9937

Szczegóły
Tytuł 9937
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9937 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9937 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9937 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Alistair Maclean Bezkresne morze "DILEAS" Trzy godziny, panie MacLean, trzy godziny - i �adnej wiadomo�ci o statku ratowniczym! �atwo sobie wyobrazi� nasz nastr�j. Byli�my tam tylko my czterej - Eachan, Torry Mor, stary Grant i ja. Czy�my rozmawiali? Nie pad�o ani jedno s�owo, nawet mrukni�cie - na stole sta�a �wie�a butelka whisky, ale Eachan nie my�la� tego dnia o zarobku. Siedzieli�my po prostu jak ko�ki. Seumas Grant pyka� swoj� star� brzydk� fajk�, niczego po sobie nie pokazuj�c, a reszta gapi�a si� w �ciany. S�uchali�my wycia wichru i gradu t�uk�cego w�ciekle w okna tawerny. Bo�e, ale� to by�a noc! I co najgorsze, mogli�my tylko czeka�. Weso�o by�o, nie ma co gada�!... Wszyscy�my podskoczyli, jak zadzwoni� telefon. Eachan podbieg� na zaplecze i po chwili wr�ci� ca�y rozpromieniony. Wystarczy�o spojrze� na jego wielk� pyzat� g�b�, �eby spad� nam kamie� z serca. - Stawiam kolejk�, panowie. Dzwoni� latarnik z Creag Dearg. "Molly Ann" zd��y�a w sam� por�. Parowiec zaton��, ale uratowali za�og�. Popchn�� ku nam kieliszki i spojrza� staremu Grantowi prosto w oczy. - No i co ty na to, Seumas? "Molly Ann" zd��y�a, a Donald Archie i Lachlan s� gdzie� ko�o Scavaig. Mo�e powiesz, �e to cud, co, Seumas? O, ci dwaj nie przepadali za sob�, m�wi� panu, panie MacLean. Prosz� pami�ta�, �e wi�kszo�� z nas sta�a po stronie Eachana. Stary Seumas Grant by� twardym cz�owiekiem. Szanowanym, i owszem, ale nikt nie darzy� go sympati� i, na Boga, on te� nie darzy� ni� nikogo opr�cz Lachlana i Donalda, swoich syn�w. Patrzy� w nich jak w obraz. Chowali si� bez matki: da� im farm�, da� im kuter, my�la� o nich we �nie i na jawie. Ale by� twardym cz�owiekiem, panie MacLean. Wynios�ym i... jak to powiedzie�?... odleg�ym. Zamkni�tym w sobie. - To cud, jak si� kogo� uratuje w tak� noc, Eachan - odpar� g�uchym g�osem. - Bez udzia�u Donalda i Lachlana? - naciska� Eachan. Torry, jak pami�tam, zacz�� si� wierci� na krze�le, a ja odwr�ci�em wzrok. Niezbyt nam si� to podoba�o - nie by�o sprawiedliwe. - Gruby Neil to niez�y szyper - odpowiedzia� cicho Grant - ale nigdy nie poprowadzi statku ratowniczego tak jak Lachie - nie czuje morza... W tej samej chwili otworzy�y si� z trzaskiem drzwi tawerny, a wiatr prawie wyrwa� je z zawias�w. Do sali wpad� Peter Pocztylion, zamkn�� za sob� drzwi i stan�� naprzeciwko nas w mokrym sztormiaku. Wystarczy�o na niego spojrze�, by si� domy�li�, �e sta�o si� co� bardzo z�ego. - Statek ratowniczy, Eachan, "Molly Ann"! - zawo�a� podnieconym tonem. - Wiesz, gdzie jest?! M�w, cz�owieku, szybko! Eachan spojrza� na� ze zdziwieniem. - Pewnie, �e wiem, Peter. Przed chwil� dzwonili. Stoi na kotwicy ko�o Creag Dearg i... - Creag Dearg?! Bo�e, Bo�e! - Peter osun�� si� na krzes�o i zapatrzy� t�po w ogie�. - Dwadzie�cia mil morskich st�d, dwadzie�cia mil! Przed chwil� z farmy Tarbert przejecha� lain Chisholm - dotar� tu w cztery minuty tym swoim wielkim samochodem - i m�wi, �e widzia� na �rodku cie�niny prom z Buidhe sygnalizuj�cy rakietami niebezpiecze�stwo! A "Molly Ann" jest w Creag Dearg! M�j Bo�e!... Pokr�ci� powoli g�ow�. - Prom? - spyta�em g�upkowato. - Wielki John postrada�by rozum, gdyby wyp�yn�� w tak� pogod�! - A wszystkie kutry rybackie schroni�y si� przed sztormem w Loch Torridon! - dorzuci� gorzko Torry. Zapad�o d�ugie milczenie, a� wreszcie stary Grant wsta�, ci�gle pykaj�c fajk�. - Wszystkie opr�cz mojego, Torry - rzek�, zapinaj�c sztormiak. - Chwa�a Bogu, �e Donald i Lachie pop�yn�li do Scavaig, �eby obejrze� t� now� �ajb�. - Przystan�� i rozejrza� si� powoli. - Chyba b�d� potrzebowa� kilku ludzi do pomocy. Gapili�my si� na niego bez s�owa, a gdy Eachan przerwa� wreszcie cisz�, w jego g�osie brzmia�o zdumienie. - Chcesz powiedzie�, �e wyp�yniesz t� swoj� star� kryp� w taki sztorm, Seumas? - By� wyra�nie wstrz��ni�ty. - Ma co najmniej czterdzie�ci lat, a fale w cie�ninie s� wysokie jak g�ry! Rozbij� kuter w drzazgi, nim wyjdziesz z portu, cz�owieku! - Lachie by pop�yn��. - Stary Grant wbi� wzrok w ziemi�. - To on jest szyprem. Pop�yn��by, i Donald tak samo. Nie zawiod� swoich ch�opc�w. - To samob�jstwo, panie Grant! - zawo�a�em. - Eachan ma racj�: to prawie pewna �mier�! - Dla tych biedak�w na promie nie ma �adnego prawie. - Stary Grant si�gn�� po zydwestk� i skierowa� si� ku drzwiom. - Mo�e dam sobie rad� sam. Eachan uni�s� z trzaskiem klap� szynkwasu. - Jeste� starym g�upcem, Seumasie Grant, i b�dziesz si� sma�y� w piekle z powodu swojej przekl�tej pychy! - wykrzykn�� z gniewem. Odwr�ci� si� i zdj�� z p�ki dwie butelki brandy. - Mog� si� przyda� - mrukn�� i wyszed� na dw�r, mamrocz�c co� z okropnym grymasem na twarzy. Trzeba panu wiedzie�, panie MacLean, �e "Dileas" - tak si� nazywa� kuter Seumasa Granta - by� znacznie lepszy, ni� go przedstawi� Eachan. Kiedy Campbell, szkutnik z Ardrishaig, budowa� ��d�, bra� drewno z samego serca d�bu. A stary Grant wzmocni� kad�ub stalowymi wr�gami i zainstalowa� nowoczesny silnik Diesla - chyba gardnera o mocy czterdziestu czterech koni. Ale i tak kuter nie nadawa� si� na tak� pogod�. Za falochronem - nigdy pan sobie tego nie wyobrazi ani nie zobaczy, panie MacLean, nawet w najczarniejszych snach. By�o piekielnie zimno, a �wiszcz�cy wicher ni�s� grad i l�d, kt�ry ci�� cz�owiekowi twarz do ko�ci. A cie�nina! Nie, to nie do opisania! Morze by�o straszliwie wzburzone i przypomina�o mleko kipi�ce w garnku w absolutnej ciemno�ci. Nawet dzi� ciarki mnie przechodz�, jak o tym my�l�, panie MacLean. Szli�my dwie godziny prosto pod wiatr i, na Boga, dostali�my nie�le w ko��. "Dileas" unosi si� na fali, a p�niej wylatywa� w powietrze i l�dowa� z potwornym trzaskiem po drugiej stronie, zapadaj�c si� w wodzie po burty. W chwili upadku s�ycha� by�o w�ciek�y warkot �ruby miel�cej powietrze. B�g jeden wie, dlaczego "Dileas" nie p�k� na p� - B�g albo duch Campbella, szkutnika z Ardrishaig. - Widzicie co�, ch�opcy?! - krzykn�� ze ster�wki stary Grant, kt�rego s�owa porwa� wiatr. - Nic, Seumasie! - rykn�� w odpowiedzi Torry. - Zupe�nie nic! Poda�em