Anders Władysław - Bez ostatniego rozdziału
Szczegóły |
Tytuł |
Anders Władysław - Bez ostatniego rozdziału |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Anders Władysław - Bez ostatniego rozdziału PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Anders Władysław - Bez ostatniego rozdziału PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Anders Władysław - Bez ostatniego rozdziału - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Bez ostatniego rozdziału
Wspomnienia z lat 1939‐1946
Władysław Anders
1
Strona 2
Żołnierzom i bojownikom sprawy polskiej w Kraju i na obczyźnie poświęcam tę książkę
Wstęp do wydania krajowego
W sierpniu 1992 roku minęła stuletnia rocznica urodzin generała Andersa. Nie danym mu
było doczekać dnia, w którym Polska stała się znowu wolna. Służył jej całe swoje życie: jako
żołnierz w obu wojnach światowych i przywódca emigracji niepodległościowej przez wiele lat na
uchodźstwie. Myślę o moim zmarłym dwadzieścia dwa lata temu mężu z szacunkiem dla jego
postawy życiowej i osiągnięć w służbie dla Kraju. Historia oceni właściwie jego działalność na
emigracji w latach powojennych, gdy stał się symbolem niezawisłości dla wszystkich ludzi
prawych; przedmiotem oszczerstw i nienawiści dla rządzących naszym krajem przedstawicieli
obcego systemu, wrogiej ideologii.
Książka, którą oddajemy do rąk czytelników, wydana jest po raz pierwszy jawnie i z moją
zgodą w Polsce, przez Wydawnictwo ʺTestʺ. Na przestrzeni lat książka ta urosła do znaczenia
podręcznika naszej historii w najtrudniejszych latach drugiej wojny światowej. Wydana była wiele
razy nie tylko na Zachodzie, ale przedrukowywana w prasie drugiego obiegu, wydawnictwach
podziemnych w Kraju.
Z dumą i radością, choć nie bez niepokoju, patrzę na wydarzenia w Polsce, dopisujące
nowy rozdział do nie ukończonej za życia mojego męża książki; nie zakończonego wówczas
pełnym zwycięstwem marszu do Polski Generała Andersa i jego Żołnierzy. Irena R. Anders
Londyn‐Warszawa, 15 sierpnia 1992 roku
2
Strona 3
Przedmowa do pierwszego wydania
Książka ta opisuje z bezmiaru zdarzeń drugiej wojny światowej tylko cząstkę: to, na co
jako dowódca znacznej części Polskich Sił Zbrojnych patrzyłem własnymi oczyma i co
przeżywałem z bliska i czynnie, tak iż z tych działań pozostały mi nie tylko wspomnienia, lecz i
archiwa. W tym jednak ograniczonym zakresie zadaniem moim musi być obraz prawdziwy i
pełny tego, co działaliśmy i co myśleliśmy. Gdybym opisywał tylko przygotowania wojskowe i
walki, nie przedstawiłbym rzeczywistości takiej, jaka była w życiu. Żołnierz polski przez cały czas
wojny myślał o tym, o co się bije. Nie przesadzę mówiąc, że nie było dnia bez tych myśli. Gdybym
to pominął w obrazie dowolnie okrojonym, nie byłoby prawdy.
Właśnie by być prawdziwą i żywą, książka ta musi być pamiętnikiem i walk, i losów
sprawy polskiej. Między tymi zaś dwiema dziedzinami istnieje wstrząsające przeciwieństwo.
Dzieje oręża polskiego w tej wojnie to ‐ po wrześniu 1939 w Polsce ‐ walki polskie ramię do
ramienia ze sprzymierzonymi we Francji, Narvik i bitwa o Wielką Brytanię, Tobruk, dni chwały
lotnika i marynarza polskiego, największy w Europie opór podziemny, potem Monte Cassino,
Ancona, Bolonia, a jednocześnie Normandia, Belgia, Holandia. Dzieje losów wprawy polskiej w tej
wojnie, to ‐ po sojuszu polsko‐brytyjskim 1939 i Karcie Atlantyckiej 1941 ‐ Teheran, Jałta, Poczdam
i oddanie Polski pod władzę Rosji.
Jak się te przeciwieństwa z sobą splątały w życiu ‐ i jaki miały oddźwięk w duszy żołnierza
polskiego ‐ opowiada ta książka. Opowiada w wierze i nadziei, że to przeciwieństwo nie będzie
obojętne także dla umysłu czytelnika wszędzie w świecie.
3
Strona 4
Władysław Anders
Przedmowa do drugiego wydania
Przed oddaniem do druku nowego wydania mojej książki zastanawiałem się, czy trzeba ją
uzupełnić.
Od chwili ukazania się poprzedniego wydania minęły już niemal dwa lata. Przeżyliśmy
wiele doniosłych wydarzeń. Muszę jednak stwierdzić, że wszystko co się stało, potwierdziło moje
ówczesne obserwacje i wnioski, a procesy, na które zwróciłem uwagę, rozwijały się nadal w tym
samym kierunku. Sowietyzacja krajów za żelazną zasłoną jest dziś niemal zupełna. Dyktatura
komunistyczna rządzi tam już bez żadnych osłonek. Kraje bloku sowieckiego ujednolicono pod
względem wojskowym, politycznym i gospodarczym. W Polsce symbolem tego okresu jest
nazwisko Konstantego Rokossowskiego. W Niemczech i Austrii, na pograniczu dwu części
Europy, polityka sowiecka stała się jeszcze wyraźniejsza. W Berlinie Rosjanie podjęli próbę
wypchnięcia sojuszników przy pomocy blokady komunikacyjnej. Próba nie powiodła się, ale w
każdej chwili może nastąpić jej powtórzenie. Traktat pokojowy z Austrią jest nadal daleki od
urzeczywistnienia. Odbyło się w tej sprawie już ponad 250 posiedzeń przedstawicieli czterech
mocarstw ‐ bez rezultatu. Delegacja sowiecka wciąż utrąca projekty sformułowania traktatu.
W ciągu ostatnich dwu lat ministrowie spraw zagranicznych ʺwielkiej czwórkiʺ spotkali się
tylko raz: w czerwcu 1949. Pomimo ograniczenia obrad do spraw niemieckich i austriackich, nie
załatwiono nic poza chwilową likwidacją sporu w Berlinie.
W Organizacji Narodów Zjednoczonych Rosja i jej satelici przeszli do zupełnego niemal
bojkotu współpracy międzynarodowej. Na olbrzymich obszarach Azji nastąpiły wielkie
przesunięcia sił na niekorzyść Zachodu. We wszystkich wolnych państwach świata
komunistyczna robota wywrotowa przybrała na sile. We wrześniu 1949 dowiedzieliśmy się o
utracie przez Stany Zjednoczone monopolu bomby atomowej.
Cień Rosji, który po drugiej wojnie padł na świat, jest dziś jeszcze bardziej ponury i groźny
niż w r. 1948.
Książkę moją bez zmian oddaję w ręce Czytelników.
Władysław Anders
4
Strona 5
Przedmowa do trzeciego wydania
Minęło dziewięć lat odkąd pisałem w 1950 r. przedmowę do poprzedniego, drugiego
wydania polskiego tej książki, której dałem tytuł ʺBez ostatniego rozdziałuʺ.
Historia dotychczas nie zapisała rozdziału ostatniego tej światowej rozprawy między
totalizmem a wolnością, jaka została rozpoczęta we wrześniu 1939 polską kampanią przeciw
hitlerowsko‐sowieckiej agresji. Nie zwyciężyła jeszcze wolność. Polska nie odzyskała
niepodległości. Nie doszło też do stabilizacji stosunków światowych, nadal opartych na chwiejnej
koegzystencji komunistycznego systemu tyranii ze światem wolnym.
Moskwa, osłabiona po śmierci Stalina i znajdująca się w okresie walki o władzę na Kremlu,
prowadzonej za zasłonami ʺzbiorowego kierownictwaʺ i ʺdestalinizacjiʺ, zmuszona była do
ʺodwilżyʺ na wewnątrz i do taktycznego odprężenia w stosunkach międzynarodowych. Na ten
okres przypadają też pewne gesty pojednawcze i jedno wyjątkowe ustępstwo rzeczywiste w
postaci zawarcia traktatu pokojowego z Austrią. Rychło jednak i wbrew rozbudzonym na
Zachodzie nadziejom, w miarę jak gruntowało się nowe jedynowładztwo Chruszczowa, polityka
sowiecka powróciła do dawnych metod.
