9690

Szczegóły
Tytuł 9690
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9690 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9690 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9690 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

CLIFFORD D. SIMAK STACJA TRANZYTOWA Szed� dalej korytarzem; jego kroki roz- brzmiewa�y g�o�nym echem, gdy wkracza� w krain� duch�w obcych. Korytarz rozszerzy� si�, przechodz�c w owal- n� sal�, kt�rej �ciany wy�o�one by�y grubym szarym materia�em, poch�aniaj�cym kule i za- bezpieczaj�cym przed rykoszetem. Podszed� do tablicy rozdzielczej, umiesz- czonej w g��bokiej wn�ce. Kciukiem nacis- n�� w��cznik i szybko odskoczy� na �rodek pomieszczenia. Powoli zgas�o �wiat�o, po- tem nagle zab�ys�o i nie by� ju� w sali, lecz w zupe�nie innym miejscu � w miejscu, kt�- rego nigdy przedtem nie widzia�. W serii FANTASY & SF Wydawnictwo Phantom Press International proponuje mi�dzy innymi: Ursula K. Le Guin, Harry Harrison, Robert A. Heinlein, Frank Herbert, Roger �elazny, William Tenn, Philip K. Dick, Samuel R. Delany, Philip Jose Farmer, Gene Wolfe, Clifford D. Simak, Micha� Bla�ejewski Poul Anderson, JESTE�MY SNEM cykl ZIEMIOMORZE CZARNOKSIʯNIK Z ARCHIPELAGU GROBOWCE ATUANU NAJDALSZY BRZEG TEHANU cykl PLANETA �MIERCI cykl KU GWIAZDOM trylogia EDEN NA ZACH�D OD EDENU ZIMA W EDENIE POWR�T DO EDENU W�ADCY MARIONETEK PI�TASZEK SZLAK CHWA�Y cykl DIUNA DIUNA MESJASZ DIUNY DZIECI DIUNY UMRZE� W ITALBARZE IMI� MOJE LEGION WYZWOLENIE ZIEMI LUDZKI PUNKT WIDZENIA PIERWIASTEK KWADRATOWY Z CZ�OWIEKA BERNIE FAUST KLANY KSIʯYCA ALFY PUNKT EINSTEINA GWIAZDA IMPERIUM BABEL -17 JEZUS NA MARSIE �O�NIERZ Z MG�Y �O�NIERZ ARETE DZIECI NASZYCH DZIECI CZARODZIEJSKA PIELGRZYMKA STACJA TRANZYTOWA J. R. R. TOLKIEN - POWIERNIK PIE�NI STRA�NICY CZASU CLIFFORD D. SIMAK STACJA Prze�o�y�a Barbara Jankowiak PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDA�SK 1993 Tytu� orygina�u Way Station WLHTHLIltt Redaktor Leszek Walkiewicz Ilustracja �Rados�aw Dylis Opracowanie graficzne Agnieszka Wojkowska v Copyright � 1963 by Clifford D. Simak � Copyright for the Polish edition byPHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDA�SK 1993 Wydanie I ISBN 83-7075-109-1 / JHZ' :-��.' Usta� zgie�k. Dym unosi� si� jak wst��ki szarej mg�y nad um�czon� ziemi�, nad strzaskanymi p�otami i brzoskwiniowym sadem, rozniesionym w drzazgi przez ogie� artylerii. Na mo- ment wszystko ucich�o, jakby pok�j nasta� na paru kilometrach kwadratowych pola, gdzie przed chwil� ludzie rzucali si� z wrzaskiem jeden na drugiego w szale zapiek�ej nienawi�ci, w ferworze odwiecznych zmaga�, by wreszcie pa�� z wyczer- pania. Zdawa�o si�, �e dudni�cy grzmot w niesko�czono�� b�dzie si� przewala� a� po granice horyzontu: tryskaj�ce w niebo fon- tanny ziemi, dzikie r�enie koni przemieszane z ochryp�ym ry- kiem m�czyzn, raz po raz ostry, metaliczny �wist, a po nim g�uchy wybuch, smal�ce b�yski ognia, blask stali i zuchwa�o�� kolor�w miotanych wiatrem bitwy. Wszysto usta�o i zaleg�a cisza. Lecz tego dnia cisza, przerywana co chwila j�kami b�lu, wo- �aniem o wod� i modlitw� o �mier�, nie mia�a tu prawa wst�pu. J�ki, krzyki, wo�ania ci�gn�y si� godzinami w promieniach let- niego s�o�ca. P�niej bez�adnie porozrzucane kszta�ty znieru- chomia�y i ucich�y, a w powietrzu zacz�� unosi� si� smr�d d�a- wi�cy ka�dego, kto mija� p�ytkie groby. Nikt nie zbierze pszenicy, drzewa nie zakwitn� wiosn�. Na pochy�ej ziemi, obok s��w nie wypowiedzianych i nie dokona- nych czyn�w, wilgotne szcz�tki wznosi�y krzyk bezsensu nie- potrzebnej �mierci. Dumnie brzmi�ce nazwy okry�a jeszcze wi�ksza chwa�a, ale przez wieki pozostan� ju� tylko nazwami: �elazna Brygada, Pi�ty New Hampshire, Pierwszy Minnesota, Drugi Massachu- setts, Szesnasty Maine. By� tam Enoch Wallace. Wci�� �ciska� strzaskany muszkiet w r�kach pokrytych p�- cherzami. Twarz osmali� mu proch. Na butach zasch�o b�oto i krew. . Nie poleg�. Doktor Erwin Hardwicke mia� irytuj�cy nawyk: toczy� w d�oniach o��wek - w t� i z powrotem. Patrzy� na m�czyzn� po drugiej stronie biurka z pewn� doz� kalkulacji. - Jednego nie mog� poj�� - rzek� wreszcie. - Dlaczego przy- szed� pan do nas? - Jeste�cie Akademi� Nauk, wi�c my�la�em... - A pan jest agentem wywiadu. - Niech pan pos�ucha, doktorze: je�eli to panu bardziej od- powiada, potraktujemy t� wizyt� jako nieoficjaln�. Jestem zdezorientowanym obywatelem, kt�ry przyszed� si� dowie- dzie�, czy mo�e znale�� tu pomoc. - Mo�e i chcia�bym panu pom�c, tylko nie bardzo wiem jak. Ca�a ta sprawa jest pe�na niejasno�ci i przypuszcze�. - Do diab�a, cz�owieku! - zirytowa� si� Claude Lewis. � Nie mo�e pan podwa�a� dowod�w, nawet tak nik�ych jak moje. - W takim razie zgoda - odpar� Hardwicke. - Zacznijmy od pocz�tku, po kolei. M�wi pan, �e ten cz�owiek... - Nazywa si� Enoch Wallace - powiedzia� Lewis. - Zgodnie z chronologi� ma sto dwadzie�cia cztery lata. Urodzi� si� na far- mie, par� kilometr�w od Millville w stanie Wisconsin, dwu- dziestego drugiego kwietnia tysi�c osiemset czterdziestego ro- ku. Jest jedynym dzieckiem Jedediasza i Amandy Wallace'�w. Gdy Abe Lincoln zacz�� werbowa� ochotnik�w, zaci�gn�� si� jako jeden z pierwszych. Walczy� w �elaznej Brygadzie, kt�ra zosta�a zmieciona pod Gettysburgiem w tysi�c osiemset sze��- dziesi�tym trzecim. Ale Wallace dosta� si� jako� do innej jedno- stki i walczy� dalej w Wirginii pod dow�dztwem Granta. Bra� udzia� w samej ko�c�wce, pod Appomattox. - Dok�adnie, pan go sprawdzi�. - Przejrza�em jego akta. Dane o zaci�gu s� w siedzibie w�adz stanowych w Madison. Reszta, ��cznie z przeniesieniem do rezerwy, tutaj, w Waszyngtonie. - M�wi pan, �e on wygl�da na trzydzie�ci lat. - Na pewno nie ma wi�cej. Mo�e nawet mniej. - Ale pan z nim nie rozmawia�. Lewis potrz�sn�� przecz�co g�ow�. - Mo�e to nie ten cz�owiek. Gdyby pan mia� odciski pal- c�w... - W czasie wojny secesyjnej nie istnia�a daktyloskopia - od- par� Lewis. - Ostatni weteran wojny secesyjnej zmar� �adnych kilka lat temu - powiedzia� Hardwicke. - Zdaje si�, �e by� doboszem, synem pu�ku Konfederacji. To musi by� jaka� pomy�ka. Lewis potrz�sn�� g�ow�. - Sam tak my�la�em, kiedy