Eachanowi reflektor, stary aldis, i poszed�em na ruf�. Seumas Grant sta� spokojnie przy kole, z twarz� zalan� krwi� - ogromna grzywiasta fala wybi�a okno ster�wki i nie zd��y� si� odsun��. Ale jego starcze oczy by�y jak zawsze spokojne, pewne, czujne. - To nie ma sensu, panie Grant! - krzykn��em. - Tej nocy nie znajdziemy nikogo, a zreszt� nikt nie m�g� prze�y� takiej nawa�nicy! To beznadziejne - "Dileas" d�u�ej tego nie wytrzyma! Musimy wraca�! Wyrzek� kilka s��w. Nie dos�ysza�em i pochyli�em si� ku niemu. - Zastanawia�em si� po prostu, czy Lachie by wr�ci� - powiedzia� w zamy�leniu. Wygramoli�em si� ze ster�wki i zacz��em przeklina� Seumasa Granta, przeklina� za straszliw� mi�o��, jak� �ywi� do swoich syn�w, do Donalda Archiego i Lachlana. I nagle - nagle poczu�em, �e ogarnia mnie straszny, pal�cy wstyd, i zacz��em przeklina� samego siebie. Czepiaj�c si� nadburcia, ruszy�em powoli w stron� dziobu. Nim zd��y�em dotrze� do �r�dokr�cia, us�ysza�em piskliwy, podniecony okrzyk Eachana. - Tam, Torry, popatrz tam! Trzy rumby z lewa przed dziobem! Tam jest cz�owiek... nie, na Boga, dw�ch! Kiedy "Dileas" wspi�� si� na szczyt nast�pnej fali, popatrzy�em wzd�u� snopu �wiat�a z reflektora. Eachan mia� racj�. Rzeczywi�cie, w wodzie szamota�y si� dwie ciemne postacie. Trzema skokami dobieg�em z powrotem do ster�wki i pokaza�em je r�k� Grantowi. Kiwn�� w odpowiedzi g�ow� i zacz�� zmienia� kurs. Ach, co to by� za sternik, panie MacLean! Wystarczy�oby obr�ci� dzi�b ciut za daleko, a nigdy by�my si� nie wydostali z jednej z tych g��bokich dolin mi�dzy falami. Ale stary Seumas prowadzi� kuter bezb��dnie. I w�wczas zdarzy� si� cud. W�a�nie to, panie MacLean - cud. Znale�li�my si� w oku huraganu. Prosz� pami�ta�, �e fale by�y r�wnie wysokie jak przedtem, ale wiatr na chwil� usta� i zapad�a �miertelna cisza - a� nagle, od strony bakburty, z ciemno�ci dobieg� ledwo s�yszalny rozpaczliwy krzyk. Torry momentalnie obr�ci� reflektor, a snop podskakuj�cy w g�r� i w d�, wydoby� z kszta�t unosz�cy si� na wodzie w odleg�o�ci p� setki metr�w, prawie dok�adnie przed nami. Z pocz�tku wzi��em go po prostu za dryfuj�ce szcz�tki rozbitego promu, lecz zaraz zauwa�y�em, �e to prowizoryczna tratwa zbita z kilku desek i belek. Le�a�o na niej - nie, na Boga, by�o do niej przywi�zane! - dwoje dzieci. Ukazywa�y si� tylko chwilami na szczytach fal i natychmiast znika�y - igraszki diab�a na rozszala�ym morzu. O Bo�e, Bo�e! Biedne male�stwa! - Panie Grant! - rykn��em staremu Seumasowi do ucha. - Na wprost dziobu jest tratwa z dwojgiem dzieci!... Jego oczy by�y r�wnie spokojne jak zawsze. Spogl�da� po prostu przed siebie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Nie mog� podnie�� jednych i drugich - odpowiedzia� beznami�tnie, bez cienia emocji, niech diabli porw� jego kamienne serce! - Gdyby�my teraz zawr�cili, fale natychmiast by nas zatopi�y. �eby zawr�ci�, musz� dop�yn�� do Seal Point. Czy dzieci utrzymaj� si� jeszcze przez jaki� czas, jak my�lisz, Calum? - S� na p� martwe - odrzek�em apatycznie. - I nie trzymaj� si� tratwy: s� do niej przywi�zane. Zerkn�� na mnie zmru�onymi oczyma. - Przywi�zane, Calum? Take� powiedzia�? - spyta� cicho. - Przywi�zane?! Kiwn��em w milczeniu g�ow�. I w�wczas sta�o si� co� dziwnego, panie MacLean, co� bardzo dziwnego. Na starczej, pomarszczonej twarzy Granta pojawi� si� u�miech - ci�gle stoj� mi przed oczami jego l�ni�ce z�by i stru�ki krwi ciekn�ce po policzkach. Skin�� kilkakrotnie g�ow�, jakby zadowolony, �e co� zrozumia�, a potem obr�ci� ko�o nieco w prawo. Niewielka tratwa zbli�a�a si� do nas w b�yskawicznym tempie i mogli�my podj�� tylko jedn� pr�b� wzi�cia dzieci na pok�ad. Ale stary Seumas sterowa� tak dobrze, �e nie mog�o nam si� nie uda�: Torry Mor machn�� swoj� wielk� �ap�, z�apa� dzieci razem z tratw� i wci�gn�� bezpiecznie na ��d�. Znie�li�my je pod pok�ad, a Grant ruszy� pod wiatr do Seal Point. P�niej pop�yn�li�my z powrotem wzd�u� cie�niny, id�c prosto jak strza�a - bo przy silnym wietrze z rufy �adna ��d� na �wiecie nie r�wna si� z kutrem z Loch Fyne - ale nie zobaczyli�my ju� ani �ladu dw�ch m�czyzn. Jak�� mil� od portu stary Seumas odda� ko�o Torry'emu i zszed� pod pok�ad do dzieciak�w. Siedzia�y na koi naprzeciwko piecyka, okr�cone kocami - dziewi�cioletni ch�opiec i jasnow�osa sze�cioletnia dziewczynka. By�y blade, blade, przera�one i wyczerpane, ale powinny szybko przyj�� do siebie. Zrelacjonowa�em cicho staremu Grantowi, czego si� dowiedzia�em. P�ywa�y dla zabawy ma�ym cz�nem po basenie portowym w Buidhe, gdy ch�opiec zbli�y� si� niebezpiecznie do falochronu i wiatr porwa� ��dk� na otwarte morze. Ale zauwa�ono to z brzegu i za dzie�mi pop�yn�o promem dw�ch m�czyzn; p�niej statek zaton��. Dzieci nic wi�cej nie pami�ta�y: ma�o nie umar�y ze strachu. Akurat ko�czy�em, gdy pod pok�ad zszed� Eachan. - Wiatr s�abnie, Seumas, i morze si� uspokaja. Ci dwaj maj� jeszcze szans�, �e wyrzuci ich na brzeg, je�li potrafi� p�ywa�. Stary Seumas uni�s� na niego oczy. Jego zm�czona, pomarszczona twarz wyda�a si� dziwnie stara. - Nie maj� �adnej szansy, Eachan, �adnej. - Sk�d ta pewno��, cz�owieku? - zaoponowa� Eachan. - Nigdy nic nie wiadomo. - Ja wiem, Eachan. - G�os starego rybaka by� cichy, jakby dochodzi� z wielkiej odleg�o�ci. - Ja dobrze wiem. Potrafi� to samo co ojciec. Nigdy nie nauczy�em si� p�ywa�, oni te�. Zatka�o nas, mo�e mi pan wierzy�. Gapili�my si� na niego g�upkowato, z niedowierzaniem, wreszcie z przera�eniem. - Chce pan powiedzie�... - zacz��em, lecz nie mog�em wykrztusi� s�owa. - Tak, to byli Lachie i Donald. Widzia�em ich. - Stary Grant wpatrywa� si� nie widz�cym wzrokiem w ogie�. - Na pewno wr�cili wcze�niej ze Scavaig. Min�a dobra minuta, zanim Eachan wyj�ka� �ami�cym si� g�osem: - Seumas, Seumas! Przecie� to byli twoi synowie! Jak mog�e�... Stary Grant pierwszy i jedyny raz straci� panowanie nad sob�. Przerwa� g�uchym, w�ciek�ym tonem, a w jego oczach zal�ni�y �zy. - I co mia�em robi�, Eachan?! Wzi�� ich na pok�ad i zostawi� dzieci?! Zamilk� na chwil�. - Nie rozumiesz, Eachan? - ci�gn�� powoli. - Lachie i Donald zbudowali dla nich tratw� z jedynych desek na promie. Wiedzieli, co robi� - i wiedzieli, �e nie zostawiaj� sobie �adnej szansy. Zrobili to celowo, cz�owieku. I gdybym nie uratowa� tych