9702
Szczegóły |
Tytuł |
9702 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9702 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9702 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9702 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
FRANCIS CLIFFORD
OPӏNIONY
Prze�o�y�a
HANNA OL�DZKA
INSTYTUT WYDAWNICZY � PAX 1974
Wszyscy jeste�my jak p�ywacy w morzu
Niesieni wielk� przeznaczenia fal�.
Co sama nie wie, w kt�r� opa�� stron�
I czy wyrzuci� nas na jakie� brzegi,
Czyli w �miertelne wp�dzi� nas odm�ty.
My nic nie wiemy i pr�ne badania.
Dopiero przysz�o�� wszystko nam uka�e.
Mattbew Arnold
Raz jeszcze dla D...
Preludium
Nad po�udniow� Arizon� wstaje �wit.
Spoza czerwonofioletowych wzg�rz okalaj�cych wscho-
dnie kra�ce pustyni Sonoran wyp�ywa o�lepiaj�ce s�o�ce.
Nielito�ciwe �wiat�o zalewa bezkresne pustkowie. Cienie
�lizgaj� si�, rozpraszaj�, koncentruj� za wyst�pami skal-
nymi i w nieckach piaszczystych wydm, kurcz� si� za w�t-
�� os�on� krzew�w akacjowych, krzew�w kreozotowych
i paloverde.
Gwiazdy szybko bledn� i znikaj�. Ponad bezmiarami
pustego stepu kapry�nie w��czy si� lekki wiatr. Nad
r�wnin�, w stron� pojedynczo rozsianych wzg�rz leci sp�-
�niona sowa; ma�a pr��kowana wiewi�rka i lis pustynny
wracaj� do swoich nor. Po raz ostatni rozlega si� wycie
kujota, a grzechotnik szuka, gdzie by si� schroni�.
Zar�wno �cigaj�cy, kt�ry w��czy� si� noc� w poszuki-
waniu �eru, jak i �cigany zd��aj� do swoich legowisk;
zwierz�ta dnia ju� s� w ruchu.
Oci�ale w powietrze wzbija si� wielki s�p. Z gniazda
po�r�d kolczastych cholla wychyn�� strzy�yk. Z g�azu na
g�az wysuwaj�c co chwila elastyczny j�zyk �miga pacior-
kooka jaszczurka.
Na wschodzie s�o�ce wznosi si� nad horyzont, piana
chmur traci zapo�yczony blask. Na spieczonym piachu za
opuncj� i olbrzymim saguaro g�stniej� cienie. I na wszy-
stkie strony rozci�ga si� bezkresna pustynia gin�ca gdzie�
tam hen w lawendowej dali.
Punkt si�dma. Los Angeles.
M�czyzna otwiera oczy, z pocz�tku nie wie, gdzie si�
znajduje. Patrzy w sufit, po czym podnosi g�ow� i ci�gle
le��c nieruchomo wpatruje si� w g�adk� kamienn� �cian�
naprzeciw. Wreszcie przypomina sobie, �e wczoraj po po-
�udniu przyprowadzono go do celi i �e dzisiaj ma odlecie�
do Nowego Orleanu, gdzie stanie przed s�dem pod zarzu-
tem morderstwa.
G�owa opada mu bezw�adnie, zamyka oczy, w �o��dku
czuje czczo��. Zalewa go nienawi��.
P�nocny zach�d od Ajo. Poraniony ry� zwali� si� bez-
w�adnie w cieniu padaj�cym od k�py kolczastych cholla.
Przed dwiema godzinami, po ca�onocnej w��cz�dze przez
r�wniny w poszukiwaniu �eru, oberwa� ci�gi od stada dzi-
k�w. Tylne nogi pogruchotane nigdy ju� go nie wynios�
na skaln� p�k�, gdzie zwyk� le�e� po ca�ych dniach. Co
najwy�ej b�dzie �y� do po�udnia. B�l i odr�twienie zaj�y
miejsce rozpaczliwej w�ciek�o�ci, kt�ra umo�liwi�a mu
pozbycie si� prze�ladowc�w. Teraz mr�wki poczu�y ju�
krew, a ry� nie mo�e nawet si� obr�ci�, aby si� z nimi
rozprawi�.
�sma pi�tna�cie, sypialnia w mieszkaniu na trzecim pi�t-
rze w Pasadena. Smuk�a szatynka, Laura Chandler, ubie-
ra si� przed owalnym lustrem.
- O kt�rej odlatujesz, kochanie? - pyta m�� jeszcze le-
��c w ��ku.
- Jak zwykle. O drugiej czterdzie�ci.
Chwila milczenia, potem m�� pyta znowu:
- Czy nocujesz w El Paso, czy te� lecicie wprost do
Nowego Orleanu?
Laura zapina stanik.
- Zawsze zatrzymujemy si� po drodze w El Paso.
W obie strony.
- Kilka razy wcale�cie si� nie zatrzymywali.
- To na wiosn�, mieli�my wtedy pr�bny rozk�ad lot�w.
- Zasmuconym wzrokiem obrzuca jego odbicie w lustrze.
- Wiesz o tym r�wnie dobrze jak ja, George.
- Tak, tak, wiem. - Jest przystojny, barczysty, kr�tko
ostrzy�ony i ma szerok� twarz o kwadratowej szcz�ce. �
To znaczy, �e jutro w nocy b�dziesz w Nowym Orleanie.
A z powrotem w domu... we czwartek, prawda?
Laura znowu obrzuca wzrokiem jego odbicie w lustrze.
Zaczyna nurtowa� j� jakie� podejrzenie. Tyle razy w osta-
tnich czasach odczuwa�a to przed lotem, nigdy jednak tak
ostro jak dzi�.
Le��cy w ��ku ziewa, jakby zaznaczaj�c tym, �e pyta-
nie, cho� powt�rzone, nie ma znaczenia.
- Czy tak, z�otko czy znowu licz� wed�ug niew�a�ciwe-
go rozk�adu?
- Tak, dobrze� policzy� - odpowiada kr�tko. - B�d�
z powrotem w czwartek wieczorem.
Bierze z por�czy krzes�a niebieskozielon� mundurow�
sp�dnic� i niemal z irytacj� zaczyna j� wci�ga� przez g�o-
w�.
Jak d�ugo m�czyzna pozostaje wierny?
W powoli kurcz�cym si� cieniu le�y ry�, j�zyk wywiesi�,
klatka piersiowa gwa�townie podnosi si� i opada. �renice
na wp� zamkni�tych oczu zmieni�y si� w dwie w�skie
szparki. B�l przechodzi w odr�twienie i zwierz� nie czuje
ju�, jak ca�a armia mr�wek dobiera si� do zakrzep�ej krwi,
kt�ra zlepia mu brunatn� sier��.
W ma�ym sk�po umeblowanym domku na przedmie�ciu
Los Angeles-Glendale siedz� przy �niadaniu dwaj m�czy-
�ni. Ten, kt�ry ma pomarszczon� twarz i siwe w�osy, jest
prawie o trzydzie�ci lat starszy od drugiego. Zgi�tym pal-
cem przesuwa od �rodka po koloratce, rozlu�niaj�c ucisk
spinki.
- A wi�c nadal nie masz absolutnej pewno�ci?
- Nie mam, prosz� ksi�dza.-Ryszard Hayden z wolna
potrz�sa g�ow�. Piwne oczy, patrz�ce z mocno opalonej
twarzy, odzwierciedlaj� konflikt wewn�trzny, kt�ry dr�-
czy go od wielu tygodni. - Mo�e mam pewno�ci na dzie-
wi��dziesi�t pi�� procent, ale nie na sto.
Ksi�dz wzdycha i m�wi cicho:
- Nic ci ju� nie mog� poradzi�, Dick. Tylko b�d� si�
modli�. Ale jedno ci powiem: dziewi��dziesi�t pi�� pro-
cent to za ma�o, dziewi��dziesi�t dziewi�� r�wnie�. Mu-
sisz mie� sto procent pewno�ci. W przeciwnym razie kt�-
rego� dnia spostrze�esz, �e walczysz z sob� samym. Dla
ka�dego to �le, a dla kap�ana mo�e to si� zako�czy� kl�sk�.
- Wiem o tym, prosz� ksi�dza.
9
Hayden przegarnia palcami kr�tkie czarne w�osy. Czy
nie w tym le�y istota tego, o czym swego czasu m�wi� mu
ksi�dz rektor? Czy nie po to udzielono mu dwutygodniowe-
go urlopu, �eby sam wszystko przemy�la� z dala od semi-
narium?
- Kiedy ma si� odby� wy�wi�cenie?
- Pod koniec miesi�ca. Dwudziestego si�dmego.
Ksi�dz kiwa g�ow�. B��kitne sp�owia�e oczy patrz�
w dal. Wraca my�l� do chwili - sprzed lat dziesi�ciu -
kiedy Ryszard Hayden zwierzy� mu si�, �e chce zosta�
ksi�dzem. Wraca my�l� dalej jeszcze, do czas�w, kiedy sam
by� w seminarium, i przypomina sobie tych kilku koleg�w,
kt�rzy, w miar� jak zbli�a� si� dzie� wy�wi�cenia, wpada-
li w coraz wi�ksz� rozterk�. By�a to ich w�asna sprawa,
sprawa jakiego� rozwi�zania najbardziej osobistego dyle-
matu, tak jak teraz jest to sprawa Ryszarda.