mnie tam wysy�ali. - Dlaczego pana wys�ali? Czy wywiad zajmuje si� takimi sprawami? - Zgadzam si�, to troch� niezwyk�e - odrzek� Lewis. - Ale by�o tyle hipotez... - Na przyk�ad nie�miertelno��. - Owszem, przysz�o nam i to na my�l. Ale to nie by�o naj- wa�niejsze dla nas. G��wnie zajmowali�my si� tym dziwnym budynkiem. - Ale wywiad... Lewis wyszczerzy� z�by w u�miechu. - Zastanawia si� pan, dlaczego nie naukowcy. Logicznie my�l�c, tak powinno by�. Jeden z naszych ludzi wdepn�� w to przypadkiem. By� na urlopie w Wisconsin. Niezupe�nie w tym rejonie, jakie� sze��dziesi�t kilometr�w dalej. Co� us�ysza�, kto� mu o tym przypadkiem napomkn��, wi�c zacz�� w�szy�. Du�o si� nie dowiedzia�, ale wystarczy�o, �eby zacz�� co� podejrze- wa�. - Dziwi mnie - powiedzia� Hardwicke -jak cz�owiek m�g� prze�y� sto dwadzie�cia cztery lata w jednej miejscowo�ci i nie sta� si� legend�, kim� s�awnym na ca�y �wiat. Czy pan sobie wyobra�a, co to za gratka dla dziennikarzy? - Ciarki mnie przechodz�, jak o tym pomy�l� - przyzna� Le- wis. - Nie odpowiedzia� mi pan. - Do�� trudno to wyt�umaczy�. Trzeba zna� okolic� i jej mieszka�c�w. Po�udniowo-zachodnia cz�� Wisconsin le�y w wid�ach dw�ch rzek: Missisipi od zachodu i Wisconsin od p�nocy. Z dala od brzeg�w rozci�gaj� si� prerie, �yzna ziemia, zamo�ne farmy i miasta. Ale nie opodal rzek teren jest nier�w- ny i g�rzysty: wysokie wzniesienia, stromizny, g��bokie w�wo- zy i urwiska. Niekt�re zak�tki przypominaj� zatoki otoczone ze wszystkich stron, odgrodzone od �wiata. Nie ma dobrych dr�g, a w ma�ych, prymitywnych farmach mieszkaj� ludzie, kt�rych wi�cej ��czy z pierwszymi osadnikami sprzed stu lat ni� z wie- kiem dwudziestym. Maj� oczywi�cie samochody, radia, wkr�t- ce mo�e dotrze do nich telewizja. W rzeczywisto�ci jednak s� bardzo konserwatywni i niech�tni obcym; nie dotyczy to, rzecz jasna, wszystkich ani nawet wi�kszo�ci mieszka�c�w stanu - chodzi mi o ludzi z zak�tk�w. Kiedy� by�o tam wiele samo- tnych farm, ale w dzisiejszych czasach trudno by�oby wy�y� z gospodarstwa. Warunki ekonomiczne powoli zmuszaj� ludzi do opuszczania tamtych okolic. Farmerzy sprzedaj� dzia�ki i przenosz� si�, przewa�nie do miast, gdzie �atwiej o prac�. Hardwicke pokiwa� g�ow�. - A zostaj�, oczywi�cie, ci najbardziej konserwatywni i nie- ch�tni obcym. - W�a�nie. Wi�kszo�� ziemi pozostaje teraz w r�kach w�a- �cicieli, kt�rzy nawet nie udaj�, �e j� uprawiaj�. Trzymaj� zwy- kle par� sztuk byd�a. Niez�y interes, je�li kto� chce sobie zmniej- szy� podatki. - Chce pan przez to powiedzie�, �e ci le�ni ludzie - tak chy- ba nale�a�oby ich nazywa� - uczestnicz� w zmowie milczenia? - To by by�o zbyt skomplikowane. Oni po prostu s�. Tyle pozosta�o im z filozofii nieustraszonych pierwszych osadni- k�w. Zawsze pilnowali swego nosa. Nie chc�, �eby kto� si� mie- sza� w ich sprawy, i sami nie wtr�caj� si� w cudze. Niech facet sobie �yje cho�by i tysi�c lat; mo�na si� temu dziwi�, ale niko- mu nic do tego. Chce mieszka� przez ten czas samotnie - to te� jego sprawa. Mog� m�wi� o tym mi�dzy sob�, ale nigdy z nie- znajomymi. Byliby oburzeni, gdyby kto� obcy pr�bowa� ci�g- n�� ich za j�zyk. S�dz�, �e po pewnym czasie zaakceptowali fakt, �e Wallace ca�y czas jest m�ody, podczas gdy oni si� sta- rzej�. Przestali si� dziwi�. M�ode pokolenie nie widzi w tym nic nadzwyczajnego, bo starsi nie robi� sensacji. Zreszt�, nikt nie widuje Wallace'a zbyt cz�sto; jest on typem samotnika. Je�eli kto� w okolicy w og�le pomy�la� o tym, musia�o mu to wygl�- da� na co� w rodzaju legendy, jeszcze jedn� szalon� opowiastk� niewart� sprawdzania. Mo�e ludzie opowiadali to sobie jako anegdot�? Taki Rip van Winkle*, w kt�rego historii nie ma ani s�owa prawdy. Mo�na wyj�� na stukni�tego, kiedy si� zacznie za bardzo dr��y� temat. - Ale wasz cz�owiek usi�owa� si� czego� dowiedzie�. - Tak. - Jednak nie jemu przydzielono t� spraw�. - By� potrzebny gdzie indziej. Poza tym wszyscy go tam znaj�. - A pan? - Zaj�o mi to dwa lata. - A teraz pan wszystko wie. - Nie wszystko. Teraz wiem mniej ni� na pocz�tku. - Widzia� pan tego cz�owieka. - Tak, wiele razy - przyzna� Lewis. - Ale z nim nie rozma- * Opowiadanie pod takim tytu�em napisa� Washington Irving (1783- 1859). G��wny bohater zasn�� i obudzi� si� w �wiecie, kt�ry postarza� go o dwadzie�cia lat. (przyp. t�um.) wia�em. Chyba nie zwr�ci� na mnie uwagi. Codziennie wycho- dzi, aby si� przej��, potem odbiera poczt�. Nigdzie stamt�d si� nie rusza. Listonosz przynosi wszystko, co jest mu niezb�dne. Worek m�ki, kawa�ek boczku, tuzin jaj, cygara, czasem alko- hol. - To chyba niezgodne z regulaminem poczty. - Oczywi�cie. Ale listonosze robi� tak od lat. Nikomu to nie przeszkadza, dop�ki kto� nie narobi szumu. A nikt nie ma takie- go zamiaru. Listonosze zawsze byli jego jedynymi przyjaci�- mi. - Ten Wallace pewnie nie pracuje na roli. - Nie. Ma tylko niewielki ogr�d warzywny. Jego ziemia le�y od�ogiem. - Ale musi z czego� �y�, sk�d� bra� pieni�dze. - Tak - powiedzia� Lewis. - Raz na pi�� czy dziesi�� lat po- sy�a gar�� kamieni szlachetnych pewnej nowojorskiej firmie. - Legalnie? - Ma pan na my�li nielegalne pochodzenie? Gdyby kto� chcia� docieka�, mo�e by i co� znalaz�. Oczywi�cie, nie na sa- mym pocz�tku, wiele lat temu, kiedy Wallace zacz�� posy�a� te kamienie. Prawo si� jednak zmienia i my�l�, �e teraz zar�wno sprzedaj�cy, jak i kupuj�cy dopuszczaj� si� oszustw. - Nie przeszkadza to panu? - Sprawdzi�em t� firm� - o�wiadczy� Lewis. - Byli troch� zaniepokojeni. Od dawna naci�gali Wallace'a. Poleci�em im da- lej kupowa�. Kaza�em im, by odsy�ali do mnie ka�dego, kto zainteresuje si�Wallace'em. Maj� trzyma� j�zyk za z�bami i ni- czego nie zmienia�. - Nie chce pan, �eby kto� go wystraszy� - stwierdzi� Hard- wicke. - Do diab�a, oczywi�cie. Chc�, by listonosz wozi� mu pro- wiant, a nowojorska firma dalej kupowa�a od niego kamienie. Niech wszystko zostanie tak, jak jest. Zanim zapyta mnie pan, sk�d pochodz� te klejnoty, powiem panu, �e nie wiem. - Mo�e ma kopalni�? - To by�aby niez�a kopalnia: diamenty, rubiny i szmaragdy w jednym miejscu. - Podejrzewam, �e nawet przy kiepskich cenach nie�le na tym wychodzi. Lewis