dzieci, to wtedy... wtedy... Urwa�, lecz po chwili us�yszeli�my jego najcichszy szept: - Nie mog�em zawie�� swoich syn�w. Och, Eachan, Eachan, przecie� nie mog�em ich zawie��!... Stary Grant wyprostowa� si�, si�gn�� po chustk� i otar� z twarzy krew, a tak�e, jak s�dz�, �zy. Wzi�� na r�ce dziewczynk�, okr�con� po szyj� kocem, posadzi� j� sobie na kolanach i u�miechn�� si� �agodnie. - A teraz, ptaszynko, co by� powiedzia�a na troch� gor�cego kakao?... �WI�TY JERZY i SMOK Je�eli kto� mia� kiedykolwiek prawo uwa�a� si� za szcz�liwego, by� to z pewno�ci� George Rickaby. Ka�dy rozs�dny cz�owiek, a zw�aszcza zasuszony, zmumifikowany mieszczuch, uzna�by, �e jest on w tej chwili w przedsionku raju. Na bezchmurnym letnim niebie �wieci�o skwarne popo�udniowe s�o�ce; po obydwu stronach kana�u sun�y leniwie do ty�u z�ociste pola po�udniowej Anglii; pod stopami George'a dr�a� lekko pok�ad smuk�ego o�miometrowego jachtu wycieczkowego, przed nim rozci�ga�y si� przepi�kne, spokojne wody kana�u Lower Dipworth, a na dodatek czeka� go ca�y miesi�c wakacji. Przedsionek raju? Sk�d�e, raj! George Rickaby, doktor fizyki i cz�onek Kr�lewskiego Towarzystwa Nauk Przyrodniczych, uwa�a� si� jednak za najnieszcz�liwszego cz�owieka pod s�o�cem. Os�dzanie ludzi na podstawie pozor�w prowadzi do kra�cowo b��dnych wniosk�w - my�la� z gorycz�. C� z tego, �e ma do�� czasu i pieni�dzy, aby p�ywa� dla przyjemno�ci jachtem po angielskich kana�ach? C� z tego, �e towarzyszy mu oddany, zaradny by�y ordynans, kt�ry dba tylko o to, by George zanadto si� nie przem�cza�? C� z tego, �e George uchodzi za jednego z najlepiej si� zapowiadaj�cych fizyk�w j�drowych Europy? C� z tego, �e sam minister zaopatrzenia poklepa� go kiedy� po plecach i zwr�ci� si� do� po imieniu? Marno�� nad marno�ciami - my�la� melancholijnie George, prowadz�c jacht przez lesiste zakole kana�u, marno�� nad marno�ciami. Mimo to nie powinien chyba os�dza� zbyt surowo g�upich z�udze� ignoranckiego �wiata. Popatrzy� smutno na nieskazitelnie czyste sosnowe deski pok�adu. W ko�cu za m�odu sam ulega� podobnym iluzjom. Ba, zaledwie trzy miesi�ce temu... - Uwa�aj! P�yniesz prosto na mnie! Z bolesnych rozmy�la� wyrwa� go piskliwy kobiecy okrzyk. George po�piesznie wyprostowa� swoje wysokie, bole�nie chude cia�o, chwyci� okulary i popatrzy� przed siebie, wyt�aj�c kr�tkowzroczne oczy. - Szybko, szybko, ty kretynie, bo b�dzie za p�no!... George'owi mign�a barka stoj�ca w poprzek kana�u z dziobem na brzegu, blokuj�ca trzy czwarte toru wodnego; na jej rufie zauwa�y� dziewczyn�, kt�ra krzycza�a i wymachiwa�a dziko r�kami. Widzia� j� tylko przez mgnienie oka. Nie by� cz�owiekiem czynu i natychmiast sparali�owa�a go bezsilno��. - W lewo, g�upcze, ster w lewo! - wrzeszcza�a rozpaczliwie dziewczyna. George ockn�� si� i chwyci� ko�o sterowe. Niestety, jak ju� wspomnieli�my, nie by� cz�owiekiem czynu. Nie potrafi� sobie radzi� w sytuacjach krytycznych. Rzeczywi�cie obr�ci� ko�o, i to z nies�ychan� pr�dko�ci� i energi�. Tyle �e w z�� stron�. W odleg�o�ci p�tora kilometra, w wiosce Upper Dip-worth, staruszkowie drzemi�cy na �awkach ockn�li si� nagle, s�ysz�c echo straszliwego trzasku przetaczaj�ce si� nad spokojnymi ��kami. Wkr�tce jednak zn�w zapadli w s�odki sen. Tymczasem na kanale dzia�y si� rzeczy przera�aj�ce. Wstrz�s wywo�any zderzeniem przerzuci� m�od� kobiet� na dzi�b jachtu George'a, przerywaj�c jej w p� s�owa kolejny obel�ywy okrzyk, George za� polecia� w tej samej chwili do przodu. Znale�li si� tu� obok siebie i przez dziesi�� sekund �widrowali si� bez s�owa z�ym wzrokiem. Pierwsza zabra�a g�os dziewczyna. - Co za kretyn! Nie ma pan oczu?! - zawo�a�a z w�ciek�o�ci�. - A mo�e s�o�ce rozmi�kczy�o panu m�zg? - doda�a z jadowit� s�odycz�, pukaj�c si� znacz�co w czo�o. George wsta�, zachowuj�c obra�one, wynios�e milczenie. Ostatnia zniewaga przepe�ni�a kielich goryczy. Jednak�e George'owi, wychowanemu w surowej szkole, wpojono niewzruszony szacunek dla kobiet. Mia� nadziej�, �e potrafi si� zachowa� jak d�entelmen. - Je�li pani barka uleg�a uszkodzeniu, prosz� przyj�� wyrazy ubolewania - stwierdzi� ch�odnym tonem. - Ale musi pani przyzna�, �e barka stoj�ca w poprzek kana�u to, m�wi�c najdelikatniej, co� niezwyk�ego. Trudno si� spodziewa�... W tym momencie urwa� nagle. W�o�y� z powrotem okulary i po raz pierwszy przyjrza� si� dziewczynie uwa�niej. A warto by�o si� jej przygl�da�, orzek� beznami�tnie. Po�yskliwe rude w�osy, intensywnie b��kitne oczy (chwilowo nieprzyjazne), zielona bluza bez r�kaw�w i kr�ciutkie szorty - George musia� przyzna�, �e pasa�erka barki jest wyj�tkowo �adna. - W poprzek, ty b�a�nie?! - zawo�a�a gniewnie, odtr�caj�c jego wyci�gni�t� r�k� i wstaj�c z grymasem b�lu na twarzy. - W poprzek, dobre sobie! Ugi�a na pr�b� kolano, obserwowana z podziwem przez George'a, i z wyra�n� ulg� przekona�a si�, �e mo�e porusza� nog�. - Nie widzi pan, �e barka osiad�a na mieli�nie? - spyta�a lodowato. - To nie moja wina i nie mia�am czasu si� usun��. Dlaczego, u licha, nie przep�yn�� pan ko�o rufy?! - Przykro mi, ale pani barka znajdowa�a si� akurat w cieniu drzew - odpowiedzia� sztywno George. - Opr�cz tego... hm, nieco si� zamy�li�em - b�kn��. - Nieco, dobre sobie! - prychn�a rudow�osa. - Jeszcze nigdy nie widzia�am r�wnie niezdarnego i panicznego... - Dosy� - przerwa� surowo George. - Ca�a wina le�y po pani stronie, a zreszt� barce nic si� nie sta�o. A prosz� tylko spojrze� na m�j jacht! - zawo�a� z rozpacz�. Rudow�osa potrz�sn�a g�ow� z wyrazem oboj�tno�ci i pogardy, odwr�ci�a si�, pod��y�a na porysowany dzi�b jachtu, przesz�a ostro�nie przez pogi�ty reling i zeskoczy�a z wdzi�kiem na bark�. George po chwili wahania ruszy� za ni�. Obr�ci�a si� pr�dko i si�gn�a po rumpel, znajduj�cy si� akurat pod r�k�. Wyda�a si� George'owi bardziej ruda ni� kiedykolwiek. Jej b��kitne oczy miota�y b�yskawice. - Nie przypominam sobie, �ebym zaprasza�a pana na pok�ad! - odezwa�a si� gro�nie. - Prosz� opu�ci� moj� bark�! - Ja r�wnie� nie zaprasza�em pani na sw�j jacht - zauwa�y� przytomnie George. - Chcia�em po prostu udzieli� pani pomocy - doda� wynio�le. Zacisn�a mocniej palce na rumplu. - Daj� panu pi�� sekund. Umiem doskonale sobie radzi� z nieproszonymi... - Prosz� popatrze�! - zawo�a� podnieconym g�osem George. - Linka