9907

Szczegóły
Tytuł 9907
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9907 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9907 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9907 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Philip K. Dick Dr. Bluthgeld (Dr. Bloodmoney) Przek�ad : Tomasz Jab�o�ski Rozdzia� pierwszy Wczesnym, roz�wietlonym jasnym s�o�cem rankiem Stuart McConchie zamiata� chodnik przed sklepem Sprzeda� i Naprawa Nowoczesnych Telewizor�w, przys�uchuj�c si� silnikom samochod�w jad�cych Shattuck Avenue i stukotowi wysokich obcas�w sekretarek spiesz�cych do biur. Wci�ga� w nozdrza podniecaj�ce i przyjemne zapachy rozpoczynaj�cego si� tygodnia, kt�ry dla dobrego sprzedawcy oznacza� now� sposobno�� osi�gni�cia sukces�w. Rozmy�la� o ciep�ej bu�ce i kawie na drugie �niadanie, kt�re jada� oko�o dziesi�tej. Rozmy�la� r�wnie� o klientach, kt�rych uda�o mu si� nam�wi�, by przyszli jeszcze raz do ich sklepu, a kt�rzy mo�e zjawi� si� wszyscy naraz w�a�nie dzisiaj i sprawi�, �e ksi��ka sprzeda�y prze- pe�ni si� jak biblijna czara. Zamiataj�c, �piewa� piosenk� z nowej p�yty Buddy�ego Greco i rozmy�la� tak�e o tym, jakie to uczucie, kiedy jest si� s�awnym, znanym na ca�ym �wiecie piosenkarzem, kt�rego ludzie ogl�daj� za pieni�dze w takich miejscach jak na przyk�ad Har- rah�s w Reno albo w eleganckich, ekskluzywnych klubach w Las Vegas, gdzie nigdy nie by�, ale o kt�rych wiele s�ysza�. Mia� dwadzie�cia sze�� lat i czasami w pi�tkowe wieczory je�dzi� dziesi�ciopasmow� autostrad� z Berkeley do Sacramento i dalej przez g�ry do Reno, gdzie mo�na by�o pogra� w kasynie i spotka� dziewczyny. Jim Fergesson, w�a�ciciel sklepu Sprze- da� i Naprawa Nowoczesnych Telewizor�w, p�aci� mu pensj� oraz prowizj�, a poniewa� Stu- art okaza� si� dobrym sprzedawc�, zarabia� bardzo du�o. By� rok 1981 i interes si� kr�ci�. Kolejny dobry rok, pomy�lny od samego pocz�tku dla Ameryki, kt�ra stawa�a si� coraz sil- niejsza i pot�niejsza, a jej mieszka�cy mieli coraz wi�cej pieni�dzy. - Dzie� dobry, Stuart. - Przechodz�cy obok m�czyzna w �rednim wieku, jubiler pra- cuj�cy po drugiej stronie Shattuck Avenue, skin�� mu g�ow�. Pan Cody szed� w�a�nie do swojego ma�ego sklepiku. Otwierano wszystkie sklepy i biura; by�o po dziewi�tej i nawet doktor Stockstill, psy- chiatra i specjalista od zaburze� psychosomatycznych, pojawi� si� ju� z kluczem w r�ku, �eby rozpocz�� kolejny dzie� swojej dochodowej praktyki w gabinecie mieszcz�cym si� w przeszklonym budynku, kt�ry przedsi�biorstwo ubezpieczeniowe wybudowa�o za jaki� znikomy u�amek swoich zysk�w. Doktor Stockstill zostawi� sw�j zagraniczny samoch�d na parkingu, bo by�o go sta� na p�acenie pi�ciu dolar�w dziennie. Potem zjawi�a si� wysoka, d�ugonoga, atrakcyjna sekretarka doktora, wy�sza od niego o g�ow�. Pierwszy tego dnia �wi- rus, co do tego oparty na miotle Stuart nie mia� w�tpliwo�ci, sun�� ukradkiem, jakby z poczuciem winy, w kierunku gabinetu psychiatry. Ca�y �wiat jest pe�en �wir�w, my�la� Stuart. Psychiatrzy zarabiaj� mas� pieni�dzy. Gdybym musia� kiedy� p�j�� do psychiatry, to wszed�bym tylnymi drzwiami. Nikt by mnie nie widzia� i nie m�g�by si� ze mnie nabija�. Mo�e niekt�rzy tak w�a�nie robi�, pomy�la�, mo�e Stockstill ma tylne wej�cie dla co bardziej chorych pacjent�w, a raczej - poprawi� si� - dla tych, kt�rzy nie chc� robi� z siebie widowiska, to znaczy maj� po prostu jaki� problem, na przyk�ad martwi� si� Akcj� Policyjn� na Kubie, i nie s� nienormalni, tylko zwyczajnie si� przejmuj�. On sam te� si� przejmowa�, poniewa� ci�gle jeszcze istnia�a spora szansa, �e zostanie powo�any do wojska i we�mie udzia� w wojnie kuba�skiej, kt�ra ostatnio ugrz�z�a w g�rskich b�otach, mimo u�ycia nowych, ma�ych bomb przeciwpiechotnych, kt�re trafia�y tych ��tych �mierdzieli, cho�by nie wiem jak g��boko byli okopani. Stuart nie mia� pretensji do prezy- denta - to w ko�cu nie jego wina, �e Chi�czycy zdecydowali si� dotrzyma� ustale� zawartego przez siebie paktu. Chodzi�o tylko o to, �e prawie wszyscy przyje�d�ali stamt�d z wirusowym zaka�eniem ko�ci. Trzydziestoletni �o�nierz wracaj�cy do domu wygl�da� jak jaka� mumia wietrz�ca si� od stu lat na �wie�ym powietrzu... a Stuart McConchie nie potrafi� sobie wy- obrazi�, �e m�g�by jeszcze raz zacz�� od pocz�tku, wr�ci� do zawodu sprzedawcy stereofo- nicznych telewizor�w i kontynuowa� karier� w handlu detalicznym. - Dzie� dobry, Stu - wyrwa� go z zamy�lenia dziewcz�cy g�os. Ma�a ciemnooka kel- nerka z cukierni Edy�ego przesz�a obok, posy�aj�c mu u�miech. - O czym tak marzysz od sa- mego rana? - O niczym - odpowiedzia�, zabieraj�c si� zn�w energicznie do zamiatania. Po drugiej stronie ulicy tajemniczy pacjent doktora Stockstilla - czarnow�osy i czarnooki m�czyzna o jasnej sk�rze, w zapi�tym na wszystkie guziki szerokim, r�wnie� czarnym jak noc p�aszczu - przystan��, �eby zapali� papierosa i rozejrze� si� dooko�a. Stuart dostrzeg� zapadni�t� twarz, patrz�ce badawczo oczy i usta - przede wszystkim usta - �ci�- gni�te mocno, a mimo to obwis�e, jakby jakie� wewn�trzne napi�cie, jakie� ci�nienie dawno ju� strawi�o jego z�by i szcz�k�. Na twarzy m�czyzny ci�gle by�o wida� owo napi�cie. Stu- art odwr�ci� wzrok. Czy tak to w�a�nie jest? - pomy�la�. Kiedy jest si� szalonym? Kiedy cz�owiek wypala si� od wewn�trz po�erany przez... nie wiedzia� przez co. Mo�e przez czas albo przez wod�, przez co�, co dzia�a powoli, lecz nieustannie. Ju� przedtem zdarza�o mu si� widywa� podob- nie zniszczonych ludzi, kiedy obserwowa� wchodz�cych i wychodz�cych pacjent�w psychia- try, lecz nigdy dot�d obraz choroby nie by� tak tragiczny, tak ca�kowity. W sklepie zadzwoni� telefon i Stuart odwr�ci� si�, wszed� do �rodka i podni�s� s�u- chawk�. Kiedy wyjrza� znowu na ulic�, ubranego na czarno m�czyzny ju� nie by�o, a dzie� zn�w stawa� si� jasny, pe�en nadziei i zapachu pi�kna. Stuart wzdrygn�� si� i wzi�� do r�ki miot��. Znam tego cz�owieka, pomy�la�. Chyba widzia�em jego zdj�cie albo przyszed� kiedy� do sklepu. To pewnie stary klient, mo�e nawet znajomy Fergessona, albo kto� bardzo znany. Pogr��ony w zadumie, zamiata� dalej chodnik. - Chce pan fili�ank� kawy? - zwr�ci� si� do swojego nowego