek  przeciwpancernych  zniszczył  sporo  nacierających na nas czołgów sowieckich. Niestety, widać nawet gołym okiem masy sowieckiego  wojska różnych rodzajów broni, które przecinają nam dalszy marsz. 25. Pułk Ułanów krwawi się,  osłaniając  nasze  skrzydło.  Widzę  jasno,  chociaż  nie  mogę  zrozumieć  dlaczego,  że  nie  stworzono  żadnego przyczółka w tak dogodnym terenie, jak pogranicze węgiersko‐rumuńskie. Już po wojnie  dowiedziałem  się,  że  przyczółek  taki  przygotowano  na  linii  Dniestru,  aby  umożliwić  odejście  wojska za granicę, ale wkroczenie wojsk sowieckich na jego tyły uniemożliwiło nam uratowanie  co najmniej 200‐300 tysięcy ludzi, którzy tak bardzo przydaliby się potem na Zachodzie. Od tyłu  coraz  silniej  nacierają  oddziały  sowieckie.  Walka  trwa.  Artyleria  wystrzeliła  ostatni  pocisk.  Kończy się amunicja małokalibrowa. Brak zupełnie środków opatrunkowych. Konie od dawna nie  karmione  i  nie  pojone.  Nie  przebijemy  się.  Nie  ma  innej  rady,  trzeba  się  podzielić  na  mniejsze  grupy i starać się, korzystając z nocy i lasów, przedostać na Węgry. Mało szans i na to. Widzimy  jasno,  że  bolszewicy  przedtem  jeszcze  przygotowali  sobie  grunt.  Potworzyli  bandy  uzbrojone,  niebezpiecznie  było  wysyłać  małe  patrole.  Rozkazy  moje  przyjęli  wszyscy  dowódcy.  Wyjątek  stanowił 1. Pułk Szwoleżerów, którego dowódca płk Janusz Albrecht oświadczył, że decyduje się  pójść na zachód i poddać Niemcom. Stanowisko płk. Albrechta było dziwne, stale unikał bitew i  wiecznie  się  gdzieś  gubił.  Grupa,  z  którą  zdecydowałem  się  przejść  osobiście,  składała  się  z  kilkunastu  ludzi,  m.in.  gen.  Konstantego  Plisowskiego,  rtm.  Kuczyńskiego,  rtm.  Władysława  Zgorzelskiego, kpt. Konstantego Koszutskiego, por. Zbigniewa Kiedacza, rtm. Olgierda Ślizienia,  mego  ordynansa  ułana  Bronisława  Tomczyka  i  kilku  innych.  Początkowo  należał  do  grupy  mjr  Sołtan, mój szef sztabu, ale zgubił się w czasie przejścia przez lasy. Wspaniały typ oficera. Był mi  niesłychanie  pomocny,  podobnie  jak  i  oficerowie  najwyższej  klasy  i  odwagi,  których  wyżej  wymieniłem.  Razem  z  kilkunastoma  oficerami  i  szeregowymi  udało  nam  się  przejść  między  oddziałami  sowieckimi,  w  niektórych  miejscach  o  100m  od  biwakujących  żołnierzy.  Dopiero  wtedy  zdałem  sobie  sprawę,  jaka  masa  wojsk  sowieckich  znajdowała  się  na  tym  terenie.  Wszystkie  wsie,  nawet  chutory,  zalało  wojsko  bolszewickie.  Przeszliśmy  koło  Sambora  i  przy  pomocy  doskonałych  przewodników  wydostaliśmy  się  przez  góry  na  wysokości  miejscowości  Turka.  Ten  marsz  w  nocy  z  28  na  29  września  był  niezwykle  trudny  ze  względu  na  górzysty  i  zalesiony teren.  16 Strona 17 Zatrzymaliśmy  się  w  lesie,  aby  dać  nieco  odpocząć  zmordowanym  koniom,  zamierzając  pod  wieczór  podjąć  dalszy  wysiłek.  Wkrótce  zaobserwowaliśmy,  że  ze  wszystkich  stron  nadciągają  oddziały  sowieckie.  Musieli  być  uprzedzeni  i  specjalnie  nastawieni  na  wyłapywanie  oddziałów  polskich.  Wobec  gęstego  lasu  i  bagien  nie  do  przebycia  dla  koni,  porzuciliśmy  je,  a  sami  ukrywaliśmy  się  w  wertepach  leśnych.  