Szczególną groźbę dla wolnego świata stanowi, oparta na wciąż obowiązującej w
sowieckiej gospodarce stalinowskiej zasadzie prymatu przemysłu ciężkiego i rosnąca siła
wojskowa Sowietów. Już od roku 1949 Stany Zjednoczone przestały mieć monopol bomby
atomowej, a później i wodorowej. W oparciu o swoje działania szpiegowskie Rosja Sowiecka
rozwinęła poważnie swoją produkcję broni atomowo‐wodorowych, a również osiągnęła znaczne
sukcesy w badaniach i technice pocisków kierowanych międzykontynentalnych. Na podstawie
tych swoich osiągnięć Sowiety rozpoczęły politykę propagandowego szantażu w skali światowej,
dążąc do zastraszenia opinii publicznej w krajach wolnego świata, pomimo istnienia wciąż
stanowczej przewagi Stanów Zjednoczonych również i w tej dziedzinie. Wyścigowi zbrojeń
między obu światami towarzyszy nadal chwiejność równowagi międzynarodowej. W ubiegłych
latach byliśmy świadkami kilku ʺmałychʺ wojen regionalnych, a również przeżyliśmy kilka
momentów zagrożenia wybuchem wojny ogólnej, ʺwielkiejʺ. Podczas wojny koreańskiej w latach
1950‐1952 i podczas indochińskiej ‐ w 1954 r., a również parokrotnie z okazji zatargów o wyspy
przybrzeżne w cieśninie Formozy i ostatnio w związku z konfliktami na Bliskim Wschodzie, świat
‐ według oświadczeń kierowniczych mężów stanu ‐ stawał na krawędzi wielkiej wojny. W
obecnym roku 1959 znajdujemy się znowu pod znakiem niebezpiecznej sytuacji wojennej z
powodu konfliktu o Berlin, sztucznie i jawnie wywołanego przez Sowiety. Należy dodać, że
sytuacja na Bliskim i Dalekim Wschodzie zawiera wciąż te same ogniska zapalne, rozszerzone
znacznie w wyniku agresji i masowych represji komunistycznych w Tybecie. Ubiegłe lata nie
przyniosły też zasadniczej odmiany dla Polski. Wprawdzie przejściowe osłabienie sowieckiego
aparatu państwowego po śmierci Stalina sprowadziło również rozprzężenie i dezorientację wśród
władz reżymowych w Polsce, a to ośmieliło naród do zrywów ku wolności. W czerwcu 1956 roku
na ulicach Poznania, a w październiku w Warszawie i w wielu innych miastach ludność polska z
robotnikami i młodzieżą na czele ujawniła swoje prawdziwe dążenia, wyrażone w hasłach:
wolności, chleba, precz z komunizmem i Rosjanami. W sierpniu tegoż roku odbyła się
niewidziana nigdy przedtem ani potem w żadnym kraju pod władzą komunistyczną olbrzymia
manifestacja religijna. Półtora miliona pielgrzymów przybyło na Jasną Górę, aby wbrew
utrudnieniom i zakazom władz komunistycznych dać wyraz przywiązaniu narodu polskiego do
wiary swych ojców. Następnie jednak, w oparciu o przemoc okupacyjnych wojsk sowieckich,
5
Strona 6
które niemal jednocześnie rozpoczęły brutalne i krwawe stłumienie powstania na Węgrzech,
komunistyczny reżym warszawski zdołał utrzymać się przy władzy. Obecność tych wojsk
wewnątrz Kraju i zagrożenie na wszystkich niemal granicach zdecydowały o tym, że komuniści w
Polsce pozostali u rządów kosztem częściowych tylko ustępstw i oszukańczych zapowiedzi i
obietnic. Pomimo wszystko pod naciskiem idącej wtedy przez cały kraj fali dążenia ku wolności,
musiano zwolnić Prymasa Polski, kard. Stefana Wyszyńskiego i przywrócić chociaż pewną
swobodę działania Kościoła. Musiano tolerować rozpadnięcie się ogromnej większości
ʺspółdzielni rolniczychʺ, czyli przymusowych kołchozów. Musiano, przejściowo, rozluźnić
cenzurę prasy, książek, teatru i nauki. Musiano pogodzić się z tym, że ludziom rozwiązały się
języki. Zezwolono na szersze kontakty społeczeństwa polskiego z Zachodem, zwłaszcza z
emigracją. Reżym komunistyczny zrozumiał jednocześnie znaczenie tej emigracji i z wielkim
nakładem środków przystąpił do prób dywersji wśród Polaków w krajach świata wolnego. Próby
te, choć pozbawione istotnych rezultatów, powinny budzić naszą czujność i skłaniać do ożywienia
na wszystkich polach akcji niepodległościowej. Po koncesjach pierwszych miesięcy, w miarę
stabilizowania się nowej dyktatury Chruszczowa na Kremlu, zaczęły się usztywniać ramy władzy
sowiecko‐komunistycznej w Polsce. Umocniono monopol rządów i polityki w rękach dobranego
grona kierowników w partii komunistycznej, mających zaufanie swych mocodawców sowieckich.
Odtąd stopniowo zacieśnia się z powrotem obręcz kontroli nad prasą, książkami i wszelkimi
dziedzinami twórczości społeczeństwa. Wskrzeszono kampanię przeciwko religii, i
przypomniano, że kolektywizacja rolnictwa pozostaje nadal celem władz komunistycznych.
Ponad wszystko manifestuje się coraz głośniej i bardziej służalczo podległość ʺPolski Ludowejʺ
wobec Sowietów. Wszelkie nadzieje na ʺpolską drogę do socjalizmuʺ i niezależność od Moskwy
ostatecznie rozwiano. W tej sytuacji podstawowe cele i zadania emigracji politycznej pozostają bez
zmiany. Musi ona reprezentować politykę polską, która w Kraju jest monopolem komunistów,
wykonujących zlecenia moskiewskie. Musi ona świadczyć o tysiącletniej przynależności Polski do
świata chrześcijaństwa i wolności, urzeczywistniać wolę dążącego do niepodległości narodu. Te
zadania, których Kraj sam spełniać nie może, w miarę naszych sił i możności wypełniamy i
wypełniać dalej będziemy. Tym celom służy także ta moja książka, której trzecie wydanie ‐ bez
żadnych zmian w jej tekście ‐ oddaję w ręce polskiego czytelnika.
Władysław Anders
Londyn, w maju 1959.
6
Strona 7
Rok 1939: wojna w Polsce
Lidzbark: 1 września 1939
1 września 1939. Jestem w Lidzbarku nad granicą Prus Wschodnich jako dowódca
Nowogródzkiej Brygady Kawalerii złożonej z czterech pułków, wzmocnionej artylerią, baonem
piechoty, lekkimi samochodami pancernymi i innymi drobnymi oddziałami. Wchodzimy w skład
armii ʺModlinʺ, której gros osłania Warszawę przed spodziewanym uderzeniem z Prus
Wschodnich. Moja brygada osłania kierunek na Płock. W Lidzbarku, małym ale ładnym i czystym
miasteczku, stoimy od połowy lipca. Obok jezioro i piękne stare lasy. Lidzbark leży na
skrzyżowaniu dróg. Do granicy zaledwie 25 km. Niedaleko, za granicą, znajduje się pole bitwy
pod Grunwaldem, gdzie w r. 1410 Polska odniosła świetne zwycięstwo nad Krzyżakami. Obok
tego pola bitwy z XV w. znajduje się o pięćset lat późniejsze pole bitwy niemiecko‐rosyjskiej pod
Tannenbergiem z r. 1914; Niemcy wznieśli tu okazały pomnik dla upamiętnienia zwycięstwa
Hindenburga nad Rosjanami. Od tygodni z dnia na dzień oczekujemy ataku niemieckiego. Każdy
patrol kawalerii wysłany ku granicy melduje stale o narastających siłach niemieckich. Ludzie
uciekający z Prus Wschodnich przynoszą wiadomości o wzmocnionych zgrupowaniach czołgów,
wielkiej ilości piechoty i artylerii. Prasa niemiecka i radio bez przerwy atakują Polskę. Mówią i
piszą o terroryzowaniu Niemców, ba ‐ nawet o pogromach. Wierutne to oczywiście kłamstwa, ale
jakże znamienne. Tak zaczęło się przed rokiem z Czechosłowacją. Wiemy też, że armia niemiecka
jest już faktycznie zmobilizowana i skoncentrowana na naszych granicach. 1 września o świcie
widzimy liczne nieprzyjacielskie dywizjony lotnicze, ciągnące na kształt kluczów żurawi w
kierunku Warszawy. Wkrótce przychodzi telefoniczna wiadomość, że na stolicę zrzucono bomby.
Prawie jednocześnie otrzymuję meldunki od wysuniętych patroli, że Niemcy przekroczyli granicę.
Są zabici i ranni. Wojna rozgorzała.
Po 25 latach przerwy
Gdy żołnierz staje w obliczu wojny a jest świadom swych obowiązków, nawet jeśli nie ma
usposobienia tkliwego, dokonuje jak gdyby przeglądu życia dotychczasowego, czyli rodzaj
rachunku sumienia. A cóż dopiero gdy, jak to było we wrześniu 1939 r., każdy z nas, żołnierzy,
nawet na mniej odpowiedzialnych szczeblach zdawał sobie sprawę z trudności, jeśli wręcz nie
beznadziejności polskiej sytuacji wojennej. Nic dziwnego, że pamięcią przebiegłem lata życia
żołnierskiego, chcąc w rozwiązaniach trudności lat minionych znaleźć źródło wiary i optymizmu,
bez którego żołnierz bić się nie może. A więc lata 1911‐1914, pobyt w politechnice ryskiej z tak
drogą mi zawsze korporacją studencką Arkonia. Wyrwała mnie stamtąd pierwsza wojna
światowa; właśnie we wrześniu 1939 mija 25 lat od czasu, gdy jako oficer rezerwy armii rosyjskiej
wjeżdżałem w składzie korpusu kawalerii Chana Nachiczewańskiego do tych samych Prus
Wschodnich, których granic jako granic Rzeczypospolitej strzegę teraz na czele brygady polskiej.
W ciągu długich lat poprzedniej wojny 3. Pułk Dragonów, w którym służyłem, przewędrował
wzdłuż całej linii frontu od Bałtyku po Morze Czarne. Bitwy, szarże kawaleryjskie, wypady w
błotach pińskich, rany, blaski i nędze życia żołnierskiego. Wreszcie studia w akademii wojskowej
w Petersburgu. Na cztery tygodnie przed pierwszą, jeszcze nie bolszewicką, rewolucją, w połowie
lutego 1917 car Mikołaj nadawał nam dyplomy ukończenia akademii. Odbywało się to w Carskim
Siole. Cara otaczała liczna lśniąca orderami świta. Wspominam tę chwilę, bo potem, gdy rewolucja
pozbawiła samodzierżcę Rosji i jego rodzinę nie tylko tronu, ale i życia, uroczystość w Carskim
7
Strona 8
Siole przychodziła mi nieraz na myśl. Jakże krucha i zawodna jest każda forma autokracji czy
dyktatury. Póki samodzierżca czy dyktator jest rozdawcą łask, otacza go rój dworaków
zabiegających o uśmiech lub życzliwe słówko. Ale gdy kataklizm pozbawia go władzy, zostaje
sam. W czasie rewolucji w obronie cara Mikołaja i jego rodziny nie stanął nikt z tak licznych
dostojników wojskowych i cywilnych. Na miejscu kaźni w Ekaterynburgu wytrwał przy rodzinie
carskiej jedynie książę Dołgorukow, nawiasem mówiąc dawny dowódca mego pułku. Ale w
owym dniu uroczystości nadawania nam dyplomów zachodzące słońce fortuny carskiej odbijało
się jeszcze w gwiazdach orderowych strojnej świty, prześcigającej się w wyrażaniu
wiernopoddańczych uczuć. Rewolucja przedbolszewicka zastała mnie w Rumunii, gdzie pełniłem
obowiązki szefa sztabu 7. Dywizji Strzelców. Powitały ją entuzjastycznie wszystkie ujarzmione
narody Rosji, przede wszystkim zaś Polacy, którzy w ciągu 150 lat bezustannie walczyli z caratem.