przytakn��. - Wygl�da na to, �e wysy�a kamienie, kiedy ko�czy mu si� got�wka. Wiele nie potrzebuje. �yje raczej skromnie, s�dz�c po �arciu, jakie kupuje. Ale prenumeruje stosy gazet i tygodnik�w, przy tym z tuzin czasopism naukowych. Kupuje mn�stwo ksi�- �ek. - Z dziedziny techniki? - Tak, niekt�re, oczywi�cie. Przewa�nie dotycz�ce nowych odkry� w fizyce, chemii i biologii. - Nierozu... - Naturalnie. Ja te� nie. On nie jest naukowcem. Przynaj- mniej nie ma �adnego formalnego wykszta�cenia. Dawniej, kie- dy chodzi� do szko�y, nie by�o czego� takiego jak wsp�czesna edukacja. Je�li nawet czego� si� nauczy�, teraz jest to wiedza zupe�nie bezwarto�ciowa. Sko�czy� szko�� powszechn� - wiej- sk� szk�k� z jedn� sal� lekcyjn� - i przez jedn� zim� by� w tak zwanej akademii, kt�ra istnia�a rok czy dwa w Millville. Musi pan wiedzie�, �e poziom tej akademii by� zdecydowanie powy- �ej przeci�tnej jak na tamte czasy. Najwyra�niej Wallace by� zdolnym uczniem. Hardwicke potrz�sn�� g�ow�. - Nie do wiary. Sprawdzi� pan wszystko? - Bardzo dok�adnie. Musia�em dzia�a� niezwykle ostro�nie. Nie chcia�em, �eby kto� si� tym zainteresowa�. O jednym zapo- mnia�em: Wallace bardzo du�o pisze. Kupuje wielkie, oprawne ksi�gi handlowe po dziesi�� sztuk naraz. Atrament zu�ywa li- trami. Hardwicke wsta� zza biurka i zacz�� chodzi� po pokoju tam i z powrotem. - Wie pan co, Lewis - powiedzia� - gdyby pan mi si� nie wylegitymowa� i gdybym pana nie sprawdzi�, potraktowa�bym to wszystko jako bardzo g�upi kawa�. - Wr�ci� na miejsce i usiad�. Wzi�� do r�ki o��wek i zn�w zacz�� toczy� go w d�o- niach. - Prowadzi� pan t� spraw� przez dwa lata - stwierdzi�. - Nie ma pan �adnego pomys�u? - �adnego. Poj�cia nie mam, co z tym zrobi�. Dlatego tu je- stem. - Niech pan mi jeszcze opowie o tym Wallasie. Co si� dzia�o z nim po wojnie secesyjnej? - Umar�a mu matka - powiedzia� Lewis. - Nie by�o go przy tym. Jego ojciec i s�siedzi pochowali j� na farmie. Tak wtedy si� robi�o. M�ody Wallace dosta� przepustk�, ale nie zd��y� na pogrzeb. Wtedy nie balsamowano zw�ok, a podr� trwa�a d�u- go. Potem wr�ci� na wojn�. O ile wiem, by� to jego jedyny ur- lop. Stary Wallace �wietnie dawa� sobie rad� na farmie. Jak da- lece mog�em si� zorientowa�, by� dobrym farmerem, wyj�tko- wo dobrym jak na tamte czasy. Prenumerowa� kilka czasopism rolniczych i wprowadza� innowacje. Przywi�zywa� wag� do ta- kich rzeczy jak p�odozmian i zapobieganie erozji gleby. Jego farma nie przypomina�a oczywi�cie dzisiejszych, ale m�g� z niej wy�y� i troch� zaoszcz�dzi�. Enoch wr�ci� z wojny i ra- zem uprawiali ziemi� przez rok czy dwa. Stary kupi� kosiark� - tak� maszyn�, kt�r� ci�gn�� ko�, z pod�u�nym ostrzem do �ci- nania trawy i zbo�a. Bardzo nowoczesna �w por�wnaniu z ma- chaniem sierpem. Pewnego popo�udnia poszed� kosi�. Konie ponios�y. Co� musia�o je wystraszy�. Ojciec Enocha spad� z sie- dzenia i dosta� si� pod ostrze. Niezbyt przyjemna �mier�. Hardwicke skrzywi� si�. - Okropne - powiedzia�. - Enoch przyni�s� cia�o ojca do domu, potem wzi�� bro� i poszed� szuka� koni. Znalaz� je na skraju pastwiska, zastrzeli� oba i zostawi�. Dos�ownie. Ich szkielety latami le�a�y na ��ce, zaprz�one do kosiarki, dop�ki uprz�� nie zgni�a. Wr�ci� do do- mu, umy� cia�o ojca, ubra� w przyzwoity czarny garnitur i po- szed� do szopy zbi� trumn�. Potem wykopa� mogi��, obok grobu matki. Ko�czy� ju� przy �wietle latami. Wr�ci� do domu i sie- dzia� przy ojcu, czekaj�c na �wit. Zawiadomi� najbli�szego s�- siada, a ten pozosta�ych. Kto� poszed� po ksi�dza. P�nym po- po�udniem odby� si� pogrzeb i Enoch wr�ci� do domu. Od tego czasu tam mieszka, ale nie uprawia ju� ziemi. Tylko ogr�dek. - Powiedzia� pan, �e ci ludzie nie rozmawiaj� z obcymi. Sk�d pan tyle wie? - Zaj�o mi to dwa lata. Kupi�em starego gruchota, pojecha- �em do Millville i rozpowiedzia�em, �e jestem poszukiwaczem �e�-szenia. - Kim? - Poszukiwaczem �e�-szenia. �e�-sze� to taka ro�lina. - Tak, wiem. Ale od lat nikt tego nie kupuje. - Kupuje niewielu i to rzadko. Czasem na eksport. Dlatego szuka�em te� innych leczniczych zi� i udawa�em, �e mam sze- rok� wiedz� na temat ich stosowania. �Udawa�em" to nie jest w�a�ciwe s�owo - sporo wku�em. - Taka prosta dusza, kt�r� tamci potrafi� zrozumie� - pod- sumowa� Hardwicke. - Powr�t do natury. Nieszkodliwy dzi- wak, troch� niespe�na rozumu. Lewis przytakn��. - Wysz�o lepiej, ni� si� spodziewa�em. W�drowa�em, znala- z�em nawet troch� �e�-szenia, a ludzie opowiadali mi r�ne rze- czy. Szczeg�lnie rodzina Fisher�w; mieszka w dole rzeki, za farm� Wallace'a stoj�c� na wzniesieniu. Oni tam s� tak d�ugo jak rodzina Wallace'a, ale to zupe�nie inny typ ludzi. Fisherowie poluj�, �owi� i p�dz� bimber. Odkryli we mnie bratni� dusz�. By�em tak samo niezaradny, jak swego czasu oni. Pomaga�em im przy bimbrze; p�dzili�my razem, pili�my, czasem si� sprze- dawa�o. Chodzi�em z nimi na ryby, na polowania, siadywa�em, �eby troch� pogada�; pokazali mi par� miejsc, gdzie mog�em znale�� �e�-sze� - �sang", jak go nazywaj�. S�dz�, �e dla so- cjologa Fisherowie byliby kopalni� wiadomo�ci. Maj� c�rk� - niemow�. Jest �liczna i potrafi wywabia� czarami kurzajki. - Znam ten typ ludzi - powiedzia� Hardwicke. - Urodzi�em si� i wychowa�em na Po�udniu, w g�rach. - To Fisherowie opowiedzieli mi o koniach i kosiarce. Kie- dy� poszed�em na skraj pastwiska Wallace'a i zacz��em kopa�. Znalaz�em ko�sk� czaszk� i par� ko�ci. - Ale nie wiadomo czy to by� ko� Wallace'a. - Nie � odrzek� Lewis. � Znalaz�em te� cz�� kosiarki. Nie- wiele ju� z niej zosta�o. - Wr��my do rzeczy - powiedzia� Hardwicke. - Po �mierci ojca Enoch zosta� na farmie. Nigdy jej nie opuszcza�? Lewis pokr�ci� g�ow�. - Mieszka w swoim starym domu. Nic w nim nie zmienia�. Dom nie postarza� si� bardziej od w�a�ciciela. - By� pan w tym domu? - Nie w �rodku. Opowiem panu. Mia� godzin�. Wiedzia�, �e ma tyle czasu, bo przez ostatnie dziesi�� dni sprawdza� rozk�ad dnia Enocha Wallace'a. Od mo- mentu wyj�cia Enocha do chwili powrotu z poczt� mija�a co najmniej godzina. Czasem troch� wi�cej, gdy listonosz si� sp�nia� albo gdy Wallace i listonosz si� zagadali. Ale Lewis powiedzia� sobie, �e mo�e liczy� najwy�ej