sterowa! Kto� j� przeci��! - Podni�s� zwisaj�cy koniec, na kt�rym wida� by�o wyra�nie �lady no�a. - Co za m�drala! - zauwa�y�a uszczypliwie dziewczyna. - My�la� pan, �e przegryz�y j� myszy, co? - �wietny, doprawdy �wietny �art. Rzecz w tym, �e skoro kto� j� przeci��, to na pewno nie zrobi�a tego pani. Nie s�dz�, �eby przeci�a pani w�asn� link� sterow� - doda� z pow�tpiewaniem. - Nie, nie przeci�am - odpowiedzia�a gorzko dziewczyna. - To robota Czarnego Barta. Przecina wszystko, co popadnie. Rumple, cumy, gard�a - nie robi mu to �adnej r�nicy. - Bardzo uparty �otr, zdaje si�. Mo�e jest pani do niego uprzedzona? Kto to w�a�ciwie jest? - Uprzedzona! - Przez chwil� nie mog�a znale�� s��w. - Uprzedzona, dobre sobie! Najpierw ograbi� mojego ojca i zaprowadzi� go do szpitala, a teraz przecina mi linki sterowe! P�ynie w�a�nie do Totfield Granary, �eby nam ukra�� kontrakt przewozowy. Dostanie go, je�li dotrze tam przede mn�. - Och, prosz� da� spok�j! - powiedzia� lekcewa��co George. - Piraci na kanale Lower Dipworth?! W tysi�c dziewi��set pi��dziesi�tym trzecim roku, w Anglii, w bia�y dzie�?! M�wiono mi ju�, �e jestem wyj�tkowo �atwowierny, ale... - Widzia� pan tu gdzie� jaki� okr�t wojenny, kt�ry m�g�by mu przeszkodzi�? - przerwa�a pr�dko dziewczyna. - Wok� nie ma �ywej duszy. To najmniej ucz�szczany kana� w Anglii. George spojrza� na ni� w zamy�leniu przez grube soczewki. - Hm, racja. Na szcz�cie nie jest pani sama. M�j s�u��cy Eric i ja... - Nie mam czasu na dowcipy. Poradz� sobie sama. A teraz prosz� wreszcie opu�ci� moj� bark�, ty niezdaro! George zirytowa� si�. Zapomnia� o swoim dobrym wychowaniu. - Pos�uchaj, ruda! - wybuchn��. - Nie rozumiem, dlaczego nie mia�bym... - Nazwa� mnie pan rud�? - spyta�a s�odziutko. - Owszem. Jak ju� powiedzia�em... W sam� por� zauwa�y� opadaj�cy rumpel. Uchyli� si�, potkn��, zatrzepota� rozpaczliwie ramionami i run�� do ty�u w mroczn� to� kana�u Lower Dipworth, przytrzymuj�c lew� d�oni� cenne dwuogniskowe okulary. Kiedy si� wynurzy�, rudow�osa znikn�a, a na jej miejscu sta� niezast�piony Eric z bosakiem w r�ku. Po godzinie jacht p�yn�� kana�em za bark�, zachowuj�c pe�en szacunku odst�p. George, odziany w par� eleganckich flanelowych spodni do tenisa i zerkaj�cy ponuro na maszt, gdzie suszy�y si� jego szorty i golf, zn�w pogr��y� si� w gorzkich rozpami�tywaniach. Kobiety to diab�y wcielone - my�la� pos�pnie. Trzy miesi�ce temu by� najszcz�liwszym cz�owiekiem na ziemi. A dzisiaj - dzisiaj mia�o si� odby� jego wesele, lecz narzeczona zmieni�a nagle dat� �lubu z tak� sam� swobod� i �atwo�ci�, z jak� ju� kilkakrotnie zmienia�a kandydat�w na m�a. Kobiety to istoty niezdolne do wy�szych uczu�. We�my na przyk�ad t� rud� j�dz�, t� miedzianow�os� amazonk�, tego smoka w anielskim przebraniu. Okaza�a si� doskona�ym potwierdzeniem jego pogl�d�w na temat wrodzonej z�o�ci, niesprawiedliwo�ci i nieczu�o�ci kobiet. George nie potrzebowa� zreszt� �adnych potwierdze�. - Prosz� popatrze�! - zawo�a� Eric na dziobie. - Jeszcze jedna barka! George spojrza� przed siebie, mru��c oczy przed zachodz�cym s�o�cem. Rudow�osa umiej�tnie podprowadzi�a bark� do brzegu, zeskoczy�a zwinnie na l�d z cum� w r�ku, po czym okr�ci�a j� wok� pacho�k�w. W komorze �luzy znajdowa�a si� ju� inna, znacznie starsza barka. Wrota g�rne by�y zatrza�ni�te, dolne za� zamyka� atletycznie zbudowany osobnik, kr�c�cy masywn� korb�. George domy�li� si�, �e to Czarny Bart. Wygl�da�o na to, �e za chwil� dojdzie do awantury. - Przybij i zacumuj, Eric - poleci�. - Je�li si� nie myl�, potrzeba tam kogo� obdarzonego pewn� doz� rozs�dku. Z tymi s�owy wyskoczy� na brzeg i wdrapa� si� po stoku ku miejscu, gdzie w�a�nie zaczyna�a si� b�jka. Mia�a ona bardzo nier�wny przebieg. M�czyzna zamykaj�cy wrota, barczysty, �niady, nie ogolony, odra�aj�cy facet z g�b� emerytowanego boksera wagi ci�kiej, kr�ci� spokojnie korb�, pogardliwie oganiaj�c si� jedn� r�k� od rudow�osej. Jej ciosy nie robi�y na nim �adnego wra�enia. Z boku przest�powa� nerwowo z nogi na nog� staruszek obs�uguj�cy �luz�, najwyra�niej �miertelnie przera�ony. Nawet nie pr�bowa� interweniowa�. - Ale�, Mary, moja droga! - powtarza� bokser. - Spokojnie, tylko spokojnie! Napada� takiego niewinnego cz�owieka jak ja?! Okropne! Przecie� to przest�pstwo! - Nie zamykaj tych wr�t, Jamieson! - zawo�a�a z furi� dziewczyna. - W komorze jest miejsce dla dw�ch barek i dobrze o tym wiesz! Przecina� ludziom linki sterowe! Je�li mnie tu zostawisz, strac� ca�� godzin�! Ty... ty �otrze! Rudow�osa straci�a na chwil� mow�. Szarpa�a si� w�ciekle z m�czyzn�, lecz bez skutku. - Co za j�zyk, co za niewyparzony j�zyk, dziewczyno! - Bart szczerzy� �ajdacko z�by. - Linki sterowe?! - Wyba�uszy� na ni� zdumione oczy. - Nie mam poj�cia, o czym m�wisz! A skoro ju� mowa o tym, czy wpu�ci� do �rodka twoj� bark�... Nie! - Potrz�sn�� z �alem g�ow�. - Nie mog� ryzykowa�, �e porysujesz mi burty... Splun�� czule w stron� odrapanego kad�uba, kt�ry znajdowa� si� w komorze �luzy. - Czy m�g�bym w czym� pom�c? - przerwa� George. - Zje�d�aj st�d, pantalonie! - odezwa� si� grzecznie Bart. - Och, niech pan odejdzie! - burkn�a rudow�osa. - Nie odejd�. To tak�e moja sprawa. To sprawa publiczna. Dzieje si� niesprawiedliwo��. Nie dopuszcz� do tego. Jamieson przesta� kr�ci� korb� i przyjrza� si� George'owi ze zmarszczonymi brwiami. George zignorowa� go i zwr�ci� si� w stron� dziewczyny. - Mary, moja droga... e... to znaczy, prosz� pani, dlaczego ten zb�j nie chce wpu�ci� pani barki do �rodka? - Nie rozumie pan, �e zyska dzi�ki temu godzin� przewagi?! Jego barka jest znacznie starsza i wolniejsza. Do Totfield zosta�o jeszcze sto kilometr�w. Chce koniecznie dotrze� tam przede mn� i nie cofnie si� przed niczym, �eby mnie zatrzyma�! Rozp�aka�a si� ze z�o�ci, a George odwr�ci� si� i stan�� na wprost Czarnego Barta. - Niech pan otworzy wrota - zakomenderowa�. Bartowi opad�a ze zdumienia szcz�ka, lecz ju� po chwili zacisn�� gro�nie wargi. - Sp�ywaj, synku! - prychn�� szyderczo. - Jestem zaj�ty. George zdj�� czapk� �eglarsk� i po�o�y� ostro�nie na ziemi. - Nie zostawia mi pan wyboru - powiedzia�. - B�d� musia� u�y� si�y. Mary chwyci�a go za rami�. W jej b��kitnych oczach nie malowa�a si� ju� wrogo��, tylko szczera troska. - Prosz�, niech pan