W moich wspomnieniach o rewolucji szczególnie radośnie uwypukliła się chwila, gdy mogłem
nałożyć orzełka polskiego, wstępując do 1. Pułku Ułanów Krechowieckich. Przyszły wtedy walki
z bolszewikami nad Dnieprem, w których brałem udział jako szef sztabu 7. Dywizji Strzelców
Polskich w ramach korpusu polskiego. Przeżyłem ciężkie chwile przymusowej demobilizacji
korpusu, ale wkrótce wrażenia te zatarł wspaniały przełom r. 1918 i odrodzenie państwa
polskiego. Po Krakowie, Lwowie i Warszawie przyszła kolej na Wielkopolskę, gdzie pobudką do
wyparcia Niemców stał się przyjazd Paderewskiego do Poznania. Jako szef sztabu armii
poznańskiej przeżyłem tryumf współudziału w wypędzaniu Niemców z prastarych ziem
polskich. W kwietniu 1919 obejmuję dowództwo 15. Pułku Ułanów Poznańskich. Bijemy się
naprzód na ziemi wielkopolskiej z Niemcami, a potem na wschodzie w walkach z bolszewikami
stajemy nad Berezyną. Powstrzymując napór moskiewski na Polskę w r. 1920, bierzemy udział w
historycznej bitwie o Warszawę, przeżywając głęboko zwycięstwo i pościg aż do Nieświeża i
Stołpców. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie tylko wywalczyliśmy wolność naszej ojczyzny, ale że
odparliśmy marsz czerwonego imperializmu na Europę. Pokój zawarty z Rydze w r. 1921
bolszewicy uważali za bardzo dla siebie korzystny. My ‐ nie. Zbyt wiele ziem zamieszkanych
przez miliony Polaków zostało po tamtej stronie. Lenin gotów był pierwotnie oddać Polsce
znacznie więcej. Nasz rząd był powściągliwy, gdyż chciał uniknąć na przyszłość wszelkich
zatargów z Moskwą. Wracamy do Poznania po ukończeniu działań bojowych i zawieszeniu broni,
choć jeszcze przed ostatecznym zawarciem pokoju. Było to w styczniu 1921. Żołnierze, których
piersi zdobią najwyższe odznaczenia bojowe, wkraczają tryumfalnie do swego miasta. Pułk mój
udekorowano Orderem Virtuti Militari. Sceny spotkania budzą rozrzewnienie twardych serc ludu
poznańskiego, który z umiłowaniem wita swoje powracające dzieci. Gdzieniegdzie szloch, bo brak
tych, co kości swoje złożyli pod Warszawą, Mińskiem czy nad Berezyną. Krew serdeczna
żołnierza polskiego skropiła wschodnie połacie Rzeczypospolitej. Zostało tam trochę i krwi mojej.
W bitwie pod Brześciem nad Bugiem kula nieprzyjacielska trafiła mnie w nogę, przebijając arterię.
Spowodowało to silny upływ krwi. Lekarze uratowali mi nogę, ale przeszło rok, zresztą pełniąc
dalej służbę, musiałem chodzić o lasce. Wspominam studia w Ecole Superieure de Guerre, Francję,
Paryż i powrót w r. 1924 do Polski. Wiele zawdzięczam tej wielkiej szkole, a spędzone tam dwa
lata zaliczam do najmilszych w życiu. Jak żywa staje mi w pamięci tragedia zamachu Piłsudskiego
w r. 1926, kiedy musiałem zgodnie z przysięgą żołnierską broniąc sztandaru praworządności i
Prezydenta walczyć w Warszawie z własnymi braćmi. Potem przyszła służba jako dowódcy
brygady kawalerii na rubieżach Polski: w Równem, Krzemieńcu, Brodach i wreszcie w
Baranowiczach. Dało mi to możliwość lepszego poznania naszych ziem wschodnich. W marcu
1939 przetransportowano mnie w okolice Sierpca w pobliżu Prus Wschodnich. A teraz Lidzbark.
8
Strona 9
W oczekiwaniu
Już wiosną 1939 wiedzieliśmy, że wojna z Niemcami jest nieunikniona. Koncentracja wojsk
niemieckich w bazie wypadowej w Prusach Wschodnich oraz w Czechosłowacji świadczyła, że
obcęgi niemieckie zaciskały się koło Polski. Męczące wyczekiwanie. Wzburzał mnie zakaz
przybliżania nawet niewielkich oddziałów do granicy, a także zakaz budowania umocnień
obronnych. Miało się wrażenie, że najwyższe władze nie mają pewności, czy wojna wybuchnie.
Dopiero w lipcu wzięto się do kopania okopów, zaciągaliśmy zasieki druciane,
przygotowywaliśmy schrony dla karabinów maszynowych i działek przeciwpancernych. Jakież
straszliwe prowizorium! Cóż za wartość przedstawiały moje maleńkie, leciutkie samochody
pancerne przeciwko potężnym niemieckim czołgom! Czułem, że wojna będzie niezmiernie ciężka.
Trzeba, żeby żołnierz zdobył się na najwyższe bohaterstwo, przetrwał i umożliwił sojusznikom
zachodnim udzielenie nam pomocy. Uciążliwe oczekiwanie, graniczące z rozpaczą, kiedy
mobilizację ogólną, przygotowaną na 29 sierpnia raptem odwołano. Trzeba zrozumieć: dosłownie
na trzy dni przed rozpoczęciem wojny. Dziś wiemy, że stało się to wskutek demarche
ambasadorów: brytyjskiego ‐ Kennarda i francuskiego ‐ Noela. Świat nie chciał wierzyć w wojnę.
Polskę kosztowało to wiele, gdyż co najmniej o kilka tygodni przyspieszyło naszą klęskę.
Wszystkie te myśli przesuwały mi się wówczas przez głowę. Jak zawsze jednak rzeczywistość
odciągała żołnierza od roztrząsań, kierując jego myśli na to, co się dzieje, na wykonanie zadania.
Wchodzę ze swoją brygadą w skład armii ʺModlinʺ gen. Emila Krukowicza‐Przedrzymirskiego.
20. Dywizja Piechoty, należąca do tej grupy, zajmuje pozycje pod Mławą. 8. Dywizja Piechoty jest
w odwodzie na południe od niej. Na lewo ode mnie znajduje się armia ʺPomorzeʺ gen.
Władysława Bortnowskiego. Byłem u niego już poprzednio w Toruniu, żeby omówić
współdziałanie. Z 4. Dywizją Piechoty tej grupy, którą dowodził gen. Mikołaj Bołtuć, dziś
nieżyjący, jestem w stałym kontakcie.
Pierwsze strzały
Nadchodzą wiadomości, że Niemcy napierają na całym froncie. Batalion mojej piechoty
pod Działdowem jest w ciężkiej walce. Muszę mu pomóc i posyłam odwód. Silne natarcie idzie na
20. Dywizję Piechoty w Mławie. Walki rozgorzały także na lewo ode mnie. Na mój odcinek napór
stosunkowo niewielki. Pułki moje walczą z powodzeniem z wysuniętymi oddziałami
przeciwnika. Z niepokojem patrzę w niebo, gdzie pojawiają się już potężne formacje samolotów
niemieckich, przy zupełnym braku naszych. Przez radio słychać ciągle: ʺUwaga, nadchodzi!ʺ.
Przychodzą wiadomości o zbombardowaniu nie tylko Warszawy, ale i szeregu miast i miasteczek
na głębokich tyłach. W wielu miejscach komunikacja kolejowa jest przerwana. Ciężkie walki na
Pomorzu. Przeczuwam już trudności, jakie nas czekają z powodu tłumów nieszczęśliwych
uchodźców. Wozy z dobytkiem i bydło zaczynają tarasować drogi. Widząc oddziały wojskowe
uchodźcy zatrzymują się i uniemożliwiają wszelki normalny ruch. Wysyłam rozkazy, aby
przyspieszyć budowę umocnień pod Płłockiem, który broni przejść przez Wisłę, gdyż jest to
kierunek mojego odwrotu. Mława, pomimo przewagi nieprzyjaciela, trzyma się dzielnie. Ale w
nocy z 3 na 4 września dowiaduję się, że obrońcy jej otrzymali rozkaz odejścia o świcie na tyłową
pozycję. Co to będzie? Jak się wycofają w biały dzień pod ogniem nieprzyjacielskiej artylerii i
lotnictwa? 4 września koło jedenastej otrzymuję rozkaz objęcia dowództwa także nad 20. i 8.
9
Strona 10
Dywizją Piechoty. Widzę, że jest źle. Zostawiam swego zastępcę płk. Kazimierza Żelisławskiego
zwracając mu uwagę, że przewiduję wycofanie mojego zgrupowania w kierunku na Płock. Ma on
czekać na rozkaz, ale już teraz przygotować się do natychmiastowego rozpoczęcia odwrotu. Jadę z
moim szefem sztabu mjr. Adamem Sołtanem i kpt. Gilem samochodem do Mławy. Nie mogę
przejechać wprost, muszę się dostać od tyłu. Po drodze widzę płonące wsie i wielką liczbę
zabitych wśród ludności cywilnej. Przygnębia zwłaszcza widok ciał zabitych dzieci. Widzę, jak
lotnik niemiecki kołuje nad gromadą liczącą koło setki małych dzieci, wyprowadzonych przez
nauczycielkę z miasteczka do pobliskiego lasu. Zniża się na 50m, rzuca bomby i strzela z karabinu
maszynowego. Dzieci rozpryskują się jak wróble, ale kilkanaście barwnych plam zostaje na polu.
Mam przedsmak tego, jaka będzie ta wojna. Zjeżdżamy na tyły 20. Dywizji Piechoty. Drogi
zawalone kolumnami wozów, dział, wózków z karabinami maszynowymi i kuchni. Setki
samolotów nieprzyjacielskich bombardują nie tylko kolumny, ale i poszczególne grupy żołnierzy,
cofających się przez pola. Nie jest to już odwrót w pełnym ładzie. Z trudem przedzieram się
naprzód. Chcę koniecznie znaleźć starszych dowódców i zorientować się w położeniu. Uzyskuję
wyraźny obraz. 20. dywizja zaczęła się wycofywać 4 września. Przez dni poprzednie walczyła
doskonale. Wycofuje się z otrzymanym rozkazem. Podczas odwrotu zaatakowana została przez
dużą ilość samolotów nieprzyjacielskich i ostrzelana przez artylerię. Poniosła ciężkie straty.