Tyle mia�by mu do powiedzenia, czuje jednak, �e pew-
ne rzeczy lepiej pozostawi� niedopowiedziane.
- Kiedy odlatuje tw�j samolot?
- Na lotnisku mamy by� o drugiej. Autobus odje�d�a
o pierwszej trzydzie�ci z Los Angeles.
Nieca�e cztery godziny, my�li ksi�dz. Tak czy owak nie
m�g�bym go przekona� w tak kr�tkim czasie - nawet gdy-
bym mia� prawo pr�bowa�.
Pustynia coraz mocniej p�onie pod w�ciek�ym okiem
s�o�ca. Sp�owia�y horyzont zaciera si� i drga. Lekki nad-
ranny wietrzyk usta� zupe�nie, powietrze stoi w miejscu
ci�kie i nieruchome.
Jest po dziesi�tej. Rysiowi g�owa opad�a na bok, oczy
ma niemal zamkni�te. �yje jeszcze, ale nie widzi ani
wielkiego chudego zaj�ca, kt�ry tu� obok kica przez rzad-
kie zaro�la, ani nie s�yszy uporczywego szczebiotu strzy-
�yka. �wiat skurczy� si� dla niego do krwistoczerwonej
cichej plamy mroku, a mr�wki przetrz�saj�ce metodycznie
d�ungl� jego sier�ci s� r�wnie odleg�e jak czarny s�p,
kt�ry wzbija si� w g�r� i ko�uje wysoko nad spieczon�
s�o�cem r�wnin�.
Du�y parterowy dom nad pla�� w Santa Monica, jede-
nasta pi�tna�cie.
- Sam widzisz, Jimmy, �e nie mog� odprowadzi� ci�
na lotnisko, �eby ci pomacha�. Musz� by�, jak wiesz, oko�o
dwunastej trzydzie�ci w studio na ponowne zdj�cia. Do-
piero wczoraj mnie zawiadomili, przecie� s�ysza�e�, co m�-
wi�am, dwa razy dzwoni�am, �eby prze�o�yli na p�niej,
gdzie� po po�udniu, ale nie mog�...
M�wi�ca ma lat trzydzie�ci cztery, chocia� publiczno��
jest przekonana, �e dwadzie�cia dziewi��. Jej prawdziwe
nazwisko brzmi Dexter, lecz publiczno�� zna j� jako Gail
Slade. Czerwonorude w�osy, niemal si�gaj�ce ramion, zie-
lone oczy, blada g�adka cera, figura stanowi�ca jeden
z najcenniejszych skarb�w wytw�rni.
- Rozumiesz, Jimmy, prawda? Gdyby nie to g�upie po-
wtarzanie zdj��, pojecha�abym i odprowadzi�a ci� na sa-
molot jak zawsze.
Sztywno stoj�cy przed ni� ch�opiec ma lat dziesi��.
Z twarzy jest podobny do matki - prawid�owe rysy, ma�y
nos i uszy - natomiast z kr�pej budowy cia�a przypomina
ojca. Buntownicza czupryna jasna jest jak zbo�e.
Matka ca�uje go w policzek, opieraj�c si� r�k� na jego
ramieniu.
- Wiesz, �e wola�abym odwie�� ci� ni� jecha� do studia,
prawda, Jimmy?
- Oczywi�cie - bez entuzjazmu odpowiada ch�opiec.
- Beatson odwiezie ci� Packardem, wszystko wi�c b�-
dzie w porz�dku. Zreszt�... - chwil� jakby si� waha -
tw�j ojciec ma ci� spotka� w Tucson...
Ch�opiec s�ucha jednym uchem. Ju� po raz czwarty
w ci�gu dw�ch lat poleci do Tucson, �eby sp�dzi� tam trzy
miesi�ce z ojcem w my�l warunk�w ugody mi�dzy �yj�-
cymi w separacji rodzicami. I wbrew temu, co przed chwi-
l� powiedzia�a matka, dzi� po raz trzeci odwiezie go na
lotnisko szofer.
Pewnego razu us�ysza�, jak ojciec m�wi z w�ciek�o�ci�:
"S�uchaj no, Gee - nigdy jej nie nazywa� Gall - po-
wiem ci prosto z mostu. Zapami�taj sobie, �e� po�lubi�a
mnie, a nie to przekl�te studio..." Teraz zaczyna rozumie�,
co mia� na my�li ojciec. Zaczyna te� rozpoznawa� pewne
podobie�stwo w schemacie tych co p� roku powtarzanych
po�egna�. Najpierw usprawiedliwienia. P�niej uroczyste
obietnice. Wreszcie pro�by, �eby da� jej zna� dok�adnie,
jak si� ma jego ojciec, co robi i z kim si� widuje...
11
Z wyrazu twarzy matki wie, �e zaraz zaczn� si� polece-
nia, i wie, �e gdy znajdzie si� w Tucson, ojciec zada mu te
same, z g�ry przygotowane, u�o�one w kolejno�ci pytania.
Jak ona si� ma? Co robi? Z kim si� widuje?...
Ju� jest zm�czony wiecznym odbijaniem go jak pi�ki,
przynale�no�ci� do ludzi oddalonych od siebie o pi��set
mil, tym, �e wci�� si� znajduje mi�dzy m�otem a kowa-
d�em. Nagle �zy nap�ywaj� mu do oczu, a matka drama-
tycznym gestem obejmuje go i przyciska do siebie.
- No, no - m�wi cicho ko�ysz�c si� na cienkich szpi-
leczkach. - Ja wiem, �e nie chcesz jecha�, kochanie. Ale
to nie potrwa tak d�ugo i zn�w wr�cisz do swojej mamy...
Dwadzie�cia po dwunastej, gmach s�du w Los Angeles.
Henryk Franklinn, ko�o sze��dziesi�tki, t�gi porucznik no-
woorlea�skiej policji w towarzystwie oficera s�u�bowego
ci�kim dudni�cym krokiem idzie po korytarzu. Zatrzy-
muj� si� przed jedn� z cel. W celi na pryczy le�y cz�owiek
z r�kami pod karkiem. Obraca g�ow� i patrzy na nich.
- Czeka was podr�, Boog - m�wi oficer s�u�bowy.
Ci�ki klucz z trudem przekr�ca w zamku. Cz�owiek
na pryczy ani drgnie. Dopiero kiedy drzwi si� otwieraj�
i Franklinn wkracza do celi, wlepia w niego z ironi� bla-
doniebieskie oczy.
- No, Boog - m�wi kr�tko oficer s�u�bowy - rusz si�
no teraz.
- Sam si� ruszaj.
- Spok�j tam! Rusz no si�!
Franklinn wchodzi g��biej i staje ko�o pryczy.
- Jazda - m�wi spokojnie. - Nie stawiaj si�.
Z ust wi�nia wydobywa si� dziwny piskliwy chichot,
ko�ysz�cym ruchem spuszcza nogi na pod�og�. Na stoj�co
jest o dobre sze�� cali ni�szy od Franklinna. Proste ry�awe
w�osy, jednodniowy zarost na brodzie. Lat ma oko�o czter-
dziestu pi�ciu, ale wygl�da m�odziej. Drobne i r�wne z�by
pozostaj� zaci�ni�te, nawet gdy si� �mieje, a kiedy wyplu-
wa s�owa, cienkie wargi nad nimi �ci�gaj� si� jak u psa.
�-- Ca�� drog� opiekuje si� pan mn�, panie w�adza?
Franklinn potakuje. Na przegub prawej r�ki wi�nia
zak�ada kajdanki sczepione z kajdankami na przegubie
Jego w�asnej lewej r�ki.
12
- Czy wi�zie� posiada jak�� w�asno�� osobist�?
- Nic nie ma - odpowiada oficer s�u�bowy.
- To tylko, co macie na sobie, tak?
- Mia�em spluw� - s�owom tym zn�w towarzyszy nie-
samowity chichot - ale mi zabrali.
- To by�a ostatnia, �adnej spluwy ju� mie� nie b�dziesz
- m�wi oficer s�u�bowy.
Wargi Booga zn�w si� �ci�gaj�:
- Wasze szcz�cie, panie w�adza.
- Jazda -rzuca spiesznie Franklinn. -- Ruszamy.
Na pustyni linia oddzielaj�ca niebo od ziemi gubi si�
jakby w rozmigotanej fali. Kaktusy, skar�owacia�e drzewa
i broni�ce od piaskowej zamieci krzewy tworz� �a�osne sa-
dzawki cienia, rzucaj�c wyzwanie obna�onemu s�o�cu. We
wszystkich kierunkach ci�gnie si� szarozielone i nierucho-
me pos�pne pustkowie. �ar wypali� melodi� w gardzio�-
kach �wiegotliwych strzy�yk�w, cisza taka, �e a� w uszach
dzwoni, ogarn�a wszystko.