na godzin�. Wallace znikn�� za zboczem, kieruj�c si� w stron� ska�y g�- ruj�cej nad urwiskiem, u kt�rego st�p p�yn�a rzeka Wisconsin. Zaraz wejdzie na skalny szczyt i stanie tam, z karabinem pod pach�, patrz�c na dziewicz� dolin� rzeki. Nast�pnie zejdzie z g�ry i b�dzie si� wspina� po wy�o�onej k�odami �cie�ce do miejsca, gdzie kwitn� storczyki, stamt�d zn�w na szczyt wzg�- rza, do strumienia wyp�ywaj�cego ze zbocza poni�ej uprawne- go pola, kt�re le�y od�ogiem co najmniej od stu lat. Wreszcie w poprzek stoku dotrze do zaro�ni�tej drogi, kt�ra prowadzi do skrzynki pocztowej. Od dziesi�ciu dni, odk�d Lewis go �ledzi�, ca�a trasa ani razu nie uleg�a zmianie. �Mo�liwe, �e nie zmieni�a si� od lat" - po- my�la� Lewis. Wallace si� nie spieszy�. Spacerowa�, jakby mia� nie wiadomo ile czasu. Zatrzymywa� si�, by odnowi� znajo- mo�� ze starymi przyjaci�mi: drzewami, wiewi�rk�, kwiat- kiem. Jego ruchy by�y szorstkie, mia� w sobie wiele z �o�nierza - stare przyzwyczajenia z trudnych czas�w walki pod r�nym dow�dztwem. G�ow� trzyma�wysoko, ramiona mia� wyprostowa- ne, szed� wy�wiczonym krokiem jak kto�, kto umie maszerowa�. Lewis wyszed� zza g�stwiny, kt�ra niegdy� by�a sadem. Kil- ka drzew - poskr�cane, s�kate i poszarza�e ze staro�ci -wci�� rodzi�o n�dzne i gorzkie jab�ka. Zatrzyma� si� na skraju zagajnika i chwil� spogl�da� na budy- nek stoj�cy powy�ej na szczycie wzniesienia. Przez kr�tk� chwil� wydawa�o mu si�, �e dom jest o�wietlony osobliwym �wiat�em, jak gdyby czyste promienie s�o�ca przenika�y go, by wyr�ni� spo�r�d innych dom�w na �wiecie. Sk�pana w �wietle bry�a budynku wygl�da�a troch� nieziemsko, jakby naprawd� zosta�a specjalnie wyr�niona. Ale po chwili dziwny blask - je�eli w og�le istnia� - znik� nagle i dom o�wietla�y promienie s�oneczne wsp�lne dla p�l i las�w. Lewis potrz�sn�� g�ow� i zdecydowa�, �e to g�upota albo ja- kie� z�udzenie. Nie ma przecie� �adnych osobliwych promieni s�onecznych, a dom jest tylko domem, cho� zachowa� si� w znakomitym stanie. Takich budynk�w nie widuje si� cz�sto w obecnych czasach. Dom zbudowany na prostok�cie: d�ugi, w�ski i wysoki, ze sta- romodnymi ozdobami na okapie i zwie�czeniu dachu. Sprawia� wra�enie nieprzytulnego, co nie mia�o nic wsp�lnego z jego wiekiem. Taki by� od pocz�tku: surowy, mocny i prosty, jak lu- dzie, kt�rym udziela� schronienia. Utrzymany by� w dobrym stanie, nie �uszczy�a si� na nim farba, nie odpada� tynk � z pew- no�ci� nie zagra�a�a mu ruina. Przy bocznej �cianie znajdowa�a si� niewielka przybud�wka, jakby przywieziona i oparta o �cia- n�, by os�oni� drzwi do kuchni. Lewis pomy�la�, �e drzwi na pewno prowadz� do kuchni. Przybud�wka najwyra�niej s�u�y�a do przechowywania but�w, kaloszy i p�aszczy. Sta�a tam za- pewne �awa na wiadra i ba�ka na mleko oraz kobia�ka na jaja. Z dachu przybud�wki wystawa�a metrowej d�ugo�ci rura piecyka. Lewis zbli�y� si� do domu, obszed� przybud�wk� i zobaczy�, �e drzwi do niej s� uchylone. Wszed� wi�c po schodkach, otwo- rzy� drzwi szerzej, po czym rozejrza� si�. Nieby�a to zwyk�a przybud�wka. Najwyra�niej tutaj w�a�nie mieszka� Wallace. Piecyk z rur� sta� w k�cie - starodawna koza, mniejsza od dawnych piec�w kuchennych. Na p�ycie znajdo- wa�y si� dwie patelnie i czajnik. Pozosta�e przybory kuchenne wisia�y na haczykach wbitych w desk� za piecykiem. Naprze- ciwko, pod �cian�, sta�o sporych rozmiar�w ��ko z drewniany- mi s�upkami w rogach, przykryte wygniecion� ko�dr�, uszyt� z wielu wzorzystych, kolorowych �atek wed�ug mody, kt�rej panie domu ho�dowa�y sto lat temu. W drugim rogu znajdowa� si� st� z krzes�em. Nad nim, na �cianie, wisia�a szafka, kt�ra by�a otwarta i mo�na by�o zobaczy� kubki i talerze. Na stole sta�a lampa naftowa - stara, ale czysta, jakby kto� umy� j� przed chwil�. Nie by�o wida� drzwi prowadz�cych do dalszej cz�ci domu, nic nie wskazywa�o na to, by kiedykolwiek istnia�y. �Niewiarygodne - pomy�la� Lewis. - Nie ma drzwi. Wallace mieszka w przybud�wce, kiedy obok stoi wielki dom. Jak gdy- by mia� pow�d, by nie mieszka� w domu, ale jednocze�nie mu- sia� przebywa� w pobli�u. Mo�e pokutuje za co� jak �rednio- wieczni pustelnicy w le�nych chatkach i jaskiniach." Sta� na �rodku i rozgl�da� si� w nadziei, �e znajdzie jakie� rozwi�zanie w tych zagadkowych okoliczno�ciach. W przybu- d�wce nie by�o jednak nic, co nie wi�za�oby si� z twardym codziennym �yciem; nic poza piecykiem s�u��cym do przy- gotowywania strawy i ogrzewania pomieszczenia, ��kiem do spania, sto�em do spo�ywania na nim posi�k�w, lamp� do o�wiet- lania. Lewis nie zauwa�y� nawet kapelusza (chocia�, uprzyto- mni� sobie, Wallace chodzi� z go�� g�ow�) czy p�aszcza. Nigdzie nie by�o ani �ladu czasopism, a przecie� Wallace rzadko wraca� od skrzynki pocztowej z pustymi r�kami. Prenu- merowa� New York Times, Wall Street Journal, Christian Scien- ce Monitor i waszyngto�ski Star, nie licz�c periodyk�w nauko- wo-technicznych. Tutaj ich nie by�o - ani ksi��ek, kt�rych tyle kupowa�. Ksi�g handlowych r�wnie�. W og�le �adnych te- kst�w pisanych. �Mo�e ta przybud�wka - pomy�la� Lewis - z jakich� zaskaku- j�cych powod�w jest tylko na pokaz. By� mo�e przygotowano j� starannie, aby wygl�da�a na mieszkanie Wallace'a. Mo�e on jed- nak mieszka w domu. Je�li to prawda, po co ta ca�a maskarada." Odwr�ci� si� i wyszed� z przybud�wki. Okr��y� dom i stan�� przed gankiem wiod�cym do g��wnego wej�cia. Popatrzy� wo- k�. Panowa� spok�j. �wieci�o wczesne, przedpo�udniowe s�o�- ce, zapowiada� si� ciep�y dzie�. Ukryty zak�tek trwa� cicho i le- niwie, czekaj�c upa�u. Spojrza� na zegarek. Zosta�o mu czterdzie�ci minut, wszed� wi�c po schodach na ganek i zbli�y� si� do drzwi. Wyci�gn�� r�k�, chc�c przekr�ci� ga�k�. Ale ta si� nie przekr�ci�a. Zasko- czony, spr�bowa� jeszcze raz i zn�w bezskutecznie. Palce �liz- ga�y si� na ga�ce jak po lodzie, nie mog�c w �aden spos�b jej uchwyci� ani poruszy�. Pochyli� si� nisko, by sprawdzi�, czy ga�ka nie jest czym� po- wleczona - nie znalaz� niczego takiego. Wszystko wygl�da�o normalnie - zbyt normalnie. Ga�ka by�a czy�ciutka, jakby kto� j� przetar� i wypolerowa�. Ani �ladu kurzu, �adnego nalotu. Spr�bowa� zadrapa� paznokciem kciuka - palec ze�lizn�� si�, nie pozostawiaj�c �ladu. Pog�adzi� d�oni� powierzchni� drzwi - drewno te� by�o �liskie. Nacisk d�oni nie powodowa� tarcia. R�- ka zsun�a si�, jakby by�a posmarowana t�uszczem. Nie zauwa- �y� niczego, co mog�oby wyja�ni� to zjawisko. Odsun�� si� od drzwi i podszed� .do �ciany; deski okaza�y si� �liskie. Pr�bowa� paznokciem i ca�� d�oni� - efekt ten sam. Dom pokryty by� warstw� czego� przezroczystego i �liskiego zarazem, g�adkiego na tyle, �e nie przylega� do tego kurz ani nie wp�ywa�y na to warunki pogodowe. Podszed� do okna. Dostrzeg� co�, czego nie zauwa�y� przed- tem. Okna by�y czarne. Bez firanek i zas�on, po prostu czarne prostok�ty, niczym puste oczodo�y w bryle domu. Zbli�y� twarz do szyby i z dw�ch stron os�oni� oczy d�o�mi przed blaskiem s�o�ca. Ale nawgt w ten spos�b nie uda�o mu si� zajrze� do do- mu. Wpatrywa� si� w nieprzeniknion� czer�, kt�ra nie odbija�a promieni s�onecznych. Nie widzia� swojego odbicia w szkle. Nic poza czerni�, tak jakby �wiat�o padaj�ce na szyb� wnika�o w ni�, wsysane i zatrzymywane. Promienie nie wraca�y, po- ch�ania�o je okno. Opu�ci� ganek i wolnym krokiem ruszy� dooko�a domu. Wszystkie okna mia�y t� sam� czarn� g��bi�, w kt�rej znika�o �wiat�o, a �ciany by�y �liskie i twarde. Uderzy� pi�ci� w deski �ciany -jakby uderzy� w ska��. Zba- da� podmur�wk�. �liski, g�adki mur. Pomi�dzy kamieniami tkwi�a zaprawa murarska, a na ich powierzchni wida� by�o nie- r�wno�ci, jednak d�o� przesuwana po murze nie natrafia�a na �adn� chropowato��. Kamienie pokryto czym� niewidzialnym, co wype�nia�o i wyr�wnywa�o rysy i zag��bienia. Czym� nie do wykrycia. Prawie niematerialnym. Lewis wyprostowa� si� i spojrza� na zegarek. Zosta�o mu tyl- ko dziesi�� minut. Musia� si� zbiera�. Schodzi� ze wzniesienia w kierunku g�stwiny dawnego sadu. Na skraju zatrzyma� si� i obejrza�. Dom nie by� ju� budynkiem - nabra� osobowo�ci, szyderczego wyrazu, bulgota� z�o�liwym rechotem. Lewis z pochylon� g�ow� wszed� w g�szcz sadu i zacz�� przedziera� si� pomi�dzy drzewami. Nikt nie wydepta� tu �cie�- ki, pod drzewami ros�a wybuja�a trawa i chwasty. Omin�� zwi- saj�ce ga��zie i okr��y� drzewo zwalone przed laty w czasie burzy. Po drodze zrywa� jab�ka - nie wyro�ni�te i kwa�ne - nadgry- za� je i zaraz wyrzuca�. �adne nie nadawa�o si� do jedzenia, jak gdyby soki z nie uprawianej gleby przyda�y im goryczy. W g��bi sadu natrafi� na p�ot, kt�ry otacza� jakie� groby. Tra- wa i chwasty nie ros�y tu wysoko, a ogrodzenie nosi�o �lady niedawnej naprawy. Naprzeciw trzech nie obrobionych g�az�w z wapienia, u st�p ka�dego grobu, r�s� krzak peonii. G�sto roz- ro�ni�te krzewy od lat by�y nie dogl�dane. Lewis sta� przy zbu- twia�ych sztachetach ogrodzenia i wiedzia� ju�, �e natrafi� na rodzinny cmentarz Wallace'�w. Powinny tu by� tylko dwa na- grobki. A trzeci? Zbli�y� si� do przekrzywionej furtki i wszed� przez ni�. Sta- n�� przy jednym z grob�w i przeczyta� napisy na kamieniach. Wyryto je niezr�cznie; z pewno�ci� by�y dzie�em niewpraw- nych r�k. Nie umieszczono na kamieniach �adnych pobo�nych sentencji, linijki wiersza ani anio��w, barank�w czy innych symboli tak modnych w latach sze��dziesi�tych dziewi�tnaste- go wieku. Tylko nazwiska i daty. Na pierwszym kamieniu: Amanda Wallace 1821-1863. Na drugim: Jedediasz Wallace 1816-1866. A na trzecim... - Niech pan mi da ten o��wek - poprosi� Lewis. Hardwicke przesta� toczy� o��wek w d�oniach i poda� go ponad biurkiem. - Kartk� te�? - spyta�. - Prosz� - mrukn�� Lewis. Pochyli� si� nad biurkiem i szyb- ko co� narysowa�. - Oto on - rzek�, podaj�c kartk�. Hardwicke zmarszczy� brwi. - Ale� to nie ma sensu - powiedzia�. - Opr�cz tego znaku pod spodem. - Le��ca �semka. Tak, wiem. Symbol niesko�czono�ci. - A reszta? - Nie mam poj�cia - odrzek� Lewis. -To napis na nagrobku. Skopiowa�em go. - I teraz go pan zna na pami��. - Nic dziwnego. D�ugo nad tym my�la�em. - W �yciu nie widzia�em czego� podobnego - stwierdzi� Hardwicke. - Nie jestem autorytetem. Naprawd� nie orientuj� si� w tej mierze. - Nie musi si� pan wysila�. Nikt nie ma zielonego poj�cia, co to jest. W najmniejszym stopniu nie przypomina to �adnego j�zyka. Pyta�em fachowc�w. Nie jednego, kilkunastu. Powie- dzia�em im, �e to by�o wykute w skale urwiska. Jestem pewien, �e wi�kszo�� z nich wzi�a mnie za wariata. Jednego z tych, kt�rzy chc� dowie��, �e Rzymianie, Fenicjanie czy Irlandczycy zak�adali przed przybyciem Kolumba osady w Ameryce. Hardwicke po�o�y� kartk� na biurku. - Rozumiem teraz, co mia� pan na my�li, m�wi�c, �e wie pan mniej ni� na pocz�tku. Nie chodzi tylko o m�odego cz�o- wieka, kt�ry ma ponad sto lat; dosz�a jeszcze sprawa �liskiego domu i trzeciego nagrobka z napisem nie do rozszyfrowania. Twierdzi pan, �e nie rozmawia� z Wallace'em? - Nikt z nim nie rozmawia. Pr�cz listonosza. Wallace chodzi codziennie na spacer i zawsze nosi ze sob� karabin. - Ludzie boj� si� z nim rozmawia�? - Dlatego �e nosi bro�? To mia� pan na my�li? - No... tak. Chyba tak. Zastanawiam si�, dlaczego on cho- dzi z broni�. Lewis potrz�sn�� g�ow�. - Nie wiem. Pr�bowa�em to jako� po��czy�, znale�� pow�d. O ile mi wiadomo, nigdy nie wystrzeli� z tego karabinu. Nie s�- dz�, by ludzie nie chcieli z nim rozmawia� z powodu broni. On jest anachronizmem, prze�ytkiem. Nikt si� go nie boi, jestem pewien. Za d�ugo tam jest, �eby m�c kogo� wystraszy�. Jest do- brze znan� postaci�, wro�ni�t� w krajobraz jak drzewo czy ka- mie�. Wszyscy jednak troch� kr�puj� si� jego obecno�ci�. My- �l�, �e wi�kszo�� tamtejszych ludzi nie mia�aby ochoty spotka� si� z nim twarz� w twarz. Jest inny ni� oni, wydaje im si� jed- nocze�nie kim� stoj�cym ponad nimi i po prostu nikim. Zupe�- nie jakby ten cz�owiek porzuci� w�asne cz�owiecze�stwo. S�- dz�, �e wielu jego s�siad�w skrycie si� go wstydzi, bo w jaki� spos�b - by� mo�e niegodziwy - omin�� jeden z przykrych obowi�zk�w, ale zarazem prawo ca�ej ludzko�ci: staro��. Pew- nie �w skrywany wstyd t�umaczy ich niech�� do rozmowy z Wallace'em. - D�ugo pan go �ledzi�? - Przez pewien czas. Ale teraz mam tam swoich ludzi. Zmie- niaj� si� regularnie. �ledzimy Wallace'a z dwudziestu miejsc. Nie ma dnia, godziny, by