Dowodzenie faktycznie się urwało. Przychodzę do przekonania, że dywizja musi być wycofana
daleko w głąb celem uporządkowania, gdyż obecnie nie jest zdolna do boju. Spotykam dowódcę
8. dywizji, płk. Teodora Furgalskiego. Okazuje się, że dywizja ta jest w takim samym stanie, jak 20.
Rzucona na prawo od tamtej dostała się pod ogień wielkiej jednostki pancernej, nie mogła długo
walczyć i musiała się wycofać. Lotnictwo nieprzyjacielskie dokonało reszty.
Odwrót
W takim stanie rzeczy nie widzę innej możliwości, niż wycofanie obu dywizji na lewy
brzeg Wisły przez most w Płocku i w Wyszogrodzie. Posyłam dwóch oficerów do płk.
Żelisławskiego, by całym zgrupowaniem kawalerii natychmiast oderwał się od nieprzyjaciela,
pozostawiając oddziały opóźniające i przeszedł do Płocka w celu przygotowania stanowisk
obronnych. Boję się, żeby Niemcy nie przecięli nam dróg odwrotu. Sam jadę do Płocka w celu
zorganizowania obrony i przejęcia rozbitych dywizji. Przyjazd mój ulega opóźnieniu.
Zaatakowały nas samoloty nieprzyjacielskie. Zostaję ranny w krzyż odłamkiem bomby. Na
dziesięć minut tracę władzę w nogach, ale dzięki Bogu wychodzę z tej opresji. Szczęśliwie udaje
się naprawić samochód, który został trafiony i ma przeszło 30 dziur. Z wielkim trudem
przedostajemy się przez drogi, zawalone odpływającym wojskiem i uchodźcami, a częściowo na
przełaj przez pola. W nocy z 4 na 5 września przyjeżdżamy do Płocka. Robią mi opatrunek,
zakładają bandaż gipsowy. Czuję się coraz lepiej. Wydaję rozkazy. Okazuje się, że w Płocku jest
wielka fabryka konserw mięsnych, co umożliwia wyżywienie wojska. W składach znajdują się
ogromne zapasy szynek w konserwie. Dobrze, że nie zostały wysłane za granicę. Dowiaduję się,
że most na Wiśle pod Wyszogrodem, niestety, przedwcześnie wysadzono. Wobec tego główny
trzon piechoty musi przejść przez most w Płocku. Część piechoty spływa wzdłuż Wisły na
Modlin.
Dużą ulgę sprawia mi wiadomość, że rozkaz mój dotarł do kawalerii, która jest w marszu
na Płock, atakowana jedynie przez lotnictwo nieprzyjaciela. Są jednak dość poważne straty. 5
10
Strona 11
września wieczorem Brygada Nowogródzka osiągnęła Płock, pozostawiając oddziały wydzielone
i rozpoznawcze na przedpolu.
Zajmujemy pozycje obronne. Zaczynają ściągać także resztki baonu mjr. Piotra Poruckiego
spod Działdowa. Jesteśmy w styczności z niezbyt wielkimi oddziałami nieprzyjaciela. Niemcy
bombardują Płock. Strącamy 4 samoloty, w tej liczbie, niestety, jeden własny. 6 września udaje mi
się nawiązać bezpośrednią styczność telefoniczną z gen. Bortnowskim i omawiam z nim użycie
mojej brygady kawalerii, której wszystkie pułki są w doskonałym stanie. Otrzymuję jednak rozkaz
telefoniczny, by wysadzić mosty w Płocku i przejść z brygadą przez Puszczę Kampinoską na
prawy brzeg Wisły, przez most na południe od Modlina. 8 września o zmroku wysadzam dwa
mosty w Płocku, zostawiam oddziały wydzielone aż do przybycia armii pomorskiej i
rozpoczynam marsz.
Ostrzeliwała nas artyleria nieprzyjacielska i karabiny maszynowe z drugiej strony Wisły
spod Wyszogrodu. Ciężkie, sypkie piaski niesłychanie utrudniają przejazdy. Zupełny brak wody
dla koni. Pod samym Modlinem dostaję rozkaz unieważniający poprzedni i nakazujący powrót na
dawne miejsce postoju. Sam jednak mam przybyć do Rembertowa pod Warszawą dla otrzymania
dalszych rozkazów. Zadanie trudne, gdyż wszystkie drogi i szosy są tak zawalone oddziałami
wojska i uciekającą ludnością, że ledwo można się przedrzeć. Wielokrotnie objeżdżam polami
zatory. 10 września o świcie docieram do Rembertowa i melduję się u gen. Przedrzymirskiego.
Nasze położenie ogólne jest bardzo ciężkie. Oddziały polskie wszędzie pobite. Niemcy już
pod Warszawą. Naczelne dowództwo udało się do Brześcia nad Bugiem.
Gen. Juliusz Rommel, wyznaczony na dowódcę obrony Warszawy, podał mi telefonicznie
rozkaz Naczelnego Wodza, że przechodzę pod jego rozkazy. Mam ruszyć do rejonu Wiązowny i
objąć dowództwo grupy operacyjnej, której zadaniem będzie obrona Wisły na południe od
Warszawy. Nie ma żadnej łączności z moimi oddziałami, które pozostały w Puszczy
Kampinoskiej. Z braku łączności i środków transportu postanawiam wrócić sam, żeby
zorganizować przemarsz. Nie było to łatwe. Przeszliśmy szczęśLiwie przez mosty pod Modlinem
pod niezbyt celnym ogniem ciężkiej artylerii nieprzyjacielskiej. Koncentrujemy się na południe od
Warszawy. Grupa płk. Jerzego Grobickiego w Otwocku podlegać będzie mojemu dowództwu.
Brygada Kawalerii Baranowicze znajduje się w rejonie Wiązowny. Dołącza do mnie Wołyńska
Brygada Kawalerii płk. Juliana Filipowicza. Obejmuję także dowództwo nad 10. Dywizją Piechoty
gen. Franciszka Ankowicza oraz szeregiem drobnych oddziałów różnych broni, wśród których
jest też 1. Pułk Artylerii najcięższej. Płk Grobicki prowadzi walki z przeprawiającymi się przez
Wisłę Niemcami.
Jestem dwukrotnie w Warszawie: 11 i 12 września. Droga przez Pragę zbombardowana.
Wiele domów w gruzach. Na ulicach barykady z wywróconych tramwajów. Nastrój Warszawy
wspaniały. Obrona prowadzi walki na przedmieściach, ale rozkazy wydane poprzednio dla
ludności wprowadzają niezwykły chaos, gdyż jedne mówią o ewakuacji wszystkich zdolnych do
noszenia broni, inne o pozostaniu na miejscu.
Dowiaduję się, że oddziały niemieckie obeszły Warszawę w rejonie Mińska
Mazowieckiego i przecięły szosę między Garwolinem a Lublinem. Lublin przeszedł ciężkie
bombardowania. Mam wielkie trudności gospodarcze w uzupełnieniu żywności i furażu dla koni.
Brak także amunicji i benzyny. Wobec wiadomości, że oddziały gen. Przedrzymirskiego wycofały
się znad Bugu i że Niemcy kierują się z północy na Mińsk i Dęby Wielkie, gen. Rómmel daje mi 12
września rozkaz uderzenia na Mińsk, nakazując jednocześnie bronić przejścia przez Wisłę na
11
Strona 12
południe od stolicy. Akcja ta ma być wsparta uderzeniem grupy gen. Stanisława Małachowskiego
z rejonu Modlina oraz grupy gen. Juliusza Zulaufa bezpośrednio na północ ode mnie.
Pozostawiłem płk. Grobickiego i jego grupę w rejonie Otwocka z zadaniem obrony Wisły, a
natarcie na Mińsk zdecydowałem się przeprowadzić Brygadą Nowogródzką i Brygadą Wołyńską.
Grupa moja ruszyła 13 września o świcie. Niemcy zostali zaskoczeni i uzyskaliśmy sukces.
Stopniowo jednak opór Niemców tężał i coraz bardziej wzmacniał się ogień ich artylerii ciężkiej.
Stało się jasne, że żadna grupa ani gen. Małachowskiego, ani gen. Zulaufa udziału w bitwie nie
bierze. Naraziło to na duże straty Brygadę Wołyńską, która nacierała mając odkryte swoje
północne skrzydło.
Spod Warszawy na południe
W kulminacyjym punkcie walki otrzymałem przez radio rozkaz, przekazany przez szefa
sztabu gen. Rómmla płk. Aleksandra Pragłowskiego, przerwania walki i z rozkazu Naczelnego
Wodza natychmiastowego odejścia do jego odwodu do rejonu Parczewa. Warszawa ma się bronić
do upadłego. Rozmawiałem osobiście przez radio z płk. Pragłowskim, który na pożegnanie życząc
mi szczęścia dodał: ‐ My zostajemy w Warszawie.
Znacznie już później dowiedziałem się, że gen. Rómmel rozkaz Naczelnego Wodza
nakazujący moje odejście, przetrzymał cztery dni, co miało złowrogie następstwa dla naszej
grupy.
Zarządzam natychmiastowe oderwanie się od nieprzyjaciela. W pewnym stopniu ułatwił
to oderwanie nadchodzący zmrok. Jednak, wobec rozrzucenia oddziałów i przerwania łączności
pod bardzo silnym ogniem artylerii nieprzyjacielskiej, mieliśmy pewne trudności. Wiedziałem, że
będę musiał przebić się jeszcze przez otaczające nas oddziały niemieckie, które przerwały jedyną
szosę Warszawa‐Lublin. Decyduję się skoncentrować moje oddziały w lasach na południo‐zachód
od Garwolina. Trudno było z góry podać dokładne miejsce koncentracji. Nie wiedzieliśmy
bowiem, gdzie i w jakiej sile znajdują się oddziały niemieckie. Największe jednak trudności
sprawiały nam drogi zatarasowane w kilku kolumnach przez uchodźców z dobytkiem i tyłowe
wozy wojskowe. Tłumy te, stale bombardowane i ostrzeliwane przez samoloty nieprzyjacielskie,
nie wiedziały dokąd się udać.