Na wschodzie s�o�ce tonie w plamach brudnych chmur.
Czarny s�p kr��y pod nimi w gniewnej samotno�ci. A na
rozpalonym do bia�o�ci piachu pustyni le�y martwy ry�.
Pierwsza trzydzie�ci pi��. Packard nie wydosta� si� jesz-
cze z miejskiego ruchu w Santa Monica. Beatson wie, �e
got�w za wcze�nie przyjecha� na lotnisko, wi�c si� nie spie-
szy. Bilet lotniczy ma w kieszeni. Ch�opiec siedzi obok nie-
go, walizka le�y w baga�niku. Beatson na chwil� odrywa
oczy od drogi i patrzy na drobn� figurk� po prawej stro-
nie. �al mu ch�opca. To� to prawie jak nadawanie paczki.
- Zabra�e� harmonijk�? - pyta.
Widzi, �e wystaje ona ch�opcu z kieszonki koszuli, ale ma
pretekst, �eby co� powiedzie�.
Ch�opiec kiwa g�ow�. Po chwili wyjmuje harmonijk�
i zaczyna gra�. Wydobywa z niej powoln� wibruj�c� me-
lodyjk�.
- �adnie - zach�ca szofer. - Naprawd� �adnie.
Przej�ty gr� ch�opiec ze zmarszczk� skupienia obserwuje
w�asne dyndaj�ce nogi. Pukiel w�os�w opad� mu na oczy,
13
nie widzi wi�c wielkiej tablicy reklamowej przy drodze,
na kt�rej Gail Slade w naszytej cekinami sukni wymierza
policzek swojej rywalce. Mo�e lepiej, �e jej nie dostrzega.
Bardzo podobna scena rozegra�a si�, kiedy po raz ostatni
mia� sposobno�� widzie� razem matk� i ojca, a teraz nie
by�by najw�a�ciwszy moment przypomnienia o tym.
Laura Chandler ma ju� za sob� dwie trzecie drogi z Pa-
sadena na lotnisko. W dwadzie�cia minut dotar�a do cen-
trum Los Angeles, przy�pieszaj�c tam, gdzie nie ma ogra-
niczenia szybko�ci, a teraz jedzie na zach�d po Manchester
Avenue.
Wiele razy m�wi sobie, �e jeszcze mog�aby si� usprawie-
dliwi� i nie lecie�. Mog�aby zadzwoni� na lotnisko, powie-
dzie�, �e �le si� czuje, zawr�ci� i zn�w znale�� si� w do-
mu. I wiele razy te� zadaje sobie pytanie, co by jej z tego
przysz�o. Niepodobna wiecznie siedzie� w domu. Tak czy
inaczej, jak nie za tydzie�, to za dwa b�dzie musia�a je-
cha� po Manchester Avenue...
Zdejmuje mundurow� czapk�, rzuca j� na siedzenie i po-
trz�sa rozpuszczonymi w�osami, kiedy dodaje gazu mija-
j�c jaki� stary zdezelowany w�z.
Nie wie o niczym konkretnym. A przecie�, o ironio, jak-
by chc�c usprawiedliwi� podejrzenia, niemal pragnie, �eby
co� by�o. Zaledwie jednak �yczenie to przybierze w my�-
lach jaki� kszta�t, w udr�ce ucieka przed nim.
Boog siedzi sczepiony z Franklinnem w tyle policyjnego
wozu. Jeszcze pi�� minut i skr�c� w Redondo Boulevard.
Odk�d opu�cili gmach s�du, �aden z nich si� nie odezwa�.
Odstawienie Booga do Nowego Orleanu jest ostatni� czyn-
no�ci� s�u�bow� Franklinna przed odej�ciem na emerytur�
i ch�tnie by to mia� ju� poza sob�. Po pierwsze m�czy go
upa�, po drugie nigdy nie lubi� specjalnie zaj�� tego ro-
dzaju. Nie czuje lito�ci dla siedz�cego przy nim cz�owieka,
ale wola�by raczej dosta� jakie� inne zadanie. Mo�e, my�li,
robi� si� mi�kki na staro��.
Podaje papierosa wi�niowi, kt�ry bior�c go woln� r�k�.
- Postaram si� wam nie dokucza� - m�wi Franklinn.
Boog parska, ale nic nie odpowiada. - B�dziemy razem
prawie dwa dni - Franklinn pstryka zapalniczk�. - Mo�e
by� lepiej lub gorzej. Od was to zale�y.
Boog wypuszcza k��b dymu w dach samochodu i wygl�-
da przez okno. Patrzy ponuro na wszystko po drodze, po-
tem wybucha kr�tkim chichotem. Na g�rnej wardze perli
mu si� pot.
- Nigdy jeszcze nie podlizywa�em si� glinie - m�wi,
a Franklinn wzrusza ramionami.
Ryszard Hayden razem z czternastoma innymi pasa�era-
mi jedzie autokarem linii lotniczych.
Nigdy by si� tego nie spodziewa�, ale tu� przed wy�wi�-
ceniem odkry�, �e si� waha. Zaledwie sze�� miesi�cy temu
wszystko by�o takie proste, przysz�o�� pewna jak wschody
i zachody s�o�ca. Potem nagle i niespodzianie odkry�, �e
go co� dr�czy, jakie� ziarenko niepewno�ci. Opar�o si� ono
pierwszym, raczej powierzchownym, pr�bom usuni�cia,
uparcie sprzeciwia�o si� bardziej stanowczym atakom. I nie
tylko nadal tkwi w nim jak zadra to jakie� niepokonane
zw�tpienie w samego siebie, ale i nie wykazuje oznak ka-
pitulacji.
Stara si� na jaki� czas o tym zapomnie�. Ma nadziej�, �e
z chwil� powrotu do seminarium wszystko samo si� roz-
wi��e. Niestety te par� tygodni sp�dzonych zgodnie z zale-
ceniem w mie�cie rodzinnym razem z ksi�dzem Stell� nie
posun�o go ani o krok naprz�d.
Cienki welon mg�y przes�ania s�o�ce. Niebo przybiera
ostry miedziany blask. Ponad wschodnim kra�cem pustyni
d�uga pierzasta chmura wygina si� i oddziela od g�stej ma-
sy innych chmur. Sro�y si� tam typowo letnia burza, kt�ra
wdziera si� daleko w g��b Zatoki Meksyka�skiej. Za kilka
godzin wyschni�ta ziemia napije si� na kr�tko a� do syta.
Tymczasem cierpi w ciszy wydana na pastw� okrutnego,
bezlitosnego s�o�ca, i mila za mil� jedynym znakiem �ycia
w tym pustkowiu jest unosz�cy si� wysoko w niespokoj-
nym powietrzu czarny s�p.
15
"Transoceaniczne Linie Lotnicze. Lot numer 004. Lot nu-
mer 004. Pasa�erowie do Tucson, El Paso, Austin, Houston
i Nowego Orleanu proszeni s� o przej�cie..."
Pe�en energii metaliczny g�os zapowiadaj�cego wype�nia
sale i bufety na dworcu lotniczym.
Na zewn�trz, na poplamionej olejem p�ycie, czeka DC-3.
Cysterna z paliwem ju� odjecha�a, baga�e i poczta znaj-
duj� si� w samolocie. Paru ludzi w granatowych mundu-
rach, z kaburami rewolwer�w na biodrze stoi obok schod-
k�w razem z kapitanem samolotu, kt�ry podpisuje jakie�
papiery. Pasa�erowie do�� bez�adnym szykiem id� po roz-
�arzonej p�ycie. Suknie kobiet faluj� w dolatuj�cym od
morza lekkim powiewie wiatru. Metalowy kad�ub samo-
lotu l�ni w s�o�cu jak mokra ryba.
Boog i Franklinn ju� s� w �rodku. Przybyli dziesi��
minut wcze�niej i siedz� w tylnej cz�ci tu� przy drzwiach
- na ostatnich miejscach po lewej stronie. Kiedy reszta
pasa�er�w wchodzi na pok�ad, Laura Chandler czeka w g�-
rze schodk�w. Ryszard Hayden, czwarty z kolei, zajmuje
jeden z po��czonych foteli oddzielonych przej�ciem od sie-
dz�cego z brzegu Franklinna. U�miecha si� do jasnow�o-
sego ch�opca na s�siednim miejscu.
- Jak si� masz? Sam lecisz?
Przez drzwi t�ocz� si� dalsi pasa�erowie. Laura Chandler
przybiera zawodowy u�miech i kolejno wita wchodz�cych.
Jest punkt druga trzydzie�ci osiem.
Nawet na wysoko�ci pi�ciu tysi�cy st�p nie ma czym od-
dycha�. Pasa�erowie drzemi�, popijaj� co� z plastikowych
kubk�w, przewracaj� lepkie kartki ilustrowanych czaso-
pism, ocieraj� szyje i twarze, flegmatycznie wygl�daj�
przez ma�e kwadratowe okienka. Wskaz�wki ich zegark�w
dope�z�y do czwartej czterdzie�ci pi��. Trzydzie�ci minut
temu przelecieli nad rzek� Colorado na p�noc od Yuma.
za nieca�� godzin� powinni l�dowa� w Tucson.