pacjenta doktor Stockstill. - A mo�e herbat� albo col�? - Spojrza� na wizyt�wk�, kt�r� panna Purcell po�o�y�a na biurku. - Pan Tree - powiedzia�. - Czy jest pan spokrewniony z t� s�ynn� angielsk� rodzin� pisarzy? Iris Tree, Max Beerbohm... - Wie pan, to w�a�ciwie nie jest moje prawdziwe nazwisko. - W g�osie pana Tree wy- ra�nie by�o s�ycha� obcy akcent. Wydawa�o si�, �e jest zirytowany i zniecierpliwiony. - Przy- sz�o mi ono do g�owy, kiedy rozmawia�em z t� pana dziewczyn�. Doktor Stockstill spojrza� na niego pytaj�co. - Zna mnie ca�y �wiat - wyja�ni� pan Tree. - Dziwi� si�, �e pan mnie nie rozpozna�, jest pan pustelnikiem czy jak? - Trz�s�c� si� r�k� przegarn�� d�ugie czarne w�osy. - Na �wie- cie s� tysi�ce, a mo�e miliony ludzi, kt�rzy mnie nienawidz� i chcieliby mnie zniszczy�. Wo- bec tego jestem oczywi�cie zmuszony podejmowa� odpowiednie dzia�ania i musia�em poda� panu zmy�lone nazwisko. - Chrz�kn�� i szybko zaci�gn�� si� papierosem, kt�rego trzyma� tak jak Europejczycy: �arz�cy si� czubek w zwini�tej d�oni nieomal dotyka� sk�ry. O m�j Bo�e, pomy�la� doktor Stockstill. Teraz go poznaj�. To Bruno Bluthgeld, ten fizyk. Oczywi�cie ma racj�, wielu ludzi i tutaj, i na Wschodzie mia�oby ochot� dosta� go w swoje r�ce z powodu b��du w obliczeniach, kt�ry pope�ni� w 1972 roku. Z powodu strasz- liwego opadu radioaktywnego po wybuchu w stratosferze, kt�ry nie mia� nikomu wyrz�dzi� krzywdy. Poczynione przed detonacj� obliczenia Bluthgelda dowodzi�y niezbicie, �e nic si� nikomu nie stanie. - �yczy pan sobie, �ebym wiedzia�, kim pan jest? - zapyta� doktor Stockstill. - Czy przyjmiemy po prostu, �e nazywa si� pan Tree? Decyzja nale�y do pana, mnie to nie sprawia r�nicy. - Przejd�my po prostu do rzeczy - powiedzia� pan Tree przez zaci�ni�te z�by. - Dobrze. - Doktor Stockstill rozsiad� si� wygodnie i poskroba� ko�cem pi�ra po kart- ce przypi�tej do podk�adki. - Niech pan m�wi. - Czy to, �e kto� nie mo�e wsi��� do najzwyklejszego autobusu, w kt�rym siedzi kil- kana�cie nieznajomych os�b, by�oby dla pana niepokoj�cym sygna�em? - Pan Tree uwa�nie przygl�da� si� psychiatrze. - Niewykluczone - odpowiedzia� lekarz. - Mam uczucie, �e ludzie mi si� przygl�daj�. - Czy jest jaki� szczeg�lny pow�d? - Patrz� na mnie, poniewa� mam zniekszta�con� twarz. Doktor Stockstill niemal niezauwa�alnie podni�s� wzrok i przyjrza� si� wnikliwie swojemu pacjentowi. Zobaczy� mocno zbudowanego, czarnow�osego m�czyzn� w �rednim wieku. Nie golony od kilku dni ciemny zarost odznacza� si� na tle niezwykle jasnej sk�ry. Dostrzeg� te� wywo�ane zm�czeniem i napi�ciem kr�gi po oczami i widoczn� w tych oczach rozpacz. Fizyk mia� zniszczon� cer�, zbyt d�ugie w�osy, a wewn�trzna troska szpeci�a jego twarz... ale nie by�o na niej wida� �adnych zniekszta�ce�. Poza widocznym napi�ciem by�a to ca�kiem zwyczajna twarz, na kt�r� nikt nie zwr�ci�by uwagi w t�umie. Widzi pan te krosty? - zapyta� chrapliwym g�osem pan Tree. Pokaza� palcem na po- liczki i szcz�k�. - Te wstr�tne znamiona, kt�re sprawiaj�, �e wygl�dam inaczej ni� wszyscy? - Nie widz� - odpar� szybko Stockstill, wykorzystuj�c okazj�, by wej�� mu w s�owo. - A jednak je mam - powiedzia� pan Tree. - S� oczywi�cie ukryte pod sk�r�, ale ludzie i tak je zauwa�aj� i gapi� si� na mnie. Nie mog� wsi��� do autobusu ani p�j�� do restauracji czy do teatru. W San Francisco nie mog� si� wybra� ani do opery, ani na balet, ani na koncert orkiestry symfonicznej, ani nawet do nocnego klubu, �eby pos�ucha� na �ywo folka. Je�li nawet uda mi si� dosta� do �rodka, to zaraz i tak musz� wyj��, bo ludzie si� na mnie gapi�. I robi� uwagi. - Prosz� mi powiedzie�, co takiego m�wi�. Pan Tree nie odezwa� si�. - Jak pan sam powiedzia�, jest pan cz�owiekiem znanym na ca�ym �wiecie: nie s�dzi pan, i� to naturalne, �e ludzie zaczynaj� szepta�, kiedy zjawia si� pomi�dzy nimi kto� taki? Czy nie przytrafia si� to panu ju� od lat? Jak pan sam wspomnia�, powsta�y r�nice zda� do- tycz�ce pa�skiej pracy... pewna wrogo��, mo�e nawet tu i �wdzie s�ycha� obra�liwe uwagi. Jednak ka�dy, kto jest osob� publiczn�... - Nie w tym rzecz - przerwa� mu pan Tree. - Czego� takiego mog� si� spodziewa�: pi- suj� artyku�y, pokazuj� si� w telewizji i zdaj� sobie spraw�, wiem, �e tak mo�e by�. To... o czym m�wi�, ma zwi�zek z moim �yciem prywatnym. - Spojrza� na Stockstilla. - Czytaj� mi w my�lach i opowiadaj� mi z najdrobniejszymi szczeg�ami zdarzenia z mojego prywat- nego �ycia. Si�gaj� mi w g��b m�zgu. Paranoia sensitiva, pomy�la� Stockstill. Chocia� oczywi�cie trzeba b�dzie przeprowa- dzi� testy... przede wszystkim Rorschacha. To mo�e te� by� zaawansowana ukryta schizofre- nia; ko�cowe stadia trwaj�cej przez ca�e �ycie choroby. Albo... - Niekt�rzy dostrzegaj� krosty na mojej twarzy wyra�niej ni� inni i potrafi� te� do- k�adniej czyta� w moich my�lach - ci�gn�� pan Tree. - Zauwa�y�em, �e zdolno�ci ludzi w tym wzgl�dzie s� bardzo r�ne: jedni s� prawie zupe�nie nie�wiadomi, a inni najwyra�niej na- tychmiast buduj� sobie pe�ny obraz mojej odmienno�ci, moich stygmat�w. Na przyk�ad kiedy szed�em do pana gabinetu, po drugiej stronie ulicy jaki� Murzyn zamiata� chodnik... nagle przesta� pracowa� i zacz�� mi si� uwa�nie przygl�da�, chocia� oczywi�cie by� zbyt daleko, �eby powiedzie� mi co� obra�liwego. A jednak zwr�ci� na mnie uwag�. Zauwa�y�em, �e to typowe dla ludzi z ni�szych klas. Ci, kt�rzy s� wykszta�ceni lub maj� jak�� og�ad�, nie re- aguj� w ten spos�b. - Zastanawiam si�, co to mo�e by� - powiedzia� Stockstill, robi�c notatki. - Zak�adam, �e powinien pan wiedzie�, je�eli w og�le jest pan osob� kompetentn�. Kobieta, kt�ra mi pana poleci�a, powiedzia�a, �e jest pan wyj�tkowo zdolny. - Pan Tree spoj- rza� na lekarza tak, jakby dotychczas nie dostrzeg� u niego �lad�w tych zdolno�ci. - My�l�, �e najlepiej b�dzie, je�li udzieli mi pan wst�pnych informacji o sobie - po- wiedzia� Stockstill. - Rozumiem, �e poleci�a mnie Bonny Keller. Co tam u niej s�ycha�? Nie widzia�em jej chyba od kwietnia... czy jej m�� przesta� ju� uczy� w tej wiejskiej szkole, jak zamierza�? - Nie przyszed�em tutaj, �eby rozmawia� o George�u i Bonny Kellerach - odpar� pan Tree. - Jestem pod wielk� presj�, panie doktorze. W