Łańcuchy  żołnierzy  sowieckich  przeszły  koło  nas  zaledwie  o  kilka  kroków.  Musiałem  pilnować,  ażeby  ktoś  w  podnieceniu  nie  wystrzelił.  O  zmierzchu  ruszyliśmy  na  południe.  Gdyśmy  omijali  wieś  Zastówkę,  zostaliśmy  w  ciemności  zaatakowani  przez  bandę,  widocznie  mieszaną,  żołnierzy  rosyjskich  i  partyzantów  ukraińskich.  Rozpoczęła  się  strzelanina,  a  nawet  walka  wręcz.  Jak  wspaniała  była  w  tej  chwili  ta  garstka  Polaków!  Zostałem ranny, raz, a następnie drugi. Czułem, że mam nadwerężony krzyż. Bardzo silnie  krwawiła  rana  w  biodrze.  Nie  chcąc  utrudniać  dalszego  marszu  kolegom  prosiłem  ich,  by  zostawili  mnie  na  miejscu.  Byłem  zdecydowany  nie  oddać  się  żywym  w  ręce  napastników.  Ale  moi  towarzysze  broni  nie  chcieli  o  tym  słyszeć.  Z  większym  trudem  i  poświęceniem  właściwie  prawie nieśli mnie na rękach. Dostałem krwotoku raz, potem drugi. Dałem kategoryczny rozkaz,  żeby szli na Węgry. Żegnam tych świetnych żołnierzy.    Więzienia    Od walk ku więzieniu      29 września rano postanowiłem dowlec się do najbliższej wsi, Jasionki Stasiowej. Pójdę na  los  szczęścia.  Pozostali  ze  mną,  mimo  moich  namów,  rtm.  Kuczyński  i  ułan  Tomczyk.  Gdyśmy  doszli  do  wsi  jeden  z  mieszkańców  natychmiast  zawiadomił  milicję,  a  następnie  oddziały  sowieckie,  które  wszędzie  kwaterowały.  Zawieziono  nas  pod  eskortą  samochodów  pancernych  przez Turkę do Starego Sambora, do dowództwa Czerwonej Armii.  Stwierdziliśmy  po  drodze,  że  wsie  są  pełne  wojska  sowieckiego  wszystkich  rodzajów  broni. W wielu miejscach, szczególnie koło Turki, widać było setki ludzi budujących fortyfikacje  polowe. Zdziwiło mnie, że były one skierowane frontem na północ, podobnie jak około 20. dział  ciężkiej  artylerii,  które  zauważyłem.  Na  moje  zapytanie  major  sowiecki  bez  ogródek  odpowiedział, że już od blisko tygodnia są w tym terenie i że mają rozbić i ewentualnie wyłapać  wszystkie  oddziały  polskie,  przedostające  się  z  północy  na  południe.  Bolszewicy  nie  chcieli  dopuścić do tworzenia wojska polskiego za granicą i byli wtedy, po dokonaniu nowego rozbioru  Polski, szczerymi sprzymierzeńcami Niemiec.  Spotkałem się zresztą wtedy po raz pierwszy z charakterystycznym zdaniem:    ‐ My i Niemcy jesteśmy obecnie prawdziwymi przyjaciółmi i razem pójdziemy przeciwko  kapitalizmowi  światowemu.  Polska  wysługiwała  się  Anglii  i  dlatego  musiała  zginąć.  Polski  już  nigdy nie będzie. Niemcy dokładnie zawiadamiają nas o ruchach wszystkich oddziałów polskich,  które kierują się na Węgry lub do Rumunii.  Stwierdziłem ogromną ilość czołgów, samochodów pancernych oraz artylerii. Wprawdzie  większość  żołnierzy  była  źle  wyekwipowana,  konie  chude,  zabiedzone,  pojazdy  motorowe  i  rynsztunek  nie  doczyszczone,  ale  wojsko  w  całości  przedstawiało  się  o  wiele  lepiej  aniżeli  w  r.  1920. Istniała dyscyplina i posłuch dla dowódców. Pierwszy raz zetknąłem się wtedy z oficerami  w  niebiesko‐czerwonych  czapkach.  Wyjaśniono  mi,  że  są  to  oficerowie  Nkwd.  Od  razu  można  17 Strona 18 było  zauważyć,  że  we  wszystkich  budzą  strach.  