W tej chwili znajduj� si� tu� pod chmurami. Raz po raz
przedzieraj� si� przez nisko wisz�c� pian�. W pewnej chwili
czuj�, jak samolot ko�ysze i trz�sie, napotykaj�c pr�dy
wst�puj�ce. Niekt�rzy siedz� w zapi�tych pasach. Mog�
widzie� przesuwaj�c� si� pod nimi zamglon� �arem pus-
tynie;. Zmniejszone przez odleg�o�� pojedynczo rozsiane
16
wzg�rza i pasma g�r, ciemniejsze ni� reszta, przypominaj�
st�d pofa�dowan� purpurow� materi�. Pomi�dzy nimi roz-
po�ciera si� ocean szarozielonych zaro�li i ca�e po�acie kro-
stowatej od kaktus�w ��tozielonej jak gn�j ziemi. Od
czasu do czasu udaje im si� wy�owi� wzrokiem blizn� wy-
schni�tego �o�yska rzeki. Niekiedy tam, gdzie w zag��bie-
niach nagich wydm piaszczystych zalegaj� cienie, wida�
c�tkowane czarno- i pomara�czowo��te skrawki ziemi.
Ale odk�d przelecieli nad rzek� Gila i min�li Welton, rzad-
ko kiedy napotykaj� �lad ludzkiego osiedla i to tylko na
kra�cach pustyni.
Haydenowi kiwa si� g�owa. Siedz�cy obok niego ch�opiec
na zapoconej od oddechu szybie pisze palcem swoje ini-
cja�y. Nie dostrzega, �e dwaj oddzieleni od nich przej�ciem
pasa�erowie razem przeszli do ty�u ani �e wr�ciwszy, ci�g-
le razem, jako� niezgrabnie sadowi� si� z powrotem na
swoich miejscach. Nikt nie dostrzega tego opr�cz Laury
Chandler. Z tac� pe�n� whisky, wody z lodem, puszek
piwa, musi zaczeka�, a� Franklinn niezdarnie wci�nie si�
za swoim podopiecznym. Wie, kim oni s�, ale po raz pierw-
szy widzi kajdanki. Dostrzega te�, �e Boog przesy�a jej
krzywy u�mieszek. Czuje, jak jego blade oczy w�widrowuj�
si� jej w plecy, kiedy ostro�nie idzie do przodu.
Potem odstawiwszy pust� ju� tac�, Laura wchodzi do
kabiny pilota. Jak okiem si�gn��, ci�gn� si� szkaradnie na-
brzmia�e chmury.
Samolot prowadzi drugi pilot. Pozdrawia j� kr�tkim
u�miechem.
- Pewno nas troch� pohu�ta.
- Niedobrze wygl�da - odpowiada marszcz�c si�
Laura.
- Nie dziwi�bym si�, gdyby nas rzuca�o przez ca�� dro-
g� do El Paso - stwierdza, widz�c, co si� dzieje.
- Przynajmniej b�dzie jaka� odmiana - wtr�ca kapi-
tan. - Zapomnieli�cie, co to jest latanie. - Grzbietem pie-
gowatej d�oni przesuwa po ustach. Potem odwracaj�c g�o-
w�, m�wi do Laury: - Przypilnuj, �eby zapi�li pasy, tak
na wszelki wypadek.
- Dobrze.
- Jak si� zachowuje Boog?
- Boog?
� Ten z policjantem.
� - Dosy� spokojnie.
�- Mam nadziej�, �e i tak dalej b�dzie. - Odwraca si�
do drugiego pilota. - No, Ralf. Teraz ja poprowadz�. Zej-
d� troch� ni�ej.
P�nocny zach�d od Ajo. Rozpra�one s�o�cem �cierwo
rysia szarpie s�p. �lizgowym lotem nadci�ga drugi, szero-
koskrzyd�y, �ysog�owy, l�duj�c ko�lawo przebiega z roz-
p�du kilka krok�w. Mil� dalej na zach�d, lustruj�c wzro-
kiem pustyni�, w naelektryzowanym. powietrzu ko�uje je-
szcze jeden s�p.
Widz�c, jak drugi ptak spada na zdobycz, sam gwa�tow-
nie przechyla si� pod ostrym k�tem i zaczyna si� spuszcza�
w to samo miejsce. W tej�e chwili porywa go jaki� zdra-
dziecki pr�d powietrza, pozbawia r�wnowagi i z ogromn�
szybko�ci� wci�ga w pionowy spiralny wir...
Samolotem rzuca troch�, kiedy przebija si� przez po-
szarpane pasmo chmur. Nagle skrzyde� i kad�uba czepiaj�
si� ostre pazury. Potem - tak samo nagle - znikaj�...
W chwil� p�niej niespodzianie s�p jest na wprost sa-
molotu... jakie� pi��dziesi�t jard�w...
- Bo�e mi�osierny!
Kapitan �ci�ga do siebie dr��ek sterowy. Ptak wznosi
si�, ale dzi�b samolotu sunie za nim, jakby go mia� na
muszce.
- Bo�e...
Trzepoc�ca masa znajduje si� ju� w odleg�o�ci dwudzie-
stu pi�ciu jard�w. Pot�ne �mig�a wsysaj� j� mi�dzy sie-
bie, osiemdziesi�t funt�w mi�sa i pi�r leci niby wiruj�cy
pocisk armatni i przy szybko�ci stu sze��dziesi�ciu mil na
godzin� wali w dzi�b samolotu. Pleksiglas pokrywa si�
jakby szronem, zapada do �rodka. W u�amek sekundy
p�niej straszliwy niczym szrapnel podmuch wiatru wy-
rywa pleksiglas z ramy. Przez ziej�c� dziur� ptak, jak wes-
sany elektroluksem, wpada do wewn�trz.
Drugi pilot, z gard�em przebitym sze�ciocalow� drzazg�
szyby, chwieje si� na boki. Skrzyd�o ci�gle szamoc�cego
si� ptaka zas�ania mu twarz. Kapitanowi z szarpanej rany
na czole strumieniem p�ynie krew. Siedzi sztywno. Gdzie�
tam do jakiego� ciemnego zakamarka jego m�zgu g��bo-
ko, bardzo g��boko, dociera niejasno huk silnik�w, ale r�ce
18
opad�y mu bezw�adnie, a dr��ek sterowy kiwa si� pochy-
laj�c nerwowo do przodu jak �ywe stworzenie. Samolot
zaczyna opada� dziobem w d�.
Strza�ka wysoko�ciomierza drga wok� trzech tysi�cy
sze�ciuset... Trzech tysi�cy pi�ciu...
Wewn�trz samolotu Laura Chandler idzie przej�ciem
zalecaj�c pasa�erom zapi�� pasy. Nie przywi�zuje wagi
do lekkiego wstrz�su, jaki przed chwil� szarpn�� nimi. Do-
piero kiedy pod�oga przechyla si� coraz gwa�towniej, ogar-
nia j� fala przera�enia. Tylko kilku pasa�er�w zaczyna si�
ba�. Ale niepok�j ich ro�nie. Laura �pieszy naprz�d, ledwo
utrzymuj�c r�wnowag� stara si� nie okazywa� trwogi.
Z trudem wciska si� do kabiny pilota. Podmuch wichu-
ry uderza w ni�, zatrzaskuje drzwi. Zobaczywszy, co si�
dzieje, staje jak wryta. W�asnym oczom nie wierz�c, og�u-
szona rykiem wdzieraj�cego si� powietrza, z przera�eniem
wpatruje si� w upiorn� walk�, a po plecach jej lodowat�
fal� przep�ywa strach.
- Frank! Frank!
G�os jej ginie w huku silnik�w. Potrz�sa nim jak szalo-
na i wrzeszczy. Sama ju� nie wie, co robi.
- Frank, na mi�o�� bosk�...
Dwa tysi�ce czterysta... Dwa tysi�ce trzy...
Odci�ci od kabiny pilota niekt�rzy pasa�erowie wpa-
daj� w panik�. Jaka� kobieta zaczyna przera�liwie krzy-
cze�. Jaki� m�czyzna gramoli si� z fotela, przedziera ku
drzwiom kabiny, inny odci�ga go z powrotem. Reszta sie-
dzi nieruchomo jak pos�gi.
- Szarpnij, Frank, do siebie, do siebie!
W przyst�pie rozpaczy Laura potrz�sa barczystego kapi-
tana za ramiona. Nie s�yszy jego j�k�w, ale widzi, Jak
najpierw zaczynaj� mu drga� kurczowo r�ce, potem ca�e
cia�o. Powietrze a� wibruje od unosz�cych si� w nim pi�r.
Kartki dziennika nawigacyjnego trzepoc� jak oszala�e. Wy-
cie wichury ro�nie, g�uszy gwa�towny ryk silnik�w.