jego dom nie by� pod obserwacj�. - Ta sprawa rzeczywi�cie was poch�on�a. - Chyba nie na darmo - rzek� Lewis. � Jest co� jeszcze. � Schyli� si� i podni�s� teczk� stoj�c� przy krze�le. Otworzy� j� i wyj�� plik zdj��, kt�re poda� Hardwicke'owi. � Co pan o tym s�dzi? � spyta�. Hardwicke wzi�� zdj�cia. Nagle zamar�. Krew odp�yn�a mu z twarzy. R�ce dr�a�y mu, gdy odk�ada� zdj�cia na biurko. Wi- dzia� tylko jedn� fotografi�, t� na wierzchu; nawet nie spojrza� na pozosta�e. Lewis dostrzeg� jego pytaj�ce spojrzenie. - W grobie - rzek�. - W tym z dziwnym napisem. Przeka�nik wiadomo�ci zagwizda� przera�liwie. Enoch Wal- lace od�o�y� ksi�g�, w kt�rej pisa�, i wsta� zza biurka. Podszed� do urz�dzenia. Nacisn�� przycisk, w�o�y� klucz i gwizdanie usta�o. Maszyna zacz�a bucze�, a na p�ytce pojawi�a si� wiado- mo�� -z pocz�tku prawie niewidoczna, powoli ciemnia�a, wre- szcie ca�kiem wyra�nie mo�na by�o odczyta�: NR 406301 DO STACJI 18327. PODRӯNY 16097.38. PO- CHODZENIE THUBAN VI. BEZ BAGA�U. POJEMNIK CIECZY NR 3. ROZTW�R 27. ODJAZD DO STACJI 12892 CZAS 16439.16. POTWIERDZI�. Enoch popatrzy� na wielki chronometr galaktyczny, wisz�cy na �cianie. Pozosta�y mu prawie trzy godziny. Nacisn�� przy- cisk i z boku urz�dzenia wysun�a si� cienka blaszka z zapisem wiadomo�ci. Pod spodem jej kopia zosta�a w��czona do reje- str�w. Z przeka�nika wydoby� si� chichot - i p�ytka, zn�w czy- sta, czeka�a na wiadomo��. Enoch wyj�� blaszk�, dziurkaczem do akt zrobi� w niej dwa otwory i opu�ci� d�onie na pulpit. Wystuka�: NR 406301 PRZY- J�TE. POTWIERDZENIE WKR�TCE. Tekst ukaza� si� na p�ytce i Enoch go tak zostawi�. �Thuban VI? Czy kto� stamt�d ju� tutaj by�?" - zastanawia� si� Enoch. Gdy tylko wype�ni swoje obowi�zki, zaraz p�jdzie sprawdzi� w rejestrach. Mia� by� pojemnik cieczy, a ci, kt�rzy ich potrzebowali, byli z regu�y najbardziej nieciekawi. Zwykle nie�atwo by�o nawi�za� z nimi rozmow�, gdy� najcz�ciej po- s�ugiwali si� zbyt trudnym sposobem porozumiewania si�. Poza tym procesy my�lowe by�y u nich tak rozproszone, �e brak by�o wsp�lnych temat�w do konwersacji. �Chocia�... - przypomnia� sobie Enoch - bywa�y wyj�tki. Ten podr�ny ze zbiornika par� lat temu, z uk�adu Hydry (a mo- �e z Hiadesa?)" Enoch przesiedzia� z nim ca�� noc i nieomal za- pomnia� wys�a� go na czas w drog�. Przez kilka godzin prz�dli ni� wzajemnego porozumienie (nie u�ywali s��w), zderzaj�c si� cia�ami. Kr�tki czas, kt�ry mieli do dyspozycji, wype�nili two- rzeniem poczucia wsp�lnoty, a mo�e nawet braterstwa. Przy- bysz (nie wyja�nili, jakiej by� p�ci) ju� nie wr�ci�. �Tak zwykle bywa - pomy�la� Enoch. - Niewielu powraca. Zdecydowana wi�kszo�� bywa tu tylko przejazdem." Podr�ny ten pozosta� u niego czarno na bia�ym. Podobnie jak wszyscy b�ogos�awieni, kt�rych Enoch opisa�. Zapisanie tamtego spotkania zaj�o mu prawie ca�y nast�pny dzie�; schy- lony nad biurkiem notowa�: wszystkie us�yszane opowie�ci, mi- gawki z dalekiego, pi�knego i zwodniczego �wiata (zwodnicze- go, gdy� tak wiele by�o w nim rzeczy niezrozumia�ych), ca�e ciep�o i przyja�� powsta�e mi�dzy nim a ow� bezkszta�tn�, po- skr�can�, brzydk� istot� z innego �wiata. Kiedy tylko zechce, ka�dego dnia mo�e zdj�� dziennik z p�ki i prze�y� t� noc jesz- cze raz. Jednak nigdy tego nie uczyni�. �Dziwne - pomy�la�. - Po prostu nie ma na to czasu." Nie m�g� znale�� czasu na prze- rzucenie kartek i przeczytanie cho�by cz�ci swoich zapisk�w dokonanych w ci�gu lat. Odwr�ci� si� od przeka�nika i przetoczy� pojemnik numer 3 na miejsce pod materializatorem, starannie go ustawi� i przy- mocowa�. Przyci�gn�� w��, a nast�pnie wcisn�� liczb� 27 na se- lektorze. Nape�ni� zbiornik i pu�ci� rur�; w�� wr�ci� na swoje miejsce w �cianie. Podszed� do przeka�nika, skasowa� zapis na p�ytce i wys�a� potwierdzenie, �e wszystko przygotowane do przy- j�cia podr�nego z Thubana. Otrzyma� potwierdzenie z drugie- go ko�ca; ustawi� urz�dzenie na zero, gotowe do odbioru. Ruszy� do szafki rejestr�w obok biurka i wyj�� szuflad� pe�n� fiszek. Znalaz� Thubana VI pod dat� dwudziesty drugi sierpnia tysi�c dziewi��set trzydziestego pierwszego roku. Zbli�y� si� do przeciwleg�ej �ciany, zape�nionej od pod�ogi po sufit rz�da- mi ksi��ek i czasopism, i wyj�� dziennik. Wr�ci� do biurka z opraw- n� ksi�g� w r�ku. Kiedy znalaz� zapis, okaza�o si�, �e dwudziesty drugi sierp- nia tysi�c dziewi��set trzydziestego pierwszego roku nie by� ci�kim dniem; przyby� wtedy tylko jeden podr�ny, ten z Thu- bana VI. Sporz�dzona g�stym, niewyra�nym pismem notatka zajmowa�a prawie ca�� stron�, ale tylko jeden akapit po�wi�co- ny by� go�ciowi: Dzi� wpad�a kropla z Thubana VI. Nie da si� okre�li� przyby- sza innym s�owem. Po prostu zlepek materii, masa, kt�ra regu- larnie zmienia kszta�t: przez chwil� jest okr�g�a, po czym roz- p�aszcza si� jak nale�nik na dnie pojemnika. Potem kurczy si�, wybrzusza, wreszcie powraca do postaci kuli Zmiany te nast�- puj� do�� powoli i zgodnie z rytmem, kt�ry polega jedynie na powtarzalno�ci tych samych sekwencji. Zdaje si�, �e zmiany nie pozostaj� w �adnej relacji do czasu. Pr�bowa�em mierzy� od- st�py czasowe, lecz nie uda�o mi si� wykry� �adnej prawid�owo- �ci. Najkr�tszy odst�p potrzebny do dope�nienia cyklu wyni�s� siedem minut, najd�u�szy za� osiemna�cie. Z pewno�ci� po d�u�szej obserwacji mo�na ustali� rytm, lecz ja nie mia�em na to czasu. Translator semantyczny niewiele mi pom�g�- wyemito- wa� jedynie seri� trzask�w, jakby istota zaczepia�a o co� pazno- kciami, kt�rych przecie� nie mia�a. Gdy sprawdzi�em to w pod- r�czniku pasimologii, sta�o si� dla mnie jasne, co istota chcia�a mi powiedzie�: �Jest mi dobrze, nie potrzebuj� opieki, prosz� mnie tak zostawi�. Co te� uczyni�em". Na ko�cu akapitu, �cie�niona na niewielkiej przestrzeni, wid- nia�a notka: J*atrz l�pa�dz. 1931". Enoch przewr�ci� kilka stron, a� znalaz� szesnasty pa�- dziernika. By� to jeden z tych dni, kiedy Ulisses przeprowadza� inspekcj� stacji. Oczywi�cie nie nazywa� si� Ulisses. W�a�ciwie to w og�le si� nie nazywa�. W�r�d swoich nie potrzebowa� imienia. Istnia�y tam inne sposoby identyfikacji, wyra�aj�ce o wiele wi�cej ni� zwyk�e imi�. Ale tamtejsza terminologia by�a zupe�nie nie do przyj�cia dla ludzi. - B�d� nazywa� ci� Ulisses - zdecydowa� Enoch przy pier- wszym ich spotkaniu. - Musz� ci� jako� nazwa�. - Niech tak b�dzie - odpar� obcy (ju� w�a�ciwie nie obcy). - Czy wolno spyta�, dlaczego w�a�nie Ulisses? - To imi� wielkiego przedstawiciela rodzaju ludzkiego.