W  Starym  Samborze  zaprowadzono  mnie  do  dowódcy armii Tiuleniewa. Przyjął mnie w otoczeniu co najmniej 20. oficerów. Z miejsca wystąpił  z zarzutem, że się nie poddałem, lecz że stawiałem opór i że wskutek tego Armia Czerwona, która  po przyjacielsku weszła do Polski, by ratować lud ʺod panów i kapitalistówʺ, straciła 18 czołgów i  wielu ʺbojcówʺ (żołnierzy). Na moją uwagę, że Sowiety złamały traktat i że bez powodu najechały  obszar Polski, otrzymałem odpowiedź:    ‐  Związek  Sowiecki  ma  swoją  politykę.  Często  potem  miałem  spotkać  się  z  takim  argumentem.    Tiuleniewa  interesowało,  gdzie  są  nasi  żołnierze  i  gdzie  pochowano  sztandary,  dlaczego  oddziały  polskie  niszczą  broń  i  nie  chcą  się  poddawać  Czerwonej  Armii,  po  co  starają  się  przedostać na Węgry i do Rumunii, czemu Polska jest ʺagentemʺ Anglii, itp. Pokazał mi przy tym  jedyny  sztandar,  jaki  udało  im  się  zdobyć.  Sztandar  był  bardzo  piękny,  haftowany  złotem  i  srebrem,  więc  upierał  się,  że  musiał  należeć  do  jakiegoś  wyborowego  oddziału.  Okazał  wielkie  niezadowolenie,  gdy  mu  wyjaśniłem,  że  jest  to  sztandar  prowincjonalnej  grupy  weteranów  powstania śląskiego.    Musiałem  wysłuchać  wykładu,  który  wprawdzie  był  bardzo  długi,  ale  zawierał  interesujące wyznania, jak:    ‐  że  zawarty  traktat  przyjaźni  z  Niemcami  jest  wieczysty  i  że  przez  to  panowanie  nad światem osiągną tylko bolszewicy i Niemcy;    ‐ że Rosja Sowiecka pomoże Niemcom pobić Anglię i Francję, żeby raz na zawsze  skończyć z największym wrogiem Rosji Sowieckiej, Anglią;    ‐  że  nie  liczą  się  wcale  z  wejściem  do  wojny  Stanów  Zjednoczonych,  gdyż  nie  dopuszczą do tego przez swoje organizacje komunistyczne;    ‐ że polityka Związku Sowieckiego jest najmądrzejsza a Stalin jest geniuszem;    ‐  że  Związek  Sowiecki  jest  znacznie  potężniejszy  od  Niemiec.  Dyskusja,  która  się  wywiązała  między  nami,  była  bezcelowa.  Najbardziej  oczywiste,  zdawałoby  się,  argumenty  nie  trafiały  mu  do  przekonania.  Wszystko  w  Związku  Sowieckim  było  najlepsze  i  wszystkiego  było  bardzo  dużo  (ʺmnogo,  mnogoʺ).  Choć  rozmowa  miała  przebieg  dość  przyzwoity,  zrobiła  jednak  na  mnie  przygnębiające  wrażenie,  a  jasne  było,  że  otoczenie  zgadza  się  całkowicie  z  wywodami  towarzysza Tiuleniewa. Z takim mniej więcej ujęciem spotykałem się na każdym kroku. Na moją  prośbę  Tiuleniew  obiecał  odesłać  mnie  do  szpitala  we  Lwowie,  gdyż  poruszałem  się  z  wielkim  trudem,  a  rany  krwawiły  i  bardzo  mi  dokuczały.  W  jednym  z  pokojów,  dokąd  mnie  następnie  wprowadzono, spotkałem szereg moich oficerów, m.in. gen. Plisowskiego, ppłk. Pająka (dowódcę  27.  Pułku  Ułanów),  jego  zastępcę  mjr.  Karola  Rudnickiego  (brata  późniejszego  dowódcy  1.  Dywizji  Pancernej),  wreszcie  mojego  przyjaciela  mjr.  Adama  Sołtana  i  rtm.  Ślizienia.  I  tam  nie  dano  nam  spokoju.  Musieliśmy  wysłuchać  kilkugodzinnego  wykładu  propagandowego  komisarza armii o mądrości i wszechpotędze Związku Sowieckiego i o złej polityce Polski, którą  mogło  uratować  tylko  przyłączenie  się  do  Związku  Sowieckiego.  