- Tysi�c siedemset... Tysi�c sze��...
- O Bo�e, Bo�e.
Kapitan mruga szeroko otwartymi oczami. Podnosi g�o-
w�, ale ma b��dne spojrzenie. W m�zgu Laury przekr�ca
si� jaki� kontakt. Przechyla si�, �apie dr��ek sterowy, ci�g-
nie niewprawnie, ale ci�gnie, boryka si� z dr��kiem. P�a-
cze, szlocha, s�aba, wyzuta z resztek si�.
19
Tysi�c sto... Tysi�c... Dziewi��set...
Na skutek jej wysi�k�w kapitan jakby budzi si� z odu-
rzenia, o�lep�y od krwi, po omacku wysuwa r�ce do przo-
du, wykonuj�c gor�czkowo instynktowne ruchy.
G�os silnik�w zmienia si� i Laura po raz pierwszy s�y-
szy okrzyk kapitana:
- Do ty�u!
Samolot spada w d� jak kamie�. Laur� odrzuca od ka-
pitana. Chwyta za pr�t nad g�ow�, usi�uj�c zachowa� r�w-
nowag�, kiedy samolot si� przechyla. C�tkowana ziemia
niespodziewanie jest ju� bardzo blisko.
- Do ty�u! - Kapitan z ca�ych si� ci�gn�c dr��ek stero-
wy porusza ustami, ale do Laury dociera tylko kilka ostat-
nich s��w: - Obci��y� ty�!
Laura chwil� szamoce si� z drzwiami, wreszcie otwiera
je szarpni�ciem. Oto nagle przed ni� mn�stwo twarzy,
okrzyki przera�enia, j�ki. Laura jest r�wnie przera�ona
jak pasa�erowie. Zataczaj�c si� biegnie do ty�u i wo�a,
�eby zrobili to samo, ale ju� wie, �e jest za p�no.
Niemal wyr�wnany samolot leci z gwizdem trzydzie�ci
st�p nad ziemi�, �cinaj�c wierzcho�ki wysokiego kaktusa
saguaro. Jeszcze sto jard�w i uderza w niskie zaro�la, ci�g-
n�c za sob� g�stniej�cy pi�ropusz py�u. Przez u�amek se-
kundy robi wra�enie, �e zaraz si� podniesie. Potem, dziw-
nie ci�ki nagle, wali si� na ziemi�.
Gwa�towny gejzer piachu, straszliwy brz�k metalu. Sa-
molot p�ka na dwoje tu� przed tylnymi drzwiami. Oder-
wany ty� przewala si� z boku na bok niczym konaj�cy
wieloryb, p�niej wytacza si� p�obrotem z chmury py�u,
toruj�c sobie drog� przez rzadkie zaro�la. G��wna cz��
kad�uba z wyciem toczy si� przez r�wnin� gubi�c po dro-
dze swe wyposa�enie. Kiedy z �oskotem opada w d�, roz-
trzaskuj�c si� o ska��, �wier� mili dalej, tryska pod niebo
drugi gejzer piachu.
Chwila ciszy. Ma�y p�omyczek pal�cego si� oleju, potem
ogromny, trzaskaj�cy sucho s�up p�omienia.
Boog le�a� na ziemi, zgi�ty we dwoje. W g�owie mu hu-
cza�o i dudni�o, ma�o czaszka nie p�k�a. Niewidz�ce oczy
wlepia� uparcie w wiruj�cy mglisty py�. W pewnej chwili
obudzi�y si� odruchy, zacz�� mruga�. Stopniowo, w miar�
jak py� rzedn��, a odr�twienie wycieka�o z m�zgu, u�wia-
domi� sobie, �e w odleg�o�ci kilku cali od jego twarzy
znajduj� si� czyje� stopy. Szamota� si�, �eby usi���, ale nie
m�g� wyci�gn�� wykr�conej do g�ry prawej r�ki. Przez
kilka pe�nych oszo�omienia chwil pr�bowa� j� wyrwa�,
aby si� wyswobodzi�. Potem obr�ciwszy g�ow� spojrza�
w g�r� i zobaczy� Franklinna, kt�ry zwis� bezw�adnie do
przodu - i wszystkie roztrzaskane fragmenty wypadk�w
nagle u�o�y�y si� w ca�o��. Po raz drugi ju� tego dnia
u�wiadomienie sobie rzeczywisto�ci zinm� fal� rozbi�o si�
nad nim, ale tym razem przyprawi�o go o md�o�ci i pod
wp�ywem szoku oraz w�ciek�ego b�lu �ci�ni�tego kajdan-
kami nadgarstka, obr�ciwszy si� na bok, zacz�� wymioto-
wa�.
Franklinn us�ysza�, �e kto� wymiotuje, i otworzy� oczy.
W pierwszej chwili nie m�g� uwierzy�, �e �yje. Nie m�g�
te�, wdychaj�c wielkimi haustami g�ste od py�u powiet-
rze, poj��, gdzie si� znajduje ani co oznacza jaka� bolesna
nieruchomo�� lewej r�ki. W g�owie mu hucza�o jeszcze od
wrzask�w i krzyk�w, i od towarzysz�cego katastrofie
straszliwego trzasku. Nerwy zmieni�y si� w napi�te brz�-
cz�ce druty, a wszystko wydawa�o si� pozbawione sensu.
Jedno poj�� tylko: to, �e wsta� nie mo�e, bo jest przypi�ty
pasem. Dopiero po chwili dotar�o do niego, �e on i Boog
nadal s� sczepieni ze sob�.
Wci�gn�� nowy, pe�en py�u, haust powietrza, jak cz�o-
wiek zamroczony pija�stwem rozejrza� si� niepewnie na
boki. Z pe�nym oszo�omienia zdziwieniem zobaczy�, �e
znajduje si� jakby w jaskini, kt�rej poszarpana kraw�d�
przebiega w odleg�o�ci kilku st�p przed nim. Za t� jaski-
ni� zamiast g�adkiego tunelu kad�uba, ujrza� rozleg�� p�o-
w� pustyni�, szarozielone zaro�la i po�amane p�dy saguaro.
Potem zauwa�y� co� innego. Para foteli z samego ty�u tu�
za przej�ciem stercza�a r�wnie� u wej�cia do jaskini. Na
dalszym siedzia� jaki� ch�opiec, wyprostowany nienatu-
21
ralnie i szary na twarzy. Z�by mu dzwoni�y, poza tym nie
przejawia� oznak �ycia.
Franklinn wpatrywa� si� w niego bezmy�lnie, jakby ni-
gdy go przedtem nie widzia�. Funkcjonowa�a tylko bez�ad-
nie jaka� ma�a cz�steczka jego m�zgu. Tyle m�g� poj��,
tyle, nie wi�cej - �e jemu samemu nic si� nie sta�o, �e
u jego st�p wymiotuje wi�zie�, �e reszta samolotu znik�a.
Ale kiedy mrugaj�c niepewnie patrzy� na sztywn� posta�
ch�opca, z wolna przysz�o mu na my�l, �e mo�e jeszcze kto�
ocala�. Ostatni� rzecz�, jak� sobie przypomina�, zanim w
katastrofie utraci� �wiadomo��, by�a stewardessa przedzie-
raj�ca si� w ty� i wo�aj�ca co�, czego nie m�g� dos�ysze�.
Co si� sta�o z t� stewardess�? Co z reszt�? By�o oko�o
dwudziestu pi�ciu pasa�er�w. A kto siedzia� obok niego na
fotelu w prawo od przej�cia...? Usi�owa� sobie przypom-
nie�, ale by�o to jak rekonstruowanie przerwanego snu.
Zacz�� gmera� przy klamrze, a kiedy pas opad�, si�gn��
po klucz od kajdank�w. Palce mu dr�a�y i kilka sekund
up�yn�o, zanim uda�o si� go wsun�� tak jak trzeba, ale
uwolniwszy w�asn� r�k�, przypi�� kajdanki do metalowej
ramy siedzenia i wsta�. Ziemia mu si� zako�ysa�a pod no-
gami, a w uszach szale�czo dzwoni�o jakby bzykanie ko-
mar�w.
Z oderwanej podobnej do jaskini tylnej cz�ci samolotu,
ponad szamocz�cym si� cia�em Booga, chwiejnie wydosta�
si� w uko�ne �wiat�o s�o�ca. Z trzech stron nie by�o nic
pr�cz pustyni. Potem, kiedy si� niezdarnie obraca�, w pew-
nej odleg�o�ci zobaczy� straszliwy k��bi�cy si� dym, blask
p�omieni i na po�owie drogi w tym�e kierunku sylwetk�
biegn�cego cz�owieka. Pchni�ty nowym strachem ruszy�
niepewnie za nim.
Zaledwie minuta min�a, odk�d po raz pierwszy otwo-
rzy� oczy.
Ryszard Hayden z coraz wi�kszym przera�eniem bieg�
w stron� p�on�cego samolotu. Niebo nad nim roi�o si� od
kr���cych, trzepoc�cych skrzyd�ami niespokojnych pta-
k�w, tu i tam mija� rozrzucone po ziemi resztki zawarto�-
ci kad�uba. Nic jednak nie widzia� opr�cz czarnego s�upa
dymu i p�omieni w odleg�o�ci dwustu jard�w.