Z największym trudem przedzierały się nasze oddziały na południe, zmuszone
wielokrotnie do marszu na przełaj przez pola, co było szczególnie uciążliwe dla samochodów
pancernych, artylerii i taborów. Cały marsz był niezwykle męczący. Mosty były wysadzone przez
dywersantów, niemieckich kolonistów. Ogień artylerii niemieckiej od wschodu, a także zza Wisły,
chociaż nie bardzo celny, wprowadzał zamieszanie w tłumach uchodźców. Mój samochód był też
lekko trafiony, a jadący ze mną oficer łącznikowy ranny. Minęliśmy Garwolin, gdzie zastaliśmy
jedynie dopalające się zgliszcza i, jak na drogach, dużo trupów ludzkich i końskich. Garwolin,
miasto powiatowe, posiadało kilka garbarni skór, większość mieszkańców stanowili ubodzy
Żydzi. Lotnictwo niemieckie spaliło Garwolin doszczętnie na dzień przed naszym przemarszem.
Rozesłałem oficerów łącznikowych w celu zebrania oddziałów. Osobiście zawróciłem kilka
szwadronów 11. Pułku Ułanów i 1. Pułk Szwoleżerów z Warszawskiej Brygady Kawalerii, które
wzięły kierunek marszu na Warszawę i nie mogły wyjaśnić, z czyjego rozkazu to uczyniły.
Koncentrację moich oddziałów wyznaczyłem w lesie na zachód od szosy Garwolin‐lublin. Powoli
12
Strona 13
udało się uporządkować i zebrać oddziały w celu wydostania się z worka. Widzieliśmy lotnictwo
niemieckie, które w licznych zgrupowaniach zasilało swoje oddziały, odcinając nam odwrót.
Przeprowadziłem mylące natarcie na oddziały niemieckie wzdłuż szosy Garwolin‐lublin, a całą
grupą obeszliśmy na przełaj i dość szczęśliwie przedostaliśmy się za Wieprz. Udało się nam
przeprowadzić część samochodów pancernych, trochę samochodów osobowych i ‐ na szczęście ‐
prawie wszystkie wozy amunicyjne oraz zaopatrzenia.
Mieliśmy duże trudności w przeprawie przez Wieprz, gdzie z wyjątkiem jednego,
wszystkie mosty były zerwane. Nie zastałem nie tylko żadnych rozkazów od Naczelnego Wodza,
ale nie zastałem tam w ogóle żadnych oddziałów polskich. Ludzie byli bardzo przemęczeni, konie
również. Od początku wojny właściwie nikt nie spał. Korzystając z tego, że miałem kilka
samochodów, udałem się do Lublina, który silnie ucierpiał od bombardowania 8 września.
Największy hotel został spalony. Wiele domów na głównych ulicach leżało w gruzach.
W Lublinie nie było wojsk polskich, gdyż wyszły w kierunku na Chełm. Były tylko luźne
oddziałki, którymi dowodził płk Piotr Bartak. Wspaniale zachowywał się były poseł na sejm,
rotmistrz rezerwy Dudziński, który samorzutnie stworzył oddział partyzancki, posadził go na
zarekwirowane samochody i rowery, i z wielkim powodzeniem walczył z przednimi oddziałami
niemieckimi. Widziałem sam jak z jednego z wypadów przyprowadził ok. 150 jeńców. Wykazał
duży zmysł dowodzenia i wielką odwagę osobistą. Dzielny żołnierz. Zginął w tych walkach wraz
ze swoim synem. Niemców nie było jeszcze na przedmieściach. Szczęśliwym trafem znalazłem
skład amunicji, żywności i benzyny, których nam całkowicie brakowało. Niestety, nie udało mi się
dostać map terenów na wschód od Wisły. Trzeba być żołnierzem, żeby zrozumieć niedolę
maszerowania i prowadzenia walk bez map.
Pojechałem do Chełma, gdzie jakoby miało być dowództwo gen. Stefana Dęba‐
Biernackiego. Z dużym trudem odszukałem go w chałupce pod lasem. Był zupełnie załamany.
Nie mogłem poznać tego zawsze tak pewnego siebie i despotycznego oficera. Zaproponowałem
mu jako najstarszemu objęcie dowództwa. Nie chciał przyjąć tłumacząc mi, że wszystko
przepadło. Prosiłem go, by wydał rozkazy swoim oddziałom nie niszczenia mostów i przepraw,
którymi będę musiał schodzić na południe. Wysuwał jakieś fantastyczne pomysły akcji na
Włodzimierz Wołyński, według których moje wojska musiałyby zrobić 180km w ciągu kilkunastu
godzin. Po ostrej rozmowie odjechałem podrażniony i skazany na własne siły.
Po powrocie do mego sztabu stwierdziłem, że muszę nazajutrz stracić jeszcze 24 godziny
na uporządkowanie oddziałów. Nadeszła amunicja i żywność z Lublina. Tymczasem Niemcy
zaczęli nam następować na pięty. Zajęli Lublin. Należało się śpieszyć, aby przeskoczyć między
Lublinem a Chełmem. Zarządzam marsz w nocy z 17 na 18 września w ogólnym kierunku na
Rejowiec. Ostatni posiłek w Kozłówce. Omawiamy różne wiadomości i plotki o akcji na
Zachodzie. Zastanawiamy się, kiedy nareszcie Francuzi i Anglicy rozpoczną ofensywę. Nie
możemy zrozumieć, dlaczego nam nie pomagają.
Nóż w plecy: Rosja
Nastawiam radio i dowiadujemy się, że wojska sowieckie przekroczyły granicę Polski i
posuwają się na zachód. Widzę oczy wszystkich wlepione we mnie. Znikąd żadnych rozkazów,
żadnych instrukcji. Co robić? Jeszcze przed rozpoczęciem wojny zaskoczył nas ogłoszony
urzędowo tzw. pakt o nieagresji, zawarty 23 sierpnia 1939 między Niemcami a Rosją Sowiecką,
wiedzieliśmy bowiem, że od maja była w Moskwie także misja angielsko‐francuska. Nie
przypuszczałem, że Rosja Sowiecka wystąpi przeciw Anglii i Francji, a pośrednio także przeciw
13
Strona 14
Ameryce. Myślę, że i naczelne dowództwo tak samo oceniało położenie. W przeciwnym razie nie
wycofałoby wszystkich urządzeń i zakładów na wschód, nie przeszłoby samo do Brześcia.
Siedziba rządu wraz z poselstwami państw zagranicznych nie przeniosłaby się do Krzemieńca i
Tarnopola. Okazuje się, że tyły nasze, odsłonięte i bezbronne, zostały wydane na łup armii
sowieckiej, i to w chwili kiedy impet niemiecki zaczął się zmniejszać, kiedy wydłużone na kilkaset
kilometrów linie kolejowe i zaopatrzeniowe niemieckie zaczęły zawodzić i kiedy mogliśmy
przetrzymać w walkach jeszcze pewien okres i dać sojusznikom możność uderzenia na odsłonięte
granice zachodnie Niemiec. Rosja Sowiecka jednostronnie zerwała traktat o nieagresji z Polską w
najcięższej dla Polski chwili i jak szakal rzuciła się od tyłu na straszliwie krwawiącą Armię Polską.
Nie zmieniam swoich zamiarów. Idziemy na południe, gdzie ‐ przekonany jestem ‐ musiał zostać
utworzony przyczółek na granicy węgiersko‐rumuńskiej. Mamy przecież sojusz wojskowy z
Rumunią, a z Węgrami byliśmy zawsze w przyjaźni. Zrobimy wszystko, żeby się przedostać.
Ostatecznie będziemy dalej walczyli o Polskę, choćby na obcej ziemi. Dziś wiemy, że pakt między
Niemcami a Sowietami zadecydował o rozpoczęciu wojny. Dziś wiemy, że Rosja Sowiecka ‐
szczerze czy nieszczerze ‐ oparła się na przyjaźni niemieckiej nie tylko celem rozbicia Polski, ale i
celem podziału świata. Dlatego też cała ówczesna prasa sowiecka atakowała gwałtownie Anglię i
Francję jako państwa imperialistyczne i napastliwe. Wiemy dziś, że Rosja zrobiła wszystko, by
moralnie rozbroić naród francuski. Wyzyskała w tym celu swoje wpływy na komunistów we
Francji. Ale wówczas nie było czasu na rozważania. Należało uczynić wszystko, by się przedostać
na południe. Przecinamy szczęśliwie szosę Lublin‐chełm, a idąca w tyle 10. Dywizja Piechoty musi
stoczyć ciężką walkę z Niemcami, którzy starają się odciąć jej przejście. W okolicy Rejowca
kilkakrotne silne bombardowanie przez dywizjony niemieckie. Jedynie dzięki rozproszeniu
oddziałów udaje się uniknąć większych strat. Strącamy ogniem broni maszynowej i ręcznej kilka
samolotów niemieckich. Właściwie jest to bez znaczenia, ale dodaje otuchy żołnierzom, którzy
widzą, że nie jesteśmy bezbronni. Wśród wziętych do niewoli lotników niemieckich po raz
pierwszy zobaczyłem kobietę. Była radiotelegrafistką. Maszerujemy dalej. Doganiamy jednostki
armii gen. Dęba‐biernackiego. Jadę do niego, by uzgodnić działania. Gen. Dąb‐biernacki obejmuje
dowództwo nad całością wojsk. Wydane przezeń rozkazy nacierania we wszystkich kierunkach,
bez żadnej myśli przewodniej, uważam za całkowicie chybione. Proponuję większe
skoncentrowanie i przebicie się przez linię niemiecką, a dalej na jej tyłach marsz na południe.
Niestety, nie zgadza się na zmianę wydanych już rozkazów. Mam atakować przeciwnika między
Zamościem a Tarnawatką. Kierunek Suchowola‐Krasnobród. 10. Dywizja Piechoty odchodzi pod
dowództwem gen. Jana Kruszewskiego, ja zaś otrzymuję resztki brygad kawaleryjskich;
teoretycznie, gdyż są szeroko rozrzucone w terenie i nawet dobrze nie wiem, gdzie się znajdują.