Tegoż  dnia  odesłano  mnie  do  szpitala  w  Stryju,  gdzie  założono  mi  pierwszy  właściwie  opatrunek.  Na  drugi  dzień  rano  przyjechał  autobus  z  grupą  naszych  oficerów  pod  silną  eskortą.  Pojechałem  razem  z  nimi  i  1  października  po  południu  przybyliśmy  do  Lwowa.  We  Lwowie  zatrzymaliśmy  się  koło  hotelu  ʺGeorgeʹaʺ, gdzie pozwolono nam kupić nieco chleba. Nie chciano słyszeć o pozostawieniu mnie  w szpitalu, twierdząc, że władza dowódcy armii Tiuleniewa tu nie sięga. Samochód ruszył przez  18 Strona 19 miasto  w  kierunku  na  Tarnopol  i...  czy  nie  wierzyć  teraz  przeznaczeniu?  Samochód  zepsuł  się  przed  wyjazdem  z  miasta  na  Łyczakowskiej.  Po  długich  naradach  telefonicznych  zdecydowano  zawrócić  nas  do  komendy  miasta,  by  innym  samochodem  następnego  dnia  wyruszyć  dalej.  Umieszczono nas wszystkich w maleńkim pokoiku. Krzyczę, że krwawię, że w ogóle nie mogę się  ruszać i w końcu uzyskuję zgodę na przewiezienie mnie wraz z moim ordynansem Tomczykiem  do  szpitala.  Wiezie  mnie  enkawudysta  z  rewolwerem  w  ręku.  Jedziemy  od  szpitala  do  szpitala,  wszędzie  brak  miejsca,  wreszcie  umieszczają  mnie  za  pokwitowaniem  w  szpitalu  wojennym  na  Łyczakowie.  To  zdecydowało,  że  nie  zostałem  wywieziony  do  obozu  i  że  nie  podzieliłem  losu  moich  kolegów  w  Katyniu.  W  szpitalu  byli  jeszcze  nasi  lekarze  i  siostry.  Znalazłem  należytą  opiekę  znanego  chirurga  ppłk.  Adama  Sołtysika  oraz  jego  personelu.  Opowiedziano  mi  o  wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski, o kłamstwach, o masowych aresztowaniach. Jednocześnie  pokazano  mi  odezwę  dowódcy  frontu  Timoszenki  do  żołnierzy  polskich  z  wezwaniem  do  mordowania  oficerów.  Dowiedziałem  się  także  o  szczegółach  obrony  Lwowa.  O  wejściu  bolszewików, o rabowaniu majątku nie tylko prywatnego, ale i państwowego, o coraz silniejszym  przenikaniu  NKWD  we  wszystkie  dziedziny  życia,  o  wielkiej  rzeszy  uchodźców,  która  po  zapoznaniu się z rzeczywistością sowiecką mimo wszystko chce wracać pod okupację niemiecką.  Po  pewnym  czasie  władze  sowieckie  postanowiły  przeznaczyć  szpital  wojskowy  przy  Łyczakowskiej wyłącznie dla żołnierzy sowieckich. Rannych i chorych  Polaków przeniesiono do  innych  szpitali.  Ja  dostałem  się  do  szpitala  Kasy  Chorych  przy  Kurkowej.  Chociaż  i  ten  szpital  znajdował  się  pod  ścisłym  nadzorem  bolszewików,  ale  panowała  w  nim  znacznie  większa  swoboda. W szpitalu przychodziło do mnie wielu ludzi, przyjaciół, znajomych, a czasem zupełnie  obcych. Otrzymywałem informacje o tworzących się organizacjach podziemnych. Wszyscy byli do  głębi  przejęci  nieszczęściem  Polski,  nikt  jednak  nie  upadał  na  duchu.  Wierzono  mocno,  że  w  końcu  Niemcy  i  Rosja  Sowiecka  zostaną  pobite.  Ufano  przede  wszystkim  potędze  Anglii.  Wyrażano  przekonanie,  że  Ameryka  wejdzie  do  wojny.  Ileż  w  tym  czasie  krążyło  plotek!  Jedne  mówiły, że tworzy się milionowa armia w Syrii, która ma uderzyć na Kaukaz. Inne, że lada dzień  rozpocznie się ofensywa francuska. Albo że Włosi znajdą się po stronie sojuszników, że niektóre  oddziały włoskie są już w Rumunii.  