* - Ciesz� si�, �e je wybra�e� - powiedzia� nowo ochrzczony. - Brzmi godnie i szlachetnie, z dum� b�d� je nosi�. A ty zosta- niesz dla mnie Enochem. Przepracujemy wsp�lnie wiele twoich lat. �Sporo czasu up�yn�o - rozmy�la� Enoch nad ksi�g� otwart� na pa�dziernikowej notatce sprzed ponad trzydziestu lat. -Lata owocne i bogate w do�wiadczenia, wida� to dopiero, gdy ma si� przed oczami wszystkie zapisy. Dalej tak b�dzie. Minie o wiele * Wed�ug Enocha Wallace'a owym wielkim cz�owiekiem by� genera� Ulisses Simpson Grant (1822-1885), osiemnasty prezydent Stan�w Zjednoczonych (1869-1877). W wojnie secesyjnej g��wny dow�dca armii P�nocy, kt�ry zmusi� do kapitulacji wojska Konfederacji w 1865 roku. (przyp. t�um.) wi�cej lat ni� do tej pory, stulecia, mo�e tysi�clecia. A pod ko- niec tego tysi�ca - ile b�d� w�wczas wiedzia�? W�a�ciwie wiedza nie jest najwa�niejsza. Teraz, gdy zaistnia- �a ingerencja, mo�e ju� nikt nie wpadnie przejazdem. Kto� pod- gl�da. �o najmniej jeden w�cibski. Pewnie wkr�tce spr�buje si� wtr�ci�." Enoch nie mia� poj�cia, co wtedy zrobi, jak w razie czego za�egna niebezpiecze�stwo. To musia�o nast�pi� pr�dzej czy p�niej. By� jednak na to przygotowany. Przez wszystkie lata zastanawia� si�, dlaczego do tej pory nic si� nie zdarzy�o. O nie- bezpiecze�stwie powiedzia� Ulissesowi od razu, przy pier- wszym spotkaniu. Siedzia� wtedy na stopniach ganku. Pami�ta� wszystko tak dok�adnie, jakby wydarzy�o si� to zaledwie wczoraj. Siedzia� na schodkach p�nym popo�udniem. Obserwowa�, jak wielkie bia�e chmury zbieraj� si� nad wzg�rzami Iowy za rzek�, zapowiadaj�c burz�. Dzie� by� upalny i duszny, nieru- chome powietrze tamowa�o oddech. Na podw�rzu kilka wy- mi�toszonych kur apatycznie grzeba�o z przyzwyczajenia w ziemi, raczej bez nadziei na znalezienie cho�by jednego ziarnka. Furkot wr�bli, kt�re uwija�y si� pomi�dzy stodo�� a �y- wop�otem z wiciokrzewu, brzmia� sucho i szorstko, jakby upa� usztywnia� ptakom skrzyd�a. Siedzia� tak, gapi�c si� na chmury, podczas gdy robota cze- ka�a: nie zaorana kukurydza, nie zebrane siano, pszenica nie z��ta i nie ustawiona w snopki. Bez wzgl�du na to, co mo�e si� sta�, cz�owiek ma �ycie przed sob� - dni, kt�re trzeba prze�y� jak najlepiej. �Ostatnie lata by- �y dla mnie lekcj� -rozmy�la� Enoch. -Ale wojna to co innego ni� �ycie tutaj. Na wojnie wiadomo, czego si� spodziewa�, cz�owiek jest przygotowany na wszystko; lecz wojna si� skon- czy�a." Wr�ci� tam, gdzie panowa� pok�j. A w czasach pokoju cz�owiek ma prawo czu� si� odgrodzony od potworno�ci prze- mocy. Zosta� sam, jak nigdy przedtem. �Je�li mam zacz�� co� od pocz�tku - to w�a�nie teraz" - pomy�la�. Ka�dy pocz�tek - bez wzgl�du na miejsce - zawsze jest jednak naznaczony gory- cz� udr�ki. Siedzia� na schodkach z d�o�mi wspartymi na kolanach, ob- serwuj�c coraz g�stsze chmury, zbieraj�ce si� na zachodzie. Za- nosi�o si� na deszcz, ziemia potrzebowa�a wody, ale te� deszcz m�g� przej�� bokiem, bo ponad dolinami zlewiska rzeki wiatry zmienia�y kierunek i nie mo�na by�o w �aden spos�b przewi- dzie�, dok�d ostatecznie pop�yn� chmury. Nie widzia� w�drowca, dop�ki ten nie pojawi� si� w bramie. Przybysz by� wysokiego wzrostu i dlatego porusza� si� nie- zgrabnie. Ubranie mia� zakurzone, jakby przeby� d�ug� drog�. Wszed� na �cie�k�; Enoch czeka�, a� tamten do niego podejdzie. - Dzie� dobry - powiedzia� wreszcie Enoch. - Gor�co, gdy si� tak idzie. Lepiej chwil� odpocz��. - Z ch�ci� - odrzek� nieznajomy. - Ale czy nie m�g�bym wpierw dosta� kubek wody? Enoch wsta�. - Prosz� ze mn� � powiedzia�. � Napompuj� �wie�ej. � Po- szed� przez podw�rze do pompy. Zdj�� wisz�cy na rurze czer- pak i poda� m�czy�nie. Chwyci� za r�czk� pompy i poruszy� ni� kilka razy w g�r� i w d�. - Niech troch� zleci - rzek�. - Zaraz b�dzie ch�odna. Woda chlusn�a z wylotu rury i sp�ywa�a po deskach przy- krywaj�cych studni�; now� strug� wytryskiwa�a z ka�dym ru- chem ramion Enocha. - My�li pan, �e b�dzie pada�? - spyta� nieznajomy. - Tego nikt nie wie -odrzek� Enoch. - Poczekamy, zobaczy- my. By�o co� niepokoj�cego w nieznajomym, ale Enoch nie mia� poj�cia co � jaka� ledwo wyczuwalna niezwyk�o��. Przyjrza� mu si� bli�ej podczas pompowania i doszed� do wniosku, �e to chyba uszy m�czyzny, zbyt ostro zako�czone. Lecz gdy sp�j- rza� ponownie, wyda�y mu si� normalne, z�o�y� wi�c wszystko na karb wyobra�ni. - Woda chyba ju� zimna � powiedzia�. Przybysz podstawi� czerpak pod strumie� wody i czeka�, a� si� nape�ni. Poda� pe�en Enochowi, ten za� potrz�sn�� g�ow�. - Ja potem. Na pewno jest pan bardzo spragniony. Nieznajomy pi� �apczywie. Woda sp�ywa�a mu po brodzie. - Jeszcze? - spyta� Enoch. - Nie, dzi�kuj�. Ale nabior� jeszcze jeden dla pana, je�li pan pozwoli. Enoch napompowa� pe�ny czerpak i wzi�� go z r�k nieznajo- mego. Woda by�a zimna i Enoch, pij�c, dopiero zauwa�y�, jak bardzo by� spragniony. Wypi� prawie do dna. Powiesi� czerpak na miejsce i odezwa� si�: - No to teraz mo�emy usi���. Nieznajomy u�miechn�� si� szeroko. - Dobrze mi to zrobi - powiedzia�. Enoch wyj�� z kieszeni czerwon� chustk� i otar� twarz. - Powietrze ci�kie, jakby zaraz mia�o pada� � stwierdzi�. Kiedy ociera� twarz, u�wiadomi� sobie nagle, co zastanowi�o go w wygl�dzie przybysza. Cho� ubranie m�czyzny nosi�o �lady w�dr�wki, a buty by�y zakurzone po d�ugim marszu, po- mimo upa�u przed burz� nieznajomy w og�le si� nie poci�. Wy- gl�da� tak �wie�o i ra�nie, jakby przed chwil� odpoczywa� pod drzewem na wiosennym wietrze. Enoch schowa� chustk� do kieszeni i razem z nieznajomym podszed� do schodk�w, gdzie usiedli obok siebie. - Pan z daleka - zagad��� Enoch, delikatnie pr�buj�c czego� si� dowiedzie�. - Z bardzo daleka, istotnie - odpar� nieznajomy. - Jestem �adny kawa� drogi od domu. - A jeszcze du�o drogi zosta�o? - Nie. Zdaje si�, �e dotar�em na miejsce. - To znaczy... �Enoch chcia� spyta�, lecz nie