Jedyny oddział, który pod względem moralnym i zaopatrzenia jest całkowicie w porządku, to
moja stara Brygada Nowogródzka. Walczyć może także Brygada Wołyńska oraz resztki Brygady
Kresowej i Brygady Wileńskiej. Jest to właściwie wszystko, czym faktycznie dowodzę. Widzę, że
dywizje gen. Dęba‐biernackiego są przemęczone i niezdolne do twardej walki. Jestem przekonany,
że Brygada Nowogródzka otworzy lukę, którą można będzie przeprowadzić resztę wojska. Gen.
Dąb‐biernacki w to nie wierzy. Uprzedzam, że długo otwartej luki trzymać nie zdołam, gdyż
oczywiście przybędą zaraz odwody nieprzyjaciela i lotnictwo. Trzeba piechotę skoncentrować tuż
za kawalerią i zaniechać natarcia na Zamość. Rozpoczynam akcję 22 września po południu.
Żołnierz bije się wspaniale. O 23.00 nieprzyjaciel jest pobity, przejście wolne. Daję rozkaz do
marszu i przez radio zawiadamiam inne oddziały. Nie mamy benzyny. Dlatego niszczymy
samochody, tak pancerne, jak osobowe. Tabory przejść nie mogą, bo musimy się posuwać na
przełaj. Do dział zaprzęgamy po cztery konie, gdyż droga przez pola bardzo ciężka, a konie
zmęczone. Jadę konno ze sztabem. Kiedy przekraczam szosę Tomaszów‐zamość, trafiam na walkę
14
Strona 15
oddziałów Wołyńskiej Brygady Kawalerii z przybyłym odwodem niemieckim. W walce na
granaty i bagnety Niemcy rozbici, dużo jeńców. Idziemy dalej. Walka na przeprawach w
Krasnobrodzie. Wspaniały, niezmordowany 25. Pułk Ułanów Wielkopolskich w szarży otwiera
przeprawę. Ginie, niestety, prawie cały szwadron. Pułk bierze jeńców i oswobadza kilkuset
Polaków wziętych do niewoli. Odbito też szpital z wieloma rannymi. Straty niemieckie dość duże.
Niemcy naciskają ze wszystkich stron. Trzeba ochraniać skrzydła, a z tyłu słychać ogień artylerii.
Zatrzymujemy się jednak na dłużej, by dać możność spłynięcia w ślad za nami większej ilości
oddziałów. Przychodzą meldunki, że 4. Pułk Strzelców Konnych, który utrzymał wywalczone
przejście przez szosę poniósł ogromne straty i że prawie nie istnieje. Rzeczywiście dołączają tylko
niedobitki. Nie odczuwa się ruchu wojsk własnych za nami. Otrzymujemy wiadomość, że Lwów ‐
zawsze bohaterski ‐ broni się i że Niemcy nie mogą go zdobyć. Wojska sowieckie posuwają się
coraz bardziej w głąb Polski. Nie mamy chwili do stracenia. Trzeba bez zwłoki przebijać się na
południe. Jak na złość od początku wojny ani kropli deszczu. Piękna, słoneczna pogoda. Suche
lato. Niski poziom wody w rzekach. Czołgi niemieckie nie napotykają żadnych przeszkód.
Doskonała widoczność dla lotnictwa niemieckiego. Lotnictwo polskie już prawie nie istnieje.
Jesteśmy więcej niż zmęczeni. Od 1 września bez przerwy nocne marsze, a dniem bitwy. Nie
zawsze natrafiamy na lasy, gdzie można się ukryć. Oficerowie cały czas jeżdżą wśród kolumn i
budzą śpiących żołnierzy. Prawie niemożliwe jest zsiadanie z koni, gdyż żołnierz natychmiast
zasypia i nie można go się dobudzić. Wreszcie ogólna ulga: zaczyna się chmurzyć i wszyscy z
radością odczuwają pierwsze krople deszczu. Pada coraz silniej. Przynajmniej chociaż częściowo
zabezpieczeni jesteśmy od lotnictwa. Ciągłe potyczki z tylnymi oddziałami niemieckimi.
Nabieram wrażenia, że Niemcy jakby wycofywali się na zachód. Tak maszerujemy dzień za
dniem, noc za nocą. Szosa Narol‐lubaczów zajęta przez silne oddziały niemieckie. 24 września
dość silna walka koło Płazowa. Musimy doczekać nocy, żeby się przebić. Idziemy w dwóch
kolumnach. Oziębiło się nagle. Zaczyna padać pierwszy śnieg. Taje natychmiast, ale robi się błoto,
artyleria ledwo się wlecze. Przezwyciężamy i tę przeszkodę. Bocznymi drogami maszerujemy
dalej. Dochodzimy do rejonu Horyniec. Jeszcze koło Suchowoli dołączył do nas por. Antoni
Bądzyński z 1. Pułku Strzelców Konnych ze sztandarem pułku. Opowiedział dzieje poddania się
grupy gen. Tadeusza Piskora, w tym Brygady Motorowej płk. Stefana Roweckiego, późniejszego
gen. Grota, dowódcy Armii Krajowej. W lasach zamojskich natknęliśmy się na miejsce, gdzie się
poddała 6. Dywizja Piechoty gen. Bernarda Monda, który już przedtem namawiał nas przez
swych wysłanników do pójścia w jego ślady. Wydaje się, że obie grupy poddały się nieco
przedwcześnie. Gdyby dotrwali do naszego przyjścia! Postanawiam dalszy marsz w kierunku na
Jaworów‐Sambor. Zmęczenie straszliwe. Konie ledwo idą. Spodziewam się spotkania z Niemcami
na szosie Jaworów‐jarosław. Decyduję się na marsz równoległy dwóch kolumn celem
wywalczenia przejścia na południe. Maszeruję z prawą kolumną. Wschodnią dowodzi płk
Grobicki. Raptem kolumna staje. Posuwam się do czoła. Szperacze meldują, że widzą Niemców
okopanych pod wsią Broszki na szosie Jaworów‐krakowiec. 26 września. Zaczyna świtać. Pada
pojedynczy strzał niemiecki. Zaraz rozpocznie się ogień karabinów maszynowych. Nie ma gdzie
zboczyć. Puszczam do szarży obydwa czołowe pułki, 26. i 27. ułanów. Niemcy są całkowicie
zaskoczeni, częściowo wyrąbani, duża część batalionu wzięta do niewoli. Dowództwo niemieckie
28. Dywizji Piechoty przysyła parlamentariuszy z propozycją poddania się twierdząc, że nie może
być mowy o przejściu dalej, gdyż cały kraj jest zajęty przez wojsko niemieckie i posuwające się na
zachód wojsko sowieckie. Wreszcie proponują za oddanie jeńców nieatakowanie nas z własnej
inicjatywy. Oddaję jeńców, bo cóż mam z nimi robić, tym bardziej, że nieprzyjaciel broni się
uporczywie w następnej wsi Morańce. Mam dość poważne straty. Decyduję się na dalszy marsz.
Wiem już, że boczna kolumna płk. Grobickiego, która szła na Rogóżno musiała stoczyć walkę, ale
15
Strona 16
oddziały jej posuwają się także na południe. Zmierzamy do rejonu miejscowości Dernaki,
wyznaczonego na koncentrację obydwu kolumn. Niestety, Dernaki zajęli bolszewicy. Jest już
dobrze po południu 26 września. Pada lekki deszcz. Płk Grobicki wpadł w zasadzkę, ranny dostał
się do niewoli. Płk Konstanty Drucki‐lubecki ciężko ranny. Oddziały czołowe, spotkane ogniem
karabinów maszynowych i armat, rozpoczynają walkę. Decyduję się na natychmiastowy dalszy
marsz, starając się przejść między wojskiem sowieckim a niemieckim. Po drodze ciągłe walki z
oddziałami sowieckimi. Świt 27 września. Posuwamy się zbyt wolno. Jadę do czołowego pułku.
Okazuje się, że winę ponosi płk Ludwik Schweizer. Chwiejny i nie w porę ostrożny, nie rozumiał,
że tylko szybkość marszu może nas uratować. Dowódca brygady płk Żelisławski zawiesił go w
czynnościach. Natykamy się na poważne siły sowieckie. Próbuję się z nimi dogadać, żeby bez
walki przepuszczono nas na południe z celem przejścia do Węgier. W tym celu wysyłam jednego
z najlepszych moich oficerów, rtm. Stanisława Kuczyńskiego, do dowództwa sowieckiego.
Niestety, na próżno. Został doszczętnie obrabowany i ledwie uszedł z życiem. Prawie
jednocześnie bolszewicy rozpoczęli z góry już przygotowany ogień artylerii. Zagrały liczne
karabiny maszynowe. Pokazują się pierwsze czołgi. Wywiązuje się walka. 9 Dywizjon Artylerii
Konnej, który był wzorem walk artylerii w najtrudniejszych warunkach boju, niezmiernie celnie
wspierał wszystkie działania. Przy pomocy armatek przeciwpancernych zniszczył sporo
nacierających na nas czołgów sowieckich. Niestety, widać nawet gołym okiem masy sowieckiego
wojska różnych rodzajów broni, które przecinają nam dalszy marsz. 25. Pułk Ułanów krwawi się,
osłaniając nasze skrzydło. Widzę jasno, chociaż nie mogę zrozumieć dlaczego, że nie stworzono
żadnego przyczółka w tak dogodnym terenie, jak pogranicze węgiersko‐rumuńskie. Już po wojnie
dowiedziałem się, że przyczółek taki przygotowano na linii Dniestru, aby umożliwić odejście
wojska za granicę, ale wkroczenie wojsk sowieckich na jego tyły uniemożliwiło nam uratowanie
co najmniej 200‐300 tysięcy ludzi, którzy tak bardzo przydaliby się potem na Zachodzie. Od tyłu
coraz silniej nacierają oddziały sowieckie. Walka trwa. Artyleria wystrzeliła ostatni pocisk.