odejdzie! - b�aga�a. - Prosz�! Pan go nie zna! - Dobrze m�wisz: Prosz�! - przedrze�nia� Bart. - Powiedz mu, co zrobi�em twojemu ojczulkowi! - Milcz, kobieto! - rozkaza� George. - I niech pani potrzyma mi okulary. Przyj�a je od niego z wahaniem, a George obr�ci� si� gwa�townie. Niestety, bez szkie� nie odr�ni�by tramwaju od s�onia, cho� by� zbyt rozgniewany, aby si� tym przejmowa�. Jego zwyk�y spok�j ulotni� si� jak kamfora. Zrobi� pr�dko krok do przodu i uderzy� na o�lep w miejsce, gdzie ostatni raz widzia� Czarnego Barta. Ale Czarnego Barta ju� tam nie by�o. Rozs�dnie odsun�� si� dobr� chwil� temu. Ponadto, na nieszcz�cie George'a, Czarny Bart odznacza� si� sokolim wzrokiem i brakiem jakichkolwiek wy�szych uczu�. Wyprowadzi� morderczy prawy prosty, kt�ry trafi� George'a tu� pod lewym uchem. Straszliwa energia ciosu by�a zupe�nie niepor�wnywalna z przyjacielskim klepni�ciem ministra zaopatrzenia. George polecia� do ty�u, zgrabnie min�� kraw�d� �luzy i, drugi raz w ci�gu ostatniej godziny, zatoczy� wdzi�czn� parabol� w stron� tafli kana�u Lower Dipworth. Rudow�osa, poblad�a i dr��ca, sta�a przez chwil� w bezruchu, po czym obr�ci�a si� w�ciekle ku Czarnemu Bartowi. - Ty �winio! - krzykn�a. - Ty krwio�ercza bestio! Zabi�e� go! Pr�dko, pr�dko - wyci�gnij go! Utopi si�, utopi! - By�a bliska p�aczu. Bart wzruszy� oboj�tnie ramionami. - Nie moje zmartwienie - odpar� bezdusznie. - Sam jest sobie winien. Mary, kt�rej policzki zn�w si� zar�owi�y, spojrza�a na niego z niedowierzaniem. - Ale... ale przecie� ty to zrobi�e�! Wrzuci�e� go do wody! Sama widzia�am! - Dzia�a�em w obronie w�asnej - wyja�ni� z namys�em Bart. - Tylko go potr�ci�em. - Jego wargi wykrzywi� powoli z�y u�miech. - A poza tym nie umiem p�ywa�. Po chwili cisz� letniego wieczoru przerwa� kolejny plusk. Rudow�osa skoczy�a do wody, by ratowa� swojego obro�c�. - Prosz� opu�ci� moj� bark�! - nakaza�a gniewnym tonem. - Nie potrzebuj� pa�skiej pomocy! George rozsiad� si� wygodnie na rufie i zlustrowa� drewniane molo, do kt�rego trzy statki przycumowa�y na noc. Wydawa�o si�, �e wypadek sprzed dw�ch godzin nie zrobi� na nim �adnego wra�enia. - Nie opuszcz� pani barki - odpowiedzia�, pykaj�c spokojnie fajk� - ani nie zrobi tego Eric. - Wskaza� swojego towarzysza, kt�ry oddawa� si� w�a�nie obserwacji nocnego nieba przez dno uniesionego kufla piwa. - M�ode damy, zw�aszcza zajmuj�ce si� prowadzeniem interes�w ojca, potrzebuj� obrony. Eric i ja zaopiekujemy si� pani�. - Obrony! - za�mia�a si� gorzko. - Obrony! - George pod��y� za jej znacz�cym wzrokiem ku bia�ym szortom, zielonemu golfowi i flanelowym spodniom susz�cym si� na sznurku. Ci�gle kapa�a z nich woda. - Nie potrafi�by si� pan zaopiekowa� nawet kurczakiem! Nie potrafi pan sterowa�, nie potrafi pan p�ywa�, nie potrafi pan si� broni� - �adny mi obro�ca! - Odetchn�a g��boko i zmarszczy�a gro�nie brwi. - Niech si� pan wynosi! - Ale�, panienko! - wtr�ci� ura�onym tonem Eric. - To niesprawiedliwe! Pan Rickaby to nie jakie� tam ciep�e kluski. Ma medal, naprawd�. - Za co? - spyta�a zgry�liwie dziewczyna. - Za wygranie konkursu ta�ca towarzyskiego? - Obawiam si�, �e nasza m�oda przyjaci�ka jest nieco rozdra�niona, Eric - powiedzia� George. - Mo�e to zreszt� nic dziwnego. Smoki s� zawsze rozdra�nione - mrukn��. - S�ucham? - spyta�a ostro rudow�osa. - Nic, nic - odpar� grzecznie, lecz stanowczo George. - Teraz prosz� si� uda� na spoczynek. Nic pani nie grozi. B�dziemy strzegli pani barki a� do rannej zorzy - doda� poetycznie. Wydawa�o si�, �e Mary zaprotestuje, lecz zawaha�a si� i wzruszy�a z rezygnacj� ramionami. - R�bcie, co si� wam podoba - rzek�a oboj�tnie. - Mo�e z�apiecie zapalenie p�uc? - doda�a z nadziej�. Przez jaki� czas z kajuty dochodzi�y odg�osy krok�w, p�niej zgas�o �wiat�o. Wkr�tce rozleg�y si� d�wi�ki �wiadcz�ce o g��bokim i spokojnym �nie. By�y one bardzo mi�e - zw�aszcza w por�wnaniu z dono�nym chrapaniem, jakie wydobywa�o si� z ust dw�ch czujnych stra�nik�w na rufie. Ale nie wszyscy spali. Wr�cz przeciwnie. Czarny Bart i jego pomocnik nie tylko nie spali, lecz mieli pe�ne r�ce roboty. Pomocnik zakrad� si� do maszynowni jachtu George'a, a Czarny Bart przykucn�� na jednej z poziomych belek ��cz�cych pale, na kt�rych wspiera�o si� molo. Na ramieniu wisia� mu oko�o dwudziestometrowy zw�j cienkiej stalowej linki. Jeden z jej ko�c�w przywi�za� do mola, drugi za� do steru barki, tu� ko�o �pi�cych wartownik�w. Nast�pnie pozwoli� lince opa�� na dno kana�u. Nazajutrz o si�dmej rano George i Eric opu�cili po�piesznie bark�. Wyp�oszy�aby ich ju� patelnia, kt�r� wymachiwa�a rudow�osa, lecz jeszcze silniej podzia�a�y na nich jej szydercze okrzyki. O 7.30 odbi�a od brzegu barka Czarnego Barta, przep�yn�a oko�o stu metr�w i zatrzyma�a si�. Jamieson chcia� obejrze� wyre�yserowane przez siebie przedstawienie. O 8.00 na pok�adzie jachtu pojawi� si� Eric, miotaj�c przekle�stwa pod adresem �otra, kt�ry opr�ni� zbiorniki paliwa i nape�ni� je wod�. O 8.02 George pobieg� wzd�u� kana�u ku barce Mary, b�agaj�c o paliwo. Odp�dzono go dr�giem i wy�miano. O 8.05 Mary odbi�a od brzegu, a o 8.06 rozleg� si� straszliwy trzask odrywanego steru. Statek natychmiast si� obr�ci� i wyr�n�� dziobem w brzeg. O 8.08 George pop�dzi� wzd�u� kana�u i zeskoczy� na bark� Mary, by ratowa� jej w�a�cicielk�. O 8.09 rudow�osa str�ci�a go do wody, a o 8.10 ponownie wy�owi�a. Sto metr�w dalej Czarny Bart pok�ada� si� ze �miechu, podziwiaj�c rezultaty swojego geniuszu. Na koniec wyprostowa� si�, otar� �zy ciekn�ce strumieniami z oczu i pop�yn�� w stron� s�awnej �luzy zwanej Szale�stwem Flisaka, ostatniego przystanku na trasie. - �le ci� oceni�em, bardzo �le, stary! Przepraszam, Bart! Ale sam rozumiesz, jak to jest. Przekl�te baby! Widzia�e�, jak mnie potraktowa�a?! No powiedz - widzia�e�?! Rozgniewany George be�kota� co� niezrozumiale. - Pewnie, doktorku, pewnie, �em widzia�! - Czarny Bart zakl�� siarczy�cie. - Porywcza z niej dziewucha, nie ma co gada�! Lepiej o niej zapomnij! I przepraszam za t� drobnostk� przy �luzie. To wina tej w�ciek�ej kocicy! - Wybaczam ci, Bart, wszystko ci wybaczam! Nie powinienem by� si� miesza�. Teraz jeste�my kumplami, co, stary? �wie�o zaprzyja�nieni kumple u�cisn�li sobie uroczy�cie d�onie, po czym przyst�pili z powag� do nast�pnej rundy konkursu