Ostatnia nadzieja, kt�ra kaza�a mu biec na miejsce ka-
22
tastrofy, znik�a. Obok miotaj�cych si� j�zyk�w ognia nikt
si� nie rusza�. Nikt. Doko�a, po�r�d zaro�li, pali�y si� ma�e
ogniska. Tam te� nikt si� nie rusza�. Hayden s�ysza� teraz
trzask p�kaj�cego metalu, skwierczenie i syk pal�cych si�
kaktus�w. Wszystko wok� niego wibrowa�o od w�ciek�ego
gor�ca. Kiedy potykaj�c si� dotar� bli�ej, zacz�� odczuwa�
�ar i dobieg�a go pierwsza ostra fala strasznego smrodu.
Jeszcze sto jard�w i nadal nie zobaczy� nikogo. Przebieg�
uwa�nie wzrokiem zaro�la poza zasi�giem mniejszych og-
nisk, w nadziei, �e a nu� teraz jeszcze jakim� cudem kto�
si� uka�e, �e a nu� us�yszy czyje� wo�anie. Nie zobaczy�
jednak nikogo: nic pr�cz wielkich czerwonych p�atk�w
p�omienia i j�zyk�w czarnego dymu toruj�cych sobie tu
i tam drog�.
Dalsze pi��dziesi�t jard�w i nagle musia� stan�� z po-
wodu gor�ca. Wyrzuci� r�k� w g�r�, jakby paruj�c cios,
i spr�bowa� podej�� bli�ej. Ale niewidzialna bariera �aru
kaza�a mu si� zatrzyma� w pewnej odleg�o�ci. Potrz�sn��
g�ow� jak zwierz� otrzepuj�ce si� z wody i zn�w, tym ra-
zem pod innym k�tem, spr�bowa� podej�� bli�ej. Posun��
si� zaledwie o pi�� czy sze�� jard�w, zanim odp�dzi�a go
nowa fala �aru. Dr�czony rozpacz� i wahaniem okr��a�
piekielne ognisko i dwukrotnie jeszcze ponawia� pr�b�.
Potem jakby nagle utraci� ca�� si��. Odwr�ci� si� plecami
i zgi�ty we dwoje, krztusz�c si� gor�cym powietrzem, nie
patrz�c, wycofa� si� z zasi�gu p�omieni.
Po kilku sekundach, mru��c oczy, obr�ci� si� jednak
twarz� do ognia. Sczernia�a bry�a samolotu wynurza�a si�
z trzeszcz�cych p�omieni niczym pogi�ty krzy� i ten widok
ujrzany na nowo odebra� mu resztk� nadziei.
- Dobry Bo�e - wyszepta� ochryple. - Dobry Bo�e.
Nagle rozleg� si� straszny trzask i jedno skrzyd�o roz-
pad�o si� na p�. B�yszcz�ca fontanna iskier wzbi�a si�
w g�r�, a dym i p�omienie utworzy�y wiruj�cy hucz�cy
s�up.
Rozpocz�� nowe okr��anie ognia, potykaj�c si� i cofa-
j�c przed piek�cymi falami �aru, od kt�rych cierp�a na
nim sk�ra. Przyprawiaj�cy o md�o�ci fetor zalepia� gard�o
i nozdrza. Zdawa� sobie jasno spraw�, �e wszystkie te pr�-
by na nic si� nie zdadz�, ale w�a�nie to poczucie bezsilno�-
ci kaza�o mu co� robi�. Doko�czy� okr��enia, omijaj�c z da-
leka miejsca spryskane pal�cym si� olejem. Potem, kiedy
23
ju� mia� sko�czy� rekonesans, ujrza�, �e w oddali, na lewo
od niego, co� wije si� na ziemi. Chwil� nie m�g� uwierzy�,
�e to istota ludzka. Kiedy tak si� waha�, to co� znowu si�
poruszy�o jak ogromna poczwarka; pobieg� tam z obudzon�
na nowo nadziej�. Kiedy si� jednak przybli�y�, pod gard�o
podesz�a mu straszliwa fala md�o�ci, usuwaj�c na chwil�
z jego serca wszelk� lito��.
Patrzy� na Laur� Chandler.
Nigdy by jej nie pozna�, gdyby nie spalone resztki mun-
duru. Przez u�amek sekundy my�la�, �e czarna od dymu
twarz jest twarz� Murzynki. W dw�ch czy trzech miej-
scach ubranie tli�o si� jeszcze. Walcz�c z ogarniaj�c� go
odraz�, przykl�k� na jedno kolano i j�� zaciekle zrywa�
zw�glone kawa�ki materia�u. Kl�cz�c tu� przy niej zoba-
czy� dok�adnie straszliwe spustoszenia dokonane przez
ogie� i roztrzaskanie si� samolotu. Wszystkie zmys�y kaza-
�y mu odwr�ci� oczy. On jednak pochyli� si� nad ni�,
spiesznie przebiegaj�c wzrokiem ca�e na wp� nagie cia�o,
od poopalanych w�os�w do pozbawionych obuwia, czerwo-
no pr�gowanych st�p. Nie wi�a si� ju� teraz, ale na widok
skurczonych w m�ce �miertelnej palc�w jej n�g poczu�
przyp�yw lito�ci.
W pierwszej chwili pomy�la�, �e nale�a�oby j� podnie��
i odci�gn�� od huku i okrutnych p�omieni. Ale kiedy schy-
li� si� ni�ej, chc�c wsun�� r�ce pod jej drobne, krucho
wygl�daj�ce cia�o, poczu� si� nagle jaki� s�aby i niezdecy-
dowany. Krew pulsowa�a mu w karku, nogi ugi�y si� pod
nim. Wstrz�s i zgroza j�y zalewa� go wezbran� fal�, a�
poczu�, jak resztka si� wycieka z niego kropla po kropli.
Ci�ko dysz�c z rozpaczy powoli podni�s� g�ow� i k�tem
oczu zobaczy� Franklinna id�cego ku niemu przez zaro�la.
T�gi, ciemno ubrany, szed� w rozpi�tej trzepoc�cej kurt-
ce, z nisko zsuni�tym rondem kapelusza, z twarz� na wp�
odwr�con� od ognia. Haydenowi w og�le nie przysz�o na
my�l, �e kto� jeszcze ocala�, ale by� za s�aby, �eby si�
zdziwi�. Czu� jedno tylko: ulg�, �e ju� nie jest sam.
Us�ysza� w�asne s�owa:
- Tylko ona jedna.
Franklinn patrzy� na niego z g�ry, chwiej�c si� na tle
nieba. Hayden dostrzeg� b�ysk przera�enia w jego oczach,
kiedy przesun�y si� po m�odej kobiecie. Zdawa�o si�, �e
up�yn�� d�u�szy czas, nim przem�wi�:
24
- O Bo�e. - Zabrzmia�o to niczym przewlek�y j�k.
Potem Franklinn si� odwr�ci�, zas�aniaj�c twarz dr��c� r�-
k� i spojrza� w stron� ognia. - Nikt wi�cej?
- Obszed�em doko�a - odpar� Hayden. - Tylko ona je-
dna.
- Biedacy - mrukn�� Franklinn. - Bo�e, jakie to
okropne...
W�ciek�y trzask rozpalonego metalu przerwa� mu w
p� s�owa. Z�o�liwa kula p�omienia nabrzmia�a i p�k�a w
wielk� r�nobarwn� fontann�. Obydwaj schylili si�, kiedy
ponad nimi chlusn�o �arem.
- Trzeba j� st�d zabra� - krzykn�� cofaj�c si� Fran-
klinn. Pot wysech� mu na twarzy r�wnie szybko, jak wy-
st�pi�. - Tutaj nie mo�na jej zostawi�.
Hayden podni�s� si� z trudem. W g�owie mia� zam�t, w
oczach czerwon� mg��. Fetor nape�nia� mu gard�o, i czu�,
�e go zemdli, je�li raz jeszcze spojrzy na le��c� na ziemi
niem� posta� o zamkni�tych oczach i kurcz�cych si� pal-
cach u n�g. Zobaczy�, �e Franklinn podbiega, schyla si�,
�eby podnie�� dziewczyn�, potem zobaczy�, �e si� waha,
a sam ca�y czas sta� bezradnie, walcz�c z obezw�adniaj�-
cymi go md�o�ciami.
- Bo�e, ale �le z ni� - westchn�� Franklinn. - Tak
�le, �e nie spos�b wzi�� jej na plecy. - Ogarn�� Haydena
szybkim spojrzeniem, dostrzegaj�c oblepion� piachem
poranion� twarz, zawalany smarem brzeg koloratki. Te-
raz go pozna�. Kostki �amig��wki zaczyna�y uk�ada� si�
w pewn� ca�o��. - Czy pan jest zdr�w i ca�y?
Hayden skin�� potakuj�co.