Kończy się amunicja małokalibrowa. Brak zupełnie środków opatrunkowych. Konie od dawna nie
karmione i nie pojone. Nie przebijemy się. Nie ma innej rady, trzeba się podzielić na mniejsze
grupy i starać się, korzystając z nocy i lasów, przedostać na Węgry. Mało szans i na to. Widzimy
jasno, że bolszewicy przedtem jeszcze przygotowali sobie grunt. Potworzyli bandy uzbrojone,
niebezpiecznie było wysyłać małe patrole. Rozkazy moje przyjęli wszyscy dowódcy. Wyjątek
stanowił 1. Pułk Szwoleżerów, którego dowódca płk Janusz Albrecht oświadczył, że decyduje się
pójść na zachód i poddać Niemcom. Stanowisko płk. Albrechta było dziwne, stale unikał bitew i
wiecznie się gdzieś gubił. Grupa, z którą zdecydowałem się przejść osobiście, składała się z
kilkunastu ludzi, m.in. gen. Konstantego Plisowskiego, rtm. Kuczyńskiego, rtm. Władysława
Zgorzelskiego, kpt. Konstantego Koszutskiego, por. Zbigniewa Kiedacza, rtm. Olgierda Ślizienia,
mego ordynansa ułana Bronisława Tomczyka i kilku innych. Początkowo należał do grupy mjr
Sołtan, mój szef sztabu, ale zgubił się w czasie przejścia przez lasy. Wspaniały typ oficera. Był mi
niesłychanie pomocny, podobnie jak i oficerowie najwyższej klasy i odwagi, których wyżej
wymieniłem. Razem z kilkunastoma oficerami i szeregowymi udało nam się przejść między
oddziałami sowieckimi, w niektórych miejscach o 100m od biwakujących żołnierzy. Dopiero
wtedy zdałem sobie sprawę, jaka masa wojsk sowieckich znajdowała się na tym terenie.
Wszystkie wsie, nawet chutory, zalało wojsko bolszewickie. Przeszliśmy koło Sambora i przy
pomocy doskonałych przewodników wydostaliśmy się przez góry na wysokości miejscowości
Turka. Ten marsz w nocy z 28 na 29 września był niezwykle trudny ze względu na górzysty i
zalesiony teren.
16
Strona 17
Zatrzymaliśmy się w lesie, aby dać nieco odpocząć zmordowanym koniom, zamierzając
pod wieczór podjąć dalszy wysiłek. Wkrótce zaobserwowaliśmy, że ze wszystkich stron
nadciągają oddziały sowieckie. Musieli być uprzedzeni i specjalnie nastawieni na wyłapywanie
oddziałów polskich. Wobec gęstego lasu i bagien nie do przebycia dla koni, porzuciliśmy je, a
sami ukrywaliśmy się w wertepach leśnych. Łańcuchy żołnierzy sowieckich przeszły koło nas
zaledwie o kilka kroków. Musiałem pilnować, ażeby ktoś w podnieceniu nie wystrzelił. O
zmierzchu ruszyliśmy na południe. Gdyśmy omijali wieś Zastówkę, zostaliśmy w ciemności
zaatakowani przez bandę, widocznie mieszaną, żołnierzy rosyjskich i partyzantów ukraińskich.
Rozpoczęła się strzelanina, a nawet walka wręcz. Jak wspaniała była w tej chwili ta garstka
Polaków!
Zostałem ranny, raz, a następnie drugi. Czułem, że mam nadwerężony krzyż. Bardzo silnie
krwawiła rana w biodrze. Nie chcąc utrudniać dalszego marszu kolegom prosiłem ich, by
zostawili mnie na miejscu. Byłem zdecydowany nie oddać się żywym w ręce napastników. Ale
moi towarzysze broni nie chcieli o tym słyszeć. Z większym trudem i poświęceniem właściwie
prawie nieśli mnie na rękach. Dostałem krwotoku raz, potem drugi. Dałem kategoryczny rozkaz,
żeby szli na Węgry. Żegnam tych świetnych żołnierzy.
Więzienia
Od walk ku więzieniu
29 września rano postanowiłem dowlec się do najbliższej wsi, Jasionki Stasiowej. Pójdę na
los szczęścia. Pozostali ze mną, mimo moich namów, rtm. Kuczyński i ułan Tomczyk. Gdyśmy
doszli do wsi jeden z mieszkańców natychmiast zawiadomił milicję, a następnie oddziały
sowieckie, które wszędzie kwaterowały. Zawieziono nas pod eskortą samochodów pancernych
przez Turkę do Starego Sambora, do dowództwa Czerwonej Armii.
Stwierdziliśmy po drodze, że wsie są pełne wojska sowieckiego wszystkich rodzajów
broni. W wielu miejscach, szczególnie koło Turki, widać było setki ludzi budujących fortyfikacje
polowe. Zdziwiło mnie, że były one skierowane frontem na północ, podobnie jak około 20. dział
ciężkiej artylerii, które zauważyłem. Na moje zapytanie major sowiecki bez ogródek
odpowiedział, że już od blisko tygodnia są w tym terenie i że mają rozbić i ewentualnie wyłapać
wszystkie oddziały polskie, przedostające się z północy na południe. Bolszewicy nie chcieli
dopuścić do tworzenia wojska polskiego za granicą i byli wtedy, po dokonaniu nowego rozbioru
Polski, szczerymi sprzymierzeńcami Niemiec.
Spotkałem się zresztą wtedy po raz pierwszy z charakterystycznym zdaniem:
‐ My i Niemcy jesteśmy obecnie prawdziwymi przyjaciółmi i razem pójdziemy przeciwko
kapitalizmowi światowemu. Polska wysługiwała się Anglii i dlatego musiała zginąć. Polski już
nigdy nie będzie. Niemcy dokładnie zawiadamiają nas o ruchach wszystkich oddziałów polskich,
które kierują się na Węgry lub do Rumunii.
Stwierdziłem ogromną ilość czołgów, samochodów pancernych oraz artylerii. Wprawdzie
większość żołnierzy była źle wyekwipowana, konie chude, zabiedzone, pojazdy motorowe i
rynsztunek nie doczyszczone, ale wojsko w całości przedstawiało się o wiele lepiej aniżeli w r.
1920. Istniała dyscyplina i posłuch dla dowódców. Pierwszy raz zetknąłem się wtedy z oficerami
w niebiesko‐czerwonych czapkach. Wyjaśniono mi, że są to oficerowie Nkwd. Od razu można
17
Strona 18
było zauważyć, że we wszystkich budzą strach. W Starym Samborze zaprowadzono mnie do
dowódcy armii Tiuleniewa. Przyjął mnie w otoczeniu co najmniej 20. oficerów. Z miejsca wystąpił
z zarzutem, że się nie poddałem, lecz że stawiałem opór i że wskutek tego Armia Czerwona, która
po przyjacielsku weszła do Polski, by ratować lud ʺod panów i kapitalistówʺ, straciła 18 czołgów i
wielu ʺbojcówʺ (żołnierzy). Na moją uwagę, że Sowiety złamały traktat i że bez powodu najechały
obszar Polski, otrzymałem odpowiedź:
‐ Związek Sowiecki ma swoją politykę. Często potem miałem spotkać się z takim
argumentem.
Tiuleniewa interesowało, gdzie są nasi żołnierze i gdzie pochowano sztandary, dlaczego
oddziały polskie niszczą broń i nie chcą się poddawać Czerwonej Armii, po co starają się
przedostać na Węgry i do Rumunii, czemu Polska jest ʺagentemʺ Anglii, itp. Pokazał mi przy tym
jedyny sztandar, jaki udało im się zdobyć. Sztandar był bardzo piękny, haftowany złotem i
srebrem, więc upierał się, że musiał należeć do jakiegoś wyborowego oddziału. Okazał wielkie
niezadowolenie, gdy mu wyjaśniłem, że jest to sztandar prowincjonalnej grupy weteranów
powstania śląskiego.
Musiałem wysłuchać wykładu, który wprawdzie był bardzo długi, ale zawierał
interesujące wyznania, jak:
‐ że zawarty traktat przyjaźni z Niemcami jest wieczysty i że przez to panowanie
nad światem osiągną tylko bolszewicy i Niemcy;
‐ że Rosja Sowiecka pomoże Niemcom pobić Anglię i Francję, żeby raz na zawsze
skończyć z największym wrogiem Rosji Sowieckiej, Anglią;
‐ że nie liczą się wcale z wejściem do wojny Stanów Zjednoczonych, gdyż nie
dopuszczą do tego przez swoje organizacje komunistyczne;
‐ że polityka Związku Sowieckiego jest najmądrzejsza a Stalin jest geniuszem;
‐ że Związek Sowiecki jest znacznie potężniejszy od Niemiec. Dyskusja, która się
wywiązała między nami, była bezcelowa. Najbardziej oczywiste, zdawałoby się, argumenty nie
trafiały mu do przekonania. Wszystko w Związku Sowieckim było najlepsze i wszystkiego było
bardzo dużo (ʺmnogo, mnogoʺ). Choć rozmowa miała przebieg dość przyzwoity, zrobiła jednak
na mnie przygnębiające wrażenie, a jasne było, że otoczenie zgadza się całkowicie z wywodami
towarzysza Tiuleniewa. Z takim mniej więcej ujęciem spotykałem się na każdym kroku. Na moją
prośbę Tiuleniew obiecał odesłać mnie do szpitala we Lwowie, gdyż poruszałem się z wielkim
trudem, a rany krwawiły i bardzo mi dokuczały. W jednym z pokojów, dokąd mnie następnie
wprowadzono, spotkałem szereg moich oficerów, m.in. gen. Plisowskiego, ppłk. Pająka (dowódcę
27. Pułku Ułanów), jego zastępcę mjr. Karola Rudnickiego (brata późniejszego dowódcy 1.
Dywizji Pancernej), wreszcie mojego przyjaciela mjr. Adama Sołtana i rtm. Ślizienia. I tam nie
dano nam spokoju. Musieliśmy wysłuchać kilkugodzinnego wykładu propagandowego
komisarza armii o mądrości i wszechpotędze Związku Sowieckiego i o złej polityce Polski, którą
mogło uratować tylko przyłączenie się do Związku Sowieckiego. Tegoż dnia odesłano mnie do
szpitala w Stryju, gdzie założono mi pierwszy właściwie opatrunek. Na drugi dzień rano
przyjechał autobus z grupą naszych oficerów pod silną eskortą. Pojechałem razem z nimi i 1
października po południu przybyliśmy do Lwowa. We Lwowie zatrzymaliśmy się koło hotelu
ʺGeorgeʹaʺ, gdzie pozwolono nam kupić nieco chleba. Nie chciano słyszeć o pozostawieniu mnie
w szpitalu, twierdząc, że władza dowódcy armii Tiuleniewa tu nie sięga. Samochód ruszył przez
18
Strona 19
miasto w kierunku na Tarnopol i... czy nie wierzyć teraz przeznaczeniu? Samochód zepsuł się
przed wyjazdem z miasta na Łyczakowskiej. Po długich naradach telefonicznych zdecydowano
zawrócić nas do komendy miasta, by innym samochodem następnego dnia wyruszyć dalej.