ka�dej chwili mo�e zosta� podj�ta decy- zja, by ostatecznie mnie zniszczy�; te szykany ci�gn� si� ju� tak d�ugo, �e... - Przerwa�. - Bonny jest zdania, �e jestem chory, a ja mam dla niej wielki szacunek. - M�wi� teraz tak ci- cho, �e ledwie go by�o s�ycha�. - Wi�c powiedzia�em, �e odwiedz� pana przynajmniej raz. - Kellerowie ci�gle mieszkaj� w West Marin? Pan Tree skin�� g�ow�. - Stoi tam m�j domek letniskowy - powiedzia� Stockstill. - Mam fio�a na punkcie �e- glowania i je�d�� nad zatok� Tomales, kiedy tylko nadarza si� okazja. Pr�bowa� pan kiedy� �eglowa�? - Nie. - Prosz� mi powiedzie�, kiedy i gdzie pan si� urodzi�. - W 1934 roku w Budapeszcie - powiedzia� pan Tree. Zr�cznie stawiaj�c pytania, krok po kroku doktor Stockstill zacz�� budowa� szczeg�- �owy �yciorys swojego pacjenta. By�a to sprawa podstawowa dla dalszego dzia�ania: najpierw nale�a�o postawi� diagnoz�, a potem, je�li to b�dzie mo�liwe, wyleczy�. Analiza musi po- przedza� terapi�. Znany na ca�ym �wiecie cz�owiek, kt�ry uroi� sobie, �e przygl�daj� mu si� obcy ludzie - jak w tym przypadku mo�na oddzieli� rzeczywisto�� od fantazji? Co przyj�� za granic�, kt�ra je rozdziela? Doktor Stockstill zda� sobie spraw�, �e znalezienie tu element�w patologii by�oby proste. Bardzo proste i jednocze�nie bardzo kusz�ce. Kto� tak bardzo znienawidzony... Zga- dzam si� z nimi, pomy�la�, z tymi, o kt�rych m�wi Bluthgeld, czy mo�e raczej Tree. Osta- tecznie sam jestem cz�ci� spo�ecze�stwa, cz�ci� cywilizacji zagro�onej z powodu b��d�w w obliczeniach, kt�re ten cz�owiek pope�ni� z tak imponuj�c� lekkomy�lno�ci�. Mog�o si� tak sta�... i jeszcze mo�e si� zdarzy�... �e moje dzieci zosta�yby unicestwione tylko dlatego, �e Bluthgeld arogancko s�dzi�, i� nie mo�e si� myli�. Jednak by�o tu co� jeszcze. Ju� przedtem Stockstill zauwa�y�, �e z tym cz�owiekiem jest co� nie tak. Kiedy ogl�da� w telewizji przeprowadzane z nim wywiady, s�ucha� tego, co m�wi�, i czytywa� jego nieprawdopodobne antykomunistyczne przem�wienia, nasun�a mu si� niejasna my�l, �e Bluthgeld g��boko nienawidzi ludzi; tak mocno i obsesyjnie, �e gdzie� w jego pod�wiadomo�ci czai si� pragnienie, by pope�ni� b��d, by wystawi� �ycie milion�w na niebezpiecze�stwo. Nic dziwnego, �e dyrektor FBI, Richard Nixon, tak zdecydowanie wyst�powa� prze- ciwko �agresywnym antykomunistom amatorom w�r�d wybitnych naukowc�w�. Tak�e Nixon zaniepokoi� si� na d�ugo przed tragiczn� omy�k�, do kt�rej dosz�o w 1972 roku. Ele- menty paranoi, z�udnego widzenia nie tylko zakresu swoich kompetencji, ale i swej wielko�ci by�y u Bluthgelda oczywiste; Nixon, przenikliwy znawca ludzi, zauwa�y� je, podobnie jak wielu innych. Najwyra�niej wszyscy ci ludzie mieli racj�. - Do Ameryki uciek�em przed komunistycznymi agentami, kt�rzy chcieli mnie zamor- dowa� - m�wi� pan Tree. - Ju� wtedy chcieli mnie dosta� w swoje r�ce... no i oczywi�cie hi- tlerowcy te�. Wszyscy chcieli mnie dosta� w swoje r�ce. - Rozumiem - powiedzia� Stockstill, pisz�c co� na kartce. - Ci�gle jeszcze pr�buj� mnie dopa��, ale w ko�cu musz� przegra� - ci�gn�� pan Tree ochryp�ym g�osem, zapalaj�c kolejnego papierosa. - Poniewa� B�g jest po mojej stronie. On widzi, w jakiej potrzebie si� znalaz�em, cz�sto przemawia do mnie i daje mi m�dro��, kt�rej potrzebuj�, by uciec prze�ladowcom. Obecnie pracuj� w Livermore nad nowym projektem, kt�ry powinien ostatecznie rozwi�za� problem naszego wroga. Naszego wroga, pomy�la� Stockstill. Kto jest w�a�ciwie naszym wrogiem... czy przy- padkiem nie pan, panie Tree? Czy to nie pan, kt�ry siedzi tutaj i wygaduje jakie� paranoiczne bzdury? Jak w og�le uda�o si� panu osi�gn�� tak wysokie stanowisko? Kto jest odpowiedzial- ny za oddanie w pa�skie r�ce w�adzy nad �yciem innych ludzi i kto pozwoli� panu zatrzyma� t� w�adz� nawet po katastrofie, do kt�rej dosz�o w 1972 roku? To pan - i oni - jeste�cie na- szymi prawdziwymi wrogami. Potwierdzi�y si� wszystkie nasze obawy co do pana. Jest pan ob��kany, a pana obec- no�� tutaj tego dowodzi. Czy rzeczywi�cie? - zastanowi� si� Stockstill. Nie, to nie tak i powinienem si� chyba przyzna�, �e nie jestem w tym wypadku w�a�ciw� osob� na w�a�ci- wym miejscu; mo�e by�oby to z mojej strony nieetyczne, gdybym pr�bowa� si� panem zaj- mowa�. Bior�c pod uwag� to, co czuj�... nie jestem w stanie przyj�� neutralnego, obiektyw- nego punktu widzenia; nie mog� post�powa� w spos�b prawdziwie naukowy, a wi�c moja analiza i moja diagnoza mog�yby si� okaza� b��dne. - Dlaczego pan mi si� tak przygl�da? - zapyta� pan Tree. - Prosz�? - spyta� Stockstill. - Czy zniekszta�cenia na mojej twarzy budz� w panu odraz�? - Nie, nie - odpar� psychiatra - to nie o to chodzi. - A wi�c to moje my�li? Czyta� pan w moich my�lach i ich odra�aj�cy charakter spra- wi�, �e zacz�� pan �a�owa�, �e przyszed�em do pana po porad�, czy nie tak? - Podni�s� si� z krzes�a i ruszy� szybko w stron� drzwi. - �ycz� panu mi�ego dnia. Niech pan zaczeka. - Stockstill ruszy� za nim. - Doko�czmy przynajmniej spraw� pa�- skiego �yciorysu: ledwo co zacz�li�my. Pan Tree przyjrza� mu si� uwa�nie i powiedzia�: - Mam zaufanie do Bonny Keller; znam jej przekonania polityczne... ona nie nale�y do mi�dzynarodowego spisku komunistycznego, kt�ry ma na celu zabicie mnie przy pierwszej lepszej nadarzaj�cej si� okazji. - Usiad� znowu, teraz bardziej ju� opanowany, jednak z ca�ej jego postaci emanowa�a ostro�no��. Psychiatra wiedzia�, �e w jego obecno�ci ten cz�owiek nie pozwoli sobie na moment odpr�enia. Nie otworzy si� i nie ma co liczy� na jego szcze- ro��. Ca�y czas b�dzie podejrzliwy i mo�e w�a�ciwie ma racj�, pomy�la� Stockstill. Parkuj�c samoch�d, Jim Fergesson, w�a�ciciel Nowoczesnych Telewizor�w, zauwa- �y�, �e jego sprzedawca Stuart McConchie stoi wsparty na miotle i nie zamiata, tylko gapi si�, jakby marzy� o niebieskich migda�ach. Popatrzy� w tym samym kierunku i spostrzeg�, �e Stu- art nie przygl�da si� jakiej� przechodz�cej dziewczynie czy niezwyk�emu samochodowi - Stu lubi� dziewczyny i samochody i w czym� takim nie by�oby nic dziwnego - lecz obserwuje pacjent�w wchodz�cych do gabinetu lekarza po drugiej stronie ulicy. To nie by�o normalne. W�a�ciwie jaki McConchie mo�e mie� w tym interes? - S�uchaj