- Czy mo�e mi pan pom�c j� podnie��? Tam gdzie�
z ty�u widzia�em pled.
- Mog�.
Grubas pocz�apa� ci�ko. Hayden obserwowa�, jak cho-
dzi niezdecydowanie z miejsca na miejsce niczym stary
pies, do kt�rego s�abo dociera jaki� zapach. Zobaczy�, �e
si� schyla, odwraca i ze zwini�tym jak t�umok pledem pod
pach� �pieszy z powrotem. Nie oszcz�dza� siebie, bo kiedy
wr�ci�, twarz mia� blad�, l�ni�c� od potu. Rozwin�� gruby
pled podr�ny. Roz�o�yli go we dw�ch na ziemi, obok
dziewczyny. Potem Franklinn ukl�kn�� i delikatnie j� pod-
ni�s�. Sprawia�a wra�enie kruchej jak spalony patyczek, ale
kiedy j� trzyma�, czu�, �e jest jaka� mi�kka, jakby nie mia-
25
�a w ciele ani jednej kostki. Kiedy k�ad� j� na pledzie,
opad�y z niej strz�py zw�glonego materia�u. Palce n�g
znieruchomia�y teraz, przy�o�y� wi�c ucho do jej piersi.
Po chwili wsta�. Wargi mu dr�a�y.
- Serce bije jeszcze. - Z lito�ci� popatrzy� na le��c�,
potem gwa�townie podni�s� g�ow�. - Bierz pan za ko�ce
przy nogach - powiedzia� i Hayden pos�usznie wykona�
polecenie.
By�a lekka. Podnie�li j� ostro�nie, trzymaj�c za ko�ce
pledu, a ona wisia�a mi�dzy nimi jak w hamaku. Ruszyli
teraz, zrazu niezgrabnie, nie w nog�. Hayden niemal za-
pomnia� o istnieniu tylnej cz�ci samolotu, kiedy jednak
odeszli, tak szybko, jak mogli, od trzaskaj�cego stosu, w od-
leg�o�ci kilkuset jard�w, po�r�d g�stwiny saguaro, zoba-
czy� wielki l�ni�cy statecznik.
W m�zgu otworzy�a mu si� nagle jaka� klapka i przy-
pomnia� sobie, �e to w�a�nie Franklinn siedzia� tu� za
przej�ciem.
- Co si� sta�o? - zagadn�� przez rami�. - Czemu�my
spadli?
- Mnie pan pyta?
Us�ysza�, �e Franklinn spluwa. Chcia� zrobi� to samo, by
pozby� si� cuchn�cego lepkiego fetoru, ale usta mia� wy-
suszone jakby w piecu garncarskim.
Bezpo�rednio przed katastrof� drzema�. Obudzony w mo-
mencie niepoj�tego okropnego ha�asu ledwie zd��y� si�
po�apa� w sytuacji. Tylko co siedzia� na swoim miejscu,
instynktownie szukaj�c klamer pas�w bezpiecze�stwa,
a w chwil� potem znalaz� si� w zaro�lach, wyrzucony si��
bezw�adno�ci przy akompaniamencie og�uszaj�cego trzasku
p�kaj�cych wi�za�. Kiedy po chwili przesta� si� toczy�
i zobaczy� w oddali s�up ognia oraz k��by dymu, przyci�g-
n�o go to jak magnes. Natomiast teraz nasuwa�y si� py-
tania, wybijaj�ce si� ponad oszo�omienie i s�abo��; setki
przer�nych "dlaczego" i "z jakiego powodu" dr��cymi
pi�stkami bi�y go po nerwach, ��daj�c jakiego� uzasadnie-
nia nag�ej �mierci, kalectwa i zdumiewaj�cego cudu, �e
zosta� przy �yciu.
Nagle dziewczyna sta�a si� jakby ci�ka. W po�owie dro-
gi do oderwanego ogona samolotu przystan�li na chwil�
i po�o�yli j� ostro�nie na ziemi mi�dzy k�pami krzak�w.
�api�c oddech i ociekaj�c potem, spojrzeli w ty� na roz-
26
w�cieczone p�omienie. Ptaki wci�� jeszcze kr��y�y wysoko
ponad miejscem, gdzie w�r�d pustyni buchn�� ogie�,
a trzask drobnych wt�rnych wybuch�w dobiega� do nich
ostro w ciszy podobny do bez�adnej strzelaniny karabino-
wej.
-� Dla nich nie by�o �adnego ratunku �- stwierdzi� gorz-
ko Franklinn. - Dla nikogo z nich. Nawet je�li nie zgin�li
w chwili kraksy. �adnego ratunku. - Otar� usta. - Bo�e,
to straszne. Jeszcze tego nie mog� sobie... Musia�o by�
oko�o dwudziestu os�b... - Niekt�re przypomina� sobie
mgli�cie: jakich� kilka twarzy, jak�� kobiet� w sukni
w kwiatki, czyj�� siw� g�ow�, widzian� z ty�u. - Czy pan
zdaje sobie spraw�? Dwadzie�cia os�b... Mo�e wi�cej...
- Dwa razy obszed�em doko�a - powiedzia� Hayden.-
Nie by�o nikogo.
- I za�oga. Razem prawie dwadzie�cia pi�� os�b.
- ...Tylko ona jedna.
- Nie by�o dla nich ratunku, biedacy. - Grubas prze�-
kn�� �lin�. - A ona bieg�a na ty� samolotu, kiedy my�my
si� oderwali, pami�ta pan? My�l�, �e j� wyrzuci�o w osta-
tniej chwili, kiedy dzi�b uderzy� o ska��. Musia�o j� albo
rzuci� przez pal�cy si� olej, albo te� bryzn�o na ni�. -
Szybko prze�lizn�� si� wzrokiem po le��cej na pledzie nie-
ruchomej postaci i g�os mu zadr�a�. - Zosta�a zmia�d�ona.
To nie tylko oparzenia. Teraz kiedy j� podnios�em... -
urwa�. Wargi zn�w mu zadrga�y. - Lepiej by by�o dla niej,
gdyby zgin�a z tamtymi.
Hayden nic nie powiedzia�. Patrzyli na siebie.
- Lepiej, �eby umar�a, powtarzam panu - obstawa�
Franklinn, przest�puj�c z nogi na nog�. Po chwili spu�ci�
oczy i nerwowo szarpn�� rondo kapelusza. - Got�w pan?
- Oczywi�cie.
Podnie�li j� raz jeszcze i ko�ysz�c niezgrabnie, szli przez
r�wnin�, poruszaj�c si� w bolesnym niemym oszo�omieniu.
A kiedy wreszcie okr��yli ogon samolotu, Hayden ze zdu-
mieniem odkry�, �e ju� nie s� sami.
Poprzez ogarniaj�ce fale md�o�ci niejasno wyobra�a�
sobie, �e Franklinna - podobnie jak jego - wyrzuci�o
gdzie� daleko. Natomiast, nie wiadomo czemu, zapomnia�
zupe�nie o innych s�siadach z samolotu, kiedy wi�c nie-
27
spodzianie zobaczy� ch�opca stoj�cego obok skulonego
Booga, poczu� przep�yw pe�nej niedowierzania rado�ci.
Ch�opiec nawet nie spojrza� na niego. Wzrok mia� ut-
kwiony w pled, a wyraz zafascynowania i zgrozy na jego
twarzy kaza� Haydenowi przesun�� si� w lewo, aby mu
zas�oni� straszny widok.
- Czy nic ci si� nie sta�o? - spyta� z niedowierzaniem.
Ch�opiec wargi mia� zaci�ni�te, ale podni�s� wzrok ku
niemu i skin�� g�ow�.
- Dobrze si� czujesz, ma�y? - mrukn�� stoj�cy opodal
Franklinn.
- Tak - odpar� ch�opiec niemal szeptem.
- Moj� r�k� diabli wzi�li. - Boog zakl�� z cicha. Wpa-
trywa� si� w nich ponuro szklanymi oczami skulony obok
fotela jak �ebrak.
Franklinn, nie zwracaj�c na niego uwagi, spyta� Hay-
dena:
- Gdzie j� po�o�ymy? W �rodku czy tutaj w cieniu?
- W cieniu - odpar� Hayden. - Najlepiej w cieniu.
Zupe�nie ju� oprzytomnia�. Nogi ugina�y si� pod nim,
w uszach mu szumia�o jak w muszli, ale uczucie md�o�ci
ust�powa�o. Na widok kajdank�w, kt�re dostrzeg�, gdy
mijali Booga, kilka jeszcze kawa�k�w uk�adanki trafi�o na
miejsce, kawa�k�w, o kt�rych istnieniu nie wiedzia�.
- Moj� r�k� diabli wzi�li, panie w�adza.
- Trzeba b�dzie z tym poczeka� - odrzek� Franklinn.
- Zupe�na klapa z ni�.
- Niewykluczone - burkn�� Franklinn.