Umieszczono nas wszystkich w maleńkim pokoiku. Krzyczę, że krwawię, że w ogóle nie mogę się
ruszać i w końcu uzyskuję zgodę na przewiezienie mnie wraz z moim ordynansem Tomczykiem
do szpitala. Wiezie mnie enkawudysta z rewolwerem w ręku. Jedziemy od szpitala do szpitala,
wszędzie brak miejsca, wreszcie umieszczają mnie za pokwitowaniem w szpitalu wojennym na
Łyczakowie. To zdecydowało, że nie zostałem wywieziony do obozu i że nie podzieliłem losu
moich kolegów w Katyniu. W szpitalu byli jeszcze nasi lekarze i siostry. Znalazłem należytą
opiekę znanego chirurga ppłk. Adama Sołtysika oraz jego personelu. Opowiedziano mi o
wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski, o kłamstwach, o masowych aresztowaniach. Jednocześnie
pokazano mi odezwę dowódcy frontu Timoszenki do żołnierzy polskich z wezwaniem do
mordowania oficerów. Dowiedziałem się także o szczegółach obrony Lwowa. O wejściu
bolszewików, o rabowaniu majątku nie tylko prywatnego, ale i państwowego, o coraz silniejszym
przenikaniu NKWD we wszystkie dziedziny życia, o wielkiej rzeszy uchodźców, która po
zapoznaniu się z rzeczywistością sowiecką mimo wszystko chce wracać pod okupację niemiecką.
Po pewnym czasie władze sowieckie postanowiły przeznaczyć szpital wojskowy przy
Łyczakowskiej wyłącznie dla żołnierzy sowieckich. Rannych i chorych Polaków przeniesiono do
innych szpitali. Ja dostałem się do szpitala Kasy Chorych przy Kurkowej. Chociaż i ten szpital
znajdował się pod ścisłym nadzorem bolszewików, ale panowała w nim znacznie większa
swoboda. W szpitalu przychodziło do mnie wielu ludzi, przyjaciół, znajomych, a czasem zupełnie
obcych. Otrzymywałem informacje o tworzących się organizacjach podziemnych. Wszyscy byli do
głębi przejęci nieszczęściem Polski, nikt jednak nie upadał na duchu. Wierzono mocno, że w
końcu Niemcy i Rosja Sowiecka zostaną pobite. Ufano przede wszystkim potędze Anglii.
Wyrażano przekonanie, że Ameryka wejdzie do wojny. Ileż w tym czasie krążyło plotek! Jedne
mówiły, że tworzy się milionowa armia w Syrii, która ma uderzyć na Kaukaz. Inne, że lada dzień
rozpocznie się ofensywa francuska. Albo że Włosi znajdą się po stronie sojuszników, że niektóre
oddziały włoskie są już w Rumunii.
Zrównanie złotego z rublem sowieckim spowodowało ogromną zwyżkę cen. Rabunki i
grabieże, organizowane zarówno przez władze okupacyjne, jak indywidualnie, podkopywały
całkowicie zaufanie. Szczególnie trudne było położenie tych, co uciekając przed Niemcami
znaleźli się z niewielką ilością zabranych rzeczy, z małymi oszczędnościami, w przeludnionych
miastach. Rzesze uchodźców kierowały się na zachód, w celu wydostania się spod opieki
sowieckiej. Bolszewicy coraz silniej organizowali ochronę graniczną, szczególnie granicy
rumuńskiej i węgierskiej. Codziennie przewożono przez Lwów dziesiątki wagonów z naszą
młodzieżą, którą złapano przy przejściu granicy. Nieszczęśliwi, stłoczeni w zaplombowanych
wagonach, wyli z głodu, pragnienia i zimna. Chociaż straże sowieckie strzelały do podchodzących
do wagonów, jednak ludność Lwowa z narażeniem życia starała się im pomóc kawałkiem chleba
lub odzieżą. Wszystkie wagony kierowano na wschód. 22 października 1939 przeprowadzono
tzw. wybory. Już sam fakt wyborów był bezprawiem, gdyż odbywały się na siłą zagarniętych
terenach pod naciskiem obcych bagnetów i terrorem NKWD. Można było głosować wyłącznie na
wyznaczonych kandydatów, których olbrzymia większość rekrutowała się z obywateli Związku
Sowieckiego, członków partii bolszewickiej, sprowadzonych na okupowany teren często
wyłącznie tylko na okres wyborów. Poza tym urny wyborcze były pod opieką komitetów
komunistycznych i agentów NKWD. Najdobitniej scharakteryzował to stary Żyd z Wiśniowca, w
którego oberży zatrzymywałem się kilkakrotnie podczas manewrów, a który odwiedził mnie w
19
Strona 20
szpitalu: ‐ Ja panu powiem. U nas w miasteczku kazali nam głosować na dwóch kandydatów
komunistów, których nikt nie znał. Umówiłem się z całą moją rodziną i wieloma znajomymi, że
wrzucimy białe kartki. Może oni się wystraszyli, ale ja na pewno wrzuciłem kartkę białą. A
tymczasem obydwaj kandydaci zostali wybrani jednogłośnie. W urnie nie znaleziono ani jednej
białej kartki. W szpitalu, mimo najbardziej troskliwej opieki, ranni umierali w nieoczekiwanie
wielkiej ilości. Nigdy jeszcze do tej pory nie widziałem tylu zakażeń od odłamków pocisków
niemieckich. Lekarze zastanawiali się, czy nie było w nich substancji trującej. Zaniepokoiło mnie
zainteresowanie władz sowieckich moją osobą. Różni dygnitarze odwiedzali mnie coraz częściej,
aż zjawił się komendant miasta gen. Iwanow, wraz z kilkoma enkawudystami. Odbyła się długa
rozmowa polityczna. Wystąpił z propozycją tworzenia rządu polskiego pod opieką sowiecką.
Całość wyglądała niewyraźnie i mglisto. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego Sowiety myślą o
stworzeniu rządu polskiego, bo nie wiedziałem, że według pierwszej umowy sowiecko‐
niemieckiej, Sowiety miały otrzymać ziemie polskie do Wisły. Przypuszczałem, że chodzi im
jedynie o dywersję w stosunku do naszego legalnego rządu, który działał w Paryżu w nowym
składzie, utworzony przez gen. Sikorskiego. Po wielokrotnych długich rozmowach
zaproponowano mi wstąpienie do Armii Czerwonej, robiąc jednocześnie daleko idące obietnice
osobiste: ‐ Damy panu stanowisko komandarma (dowódca armii). Odmówiłem. ‐ Niech się pan
dobrze zastanowi; my jeszcze o tej sprawie pomówimy. Nie wiedziałem, czy miała to być groźba,
w każdym razie zorientowałem się, że muszę jak najszybciej opuścić szpital i zniknąć. Chodzić
jeszcze nie mogłem, gdyż kula nie wyjęta z uda i rany dokuczały. Niepodobieństwem było
ryzykowanie w tych warunkach ucieczki na Węgry czy do Rumunii. Ukrywanie się we Lwowie
należało do rzeczy bardzo trudnych. Postanowiłem przedostać się pod okupację niemiecką i po
przyjściu do zdrowia starać się o wydostanie na Węgry przez Słowację. Znałem niemiecki, nadto
liczyłem na mojego byłego podkomendnego w kampanii r. 1919 i 1920, obecnie inspektora straży
granicznej, który pełnił służbę na granicy słowackiej. Przygotował nawet fałszywe dokumenty.
Mieliśmy jechać do Zakopanego, a stamtąd dalej. Tymczasem dziesiątki tysięcy ludzi czekało pod
gołym niebem na urzędowo wyznaczonych przejściach na możność przedostania się pod okupację
niemiecką. Bolszewicy kilka razy na krótko otwierali granicę. Rozeszły się także pogłoski, że
wszyscy ciężko ranni, urodzeni na terenach okupacji niemieckiej, mają tam powrócić. Zaczęto
przygotowywać transporty. Wobec tego, że byłem osiem razy ranny, udało mi się uzyskać
świadectwo inwalidzkie. Komisarz szpitala robił wrażenie spokojnego i życzliwego człowieka.
Otrzymał ode mnie pieniądze na przekupienie niektórych urzędników i przeprowadził wpisanie
mnie, a także kilkunastu polskich oficerów, na listę transportu. Koło połowy października udało
mi się wysłać meldunek do gen. Sikorskiego do Paryża o sytuacji ogólnej w Małopolsce
Wschodniej. Potrafiłem także zalecić wzburzonej młodzieży lwowskiej spokój i rozwagę w
postępowaniu. Uwięziono całą Radę Miejską i wszystkich członków organizacji społecznych.
Aresztowania przeprowadzano w nocy w mieszkaniach i na ulicach; ofiarą ich padali przede
wszystkim urzędnicy. Więzieni byli również sędziowie, następnie lekarze, adwokaci, księża
katoliccy. Część Żydów, szczególnie młodzież, która od początku ostentacyjnie i radośnie witała
wkraczające wojsko sowieckie, zaczęła współpracować z NKWD. Milicja tworzona z mętów
społecznych, wysługując się nowym władzom wskazywała wszystkich niewygodnych dla
regimeʹu sowieckiego. W pierwszych dniach listopada otrzymałem wiadomość, że jeden z moich
kolegów, gen. Mieczysław Boruta‐Spiechowicz jest we Lwowie, że należy do tajnej organizacji i że
pragnie się ze mną zobaczyć. Po kilku dniach rzeczywiście przyszedł do mnie. Był w czarnych
okularach, rozmawialiśmy szeptem po francusku. Poinformował mnie o pracach w organizacji, a
także o tym, że dla otrzymania ważnych dyrektyw idzie jako kurier przez Węgry do Paryża celem
spotkania się z gen. Sikorskim. Nie bardzo rozumiałem dlaczego idzie osobiście, a nie stara się
20