no - zawo�a� Fergesson, id�c szybko w stron� wej�cia do sklepu - daj sobie spok�j! Mo�e i ty kiedy� zachorujesz i jakby� si� czu�, gdyby jaki� pajac gapi� si� na ciebie, kiedy idziesz do lekarza po pomoc? - Po prostu zobaczy�em jakiego� wa�nego faceta, kt�ry tam wchodzi� - odpowiedzia� Stuart, odwracaj�c g�ow� - i nie mog� sobie przypomnie�, kto to taki. Tylko nerwowo chory przygl�da si� innym nerwowo chorym - rzek� Fergesson. Wkroczy� do sklepu, podszed� do kasy, otworzy� szuflad� i zacz�� wk�ada� do �rodka drobne i banknoty na nadchodz�cy dzie�. Poczekaj no tylko, a� zobaczysz, kogo zatrudni�em do na- prawy telewizor�w, pomy�la�. Wtedy dopiero b�dziesz mia� na co popatrze�. - S�uchaj, McConchie - powiedzia� po chwili - pami�tasz tego ch�opaka bez r�k i n�g, kt�ry przyje�d�a na w�zku? Tego fokomelika ze �miesznymi p�etwami, kt�rego matka bra�a te tabletki na pocz�tku lat sze��dziesi�tych? No wiesz, tego, co tu si� pl�cze, bo chcia�by na- prawia� telewizory? Oparty o miot�� Stuart zapyta�: - Zatrudni� go pan? Tak, wczoraj, kiedy wyszed�e� w interesach. - To niedobrze dla sklepu - powiedzia� McConchie. - Dlaczego? Nikt go nie zobaczy, bo b�dzie pracowa� na dole w warsztacie. W ko�cu kto� musi da� tym ludziom prac�; to nie oni s� winni, �e nie maj� r�k i n�g, tylko Niemcy. - Najpierw zatrudni� pan mnie, czarnucha, a teraz t� fok�. Trzeba panu przyzna�, panie Fergesson, �e stara si� pan robi� dobre uczynki. - Nie staram si�, lecz robi� - odpar� Fergesson, czuj�c ogarniaj�cy go gniew. - Ja nie marz� o niebieskich migda�ach, tak jak ty, tylko podejmuj� decyzje i dzia�am. - Podszed� do sejfu i otworzy� go. - Na imi� ma Hoppy. B�dzie tutaj jeszcze dzi� rano. Przyjrzyj si�, jak manipuluje tymi swoimi elektronicznymi r�kami: cud techniki. - Widzia�em ju� - odpar� Stuart. - I co, skr�ci�o ci�? - To jakie� takie... nienaturalne - powiedzia� Stuart i machn�� r�k�. Fergesson spojrza� na niego. - S�uchaj no, tylko nie pr�buj si� z tego ch�opaka nabija�: je�li z�api� na tym ciebie al- bo innego sprzedawc�, albo w og�le kogokolwiek, kto u mnie pracuje... - W porz�dku - mrukn�� Stuart. - Nudzi ci si� - stwierdzi� Fergesson - a to niedobrze, poniewa� kiedy si� nudzisz, nie pracujesz na pe�nych obrotach: obijasz si�, i to na m�j koszt. Gdyby� naprawd� ci�ko pra- cowa�, nie mia�by� czasu opiera� si� na miotle i wy�miewa� si� z biednych, chorych ludzi, kt�rzy id� do lekarza. Zabraniam ci sta� na chodniku; je�li ci� jeszcze raz na tym z�api�, to wylecisz z pracy. - Jezu Chryste, a jak mam wchodzi� i wychodzi�, �eby co� zje��? A jak mam w og�le dosta� si� do sklepu? Przez �cian�? - Mo�esz wchodzi� i wychodzi�, ale nie wolno ci si� kr�ci� bez sensu - zdecydowa� Fergesson - O Jeeezu - zaprotestowa� Stuart McConchie, patrz�c na niego jak zbity pies. Fergesson nie zwraca� ju� jednak uwagi na swojego sprzedawc�: zacz�� zapala� �wia- t�a i w��cza� telewizory, przygotowuj�c sklep do kolejnego dnia. Rozdzia� drugi Fokomelik Hoppy Harrington zjawia� si� w sklepie zwykle ko�o jedenastej przed po- �udniem. Wje�d�a� do �rodka i zatrzymywa� w�zek przed lad�, a je�li Jim Fergesson by� aku- rat w pobli�u, prosi� go o pozwolenie zej�cia na d�, �eby przyjrze� si� pracy dw�ch techni- k�w naprawiaj�cych telewizory. Kiedy Fergessona nie by�o, Hoppy rezygnowa� i po chwili wyje�d�a� ze sklepu, bo wiedzia�, �e sprzedawcy nie pozwol� mu zajrze� do warsztatu, tylko b�d� si� z niego nabija� i robi� g�upie uwagi. Harrington jednak o to nie dba�. Przynajmniej tak wydawa�o si� Stuartowi McConchie. Stuart pomy�la�, �e w�a�ciwie nie rozumie Hoppy�ego - ch�opaka o ostro zarysowanej twarzy i bystrym spojrzeniu, m�wi�cego w szybki, nerwowy spos�b, cz�sto przechodz�cy w j�kanie. Nie pojmowa� jego psychiki. Dlaczego w�a�ciwie Hoppy chcia� naprawia� telewi- zory? Co w tym takiego wielkiego? Kiedy si� patrzy�o, jak ta foka kr�ci si� po sklepie, mo�na by�o doj�� do wniosku, �e naprawa telewizor�w to najbardziej wznios�e powo�anie. Naprawd� za� by�a to ci�ka, brudna, a na dodatek s�abo p�atna robota. Mimo to Hoppy by� absolutnie zdecydowany, �eby zosta� facetem od naprawy telewizor�w, co mu si� w ko�cu uda�o, po- niewa� Jim Fergesson postanowi� czyni� dobro wszystkim mniejszo�ciom na �wiecie. Fer- gesson by� cz�onkiem Ameryka�skiego Zwi�zku Swob�d Obywatelskich, Narodowego Sto- warzyszenia Popierania Kolorowych i Ligi Pomocy Osobom Niepe�nosprawnym, kt�ra - o ile Stuartowi by�o wiadomo - stanowi�a dzia�aj�ce na mi�dzynarodow� skal� lobby, powsta�e, by zapewni� utrzymanie wszystkim ofiarom nowoczesnej medycyny i nauki, na przyk�ad ogromnej masie poszkodowanych w katastrofie spowodowanej przez Bluthgelda w 1972 ro- ku. A co w tej sytuacji ze mn�? - zada� sobie pytanie Stuart, przegl�daj�c ksi��k� sprzeda- �y w biurze na pi�trze. To znaczy teraz, kiedy tu pracuje ta foka... w�a�ciwie sam zaczynam wygl�da� na ofiar� promieniowania, tak jakby ciemna sk�ra by�a czym� w rodzaju wczesnej formy poparzenia. Zrobi�o mu si� smutno, kiedy o tym pomy�la�. Dawno, dawno temu, zaduma� si�, wszyscy ludzie na Ziemi byli biali, a� pewnego dnia, powiedzmy, �e by�o to mniej wi�cej dziesi�� tysi�cy lat temu, jaki� dupek zdetonowa� bomb� w stratosferze i niekt�rzy z nas zostali osmaleni wybuchem, kt�ry pozostawi� trwa�e �lady i zmieni� kod genetyczny. No i dzisiaj wygl�damy, tak jak wygl�damy. Do biura wszed� Jack Lightheiser, kt�ry te� by� sprzedawc� u Fergessona, usiad� przy biurku naprzeciwko Stuarta i zapali� cygaro marki Corona. - S�ysza�em, �e Jim zatrudni� tego ch�opaka na w�zku - powiedzia�. - Zdajesz sobie oczywi�cie spraw�, dlaczego to zrobi�? Dla rozg�osu. B�dzie o tym w gazetach w San Franci- sco. Jim bardzo lubi, kiedy o nim pisz�. To bardzo sprytne posuni�cie, kiedy si� nad tym do- brze zastanowi�. B�dzie pierwszym w�a�cicielem sklepu po wschodniej stronie zatoki, kt�ry zatrudni� fok�. Stuart odchrz�kn��. - Jim ma wyidealizowany obraz w�asnej osoby - ci�gn�� Lightheiser. - Jest nie tylko kupcem, ale i wsp�czesnym Rzymianinem, cz�owiekiem my�l�cym o wsp�obywatelach. Ostatecznie to wykszta�cony facet: zrobi� magisterk� na Uniwersytecie Stanforda. Takie rzeczy nie maj� w tej chwili znaczenia - odpar� Stuart, kt�ry sam zdoby� w 1975 roku tytu� magistra na uniwersytecie stanowym i prosz�, jak daleko zaszed�. - Ale mia�y, kiedy Fergesson studiowa� - powiedzia� Lightheiser. - Ko�czy� studia w 1947, w ramach programu pomocy dla �o�nierzy. Pod nimi, przy frontowych drzwiach sklepu pojawi� si� w�zek, w kt�rym za pulpitem sterowniczym siedzia�a szczup�a posta�. Stuart j�kn��. Lightheiser spojrza� na niego. - Co za zmora - odezwa� si� Stuart. - B�dzie inaczej, kiedy zacznie robot� - rzek� Lightheiser. - Ten ch�opak nie ma... no, prawie nie ma cia�a, ale za to jaki m�zg. Pot�ny umys�, a do tego jest ambitny. Cz�owieku, on ma dopiero siedemna�cie lat, a my�li tylko o tym, �eby rzuci� szko�� i zacz�� pracowa�. To godne podziwu. Przygl�dali si� obaj siedz�cemu w w�zku Hoppy�emu, kt�ry podje�d�a� w�a�nie do schod�w wiod�cych w d� do warsztatu naprawy telewizor�w. - Czy ch�opaki z do�u ju� wiedz�? - zapyta� Stuart. - Oczywi�cie, Jim powiedzia� im wczoraj wieczorem. Wiesz, jacy s� technicy, maj� stoicki spok�j. Pomarudzili troch�, ale to nie ma znaczenia, w ko�cu i tak ca�y czas marudz�. Hoppy us�ysza� g�os sprzedawcy i gwa�townie podni�s� g�ow�. Spojrzeli w jego chu- d�, blad� twarz, w kt�rej ja�nia�y oczy. - Czy jest pan Fergesson? - wyj�ka� ch�opak. - Nie - odpar� Stuart. - Pan Fergesson przyj�� mnie do pracy. - No - powiedzia� Stuart. Ani on, ani Lightheiser nie ruszyli si� z miejsca. Siedzieli przy biurku i gapili si� na niego. - Mog� p�j�� na d�? Lightheiser wzruszy� ramionami. - Wychodz� na kaw� - oznajmi� Stuart i wsta�. - Wr�c� za dziesi�� minut. Uwa�aj na sklep, dobrze? - Oczywi�cie - odpar� Lightheiser i pokiwa� g�ow�, poci�gaj�c dym z cygara. Kiedy Stuart zszed� do sklepu, przekona� si�, �e foka nie zacz�a jeszcze skompliko- wanego procesu schodzenia po schodach do warsztatu. - K�ania si� siedemdziesi�ty drugi rok, co? - rzuci� Stuart, mijaj�c w�zek. Fokomelik zaczerwieni� si� i wyj�ka�: - Urodzi�em si� w sze��dziesi�tym czwartym, to nie ma nic wsp�lnego z wybuchem. - Kiedy Stuart min�� drzwi i znalaz� si� na chodniku, foka zawo�a�a do niego: - To przez lekar- stwo, przez thalidomid! Przecie� wszyscy o tym wiedz�! Stuart nie odpowiedzia�. Szed� prosto w stron� restauracji. Fokomelik mia� spore trudno�ci ze sprowadzeniem w�zka do piwnicy, gdzie przy warsztatach pracowali naprawiaj�cy telewizory technicy. W ko�cu jednak zdo�a� tego doko- na�, chwytaj�c si� por�czy protezami r�k, dostarczonymi mu niegdy� przez troskliwy rz�d Stan�w Zjednoczonych. Protezy nie by�y za dobre: dopasowano je wiele lat temu i by�y nie tylko do�� znoszone, ale tak�e - czego dowiedzia� si� z literatury fachowej - przestarza�e. Teoretycznie rzecz bior�c, ustawa Remingtona przewidywa�a, �e pa�stwo jest zobowi�zane wymieni� mu protezy na nowocze�niejsze, i Hoppy napisa� ju� w tej sprawie do kalifornij- skiego senatora Alfa M. Partlanda. Dotychczas nie dosta� �adnej odpowiedzi. By� jednak cier- pliwy. Napisa� ju� sporo list�w w r�nych sprawach do cz�onk�w Kongresu i cz�sto zdarza�o si�, �e odpowiedzi albo si� sp�nia�y, albo by�y tylko odbitymi na kopiarce gotowymi teksta- mi, lub wr�cz nie przychodzi�y w og�le. Jednak w tym wypadku Hoppy Harrington mia� prawo po swojej stronie i zmuszenie kogo� kompetentnego, aby da� mu to, co mu przys�ugiwa�o, by�o tylko spraw� czasu. By� za- wzi�ty; zawzi�ty, a zarazem cierpliwy. Musieli mu pom�c, czy mieli na to ochot�, czy nie. Jego ojciec, kt�ry hodowa� owce w Sonoma Valley, nauczy� go, �eby zawsze ��da� tego, co si� cz�owiekowi nale�y. Ha�as. Technicy byli zaj�ci prac�. Hoppy zatrzyma� si�, otworzy� drzwi i zobaczy� dw�ch m�czyzn przy d�ugim, za�mieconym stole, na kt�rym sta�y najr�niejsze instrumenty, po�yskuj�ce tarczami mierniki, narz�dzia i mniej lub bardziej zdemontowane telewizory. �a- den z obu m�czyzn nie zwr�ci� na niego uwagi. - S�uchaj no - powiedzia� w ko�cu jeden z nich - nikt nie szanuje rzemie�lnik�w. Czemu nie chcesz pracowa� g�ow�? Czemu nie chcesz wr�ci� do szko�y i zrobi� jakiego� dyplomu? - Technik odwr�ci� si� i spojrza� na niego pytaj�co. Nie, pomy�la� Hoppy. Chc� zosta� tutaj i pracowa� fizycznie. - M�g�by� zosta� naukowcem - powiedzia� drugi, nie przerywaj�c pracy. Patrzy� uwa�nie na woltomierz, usi�uj�c znale�� uszkodzony obw�d. - Jak Bluthgeld - rzek� Hoppy. Technik za�mia� si� ze zrozumieniem. - Pan Fergesson powiedzia�, �e znajdziecie mi co� do roboty. Na pocz�tek co�, co mo�na �atwo naprawi�, dobrze? - Hoppy czeka� na odpowied�, boj�c si�, �e jej nie dostanie, a� w ko�cu jeden z m�czyzn pokaza� r�k� gramofon ze zmieniaczem p�yt. - Co si� zepsu�o? - zapyta� Hoppy, czytaj�c jednocze�nie przyczepion� do urz�dzenia kartk�. - Potrafi� to naprawi�. - Spr�ynka p�k�a - odpar� technik. - Nie wy��cza si� po ostatniej p�ycie. - Rozumiem - powiedzia� Hoppy. Podni�s� gramofon protezami i podjecha� na drugi koniec sto�u, gdzie by�o jeszcze troch� wolnego miejsca. - Tutaj b�d� pracowa�. Poniewa� �aden z technik�w si� nie sprzeciwi�, wzi�� do r�ki szczypce. To �atwe, po- my�la�. Przecie� �wiczy�em w domu. Zaj�� si� gramofonem, ale jednocze�nie k�tem oka ob- serwowa� obu technik�w. �wiczy�em wiele razy, prawie zawsze si� udawa�o i za ka�dym razem by�o coraz �atwiej. Coraz �atwiej mo�na by�o przewidzie�, �e si� uda. Spr�ynka to niewielki przedmiot, pomy�la�, z natury niewielki. Tak lekki, �e wystarczy dmuchn��, �eby znikn�a. Widz� ju�, gdzie p�k�a�, pomy�la�. Widz�, gdzie cz�steczki metalu nie s� ze sob� powi�zane tak jak poprzednio. Skupi� my�l na tym miejscu, trzymaj�c szczypce w taki spo- s�b, �eby siedz�cy najbli�ej technik nie m�g� zobaczy�, co robi. Uda�, �e ci�gnie spr�ynk�, pr�buj�c j� wydosta� na zewn�trz. Kiedy sko�czy�, zda� sobie spraw�, �e kto� stoi za nim i przygl�da si�; odwr�ci� g�ow� i zobaczy� swojego pracodawc�, Jima Fergessona, kt�ry sta� bez s�owa z dziwnym wyrazem twarzy, trzymaj�c r�ce w kieszeniach. - Sko�czone - powiedzia� nerwowo Hoppy. - Poka�. - Fergesson wzi�� gramofon i podni�s� go bli�ej wisz�cej pod sufitem jarze- ni�wki. Widzia�, co zrobi�em? - zastanowi� si� Hoppy. Czy zrozumia�, o co tu chodzi, a je�li tak, to co o tym my�li? Czy ma co� przeciwko, czy mo�e jest mu wszystko jedno? A