doko�czy�. - To znaczy tutaj. �eby usi��� na tych schodach. Szuka�em pewnego cz�owieka i my�l�, �e go znalaz�em. Nie zna�em jego nazwiska ani nie wiedzia�em, gdzie go szuka�, ale by�em pe- wien, �e w ko�cu go znajd�. - Ja? - Enoch by� zdumiony. - Dlaczego mia�by pan szuka� w�a�nie mnie? - Szuka�em cz�owieka o z�o�onej osobowo�ci. Na przyk�ad musia� on patrze� w gwiazdy i rozmy�la�, sk�d si� wzi�y. - Tak � rzek� Enoch. � Ja tak robi�em. Przez wiele nocy na biwakach le�a�em owini�ty kocem i patrzy�em w niebo, wi- dzia�em gwiazdy i zastanawia�em si�, czym s� i jak si� tam zna- laz�y - no i przede wszystkim dlaczego. S�ysza�em, jak niekt�- rzy m�wili, �e ka�da z nich to takie s�o�ce, aleja nie znam si� na tym. I chyba nikt nie wie o tym zbyt wiele. - S� tacy, kt�rzy wiedz� bardzo du�o - rzek� nieznajomy. - Mo�e pan? - powiedzia� Enoch lekko kpi�cym tonem, gdy� przybysz nie wygl�da� na takiego, kt�ry zbyt du�o wie. - Tak, ja - odpar� m�czyzna. - S� te� i tacy, kt�rzy wiedz� wi�cej ode mnie. - Czasem si� zastanawiam - wyzna� Enoch -je�li gwiazdy to inne s�o�ca, mo�e w takim razie s� jeszcze jakie� inne plane- ty i ludzie? Przypomnia� sobie, jak pewnej nocy, b�d�c .na obozie, sie- dzia� z kolegami przy ognisku. Gadali sobie dla zabicia czasu. Kiedy wspomnia� o tym, �e by� mo�e inni ludzie �yj� na plane- tach wiruj�cych wok� innych s�o�c, ch�opaki tak go wy�miali i tak szydzili z niego przez kilka nast�pnych dni, �e ju� nigdy o tym nie wspomnia�. W gruncie rzeczy to nie by�o nic wa�ne- go. Sam w�a�ciwie nie bardzo wierzy� w to, co m�wi�. Ot, roz- my�lania przy ognisku. A teraz zn�w o tym wspomnia� obcemu cz�owiekowi. Dla- czego? - Wierzy pan w to? - Bezpodstawne spekulacje - stwierdzi� Enoch. - Nie takie zn�w bezpodstawne - odrzek� nieznajomy. - Ist- niej� inne planety i ich mieszka�cy. Jestem jednym z nich. - Ale przecie�...! - wykrzykn�� Enoch, s�owa zamar�y mu na ustach. Twarz nieznajomego p�k�a i rozpad�a si�. Wyjrza�o spod niej oblicze, kt�re z pewno�ci� nie by�o ludzkie. Gdy tylko zsun�a si� cz�owiecza maska, wielka rozga��ziona b�yskawica prze- bieg�a z trzaskiem niebo i silny grzmot wstrz�sn�� ziemi�. Z da- leka dobieg� szum ulewy przewalaj�cej si� w�r�d wzg�rz. �Tak wszystko si� zacz�o - rozmy�la� Enoch. - Prawie sto lat temu. Wymys�, fantazja przy ognisku okaza�a si� faktem, a Ziemia figuruje teraz na galaktycznych mapach jako stacja tranzytowa, s�u��ca wielu mi�dzygwiezdnym podr�nym. Kie- dy� byli obcymi, teraz nie ma ju� obcych. Nie istnieje takie po- j�cie. W ka�dej postaci, bez wzgl�du na powo�anie, wszyscy s� lud�mi." Spojrza� na zapis z szesnastego pa�dziernika tysi�c dzie- wi��set trzydziestego pierwszego roku, przebieg� wzrokiem tekst. Pod koniec by�o zdanie: Ulisses m�wi, �e Thuba�czycy z planety VI s� chyba najle- pszymi matematykami w ca�ej Galaktyce. Wygl�da na to, �e opracowali system numeryczny, kt�ry jest lepszy od wszystkich dotychczas znanych, niezwykle pomocny w statystyce. Zamkn�� ksi�g� i siedzia� w ciszy na fotelu, zastanawiaj�c si�, czy statystycy z Mizara X znaj� system z Thubana. �Mo�e i znaj� - pomy�la�. - Stosowana przez nich matema- tyka jest niekonwencjonalna, przynajmniej w pewnej cz�ci." Przesun�� ksi�g� zapis�w na brzeg biurka, po czym zacz�� grzeba� w szufladzie. Wyj�� wykres, roz�o�y� go na blacie i za- my�li� si�. �Gdyby tak mie� pewno��" - my�la�. Gdyby lepiej zna� sta- tystyk� z Mizara... Przez ostatnie dziesi��, albo i wi�cej lat pra- cowa� nad tym wykresem, po kilka razy sprawdzaj�c czynniki, kt�re mog�yby �wiadczy� na niekorzy�� systemu mizarja�skie- go. Raz po raz analizowa� dane, by przekona� si�, czy u�y� ich w�a�ciwie. Podni�s� pi�� i uderzy� w biurko. Gdyby tak mie� pewno��. Gdyby tylko m�g� z kim� porozmawia�. Ale przecie� ca�kiem zaprzesta� rozm�w, bo ods�ania�y jedynie nago�� rodzaju ludz- kiego. Wci�� by� cz�owiekiem. To �mieszne - pomy�la�. Pozosta� istot� ludzk�; po stu latach kontakt�w z przybyszami z wielu gwiazd nie przesta� by� cz�owiekiem. Pod wieloma wzgl�dami �y� w zupe�nym odosobnieniu. Je- dynym cz�owiek, z kt�rym rozmawia�, by� stary Winslowe Grant. S�siedzi od niego stronili; poza Grantem i s�siadami nie widywa� nikogo � nie licz�c tych, kt�rzy go obserwowali. Ale tych spotyka� rzadko - cz�ciej miejsca, gdzie si� ukrywali. Tylko stary Winslowe Grant, no i Mary, i ludzie-cienie, kt�- rzy czasem wpadali, by dzieli� z nim d�ugie samotne godziny. Tyle mia� na ziemi: starego Winslowe'a, ludzi-cienie, ziemi� wok� domu, ale ju� nie sam dom, teraz obcy. Zamkn�� oczy, by przypomnie� sobie, jak wygl�da� dom w dawnych czasach. W miejscu, gdzie siedzia�, by�a kiedy� kuchnia z �elazn� p�yt�, czarn� i okopcon�, kt�ra pokazywa�a ogniste z�by przez szpar� nad paleniskiem. Przy �cianie sta� st�. Jadali przy nim we troje. Pami�ta� wci��, jak wygl�da�: flaszka na ocet, �y�eczki w szklance, obrotowa podstawka na sos chrzanowy, musztard� i chili -wszystko w zwartej grupce na samym �rodku. St� na- kryty obrusem w czerwon� krat�. Pewnej zimowej nocy -mia� wtedy trzy lub cztery lata -mat- ka krz�ta�a si� przy kuchni, przygotowuj�c kolacj�. Siedzia� na pod�odze, na �rodku, i bawi� si� klockami. S�ysza� st�umione wycie wiatru buszuj�cego na poddaszu. Ojcfec wr�ci� z obory z udoju. Gdy wchodzi�, wpad� za nim do �rodka powiew wiatru i k��b �nie�ycy. Ojciec zamkn�� drzwi i wiatr ze �niegiem zni- k�y, wyp�dzone za pr�g, skazane na ciemno�� nocy. Postawi� skopek z mlekiem na zlewie i w tym momencie Enoch zauwa- �y�, �e ojciec ma brod� i brwi przypr�szone �niegiem, szron na w�sach dooko�a ust. Enoch zachowa� w pami�ci ten obraz: ich troje jak postacie historyczne w muzealnej gablocie - ojciec z oszronionymi w�sami, w wielkich woj�okowych butach do kolan, matka z twarz� zarumienion� od kuchni, w koronkowym czepku na g�owie, i on sam - na pod�odze w�r�d klock�w. Zapami�ta� co� jeszcze. Mo�e nawet bardziej zapad�o mu to w pami�� ni� pozosta�e rzeczy. Na stole sta�a du�a lampa, a za ni� na �cianie wisia� kalendarz z obrazkiem, wyra�nie o�wietlo- ny. Na obrazku by� �wi�ty Miko�aj jad�cy saniami drog� przez las. �wi�tego Miko�aja wita� le�ny ludek. Nad drzewami ja�nia� wielki k