polegaj�cego na tym, kto wypije wi�cej jab�ecznika podawanego w gospodzie Pod Szalonym Flisakiem. Wino by�o piekielnie mocne. George z pozoru prowadzi�, lecz tylko dzi�ki temu, �e wylewa�, co si� da�o, do pobliskiej skrzynki na kwiaty. Rozanielony Czarny Bart nie zdawa� sobie z tego sprawy. Nie orientowa� si� r�wnie�, z jak� niezwyk�� pieczo�owito�ci� George zaaran�owa� owo niby przypadkowe spotkanie - Szalony Flisak by� ulubionym szynkiem Jamiesona. Nawi�zanie znajomo�ci okaza�o si� �atwe - po tym, co widzia� rano Czarny Bart. Przyjazne zachowanie George'a wcale go nie zdziwi�o. Ponadto George zupe�nie nie liczy� si� z groszem. - Ju� dziesi�ta, doktorku - rzek� ostrzegawczo Bart. - Zaraz zamykaj�. - Niemo�liwe, stary! - sprzeciwi� si� George. - Siedzimy tu dopiero par� minut. Wiesz, co? - ci�gn�� z entuzjazmem. - Przenie�my si� na twoj� bark�! Co ty na to, przyjacielu? Po dziesi�ciu minutach dwaj starzy kumple kroczyli chwiejnie �cie�k� flisack�, �piewaj�c niesk�adnie na dwa g�osy i �ciskaj�c w ka�dej r�ce g�sior jab�ecznika. Najpierw min�li jacht, p�niej bark� Mary z prowizorycznym sterem - Bart zamierza� zaj�� si� nim p�niej - a� wreszcie dotarli do barki Barta. Cumowa�a ona tu� ko�o Szale�stwa Flisaka, po�o�onego zaledwie pi�tna�cie kilometr�w od Totfield. By�a to tak zwana �lepa �luza: mia�a wrota z obydwu stron, lecz zewn�trzne prowadzi�y donik�d. Zamierzano doprowadzi� do nich kiedy� kana� biegn�cy dolin� Upper Totfield, lecz budow� przerwano z braku �rodk�w finansowych. Podobnie jak w wi�kszo�ci �lepych �luz, wrota zewn�trzne zabetonowano na g�ucho. Pomocnik Barta powita� ich z rado�ci� i nocna pijatyka rozpocz�a si� na dobre. O wp� do drugiej pomocnik osun�� si� pod st�, za kwadrans druga poszed� w jego �lady George, o drugiej za� przy��czy� si� do nich Bart, opr�niwszy ostatni g�sior i roztrzaskawszy go spektakularnie o pok�ad. George podni�s� si� pr�dko, otrzepa� ubranie i zszed� na brzeg. Najpierw uda� si� na bark� Mary i zastuka� mocno do drzwi. W kajucie natychmiast zapali�o si� �wiat�o i w uchylonych drzwiach ukaza�a si� rozczochrana ruda g�owa i �pi�ce, nieco zal�knione b��kitne oczy. Kiedy Mary zobaczy�a oblicze go�cia, na jej twarzy odmalowa�o si� nieoczekiwane zadowolenie, p�niej ulga, a wreszcie irytacja. - Wiem, wiem - odezwa� si� George. - Mam opu�ci� pani bark�. C�, zaraz sobie p�jd�. Tym razem nie zamierzam pilnowa� pani przez ca�� noc - doda� spiesznie. - Przyszed�em po prostu powiedzie�, �e musimy jutro odp�yn�� skoro �wit. Czarny Bart zapa�a do nas za kilka godzin gwa�town� nienawi�ci�. - O czym pan m�wi? - spyta�a ze zdziwieniem Mary. - I co pan w�a�ciwie zamierza? - doda�a podejrzliwie. - Przekona si� pani - odpowiedzia� tajemniczo George. - Mo�e kiepski ze mnie sternik, p�ywak i bokser, ale nie wszystko jeszcze mi szwankuje. - Pukn�� si� znacz�co w czo�o. - Dobranoc. Wr�ci� na jacht, zbudzi� Erica i uda� si� wraz z nim na bark� Barta. Odcumowali j�, przeci�gn�li wzd�u� kana�u, otworzyli z trudem dawno nie u�ywane, skrzypi�ce wrota i wprowadzili bark� do komory. Kiedy znalaz�a si� w �rodku, zamkn�li wrota, a George odpi�owa� korb� stawid�a, aby nie mo�na by�o wype�ni� komory wod�. Tymczasem Eric mocowa� si� ze stawid�em na �lepym ko�cu. Unie�li je wsp�lnymi si�ami i na zewn�trz trysn�� natychmiast strumie� wody. P�niej odpi�owali drug� korb�, aby stawid�a nie da�o si� opu�ci�. Po dziesi�ciu minutach barka, wraz ze swoj� nieprzytomn� za�og�, osiad�a na b�otnistym dnie komory. Czarny Bart mia� tam sp�dzi� mn�stwo czasu. W ko�cu o ma�y w�os nie dosz�o do tragedii. George zrealizowa� bezb��dnie sw�j plan, lecz tylko cudem unikn�� gwa�townej, przedwczesnej �mierci. Nie doceni� nadludzkiej odporno�ci Barta, kt�ry zadziwiaj�co szybko przyszed� do siebie. Nazajutrz wszyscy zerwali si� skoro �wit na nogi, a o si�dmej, gdy George odcumowywa� bark� Mary, na szczycie �luzy ukaza� si� Czarny Bart, nie ogolony, z oczami nabieg�ymi krwi�, pokryty od st�p do g��w b�otem, szlamem i brudem, przypominaj�cy dzikiego prehistorycznego potwora. Podobie�stwo na tym si� nie ko�czy�o. Czarny Bart �akn�� krwi. George zd��y� wej�� na pok�ad swojego jachtu, kt�ry akurat odbija�. Przeklinaj�c i wrzeszcz�c jak wariat, Czarny Bart skoczy� niczym tygrys na brzeg, m��c�c z furi� olbrzymimi pi�ciami. Jednak�e to w�asna szybko�� i si�a odebra�y mu mo�liwo�� zemsty. George, trafiony straszliwym ciosem w bark, zawirowa� niczym b�k i po raz czwarty w ci�gu trzydziestu sze�ciu godzin run�� g�ow� naprz�d do kana�u. Rzuca� si� w wodzie jak szalony: macha� rozpaczliwie ramionami, prycha�, kaszla�, na przemian wynurzaj�c si� i ton�c. Ale nie mia� si� czym martwi�. Smuk�a posta� w czerwono-br�zowo-bia�ym ubraniu ju� po raz trzeci skoczy�a do kana�u i poholowa�a s�abo szamocz�cego si� George'a w stron� barki. Na pok�ad wyci�gn�� go Eric. Min�o dziesi�� minut, a George ci�gle nie odzyskiwa� przytomno�ci. Poniewa� straszliwie przeklinaj�cy Czarny Bart znajdowa� si� osiemset metr�w dalej, George by� bezpieczny i nie musia� si� z tym �pieszy�. Jego g�owa spoczywa�a na kolanach Mary, kt�re okaza�y si� bardzo wygodn� poduszk�. Poza tym s�ysza� warkot jachtu p�yn�cego obok barki i nie mia� ochoty napotka� oskar�ycielskiego spojrzenia Erica. Poruszy� si� na pr�b� i zatrzepota� powiekami. Rudow�osa siedzia�a bez ruchu na pok�adzie, nie zwa�aj�c na przemoczone ubranie, i mechanicznie sterowa�a jedn� r�k�. Szepta�a: "George, George, ach George!" w niezwykle mi�y spos�b, a jej b��kitne oczy, zwykle wrogie i szydercze, by�y pe�ne niepokoju i tkliwej troski. Musz� koniecznie uprzedzi� Erica - pomy�la� George, czuj�c rozkoszne rozleniwienie. - Mary nie mo�e si� dowiedzie� o medalu, przynajmniej na razie. Bo George otrzyma� ni mniej, ni wi�cej, tylko Medal �wi�tego Jerzego. Odznaczono go za zdumiewaj�cy wyczyn: jego my�liwiec spad� do Morza �r�dziemnego osiem mil od wybrze�y Libii, a George, ranny, oszo�omiony, os�abiony od up�ywu krwi, dotar� do l�du, cho� powinien by� uton��. Dotar� do l�du wp�aw. "ARANDORA STAR" Na "Arandor� Star" przysz�y naprawd� z�e czasy. Min�� niespe�na rok od zako�czenia dumnego okresu jej �wietno�ci, gdy flaga linii �eglugowej "Blue Star" powiewaj�ca na maszcie obwieszcza�a w kolejnych portach �wiata, �e oto przyby� statek