mo�e jest... przera�ony? Przez chwil�, kiedy Fergesson ogl�da� urz�dzenie, panowa�a cisza. - Sk�d wzi��e� now� spr�ynk�? - zapyta� nagle. - Le�a�a tutaj - odpowiedzia� Hoppy bez namys�u. By�o nie�le. Fergesson, nawet je�li zobaczy�, co si� sta�o, niczego nie zrozumia�. Fokomelik uspokoi� si� i poczu� rado��, zado- wolenie, kt�re zaj�o miejsce niepokoju. U�miechn�� si� do technik�w i rozejrza� si� wok�, szukaj�c nast�pnego zadania. - Nie denerwujesz si�, kiedy ludzie na ciebie patrz�? - zapyta� Fergesson. - Nie - odpar� Hoppy. - Niech si� gapi�, ile chc�: wiem, �e jestem inny. Ludzie zawsze mi si� przygl�dali, odk�d tylko pami�tam. - Chcia�em spyta�, czy ci� nie denerwuje, kiedy patrz�, jak pracujesz. - Nie - odpowiedzia�. Jego g�os zabrzmia� dono�nie, wyda�o mu si�, �e mo�e nawet zbyt dono�nie. - Zanim dosta�em w�zek, zanim w og�le dosta�em cokolwiek od rz�du, ojciec nosi� mnie na plecach w czym� w rodzaju plecaka. Jak india�skie dziecko - za�mia� si� nie- pewnie. - Rozumiem - rzek� Fergesson. To by�o w okolicy Sonomy, gdzie si� wychowywa�em. Mieli�my owce. Kiedy� baran uderzy� mnie rogami i wyrzuci� w powietrze. Jak pi�k�. - Znowu si� za�mia�; technicy prze- rwali prac� i spojrzeli na niego bez s�owa. - Pewnie si� pokula�e� jak pi�ka, kiedy spad�e� na ziemi� - powiedzia� jeden z nich po chwili. - Tak - potwierdzi� Hoppy, ci�gle si� �miej�c. Teraz �miali si� wszyscy: Hoppy, Fer- gesson i obaj technicy. Wyobrazili sobie, jak m�g� wygl�da� siedmioletni Hoppy Harrington bez r�k i n�g, sama tylko g�owa i kad�ub, tocz�cy si� po ziemi i wyj�cy ze strachu i b�lu - no, ale to by�o �mieszne i Hoppy o tym wiedzia�. Opowiedzia� t� histori� tak, �eby zabrzmia�a zabawnie; zrobi� to celowo. - Teraz, kiedy masz w�zek, jest ci o wiele �atwiej - stwierdzi� Fergesson. - O tak - odpar� Hoppy. - A poza tym projektuj� nowy model, to m�j w�asny pomys�: sama elektronika. Czyta�em artyku� o sposobie pod��czania m�zgu do aparatury elektronicz- nej, jaki stosuj� w Szwajcarii i w Niemczech. Pod��cza si� urz�dzenia bezpo�rednio do cen- tr�w motorycznych m�zgu, przez co unika si� op�nie�. B�d� si� porusza� szybciej ni� zwy- k�y organizm. - Chcia� ju� powiedzie�: �szybciej ni� cz�owiek�. - Za kilka lat sko�cz� projekt. W�zek b�dzie lepszy nawet od szwajcarskiego modelu. Wtedy b�d� m�g� wyrzuci� ten szmelc, kt�ry dosta�em od rz�du. - Podziwiam twoj� si�� ducha - rzek� Fergesson uroczystym, oficjalnym tonem. - Ddzi�kuj� ppanu - wyj�ka� Hoppy ze �miechem. Jeden z technik�w poda� mu multi- pleksowy tuner radiowy. - Gubi stacje. Zobacz, czy uda ci si� go ustawi�. - Dobra - powiedzia� Hoppy, ujmuj�c tuner metalowymi protezami. - Na pewno dam rad�. W domu cz�sto robi� takie rzeczy. Mam do�wiadczenie. - Nie by�o dla niego nic �a- twiejszego ni� taka robota, nawet nie musia� specjalnie skupia� my�li na urz�dzeniu. To zada- nie pasowa�o jak ula� do jego umiej�tno�ci. Patrz�c na wisz�cy na �cianie kuchni kalendarz, Bonny Keller zorientowa�a si�, �e to w�a�nie dzisiaj jej znajomy Bruno Bluthgeld ma si� zobaczy� w Berkeley z doktorem Stockstillem. W�a�ciwie na pewno ju� u niego by� i ma pierwsz� godzin� terapii za sob�. Te- raz z pewno�ci� jedzie z powrotem do Livermore, do swojego biura w Laboratorium Radiolo- gicznym, gdzie sama pracowa�a wiele lat temu, zanim zasz�a w ci���. To w�a�nie tam w 1975 roku pozna�a Bluthgelda. Teraz mia�a trzydzie�ci jeden lat i mieszka�a w West Marin. Jej m��, George, by� zast�pc� kierownika miejscowej szko�y i Bonny by�a bardzo szcz�liwa. No, mo�e nie a� tak bardzo. Po prostu umiarkowanie, przeci�tnie szcz�liwa. Sama w dalszym ci�gu chodzi�a na terapi� - ostatnio tylko raz, a nie trzy razy w tygodniu - i pod wieloma wzgl�dami rozumia�a, co si� z ni� dzieje, rozumia�a swoje pod�wiadome pop�dy i parataktyczne zaburzenia w odbiorze rzeczywisto�ci. Sze�� lat psychoanalizy zmieni�o wiele w jej �yciu na lepsze, nie wyleczy�o jej jednak z choroby. W�a�ciwie nie istnia�o nic takiego jak powr�t do zdrowia, poniewa� �chorob�� by�o samo �ycie i nale�a�o ca�y czas i�� naprz�d (a mo�e raczej przystosowywa� si� na tyle, na ile by�o to mo�liwe), by nie podda� si� psychicznej stagnacji. Bonny by�a zdecydowana si� nie poddawa�. Czyta�a w�a�nie Upadek cywilizacji Za- chodu w niemieckim oryginale. Przeczyta�a ju� pi��dziesi�t stron i dosz�a do wniosku, �e by�o warto. Kto jeszcze z jej znajomych przeczyta� t� ksi��k�, chocia�by po angielsku? Jej zainteresowanie niemieck� kultur�, dzie�ami literackimi i filozoficznymi zacz�o si� wiele lat temu poprzez znajomo�� z doktorem Bluthgeldem. Mimo �e w college�u przez trzy lata uczy�a si� niemieckiego, nigdy przedtem nie uwa�a�a tego j�zyka za istotn� cz�� swojego doros�ego �ycia i, podobnie jak wiele innych zdobytych z trudem wiadomo�ci, ze- pchn�a go w pod�wiadomo��, kiedy tylko dosta�a dyplom i zacz�a pracowa�. Magnetyczna osobowo�� Bluthgelda sprawi�a, �e od�y�o wiele jej dawnych akademickich zainteresowa�, fascynacja muzyk� i sztuk�... wiele jej da� i by�a mu za to wdzi�czna. Teraz Bluthgeld by� chory, o czym wiedzieli wszyscy w Livermore. Doktor mia� ogromne wyrzuty sumienia i od 1972 roku, kiedy zosta� pope�niony �w straszny b��d, jego �ycie by�o nieustannym pasmem cierpie�. Wszyscy, kt�rzy wtedy pracowali w Livermore, wiedzieli, �e w tym, co si� sta�o, nie by�o a� tak wiele jego w�asnej winy. Nie musia� bra� tego ci�aru na swoje barki, a jednak si� na to zdecydowa�, przez co wp�dzi� si� w pog��biaj�c� si� z ka�dym rokiem chorob�. W zako�czone b��dnym wynikiem obliczenia by�o zaanga�owanych wielu kwalifiko- wanych pracownik�w, najlepsza aparatura i najnowocze�niejsze komputery. Wynik okaza� si� b��dny nie w rozumieniu dost�pnej w 1972 roku teoretycznej wiedzy, lecz w praktyce. Kiedy olbrzymie k��bowiska radioaktyw- nych chmur nie ulecia�y w przestrze�, lecz zosta�y �ci�gni�te na powr�t do atmosfery przez ziemskie pole grawitacyjne, nikt nie by� zdumiony bardziej ni� naukowcy z Livermore. Teraz oczywi�cie warstwa Jamisona-Frencha zosta�a zbadana o wiele dok�adniej i nawet popularne czasopisma, takie jak �Times� czy �US News�, potrafi�y klarownie wyt�umaczy�, na czym polega�a katastrofa i dlaczego si� wydarzy�a. No, ale