Po�o�yli stewardess� delikatnie w ciemnej sadzawce cie-
nia, kt�ry pada� od ogona samolotu. Zaraz potem Franklinn
wyrwa� z foteli par� poduszek i zani�s�, �eby wsun�� jej
pod g�ow�.
- Niewiele wi�cej mo�emy zrobi� - m�wi� sadowi�c si�
w kucki ko�o niej, a pot kapa� mu z czubka nosa. Im d�u-
�ej patrzy� na ni�, tym bardziej chcia�, �eby mu kto� przy-
zna�, �e zrobili wszystko, co mogli. Jej mi�kkie bezw�adne
cia�o mie�ci�o w sobie ca�� realno�� koszmaru. Nie by�o
dla niej, czu� to, �adnej nadziei, a przecie� bezczynno��
wydawa�a mu si� zbrodni�. - My�l�, �e teraz to pa�ska
sprawa jako ksi�dza...
Hayden potrz�sn�� g�ow�:
- Nie jestem ksi�dzem.
28
- My�la�em...
- Jestem diakonem. Nie mam �wi�ce�.
- Hm - zapad�o milczenie. - Czy jest jeszcze dla niej
jaka� nadzieja, zale�y od tego, jak pr�dko nas znajd�. Czy
pan si� chocia� domy�la, gdzie jeste�my?
- Nie.
Franklinn spojrza� na zegarek, przy�o�y� do ucha.
- Stan�� - stwierdzi�. - Kt�ra u pana?
- Pi�tna�cie po pi�tej. - Czas jakby utraci� sw�j kszta�t.
- Nie, siedemna�cie.
- Za godzin� chyba b�dzie ciemno.
Grubasowi zatrzeszcza�o w kolanach, kiedy si� podnosi�.
Pchn�� kapelusz na ty� �ysiej�cej g�owy. Ch�opiec kr�ci�
si� doko�a ocala�ych siedze�. Sprawia� wra�enie bardzo
ma�ego i bardzo zm�czonego.
- Odejd� - powiedzia� �agodnie Hayden.
- On ma skaleczon� r�k�.
- Kto?
- Tamten cz�owiek - powiedzia� ch�opiec wskazuj�c
Booga.
- A jak ty si� masz, synku? - zainteresowa� si� Fran-
klinn, zapomniawszy, �e ju� raz o to pyta�. - Naprawd�
nic ci nie jest?
- Nic.
- Niech go pan st�d zabierze - szepn�� Hayden. Nie
chcia�, �eby ch�opiec zbli�y� si� do pledu. - Niech go pan
st�d zabierze.
Franklinn skin�� g�ow�.
- Chod� no - powiedzia�. - Zobaczymy, czy nie znaj-
dziemy czego�.
- A co z tym cz�owiekiem? - nalega� ch�opiec, szeroko
otwieraj�c oczy.
- Zajmiemy si� i nim tak�e.
Gdzie� tam na pustyni, na tle ciemnych chmur, jak cho-
r�gwie �opocz�ce w podmuchach elektrycznego wentyla-
tora, drga�y p�omienie. Hayden patrzy� na nie chwil�,
mrugaj�c od blasku, potem osun�� si� na ziemi� obok ran-
nej stewardessy. Nawet teraz, kiedy ju� zda� sobie spraw�
z jej beznadziejnego stanu, czepia�y si� go jeszcze resztki
w�tpliwo�ci. Wszystko sta�o si� tak szybko, �e nadal trud-
no by�o w to uwierzy�. S�ysza�, jak z ty�u za nim Boog
29
rozmawia z Franklinnem. Z oddali dobiega� go trzask og-
nia podobny do trzasku suchych ga��zek.
Pochyli� si� ni�ej nad Laur� Chandler. Serce bi�o jesz-
cze.
"My�l�, �e teraz to pa�ska sprawa" - powiedzia� Fran-
klinn. Zacz�� si� modli�.
Boog drgn��, kiedy opad�y z niego kajdanki. Prawa r�ka
zwisa�a bezw�adnie, jak u pajaca.
- Boli, co? - z nutk� wsp�czucia burkn�� Franklinn.
Ani rusz nie m�g� zrozumie�, jakim cudem jego w�asna
r�ka nie odnios�a szwanku. - Czy macie z czego zrobi�
temblak? Na przyk�ad pasek?
Boog potrz�sn�� g�ow�, obliza� wargi. Ubrany by� w bru-
natne spodnie i granatow� kurtk� z b�yskawicznym zam-
kiem. W k�tach jego oczu biela� �luz.
Franklinn zdj�� sw�j krawat, zawi�za� na nim w�ze�
i wsun�� p�tl� na szyj� Booga.
- Tymczasem musi wam to wystarczy�.
Kurtk� mia� rozpi�t� i Boog dojrza� rzemienie kabury
i czarn� kolb� rewolweru. Przez chwil�, przez chwil� tyl-
ko, gdyby to zrobi� dostatecznie szybko, m�g�by si�gn��
po bro�. Ale sposobno�� min�a niemal tak szybko, jak na-
desz�a. Policjant ju� si� oddali�.
Po raz pierwszy, odk�d ockn�� si� z omdlenia, co� innego
ni� b�l i znu�enie pojawi�o si� w �wiadomo�ci Booga. Oto
nagle obudzi�a si� w nim nadzieja. I przebieg�o��. Natych-
miast obawiaj�c si�, �e Franklinn zauwa�y, i� wzrok jego
w�druje w �lad za nikn�c� mu z oczu kolb� rewolweru,
spojrza� w d�, na przegub swojej r�ki, i zdrow� r�k� wsu-
n�� j� w temblak. Czu�, jak po�amane ko�ci tr� o siebie,
i pot zrosi� mu czo�o, ale rosn�ce podniecenie st�pi�o stra-
szliwy b�l.
- Gdzie mniej wi�cej jeste�my? - spyta� nie podnosz�c
wzroku.
- Nie mam poj�cia.
- Ile nas z tego wysz�o? - Boog ca�y dygota�.
- Pi�cioro - odpar� Franklinn.
Pi�cioro... Nie tak �le. Dzieciaka nie ma co liczy�. Ani
tej, kt�r� przytaszczyli na pledzie. Zostaje tylko dw�ch -
klecha i glina... Nie b�dzie tak trudno, niech no tylko po
raz drugi nadarzy si� okazja zabrania spluwy.
Zerkn�� w g�r� ku Franklinnowi, mru��c oczy pod �wia-
t�o i nerwowo zachichota�. Niech no tylko ten t�usty pata-
�ach, policaj, znowu zbli�y si� do mnie...
- Jak tam druga r�ka? - spyta� Franklinn.
- W porz�dku.
Podni�s� j� zapominaj�c na chwil� o ostro�no�ci. Gru-
bas skoczy� znienacka i z�apa� go za r�k�. Znowu poczu�
ucisk kajdank�w i to go wprawi�o we w�ciek�o��. Ca�y
plan obr�ci� si� wniwecz! Nim zd��y� pomy�le�, zosta�
zn�w przyczepiony do fotela. Spienion� fal� zala�a go z�o��,
pocz�� si� szamota�, usi�uj�c si� uwolni�.
- Skurwysynu! - wrzeszcza�. Kajdanki dzwoni�y o me-
talowe rami� siedzenia. - Ty skurwysynu!
- Nie mog� si� z wami patyczkowa�. I tak mam dosy�
k�opot�w - kr�tko powiedzia� Franklinn. Twarz mia� sza-
r� jak popi�, podbr�dek zwiotcza�y i obwis�y.
Boog splun��.
- A niech ci� diabli!
Franklinn odwr�ci� si�.
- Chod� - powiedzia� do ch�opca. - P�jdziesz ze mn�.
Omijaj�c pled ruszy� r�wnolegle do pogr��onego w cie-
niu ogona samolotu. W oddali wci�� jeszcze ta�czy�y p�o-
mienie i na widok ich przy�pieszy� kroku. Ch�opiec po-
d��y� za nim, razem zbli�yli si� do ognia. Na tle przes�o-
ni�tego chmur� horyzontu wyra�nie rysowa�a si� du�a
ci�ka sylwetka m�czyzny, kt�ry tak si� porusza�, jakby
mia� nogi obci��one o�owiem. Z odleg�o�ci pi��dziesi�ciu
jard�w nadal s�yszeli przekle�stwa miotane przez Booga
i w�ciek�y grzechot kajdank�w.
Dopiero po jakim� czasie Hayden zdoby� si� na �wiado-
m� modlitw�. Co pewien czas nap�ywa�y bez�adne frag-
menty, ale zostawa�y zmiecione niczym ba�ki powietrza
na powierzchni wiru. Dopiero teraz, kiedy si� troch� uspo-
koi�, uda�o mu si� skupi� my�li i wydusi� z siebie jakie�
logicznie powi�zane s�owa.
W dotychczasowym jego do�wiadczeniu �mier� by�a
czym� schludnym, dostosowanym do pewnego wzoru. Przy-
ciemnione pokoje, milcz�ce siostry zakonne, zm�czone po-
szarza�e twarze na nieskazitelnie bia�ych poduszkach, r�ce
u�o�one r�wnolegle na wywin