nale��cy do elity brytyjskiej floty pasa�erskiej - luksusowy liniowiec odbywaj�cy jedn� ze swoich dostojnych podr�y po siedmiu morzach. Min�� niespe�na rok, odk�d "Arandora Star" przyj�a na pok�ad ostatni komplet dobrze sytuowanych pasa�er�w, omota�a ich jedwabnym kokonem luksusu, a nast�pnie przetransportowa�a bezbole�nie do fiord�w Norwegii lub na Morze Karaibskie w poszukiwaniu letniego s�o�ca i b��kitnego nieba. Gry pok�adowe, cicha muzyka, seanse filmowe, brz�k lodu w wysokich oszronionych szklankach, nie rzucaj�cy si� w oczy, lecz gotowi na ka�de skinienie stewardzi w bia�ych kurtkach - nie brakowa�o niczego, co mog�oby podtrzyma� panuj�c� na statku atmosfer� komfortu i wakacyjnego romantyzmu. Min�� niespe�na rok, lecz wszystko to nale�a�o ju� do przesz�o�ci. Zasz�y ogromne zmiany. Znikn�� wakacyjny romantyzm. Znikn�y zespo�y muzyczne, bary, gry pok�adowe, ta�ce pod gwiazdami. Jeszcze bardziej zmieni� si� sam statek. Kad�ub, nadbud�wki i komin, pomalowane niegdy� na �ywe, weso�e kolory, pokrywa�a w tej chwili warstwa przygn�biaj�co szarej farby. Z salon�w usuni�to kosztowne meble, boazerie i gobeliny, w kabinach oraz luksusowych apartamentach zainstalowano toporne metalowe koje pozwalaj�ce przyj�� dwukrotnie - a niekiedy czterokrotnie - wi�cej pasa�er�w. Najbardziej jednak zmieni� si� charakter pasa�er�w i cel ich podr�y. Tam, gdzie niegdy� mieszka�o wygodnie kilkuset zamo�nych Brytyjczyk�w, gnie�dzi�o si� w tej chwili co najmniej tysi�c sze�ciuset niemieckich i w�oskich je�c�w wojennych: nie p�yn�li oni do ciep�ych kraj�w, tylko do oboz�w internowania w Kanadzie, gdzie mieli przebywa� do ko�ca wojny. Internowani ci, g��wnie W�osi zamieszkali w Wielkiej Brytanii oraz marynarze niemieccy wzi�ci do niewoli, mogli si� uwa�a� za szcz�liwc�w. Opuszczali ponur� Angli� zaciemnie�, oszcz�dno�ci wojennych i kartek �ywno�ciowych, przenosz�c si� do Ameryki P�nocnej, gdzie panowa� wzgl�dny dostatek. Owszem, czeka� ich wieloletni, �miertelnie nudny pobyt w obozach internowania, ale mogli liczy� na to, �e b�d� przyzwoicie odziani, przyzwoicie karmieni, a przede wszystkim bezpieczni. Lecz nigdy nie dotarli do Kanady. Na nieszcz�cie dla Niemc�w i ich w�oskich sojusznik�w drugiego lipca tysi�c dziewi��set czterdziestego roku, tu� po sz�stej rano, u zachodnich wybrze�y Irlandii, drugiego dnia po wyj�ciu z Liverpoolu, "Arandora Star" pojawi�a si� w polu widzenia peryskopu niemieckiego U-boota, a dow�dca �odzi podwodnej zatrzyma� na niej krzy�owe nitki celownika. W �r�dokr�cie "Arandory Star" trafi�a torpeda. Rozleg� si� pot�ny wybuch i w niebo trysn�a fontanna bia�ej piany, kt�ra zala�a nadbud�wki i pok�ady statku. Przez olbrzymi poszarpany otw�r w burcie woda wdar�a si� natychmiast do maszynowni, po czym zacz�a napiera� na kolejne grodzie poprzeczne, kt�re gi�y si� i ust�powa�y. Olbrzymie, spi�trzone masy wody zatopi�y z przera�aj�c� szybko�ci� dzi�b i ruf� statku, jakby postanowi�y za wszelk� cen� poch�on�� uwi�zionych ludzi, nim wydostan� si� oni na pok�ad. Wielu cz�onk�w za�ogi zgin�o ju� w chwil� po wybuchu, nie zd��ywszy si� otrz�sn�� ze straszliwego szoku. Ujrzeli nadlatuj�c� spienion� fal� wody zmieszanej z mazutem i zdali sobie w ot�pieniu spraw�, �e nie maj� �adnych szans ucieczki. Z zatopionych czelu�ci statku wydosta�a si� jednak cz�� pasa�er�w. Wspi�li si� oni po �elaznych drabinkach na chwilowo bezpieczny g�rny pok�ad, gdzie do��czyli do setek zgromadzonych na nim ludzi. Ledwo si� tam znale�li, zrozumieli, �e bezpiecze�stwo jest tylko z�udzeniem, a ich szanse opuszczenia ton�cego statku s� bliskie zeru. W relacjach na temat tragedii, jakie ukaza�y si� w prasie brytyjskiej w czwartek czwartego i w pi�tek pi�tego lipca, panuje niezwyk�a zgodno�� opinii co do przyczyn tak wielkiej liczby ofiar. Nie tyle zreszt� przyczyn, ile jednej wszechogarniaj�cej przyczyny: niewiarygodnego tch�rzostwa i egoizmu Niemc�w i W�och�w. Zacz�li oni walczy� ze sob� o miejsca na �odziach ratunkowych. Skutki by�y op�akane: wskutek panuj�cego chaosu szalup nie uda�o si� spu�ci� na wod� dostatecznie szybko. Relacje prasy nie pozostawiaj� co do tego cienia w�tpliwo�ci. Artyku�y pod wymownymi tytu�ami: Ofiary histerii, Walka o dost�p do �odzi oraz B�jki mi�dzy cudzoziemcami szczeg�owo opisuj� haniebn� panik�, jaka wybuch�a na statku, nazywaj�c Niemc�w "dzikimi bestiami, kt�re kopa�y i wali�y ka�dego, kto stan�� im na drodze". Mowa jest tak�e o �enuj�cym zachowaniu W�och�w, my�l�cych tylko o ocaleniu w�asnej sk�ry, o dziesi�tkach ludzi zepchni�tych do morza, o brytyjskich �o�nierzach i marynarzach trac�cych bezcenny czas, a niekiedy i �ycie, gdy usi�owali rozdzieli� zdzicza�ych, wrzeszcz�cych cudzoziemc�w. Jeden z artyku��w posuwa si� nawet do twierdzenia, �e W�osi, kompletnie oszalali z trwogi, walczyli nie tylko z Niemcami, lecz r�wnie� pomi�dzy sob�: trzydziestu z nich stoczy�o jakoby w�ciek�� b�jk� o to, kto pierwszy zjedzie po linie. Aby ustali� rzeczywiste rozmiary owej paniki, rzekomo niemo�liwej do opanowania, przeprowadzono ostatnio wywiady z uratowanymi pasa�erami "Arandory Star", po czym wybrano czterech, kt�rych �wiadectwa wydawa�y si� najbardziej wiarygodne. Selekcji dokonano na podstawie nast�puj�cych kryteri�w: a) nale�eli oni do r�nych grup p�yn�cych na statku - za�ogi, stra�nik�w oraz internowanych; b) ich niezale�ne zeznania wzajemnie si� potwierdzaj� i uzupe�niaj�. Drobne rozbie�no�ci t�umacz� si� tym, �e �wiadkowie przebywali w r�nych cz�ciach statku i opu�cili go r�nymi drogami. Owi czterej uratowani pasa�erowie to: Sidney ("Nobby") Fulford, barman okr�towy zamieszka�y przy Northbrook Road 57 w Southampton; Edward ("Ted") Crisp, zamieszka�y przy High Road 210 w North Weald w hrabstwie Essex, emerytowany steward linii "Blue Star", weteran s�u�by na morzu, kt�ry p�ywa� w sumie trzydzie�ci dziewi�� lat; Mario Zampi, znany producent filmowy pochodzenia w�oskiego, z Wardour Street; oraz Ivor Duxberry, urz�dnik Ministerstwa Wojny, zamieszka�y przy Johnson Road 89 w Heston w hrabstwie Middlesex. Ich relacje o tym, co wydarzy�o si� na statku, s� zupe�nie sprzeczne z tre�ci� artyku��w prasowych z okresu wojny. "Nie dostrzeg�em �adnych b�jek ani oznak paniki - stwierdza bez ogr�dek Fulford, kt�ry opu�ci� "Arandor� Star" �odzi� wraz z