Zrównanie  złotego  z  rublem  sowieckim  spowodowało  ogromną  zwyżkę  cen.  Rabunki  i  grabieże,  organizowane  zarówno  przez  władze  okupacyjne,  jak  indywidualnie,  podkopywały  całkowicie  zaufanie.  Szczególnie  trudne  było  położenie  tych,  co  uciekając  przed  Niemcami  znaleźli  się  z  niewielką  ilością  zabranych  rzeczy,  z  małymi  oszczędnościami,  w  przeludnionych  miastach.  Rzesze  uchodźców  kierowały  się  na  zachód,  w  celu  wydostania  się  spod  opieki  sowieckiej.  Bolszewicy  coraz  silniej  organizowali  ochronę  graniczną,  szczególnie  granicy  rumuńskiej  i  węgierskiej.  Codziennie  przewożono  przez  Lwów  dziesiątki  wagonów  z  naszą  młodzieżą,  którą  złapano  przy  przejściu  granicy.  Nieszczęśliwi,  stłoczeni  w  zaplombowanych  wagonach, wyli z głodu, pragnienia i zimna. Chociaż straże sowieckie strzelały do podchodzących  do wagonów, jednak ludność Lwowa z narażeniem życia starała się im pomóc kawałkiem chleba  lub  odzieżą.  Wszystkie  wagony  kierowano  na  wschód.  22  października  1939  przeprowadzono  tzw.  wybory.  Już  sam  fakt  wyborów  był  bezprawiem,  gdyż  odbywały  się  na  siłą  zagarniętych  terenach pod naciskiem obcych bagnetów i terrorem NKWD. Można było głosować wyłącznie na  wyznaczonych  kandydatów,  których  olbrzymia  większość  rekrutowała  się  z  obywateli  Związku  Sowieckiego,  członków  partii  bolszewickiej,  sprowadzonych  na  okupowany  teren  często  wyłącznie  tylko  na  okres  wyborów.  Poza  tym  urny  wyborcze  były  pod  opieką  komitetów  komunistycznych i agentów NKWD. Najdobitniej scharakteryzował to stary Żyd z Wiśniowca, w  którego  oberży  zatrzymywałem  się  kilkakrotnie  podczas  manewrów,  a  który  odwiedził  mnie  w  19 Strona 20 szpitalu:  ‐  Ja  panu  powiem.  U  nas  w  miasteczku  kazali  nam  głosować  na  dwóch  kandydatów  komunistów, których nikt nie znał. Umówiłem  się z  całą  moją rodziną i  wieloma  znajomymi, że  wrzucimy  białe  kartki.  Może  oni  się  wystraszyli,  ale  ja  na  pewno  wrzuciłem  kartkę  białą.  A  tymczasem  obydwaj  kandydaci  zostali  wybrani  jednogłośnie.  W  urnie  nie  znaleziono  ani  jednej  białej  kartki.  W  szpitalu,  mimo  najbardziej  troskliwej  opieki,  ranni  umierali  w  nieoczekiwanie  wielkiej  ilości.  Nigdy  jeszcze  do  tej  pory  nie  widziałem  tylu  zakażeń  od  odłamków  pocisków  niemieckich. Lekarze zastanawiali się, czy nie było w nich substancji trującej. Zaniepokoiło mnie  zainteresowanie władz sowieckich moją osobą. Różni dygnitarze odwiedzali mnie coraz częściej,  aż zjawił się komendant miasta gen. Iwanow, wraz z kilkoma enkawudystami. Odbyła się długa  rozmowa  polityczna.  Wystąpił  z  propozycją  tworzenia  rządu  polskiego  pod  opieką  sowiecką.  Całość  wyglądała  niewyraźnie  i  mglisto.  Nie  mogłem  zrozumieć,  dlaczego  Sowiety  myślą  o  stworzeniu  rządu  polskiego,  bo  nie  wiedziałem,  że  według  pierwszej  umowy  sowiecko‐ niemieckiej,  Sowiety  miały  otrzymać  ziemie  polskie  do  Wisły.  Przypuszczałem,  że  chodzi  im  jedynie  o  dywersję  w  stosunku  do  naszego  legalnego  rządu,  który  działał  w  Paryżu  w  nowym  składzie,  utworzony  przez  gen.  Sikorskiego.  