na to by�o trzeba dziewi�ciu lat. Kiedy pomy�la�a o warstwie Jamisona-Frencha, Bonny przypomnia�a sobie najwa�- niejsze wydarzenie dzisiejszego dnia, kt�re ca�kiem wylecia�o jej z g�owy. Podesz�a do stoj�- cego w living roomie telewizora i w��czy�a go. Ciekawe, czy ju� wystartowali? - pomy�la�a, spogl�daj�c na zegarek. Nie, jeszcze p� godziny. Ekran rozja�ni� si� i jak nale�a�o si� spo- dziewa�, pokaza� stoj�c� obok wie�y rakiet�, ludzi z obs�ugi, wozy techniczne, sprz�t. Rakieta niezaprzeczalnie sta�a ci�gle na ziemi i najprawdopodobniej Walter Dangerfield i jego �ona w og�le nie weszli jeszcze na pok�ad. Pierwsza para ludzi, kt�ra ma si� osiedli� na Marsie, pomy�la�a, zastanawiaj�c si� jed- nocze�nie, jak w tej chwili mo�e si� czu� Lydia Dangerfield, wysoka blondynka, kt�rej szan- s� dotarcia na Marsa obliczono tylko na sze��dziesi�t procent. Co z tego, �e czekaj� na nich obszerne pomieszczenia mieszkalne, wspania�e budowle i wyposa�enie, je�eli mog� si� po drodze spali�? Tak czy inaczej to przedsi�wzi�cie powinno zrobi� wra�enie na krajach Bloku Wschodniego, kt�rym nie uda�o si� utrzyma� kolonii na Ksi�ycu. Wys�ani tam Rosjanie naj- zwyczajniej w �wiecie udusili si� lub zmarli z g�odu - jak by�o naprawd�, nikt dok�adnie nie wiedzia�. W ka�dym razie kolonia przesta�a istnie�. Znikn�a tak samo, jak j� stworzono - w tajemniczy spos�b. Powsta�y w NASA pomys� wys�ania na Marsa tylko dwojga ludzi, m�czyzny i jego �ony, nape�nia� j� przera�eniem: czu�a instynktownie, �e agencja nara�a przedsi�wzi�cie na niepowodzenie, bo �le skalkulowa�a szans�. Powinni wys�a� kilku ludzi z Nowego Jorku i kilku z Kalifornii, pomy�la�a, patrz�c, jak obs�uga sprawdza rakiet� ostatni raz przed star- tem. Jak to si� nazywa? Asekuracja? Tak czy owak nie nale�a�o wk�ada� wszystkich jajek do jednego koszyka... a jednak NASA zawsze post�powa�a wed�ug tego samego schematu: za ka�dym razem tylko jeden kosmonauta, od samego pocz�tku otaczany wielkim rozg�osem. Kiedy w 1967 roku Henry Chancellor spali� si� na w�giel na platformie kosmicznej, ca�y �wiat ogl�da� go w telewizji - oniemia�y z przera�enia, to prawda - ale jednak dopuszczono do tego, by ludzie mogli co� takiego zobaczy�. Reakcja opinii publicznej op�ni�a wtedy pro- gram bada� kosmicznych Zachodu o pi�� lat. - Jak pa�stwo widzicie - powiedzia� sprawozdawca sieci NBC melodyjnym, lecz zde- cydowanym g�osem - trwaj� w�a�nie ostatnie przygotowania. W ka�dej chwili mo�emy si� spodziewa� przybycia pa�stwa Dangerfield�w. Przypomnijmy sobie raz jeszcze olbrzymi zakres przygotowa�, kt�re maj� zapewni�... Bzdura, pomy�la�a Bonny Keller, wzruszy�a ramionami i wy��czy�a telewizor. Nie mog� tego ogl�da�. Co jednak mia�a robi�? Siedzie� i obgryza� paznokcie przez nast�pne sze�� godzin, a mo�e przez nast�pne dwa tygodnie? Jedynym rozwi�zaniem by�oby po prostu zapomnie�, �e to w�a�nie dzisiaj startuje Pierwsza Para. Z tym, �e by�o ju� za p�no, aby o tym zapo- mnie�. Cz�sto nazywa�a ich w my�lach Pierwsz� Par� - by�o w tym co� z romantyzmu starych ksi��ek fantastycznonaukowych. To by�o troch� tak, jakby opowiedzie� na nowo histori� Adama i Ewy, chocia� Walt Dangerfield w niczym nie przypomina� Adama: kojarzy� si� jej raczej z ostatnim ni� z pierwszym cz�owiekiem. Mia� kwa�ne, zjadliwe usposobienie, a jego spos�b m�wienia w rozmowach z dziennikarzami by� tak opanowany, �e graniczy� z cynizmem. Bonny podziwia�a tego cz�owieka. Dangerfield nie by� jakim� pierwszym lep- szym �mieciem czy ostrzy�onym po wojskowemu jasnow�osym automatem realizuj�cym per- fekcyjnie najnowszy projekt Si� Powietrznych. Walt by� autentyczny i niew�tpliwie w�a�nie dlatego NASA go wybra�a. Jego geny by�y prawdopodobnie wypchane po brzegi ca�ym dzie- dzictwem ludzko�ci, wszystkim tym, co kultura stworzy�a przez ostatnie cztery tysi�ce lat. Walt i Lydia mog� odnale�� terra nova... a potem po powierzchni Marsa b�d� st�pa� t�umy ma�ych, wyrafinowanych Dangerfieldzi�tek, wyg�aszaj�cych r�ne m�dro�ci z namaszczeniem zabarwionym jednak delikatnym szale�stwem Walta. �Prosz� sobie wyobrazi�, �e droga, kt�r� mamy przeby�, to d�uga autostrada�, powie- dzia� Dangerfield w jednym z wywiad�w, odpowiadaj�c na pytanie dziennikarza o niebezpiecze�stwa zwi�zane z podr�. �Dziesi�� pasm ci�gn�cych si� przez milion mil... �adnego ruchu, �adnych jad�cych wolno ci�ar�wek. Tak jak o czwartej nad ranem... tylko my i nasz samoch�d. No wi�c, jak to si� m�wi, o co ten ca�y ha�as?� A potem na jego twarzy pojawi� si� dobroduszny u�miech. Bonny pochyli�a si� i zn�w w��czy�a telewizor. Na ekranie ukaza�a si� okr�g�a twarz Walta Dangerfielda w okularach; ubrany by� w kompletny skafander kosmiczny, nie mia� tylko he�mu. Lydia sta�a za m�em i nie odzy- wa�a si�, gdy on odpowiada� na pytania. - S�ysza�em - m�wi� Walt, poruszaj�c szcz�k�, jakby prze�uwa� pytanie, zanim udzieli odpowiedzi - �e w Boise w stanie Idaho jest pewna MSP, kt�ra si� o mnie martwi. - Spojrza� ponad g�owami, jakby kto� w tyle pomieszczenia o co� zapyta�. - MSP? - powiedzia�. - MSP to termin, kt�ry wymy�li� wielki, nieod�a�owanej pami�ci Herb Caen, i oznacza Ma�e Starsze Panie... One s� wsz�dzie. Podejrzewam, �e na Marsie te� jest ju� jaka� MSP i b�dziemy mieszka� przy tej samej ulicy, kilka dom�w dalej. W ka�dym razie MSP z Boise, jak rozu- miem, nieco niepokoi si� o Lydi� oraz o mnie i boi si�, �e co� mog�oby si� nam sta�. Tak wi�c przys�a�a nam na szcz�cie talizman. - Pokaza� talizman, trzymaj�c go niezgrabnie mi�- dzy wielkimi palcami r�kawicy. W�r�d reporter�w podni�s� si� pomruk rozbawienia. - �adny, prawda? - zapyta� Dangerfield. - Powiem wam, na co pomaga: mianowicie na reumatyzm. Dziennikarze za�miali si�. - Przyda si�, gdyby�my nabawili si� na Marsie reumatyzmu. Czy to mo�e chodzi�o o podagr�? Zdaje si� jednak, �e w li�cie by�a mowa o podagrze. - Spojrza� na �on�. - Chodzi�o o podagr�, prawda? Nie ma chyba talizman�w, kt�re chroni�yby przed meteorytami albo przed promie- niowaniem, pomy�la�a Bonny. Poczu�a smutek, jakby ogarn�o j� z�e przeczucie. A mo�e dlatego, �e to w�a�nie dzisiaj Bruno Bluthgeld mia� by� u psychiatry? Nasz�y j� ponure my�li o �mierci, promieniowaniu, ludzkich pomy�kach i strasznej, nie