sze��dziesi�cioma internowanymi, tote� zna spraw� z autopsji. - Panowa� oczywi�cie zam�t, lecz to wszystko". Crisp zeznaje dok�adnie to samo. Zampi potwierdza: "Artyku�y o panice i b�jkach mi�dzy internowanymi s� po prostu wyssane z palca. Widzia�em tylko jeden przypadek u�ycia si�y: podw�adni brytyjskiego sier�anta weszli bez rozkazu do szalupy i strzelano do nich, aby j� opu�cili". Mo�na by podejrzewa�, i� Zampi k�amie, ura�ony tym, �e w okresie po zatoni�ciu statku wielekro� kwestionowano odwag� jego rodak�w - �e kieruje nim z�o��, nacjonalizm, a ponadto zrozumia�a ch�� wybielenia samego siebie. Jego s�owa wydaj� si� na poz�r ca�kowicie niewiarygodne. W istocie rzeczy s� one ca�kowicie zgodne z prawd�, cho� Zampi widzia� nie sier�anta, tylko kaprala; wskutek niezwyk�ego zbiegu okoliczno�ci okaza� si� nim czwarty �wiadek, Ivor Duxberry, s�u��cy w�wczas jako kapral w Regimencie Walijskim i odznaczaj�cy si� fenomenaln�, wr�cz fotograficzn� pami�ci�. "Kilkunastu stra�nik�w - relacjonuje Duxberry - zlekcewa�y�o rozkaz, �e je�cy wojenni i internowani maj� wej�� do �odzi jako pierwsi". Major Bethell, dow�dca Sto Dziewi�tego Oddzia�u Wartowniczego, rozkaza� im przez megafon opu�ci� szalup�. Gdy nie us�uchali, poleci� da� salw� nad ich g�owami, by zrozumieli, �e nie rzuca s��w na wiatr. Duxberry wykona� rozkaz i �o�nierze opu�cili szalup�. Owe drobne incydenty by�y jedynymi i nie zanotowano �adnych burd opisanych w prasie. Sk�d w takim razie owe relacje? Odpowied� wydaje si� na poz�r oczywista. Obywatele pa�stwa tocz�cego wojn� staj� si� z regu�y szowinistami i za�lepia ich nacjonalistyczna kr�tkowzroczno��, kt�r� mo�e uleczy� jedynie pok�j. Trac� na pewien czas zdolno�� logicznego my�lenia: �o�nierze w�asnej armii staj� si� uciele�nieniem dobroci, �agodno�ci i odwagi, nieprzyjaciel natomiast - synonimem z�a, nikczemno�ci i tch�rzostwa. Jednak�e, tak jak zwykle, oczywista odpowied� okazuje si� b��dna. Zawodowi dziennikarze, kt�rym przypad�o w udziale pisa� o tragedii "Arandory Star", nie tak �atwo ulegaj� bezmy�lnym emocjom. To reali�ci stoj�cy obiema nogami na ziemi, cynicy w pozytywnym sensie tego s�owa, spogl�daj�cy podejrzliwym okiem na szowinistyczn� tromtadracj�, niedojrza�y hurrapatriotyzm narodu prowadz�cego wojn�. Ich praca polega na zdobywaniu fakt�w i ocenianiu ich wiarygodno�ci. Bardzo prawdopodobne, i� dziennikarze poznali i ocenili fakty, starannie je rozwa�yli i czym pr�dzej odrzucili, zast�puj�c relacjami kilku stronniczych �wiadk�w, aby rozs�dnie wyt�umaczy� straszliw� liczb� ofiar. Kierowa� nimi naturalny l�k przed wydawcami, cenzorami oraz s�dami, kt�re podczas wojny mog�y wymierzy� kar� d�ugoletniego wi�zienia za g�oszenie prawdy, interpretuj�c to jako zdrad� tajemnicy wojskowej, podkopywanie morale i propagand� na rzecz wroga. Oto owe fakty i prawdziwe przyczyny wielkiej liczby ofiar �miertelnych: 1. Na statku panowa� ogromny t�ok. Zgadzaj� si� co do tego wszyscy uratowani pasa�erowie. Pierwotnie - w okresie pokoju - "Arandora Star" mog�a przyj�� na pok�ad dwustu pi��dziesi�ciu pasa�er�w pierwszej klasy, a p�niejszy remont stworzy� miejsca dla dodatkowych dwustu. Rankiem, gdy dosz�o do tragedii, na pok�adzie znajdowa�o si� blisko tysi�c siedmiuset wi�ni�w i stra�nik�w, nie licz�c za�ogi. Ivor Duxberry s�ysza� na w�asne uszy, jak kapitan statku, E.W. Moulton, zwierzy� si� majorowi Bethellowi, i� przed wyj�ciem w morze gwa�townie protestowa� przeciwko nadmiernemu t�okowi i ��da� zmniejszenia liczby pasa�er�w o po�ow�. W�adze nie chcia�y go s�ucha�. Nie wiem dok�adnie, jakie w�adze, lecz z pewno�ci� nie firma Frederick Leyland i Sp�ka, w�a�ciciel statku, ani linia �eglugowa "Blue Star", armator. 2. Niekt�rzy pasa�erowie twierdz�, �e brakowa�o kamizelek ratunkowych. Trudno ustali�, czy jest to zgodne z prawd� - dok�adn� liczb� kamizelek i ich miejsce sk�adowania znaj� jedynie kapitan i jego bezpo�redni podw�adni - ale nie ulega w�tpliwo�ci, �e nawet je�li kamizelek by�o wystarczaj�co du�o, nie wydano ich wszystkim pasa�erom. Wskutek braku kamizelek utopi�o si� mn�stwo ludzi. Mo�liwe, cho� niezwykle ma�o prawdopodobne, �e cz�� pasa�er�w zapomnia�a o nich, lecz wielu z pewno�ci� w og�le ich nie dosta�o. Nie dosta� kamizelki steward Crisp, podobnie jak kapral Duxberry, kt�ry twierdzi, �e, o ile mu wiadomo, nie otrzyma� jej ani jeden stra�nik. Artyku�y prasowe z okresu wojny wspominaj�, i� oficerowie armii brytyjskiej oddawali swoje kamizelki internowanym, lecz by�y to odosobnione przypadki. 3. Brakowa�o �odzi ratunkowych. By�o ich oko�o dwunastu, starych i zu�ytych, z kt�rych ka�da mog�a pomie�ci� sze��dziesi�ciu ludzi, czyli w sumie mniej ni� po�ow� wszystkich pasa�er�w "Arandory Star". Aby zapobiec pr�bom ucieczki internowanych, z cz�ci szalup usuni�to wios�a, racje �ywno�ci i wody oraz szpunty utrzymuj�ce hermetyczno�� p�ywak�w. Trudno poj��, jak ludzie odpowiedzialni za �w monstrualny rozkaz mogli podejrzewa�, �e grupka wi�ni�w zdo�a ukra�� szalup� z pok�adu stale patrolowanego przez uzbrojonych wartownik�w, a nast�pnie spu�ci j� po ciemku na wod� ze statku p�yn�cego z maksymaln� szybko�ci� po burzliwym Atlantyku. Wykluczone, by decyzj� t� podj�� ktokolwiek zwi�zany zawodowo z morzem. 4. Wydaje si�, �e nie przeprowadzono �adnych �wicze� ewakuacyjnych. Crisp i Fulford woleli si� na ten temat nie wypowiada�, mo�e nie chc�c rzuca� z�ego �wiat�a na swego pracodawc�, jedn� z najbardziej renomowanych linii �eglugowych na �wiecie. Pow�ci�gliwo�� godna podziwu, lecz zupe�nie niepotrzebna, albowiem linia �eglugowa nie ponosi �adnej winy. Ani Zampi, ani Duxberry nie mieli takich skrupu��w, a zreszt� o braku �wicze� ewakuacyjnych wspomina r�wnie� Lafitte w ksi��ce Internowanie cudzoziemc�w. �atwo by�oby to nazwa� zbrodniczym zaniedbaniem i mo�e nawet nale�a�oby to uczyni�, lecz gwoli sprawiedliwo�ci trzeba przyzna�, i� na pok�adzie znajdowa�o si� wielu niemieckich marynarzy s�u��cych uprzednio zar�wno we flocie handlowej, jak i wojennej, zdeklarowanych nazist�w, kt�rzy mogliby opanowa� statek, korzystaj�c z zam�tu panuj�cego podczas �wicze�. 5. Tratwy, mog�ce uratowa� wi�kszo�� pasa�er�w, przymocowano do pok�adu stalowymi linkami. Linki te nale�a�o przecina� za pomoc� specjalnych c�g�w, kt�rych albo nie by�o, albo nie wiadomo