Po  wielokrotnych  długich  rozmowach  zaproponowano  mi  wstąpienie  do  Armii  Czerwonej,  robiąc  jednocześnie  daleko  idące  obietnice  osobiste:  ‐  Damy  panu  stanowisko  komandarma  (dowódca  armii).  Odmówiłem.  ‐  Niech  się  pan  dobrze zastanowi; my jeszcze o tej sprawie pomówimy. Nie wiedziałem, czy miała to być groźba,  w  każdym  razie  zorientowałem  się,  że  muszę  jak  najszybciej  opuścić  szpital  i  zniknąć.  Chodzić  jeszcze  nie  mogłem,  gdyż  kula  nie  wyjęta  z  uda  i  rany  dokuczały.  Niepodobieństwem  było  ryzykowanie w tych  warunkach ucieczki  na Węgry  czy do  Rumunii.  Ukrywanie  się  we Lwowie  należało  do  rzeczy  bardzo  trudnych.  Postanowiłem  przedostać  się  pod  okupację  niemiecką  i  po  przyjściu do zdrowia starać się o wydostanie na Węgry przez Słowację. Znałem niemiecki, nadto  liczyłem na mojego byłego podkomendnego w kampanii r. 1919 i 1920, obecnie inspektora straży  granicznej,  który  pełnił  służbę  na  granicy  słowackiej.  Przygotował  nawet  fałszywe  dokumenty.  Mieliśmy jechać do Zakopanego, a stamtąd dalej. Tymczasem dziesiątki tysięcy ludzi czekało pod  gołym niebem na urzędowo wyznaczonych przejściach na możność przedostania się pod okupację  niemiecką.  Bolszewicy  kilka  razy  na  krótko  otwierali  granicę.  Rozeszły  się  także  pogłoski,  że  wszyscy  ciężko  ranni,  urodzeni  na  terenach  okupacji  niemieckiej,  mają  tam  powrócić.  Zaczęto  przygotowywać  transporty.  Wobec  tego,  że  byłem  osiem  razy  ranny,  udało  mi  się  uzyskać  świadectwo  inwalidzkie.  Komisarz  szpitala  robił  wrażenie  spokojnego  i  życzliwego  człowieka.  Otrzymał ode mnie pieniądze na przekupienie niektórych urzędników i przeprowadził wpisanie  mnie, a także kilkunastu polskich oficerów, na listę transportu. Koło połowy października udało  mi  się  wysłać  meldunek  do  gen.  Sikorskiego  do  Paryża  o  sytuacji  ogólnej  w  Małopolsce  Wschodniej.  Potrafiłem  także  zalecić  wzburzonej  młodzieży  lwowskiej  spokój  i  rozwagę  w  postępowaniu.  Uwięziono  całą  Radę  Miejską  i  wszystkich  członków  organizacji  społecznych.  Aresztowania  przeprowadzano  w  nocy  w  mieszkaniach  i  na  ulicach;  ofiarą  ich  padali  przede  wszystkim  urzędnicy.  Więzieni  byli  również  sędziowie,  następnie  lekarze,  adwokaci,  księża  katoliccy. Część Żydów, szczególnie młodzież, która od początku ostentacyjnie i radośnie witała  wkraczające  wojsko  sowieckie,  zaczęła  współpracować  z  NKWD.  Milicja  tworzona  z  mętów  społecznych,  wysługując  się  nowym  władzom  wskazywała  wszystkich  niewygodnych  dla  regimeʹu sowieckiego. W pierwszych dniach listopada otrzymałem wiadomość, że jeden z moich  kolegów, gen. Mieczysław Boruta‐Spiechowicz jest we Lwowie, że należy do tajnej organizacji i że  pragnie  się  ze  mną  zobaczyć.  Po  kilku  dniach  rzeczywiście  przyszedł  do  mnie.  Był  w  czarnych  okularach, rozmawialiśmy szeptem po francusku. Poinformował mnie o pracach w organizacji, a  także o tym, że dla otrzymania ważnych dyrektyw idzie jako kurier przez Węgry do Paryża celem  spotkania  się  z  gen.  Sikorskim.  Nie  bardzo  rozumiałem  dlaczego  idzie  osobiście,  a  nie  stara  się  20