ko�cz�cej si� chorobie. Nie wierz�, �e Bruno jest schizofrenikiem, pomy�la�a. To tylko chwilowe zaburzenia zwi�zane z konkretn� sytuacj� i je�eli b�dzie pod opiek� dobrego psychiatry i �yknie od czasu do czasu par� tabletek, powinien wydobrze�. To musi by� jakie� zaburzenie hormonalne, kt�- re objawia si� w ten spos�b, a dzisiaj medycyna potrafi w podobnych przypadkach czyni� cuda. To nie jest defekt psychiczny ani psychotyczne zwyrodnienie pog��biaj�ce si� pod wp�ywem stresu. Zreszt� co ja mog� na ten temat powiedzie�? - pomy�la�a ponuro. Dopiero kiedy Bru- no zacz�� nam opowiada�, �e jacy� �oni� zatruwaj� wod�, kt�r� pije, zorientowali�my si� z George�em, jak bardzo jest chory... przedtem s�dzili�my, �e ma depresj�. Wyobrazi�a sobie Brunona trzymaj�cego w r�ce recept� na jakie� tabletki, kt�re pobu- dzaj� kor� albo spowalniaj� procesy zachodz�ce w mi�dzym�zgowiu; w ka�dym razie mu- sia�by to by� jaki� nowy zachodni odpowiednik chi�skich zi�, zmieniaj�cy metabolizm m�- zgu i usuwaj�cy u�ud� jak paj�czyn�. I wszystko zn�w wr�ci�oby do normy, a ona, George i Bruno jak dawniej grywaliby wieczorami Bacha i Handla w Orkiestrze Muzyki Barokowej West Marin... jak przedtem. Dwa drewniane flety black forest (autentyki) i ona sama przy fortepianie. Dom pe�en barokowej muzyki, zapach pieczonego chleba i butelka buena vista z najstarszej kalifornijskiej winnicy. Na ekranie telewizora Walt Dangerfield �artowa� w�a�nie w sw�j dojrza�y spos�b, przypominaj�cy mieszank� humoru Voltaire�a i Willa Rogersa. - Oczywi�cie - m�wi� do dziennikarki w �miesznym, wielkim kapeluszu. - Spodzie- wamy si� odkry� na Marsie wiele dziwnych form �ycia. - Patrz�c na jej nakrycie g�owy, do- da�: - Zdaje mi si�, �e jedn� ju� znalaz�em. Reporterzy zn�w si� roze�mieli. - Chyba si� rusza - powiedzia� do stoj�cej obok i przygl�daj�cej si� spokojnie Lydii. - Idzie po nas, kochanie. On naprawd� j� kocha, zrozumia�a Bonny, patrz�c na Dangerfield�w. Ciekawe, czy George kiedykolwiek darzy� mnie podobnym uczuciem; prawd� powiedziawszy, w�tpi�. Gdyby tak by�o, nigdy nie pozwoli�by mi na dwie skrobanki. Teraz ogarn�� j� jeszcze wi�kszy smutek, wsta�a, odwr�ci�a si� plecami do telewizora i odesz�a kilka krok�w. To George�a powinno si� wys�a� na Marsa, pomy�la�a z gorycz�. Albo jeszcze lepiej nas wszystkich: mnie, George�a i Dangerfield�w. George m�g�by mie� romans z Lydi� - je�li ona w og�le jest do czego� takiego zdolna - a ja chodzi�abym do ��ka z Waltem: by�abym niezgorsz� bohaterk� tej wielkiej przygody. Czemu nie? Chcia�abym, �eby co� si� wydarzy�o, pomy�la�a. Chcia�abym, �eby zadzwoni� Bruno i powiedzia�, �e doktor Stockstill go wyleczy�, albo �eby Walt Dangerfield nagle si� wycofa�, albo �eby Chi�czycy zacz�li trzeci� wojn� �wiatow�, albo �eby George odda� wreszcie szkol- nej radzie nadzorczej t� nieszcz�sn� umow�, jak zamierza�. Niech si� stanie cokolwiek. A mo�e, pomy�la�a, powinnam wyci�gn�� ko�o garncarskie i zaj�� si� robieniem naczy� z gliny: wr�ci� do tak zwanych dzia�a� kreatywnych czy gier analnych, jak to si� tam nazywa. Mog�abym zrobi� garnek o nieprzyzwoitym kszta�cie. Zaprojektowa�, wypali� w piecu Violet Clatt i sprzeda� w sklepie z wyrobami rzemios�a artystycznego w San Anselmo, w kt�rym kupuj� panie z towarzystwa; w tym samym sklepie, gdzie w zesz�ym roku nie chcieli mojej kutej bi�uterii. Jestem pewna, �e przyj�liby taki garnek, gdyby by� naprawd� dobry. Przed sklepem z telewizorami zebra� si� niewielki t�umek ludzi, kt�rzy na wielkim ste- reofonicznym odbiorniku �ledzili start Dangerfield�w, transmitowany do wszystkich amery- ka�skich dom�w, biur i fabryk. Stuart McConchie sta� za plecami ludzi z r�kami za�o�onymi na piersi i te� patrzy�. - Gdyby �y� John L. Lewis - powiedzia� Walt Dan-gerfield w sw�j beznami�tny spo- s�b - z pewno�ci� doceni�by prawdziwe znaczenie pe�nego wynagrodzenia za ca�y czas sp�- dzony w pracy... Gdyby nie on, to prawdopodobnie zap�aciliby mi za t� podr� pi�� dolar�w, argumentuj�c, �e w�a�ciwie nie zaczn� pracowa�, dop�ki nie znajd� si� na Marsie. - Teraz mia� ju� powa�niejszy wyraz twarzy, bo zbli�a� si� moment, gdy on i Lydia mieli wej�� do kabiny statku. - Pami�tajcie... gdyby co� nam si� sta�o, gdyby�my zagin�li, nie szukajcie nas. Sied�cie spokojnie w domach, a my ju� si� jako� sami znajdziemy. - Powodzenia - podni�s� si� pomruk w�r�d dziennikarzy. Funkcjonariusze i personel techniczny NASA zacz�li przesuwa� Dangerfield�w, kt�rzy wychodzili teraz z pola widzenia kamer telewizyjnych. To nie potrwa d�ugo - powiedzia� Stuart do Lightheisera, kt�ry sta� obok, tak�e patrz�c w ekran. - Za g�upi na t� jazd� - odpar� Lightheiser, gryz�c wyka�aczk�. - Nigdy nie wr�c� i on o tym dobrze wie. - A czemu mia�by chcie� wr�ci�? - zapyta� Stuart. Zazdro�ci� Waltowi Dangerfieldo- wi: �a�owa�, �e to nie on, Stuart McConchie, stoi teraz przed kamerami na oczach ca�ego �wiata. U wylotu prowadz�cych do piwnicy schod�w pojawi� si� Hoppy Harrington i podjecha� energicznie na w�zku w stron� drzwi. - Wystrzelili go ju�? - zapyta� nerwowo Stuarta, wpatruj�c si� w ekran. - Spali si�: b�- dzie dok�adnie tak jak w sze��dziesi�tym pi�tym; oczywi�cie ja sam tego nie pami�tam, ale... - Zamknij si�, dobra? - zaproponowa� �agodnie Lightheiser. Fokomelik zaczerwieni� si� i umilk�. A potem patrzyli dalej, ka�dy z nich zatopiony w swoich my�lach; na ekranie by�o wida�, jak ostatnia grupa kontrolna odsuwa si� na podno- �niku od dziobu rakiety. Zaraz mia�o si� zacz�� odliczanie. Rakieta by�a zatankowana i sprawdzona, a teraz w�a�nie wchodzi�o na jej pok�ad dwoje ludzi. W�r�d grupki skupionej przed telewizorem zawrza�o. P�niej, jeszcze tego samego popo�udnia, ich cierpli-wo�� zostanie wynagrodzona. Dutchman IV wystartuje, przez mniej wi�cej godzin� b�dzie okr��a� Ziemi�, a ci ludzie b�d� stali przed telewizorem i patrzyli, a� w ko�cu kto� w bunkrze dowodzenia podejmie decyzj� o odpaleniu ostatniego cz�onu. Rakieta zmieni trajektori� i opu�ci orbit�. Mieli ju� okazj� ogl�da� takie rzeczy, teraz jednak by�o w tym co� nowego, poniewa� pasa�erowie rakiety mieli nigdy nie wr�ci�. Warto by�o sp�dzi� dzie� przed telewizorem; t�umek przygotowa� si� na oczekiwanie. Stuart McConch